- Opowiadanie: chalbarczyk - Księżycowe machinerie

Księżycowe machinerie

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Księżycowe machinerie

Tomasz został sam. Ostatni powóz oddalał się szybko, a rozchybotana latarnia przymocowana do kozła dawała coraz mniej i mniej światła, aż zgasła zupełnie w odmętach nocy. Owinął się szczelniej opończą i zawrócił do klasztoru. Czy czegokolwiek żałował? Nie umiał powiedzieć.

Przeszedł przez furtę, nawet nie trudząc się zamykaniem drzwi. Jaki to ma sens? Znalazł się w wirydarzu, który teraz wyglądał upiornie. Stratowane zioła, porozrzucane wszędzie sprzęty, fruwające, powyrywane karty ksiąg. Schylił się z bólem i zaczął je zbierać. Naraz zdał sobie sprawę z bezsensowności tej próby, wyrzucił kartki ze złością i wszedł do głównego budynku, opustoszałego i porzuconego.

Przed wyjazdem, wszyscy biegali po klasztorze, próbując zapakować na wozy jak najwięcej dobytku. Wrzeszczeli na siebie i wyrywali sobie z rąk toboły, pakunki i worki. Przeklinali i chichotali. Później płakali.

– Dlaczego chcesz zostać?! Co ciebie tu tak trzyma? – Przeor krzyczał z wściekłością i najchętniej wymierzyłby mu policzek. – Gdybyś był choć ciut pokorniejszy! Ale ty nie. Ty wiesz zawsze wszystko lepiej od innych!

Tomasz stał pośrodku chaosu. Wszystko było obce. Przymknął oczy. Chciał znaleźć się w skryptorium pośród książek. Chciał, aby było jak dawniej. Miał nadzieję, że przynajmniej jego uczeń, brat Medart zostanie, ale się pomylił. Medart niczego nie zrozumiał z jego wykładów.

 

Tej nocy szedł przez długie klasztorne korytarze, pod stopami chrzęściły rozbite szyby i wiatr wył gdzieś pod sklepieniem. Nie bał się jednak. Zjaw nie ma – myślał – a jeśli są, to gdzieś indziej. Po cóż by tu przychodziły? Błąkać się po pustych salach? Dotarł do swojej niewielkiej celi, z okna której widać było łunę. Pożoga wojny powoli pełzła w stronę klasztoru, żywiąc się kolejnymi wioskami, połykając domostwa, stodoły i młyny. Czy świat skończy się jutro? Odwrócił wzrok.

Zabrał świecę i ruszył do kuchni w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Westchnął. Od jakiegoś czasu, gdy zaczął odczuwać nieprzyjemne skutki starości, na przykład ból w kościach w deszczowe dni albo drętwienie palców, miał sobie za złe, że istnieje w ciele. Przecież duch powinien zawładnąć człowiekiem, oderwać go od przykrych ograniczeń cielesnych członków! Teraz cierpiał, bo burczało mu w brzuchu.

W kuchni udało mu się znaleźć kawałek sera, czerstwy pszenny placek i kwaterkę wina. Zadowolony poczłapał do skryptorium. Książek nie zabrali. Wiedza? Komuż ona potrzebna? Uśmiechnął się krzywo.

Przy jednej małej świeczce trudno było cokolwiek przeczytać, ale Tomasz znał większość dzieł na pamięć. Po prostu lubił przewracać szorstkie karty woluminów, oglądać kolorowe iluminacje, czuć dukt pisma. Tyle jest jeszcze do zbadania! Tyle rzeczy do rozstrzygnięcia!

Ostatnimi czasy, gdy okazało się, że musi uczniom tłumaczyć po kilka razy najprostsze rzeczy i nikt, dosłownie nikt z nowicjuszy nie wykazywał zainteresowania naukami spekulatywnymi, prześladował go obraz ogromnej biblioteki wypełnionej książkami, których nikt nie umie przeczytać i których nikt nie rozumie. Koniec naszego świata? Koniec civitas christiana?

 

Był przyzwyczajony do odgłosów, które wydawał stary klasztor. Skrzypienia i jęczenia drewnianych podłóg, brzęk studni, tupanie myszy i westchnienia zmarłych – co noc słyszał to samo. Więc gdy rozległo się obce stukanie, od razu wyrwało Tomasza z lekkiego snu. Przez chwilę się zastanawiał, czy nie poczekać do rana, ale ciekawość wzięła górę i zakonnik wziąwszy latarnię, poszedł sprawdzić, co stuka. Stał na korytarzu i nadsłuchiwał. Nagle w refektarzu dało się słyszeć potępieńcze wycie, a srebrna poświata rozlała się po kamiennej podłodze niczym rtęć. Mimo że Tomasz wiedział o świecie prawie wszystko, a na pewno wiedział to, że duchy są niewidzialne i niesłyszalne, to jednak nieco się zląkł. Na środku pomieszczenia niczym biały obłok pojawiła się gęsta mgła, a gdy opadła, oczom przestraszonego Tomasza ukazał się wielki szklany słój, z którego wydobywała się para, a rury i rurki, którymi był opleciony, gwizdały i szumiały. Wewnątrz coś dużego się poruszyło. Podniosło się wieko i ze słoja wyszedł zataczając się, człowiek w zamorskim stroju. Odzienie miał poszarpane, na głowie krwawiącą ranę, a w ręku szablę.

– Pobożny człowieku – odezwał się słabym głosem – jestem Wilhelm z Morbeki. Pomóż mi proszę…

I przybysz zwalił się na podłogę.

 

Wilhelma położył w swoim łóżku, a sam skulił się na kozetce Medarta. Przykrył się opończą, która ostatnio jakoś się skurczyła. Chłód bił od murów i wchodził w kości, ale Tomasz na to nie zważał, bo rozgorączkowany myślał o tym, kimże jest ów Wilhelm, co tutaj robi? Czy jest uciekinierem? Może szpiegiem? Dlaczego przybył do tego zapomnianego klasztoru…? I czymże, na Boga, jest ten słój!?

Gdy rankiem Wilhelm doszedł do siebie, Tomasz opatrzył mu ranę i posadził przy stole.

I Wilhelm zaczął opowiadać.

 

Opowieść Wilhelma

– Pochodzę z Brabancji i w osiemnastym roku mego życia zdecydowałem się pokierować swoim losem inaczej niż moi bracia, przyjaciele z dzieciństwa i wszyscy, którzy pędzą jednostajny i przewidywalny żywot w naszym rodzinnym mieście. Ogłosiłem, że chcę zwiedzić najdalsze zakątki znanego świata, doświadczyć rzeczy do tej pory niedoświadczonych i mówić językami barbarzyńskich ludów. Ojciec najpierw krzyczał, potem płakał, a na koniec zaopatrzył mnie sowicie i wyprawiłem się statkiem w świat. Wypłynąłem z Antwerpii na statku handlowym, który przemierzał zimne wody północne, aby po załadunku na tamtejszych niegościnnych wyspach, skręcić na ciepłe morza. Kapitanem był ponury człowiek, którego pasją było zbieranie osobliwości. Część kapitańskiej kajuty zajmowały skrzynie i w każdej był jakiś szczególny okaz zabrany, a to z wyspy ludożerców, a to z ruin miasta olbrzymów. Czasami, gdy kapitan popił rumu i stawał się wylewniejszy, pozwalał załodze obejrzeć, co jest w skrzyniach. Okazało się, że w jednej umieścił wyschniętą i pomarszczoną ludzką głowę, w drugiej żył ślepy i skarlały smok, który żywił się skrzelami latających ryb, a w trzeciej znajdowała się stara lampa oliwna, o której krążyły opowieści, że mieszka w niej spełniający życzenia dżin. Wszyscy trzymaliśmy się z daleka od zawartości skrzyń, wierząc, że to zły omen i przyniosą nam w końcu nieszczęście. Niestety tak się też stało. Po kilku tygodniach żeglugi statek nasz spotkała nawałnica, która rzuciła go na skały. Znalazłem się w gronie szczęśliwców, którzy ocaleli, ale nietrudno zgadnąć, że straciłem prawie wszystko. Kapitan próbował ratować swoje osobliwości, ale ciężkie skrzynie, uniósłszy się na chwilę na wodzie, poszły zaraz na dno, pociągając za sobą swego właściciela.

Z całego dobytku został mi tylko pod czapką list od ojca do jego drogiego przyjaciela, Hugona. Och, mój zacny ojciec! Uroniłby gorzkie łzy, gdyby widział mnie w tamtym opłakanym stanie! Po miesiącach tułaczki dotarłem wreszcie do Marsylii, aby spotkać się z Hugonem. Miałem nadzieję, że pomny na dawną przyjaźń z ojcem, pożyczy mi pieniądze, abym mógł udać się na Kretę, gdyż nie porzuciłem pragnienia podróży dookoła świata. Hugon zajmował połowę wznoszącego się na skale starego zamczyska, w pomieszczeniach którego porozkładane były wszelakiego rodzaju sprzęty i narzędzia, instrumenty oraz alchemiczne utensylia. Zaskoczony zapytałem, czym się zajmuje, a on odparł, że dedukcyjną teorią natury. Zrozumiałem, że będę musiał poszukać środków na ekspedycję gdzie indziej, bo wtedy filozofia w moim mniemaniu była zajęciem nieużytecznym i czczym. I rzeczywiście, kaftan Hugona był połatany, a buty mocno znoszone. Sam musiał sobie gotować, bo służba uciekła, jak rzekł, ze strachu. Widząc mój wzrok, zaśmiał się i powiedział, abym łatwo nie sądził po pozorach i oprowadził mnie po zamku. Szklane bańki i słoje różnej wielkości były wszędzie, w niektórych bulgotał mleczny płyn, przelewając się w tutki i butelki, tworząc kolorowe pęcherzyki, które szybowały i rozpryskiwały się pod sufitem. Hugon powiedział, że to machinerie, a ja ze zdziwieniem zobaczyłem w jego oczach czułość.

Kiedy pewnego wieczoru popijając marsylskie wino, odpoczywaliśmy po upalnym dniu na tarasie, Hugon opowiedział mi swoją historię.

 

Opowieść Hugona

Którejś wiosny, gdy dawno już skończyłem lat dwadzieścia, ale ciągle nie wiedziałem, co mam ze sobą w życiu zrobić, powziąłem decyzję i zostałem uczniem pewnego czarnoksiężnika, który, jak później się okazało, był zwykłym szarlatanem. Sprawiał wrażenie mędrca, zagłębiającego się w największe zagadki wszechświata, badającego muzykę planet i poszukującego filozoficznego kamienia. Ale tak naprawdę zarabiał oszukując naiwną gawiedź i obiecując jej pomyślność w najbliższym roku, ochronę przed pomorem i zasobnego męża dla każdej z córek. Odczyniał niby uroki, leczył pijawkami gorączkę, a wieczorami przy świecy pisał medyczną księgę wymyślonym, niezrozumiałym językiem, którą opatrywał ilustracjami dziwacznych elfów, nieistniejących ziół i bzdurnymi wykresami. Moja praca nie wymagała zbyt wiele wysiłku, bo zazwyczaj mistrz wysyłał mnie po sprawunki: miałem zbierać bezsensowne ingrediencje takie jak skrzek żabi i uszy topielca, a w drodze powrotnej byłem zobowiązany zabierać z karczmy bukłaczek wina. Stary pijak ucierał te obrzydliwości, a potem kładł głupim chłopom na rany i opuchnięte kolana. Z czasem mój nauczyciel postarzał się i zapadł na nieznaną chorobę, z której, przystawiając pijawki, nie mógł się niestety wyleczyć. Niedługo potem zmarł, zostawiając mi ten oto zamek. Postanowiłem sam zgłębić alchemię, opierając się jednakże na logice i dedukcji, ponieważ już dawno wyśmiałem wszystkie zabobony. Zrozumiałem szybko, że kamień filozoficzny nie istnieje, a jedyną metodą przemiany elementów jest poddanie ich działaniu przeciwstawnej substancji. Długo zastanawiałem się, co jest przeciwieństwem zasad zniszczalnej materii. Piąty element? Duch? A może nieskończony ruch gwiazd? Po wielu nieudanych próbach, gdy traciłem już nadzieję na jakiekolwiek powodzenie eksperymentu, los się do mnie uśmiechnął. W jednym z gąsiorów, które postawiłem na noc na parapecie, zaczęła pod wpływem księżycowego światła zachodzić metamorfoza i w ten sposób zdołałem uzyskać energię, którą wykorzystałem do budowy szklanych wehikułów. Niestety, niektóre machinerie działały zbyt krótko, a inne wykazywały usterki. Udało mi się jednak skonstruować kilka, które spełniły moje oczekiwania. Jedna zbierała blask księżyca, aby rozsiewać go wieczorami w ciemnych pokojach, inna podgrzewała wodę i parzyła ziółka… A teraz, mój drogi Wilhelmie, pokażę ci mój największy wynalazek.

I Hugon zaprowadził mnie do lochów, gdzieśmy stanęli przed ciężkimi drzwiami. Mój gospodarz wyjął klucz i otworzył zamek. W środku, na czterech nogach stała machineria. Wielkością przewyższała wszystkie inne, które widziałem wcześniej. Szklana bańka mogła pomieścić dwóch ludzi, a w systemie przezroczystych przewodów niecierpliwie kipiał srebrnobiały płyn. Hugon uniósł szklane wieko i gestem zaprosił mnie, bym usiadł w tym dziwacznym słoju.

Myślałem, że nie będzie mi dane zostać podróżnikiem i będę musiał wrócić do domu, niczym syn próżniak, który przegrał wszystko w karty. Jednak dzięki machinerii, podarowanej przez Hugona mogłem podróżować nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie. Wiem, że wyda się to nieprawdopodobne, ale zwiedziłem nie tylko najdalsze zakątki świata, lecz również przemierzałem jego dzieje wzdłuż i wszerz. W czasie tych ekscytujących podróży poznałem języki, którymi władały wymarłe dziś ludy, widziałem rajskie zwierzęta, które Stwórca umieścił w Raju i oglądałem cuda natury na dnie oceanów, gdy były one jeszcze suche… Niestety w trakcie ostatniej podróży wdałem się w bójkę z tubylczym plemieniem, co mogło skończyć się dla mnie źle, gdybym nie salwował się ucieczką. I oto jestem w 1274 roku.

Wilhelm skończył opowieść i Tomasz zamyślił się. Zastanawiał się, co on by chciał zobaczyć, gdyby miał swojego Hugona, który podarowałby mu machinerię do podróży w czasie. Mógłby odwiedzić przyjaciół, z którymi był szczęśliwy jako dziecko. Mógłby jeszcze raz spotkać matkę i zobaczyć ją ostatni raz żywą. Ale tym, co najbardziej by chciał, to świat przyszłości. Chciałby wiedzieć, czy w przyszłości ludzie będą czytali filozofię i jego książki.

 

***

Spacerowali niespiesznie krużgankami, rozmawiając i ciesząc się swoim towarzystwem. Dziedziniec był zalany jesiennym słońcem, które dawało ostre światło, ale już nie grzało jak w lecie. Stojąca w rogu figura Najświętszej Panienki, pomalowana jasnym błękitem i podniosłą purpurą, nadawała temu miejscu świątobliwy, ale też beztroski nastrój. Tomasz zapomniał, że jest wojna.

– Tomaszu, powiedz, czy jesteśmy nieśmiertelni?

Zakonnik zamyślił się.

– Kiedyś wydawało mi się, że odpowiedź jest prosta. Ale dziś wydaje się trudna i skomplikowana. Czy w naturze istnieje jakaś nieśmiertelność, czy jest to tylko przemożna nadzieja wszystkich śmiertelnych istot na to, że Bóg ofiaruje nam ją w nagrodę, na którą żeśmy nie zasłużyli?

– W czasie jednej z podróży usłyszałem od starego filozofa, gdy wygłaszał swój traktat, że wszystko może być śmiertelne, i nasze pragnienia i żądze, wspomnienia i pamięć, ale jedna rzecz pozostanie nieśmiertelna, która w nas jest jak słońce. Pięknie to brzmiało, ale niewiele z tego zrozumiałem, bo jak wiesz, filozofii wtedy zupełnie nie ceniłem…

Tomasza przeszedł dreszcz. Czy to możliwe…?

– Czy… czy pamiętasz może, mój drogi druhu, jak brzmiał ów traktat?

– Ba!

I Wilhelm zaczął recytować.

Tomasz słuchał jak zauroczony. De anima! Nie myślał, że będzie mu dane poznać tę księgę. Wilhelm czasami potykał się na greckim terminie, a wtedy Tomasz go popędzał, co dalej? Co dalej?

Traktat mówił o pamięci roślin, o ich nieruchomym życiu, i jeszcze o wyobraźni zwierząt, ich mięśniach, które posłusznie przenosiły ciała z miejsca na miejsce. A w końcu o bezcielesnym rozumie, spalającym się wewnątrz serca jak słońce. Tomaszowi zabrakło tchu i łzy wzruszenia zakręciły mu się w oczach…

Raptem powietrze przeszył głośny wizg i Wilhelm krzyknął, łapiąc się za ramię. Strzała, która pojawiła się znikąd, boleśnie go zraniła. Zaraz też ich deszcz zaczął spadać z nieba.

– Biegiem!

Wilhelm popchnął Tomasza pod dach.

– Co to!? – Tomasz, zaskoczony i niepewny, spoglądał bezmyślnie na strzały, które spadały na klomby, na trawnik i na Najświętszą Panienkę.

– Saraceni. Muszą być niedaleko.

Krew zaczęła przeciekać przez palce. Tomasz od habitu oderwał pas materiału i zawiązał wokół krwawiącego ramienia.

– Do wieży! – Zakomenderował Wilhelm.

Zlani potem dotarli na szczyt wieży zachodniej. W oddali widać było zmierzający w stronę klasztoru rozpoznawczy lekki oddział Saracenów z proporcem półksiężyca. Uzbrojeni w łuki i szable, na smukłych koniach, bez pośpiechu zbliżali się do murów. Co jakiś czas łucznicy strzelali w stronę klasztornych budynków.

– Przednia straż. Nawet się nie kryją. Myślą, że walczą w świętej wojnie i ich Bóg nie pozwoli im ponieść klęski.

– I cóż? Przyjdzie nam teraz zginąć?

– Znam się trochę na żołnierskim fachu, możemy walczyć.

– A co poradzi jeden zbrojny?

Wilhelm zamyślił się.

– Możemy ich odeprzeć, ale to nie znaczy, że nie przyjdą następni. Jutro, a najdalej pojutrze wyślą nowy oddział. Liczniejszy.

– Jak sam chcesz dać im opór? Ja jestem tylko uczonym, który nigdy nie trzymał broni w ręku.

Wilhelm milczał chwilę.

– Mogę użyć energii. Chodźmy.

Gdy znaleźli się w refektarzu, Wilhelm ostrożnie zaczął napełniać srebrnym płynem bańki i butelki, które udało im się zgromadzić.

– Najpierw zmylimy wroga, a gdy się rozproszą, wtedy zaatakujemy – powiedział pewnie.

– Czy jest sens, aby rzucać się na wroga, który ma nad nami dziesięciokrotną przewagę?

– Sens jest, jeśli uderzymy tam, gdzie są nieprzygotowani do obrony.

Tomasz sceptycznie pokręcił głową.

– To są jedynie teoretyczne dywagacje, a przecież nas jest tylko dwóch, na Boga!

Ale Wilhelm nie słuchał.

– Rozdzielmy się. Ja będę w zachodniej wieży, a ty we wschodnim skrzydle znajdź okno, z którego można rzucać ognie.

 

Wilhelm poczekał, aż Saraceni będą dostatecznie blisko. Rzucił pierwszą butelkę, która rozprysła się, uwalniając białe światło. Konie na lewym skrzydle stanęły dęba i rozbiegły się, nie bacząc na razy, które otrzymywały od jeźdźców. Wśród zbrojnych zapanował popłoch. Wilhelm dał znak ręką i Tomasz cisnął butelkę napełnioną energią w prawą flankę. Teraz Wilhelm trafiał celnie w środek oddziału. Rzucone bańki pod wpływem wstrząsu wybuchały, dając ostre światło i parząc odsłoniętą skórę. Mahometanie krzyczeli z bólu, jeśli płyn rozlał im się po twarzy. W końcu rzucili się do ucieczki, nie mogąc osłonić się przed nieznaną bronią.

Tomasz patrzył za nimi bez emocji. Niebawem wrócą w większej liczbie, zaprowadzając nowy porządek świata z nowymi bogami. Ile jeszcze zostało mu czasu? Tydzień? Kilka dni?

 

***

Nazajutrz łuna na horyzoncie jakby przygasła, a wiatr rozgonił snujące się dymy. Nie było również nigdzie widać mahometan. Może wojna ma się ku końcowi? Może ominie klasztor?

– Moglibyśmy razem, ty i ja, pracować nad komentarzami do największych filozoficznych dzieł… przecież kiedyś, w przyszłości, ludzie też muszą je czytać… Jaka to byłaby strata…

– Tomaszu – powiedział łagodnie – będę musiał odejść.

– Jak to?

– Moc wehikułu prawie się wyczerpała. Została mi tylko jedna podróż. Chciałbym jeszcze raz spotkać ojca i odwiedzić rodzinne miasto.

Przez chwilę zaległa cisza.

– Czy pojedziesz ze mną? Przecież jest wojna. Mógłbyś stąd uciec.

Tomasz nie zapytał, z którego roku Wilhelm przybył. Żył już na tyle długo, aby wiedzieć, że żadna przyjaźń, nawet najszczersza nie trwa wiecznie. Uczniowie przychodzą i odchodzą, przyjaciele, jeśli cię wcześniej nie zdradzą, to w końcu umierają.

– Ja? Nie. Nie martw się o mnie – powiedział nonszalancko – jest w piwnicach loch, którym w razie czego można uciec z klasztoru. Prowadzi podziemnym tunelem za mury. Sprawdzałem ostatnio. Jest w dobrym stanie.

Wilhelm z bólem zamknął oczy, ażeby nie było widać w nich łez. Tomasz zamilkł i tego dnia nie wracali więcej do tej rozmowy.

Wieczorem udali się do refektarza.

– Żegnaj, przyjacielu!

Wilhelm pomachał pogodnie ręką. Uśmiechnął się. Tomasz nieśmiało podniósł rękę, aby uczynić również gest pożegnania, lecz zwalista postać Brabantczyka zniknęła już wewnątrz machinerii. Po chwili w pustym pomieszczeniu został tylko błąkający się księżycowy blask.

 

***

Pobiegł do furty i zamknął odrzwia. Przyciągnął stół, jakieś ławki i zatarasował wejście. Może o kilka chwil odwlecze atak. Ciężko dysząc, wpadł do skryptorium, otworzył codex i zaczął pisać.

Pisał szybko, prawie nieczytelnie. Byle zdążyć. Jeszcze została jedna księga Commentarium in De anima. Wojska Saracenów musiały już forsować wejście do klasztoru. Wcześniej na pewno zajęli kościół, bo słychać było z tamtej strony wrzawę i harmider.

Tolerancja religijna – myślał ze złością – akurat!

Atrament robił brzydkie kleksy, ale Tomasz na to nie zważał. W uszach brzmiały mu słowa Wilhelma, który recytował traktat Filozofa. Tomasz objaśniał zdanie po zdaniu, passus po passusie, najkrócej jak umiał. Gdybyż miał więcej czasu! Choćby dzień dłużej! Nie! Choćby godzinę! Co chwila zatrzymywał się na greckim terminie, którego przyjaciel nie wytłumaczył. Co to znaczy? Lękał się, że czegoś nie zrozumie. Z dzieła wyłaniała się potężna myśl, którą się zachłysnął. Wszystko pasowało. Umysł jak słońce, nieśmiertelny i boski, przewiezie nas w świat, który się nigdy nie rozpadnie i nie skończy.

– Jestem szczęśliwy – powiedział do siebie – jakże was mi żal, ludzie. Nie chcecie znać prawdy. A przecież jej słodycz może wypełnić wasze puste serca.

Tomasz nie żałował niczego. Gdy stawiał ostatnią kropkę, usłyszał, jak pękające drzwi walą się z łoskotem.

Koniec – pomyślał.

Koniec

Komentarze

Wciągnęło. Bardzo dobrze misię czytało. Nie miało chęci ani czasu na szukaniu wad. Uznało, że nie było. Kazało mi kliknąć.

Trochę się obawiałem, kiedy zobaczyłem tag sf, ale okazało się, że to takie magiczne/alchemiczne szkatułkowe sf (skojarzyło mi się z Merittem), zdecydowanie pozostające w klimacie konkursowym. Bardzo dobre opowiadanie.

To chyba nostalgia, jedna wielka tęsknota za tamtymi czasami, tamtą modą, muzyką, stylem, życiem...

Hej! Sympatyczne opowiadanie. Środek wolniejszy (i troszkę nudniejszy) ale wciąż klimatycznie. 

Koala

Dzięki! Cieszę się, że się spodobało, jakie jest.

 

fanthomas

Rzeczywiście, sci-fi tu wersja lajt: trochę zatarta granica, między magią a nauką.

Pozdrawiam!

 

avei

 

A tak byłam zadowolona z nudnego środka! :)

Dzięki za przeczytanie!

 

Misterna szkatułka. Mnie wciągnęła po powlokła za sobą.

Bardzo klimatycznie, plastycznie i poczułam epokę.

jestem dyżurną, to również się czepnę.

 

 

Co ciebie tu tak trzyma?

Chyba bym wolała “Co tak cię tu trzyma?”

 

Skrzypienia i jęczenia drewnianych podłóg, brzęk studni, tupanie myszy i westchnienia zmarłych – co noc słyszał to samo.

Wszystkie dźwięki są mnogie, a brzęk studni taki pojedynczy…

Lożanka bezprenumeratowa

Ambush

Co do szyku wyrazów, wydaje mi się, że to zależy od akcentu. Co chcemy podkreślić. Bo można powiedzieć i tak i tak (polski język po prostu jest cudowny!)

Dzięki za odwiedziny i pozdrawiam!

Też się właściwie zastanawiałam nad tym zdaniem:

Skrzypienia i jęczenia drewnianych podłóg, brzęk studni, tupanie myszy i westchnienia zmarłych – co noc słyszał to samo.

Ale z innej przyczyny. Jaka jest różnica między jęczeniem a skrzypieniem podłogi? Czy istnieje różnica? Skrzypienie wydaje mi się bezpośrednim/dosłownym określeniem jęczenia, bo kiedy podłoga jęczy to chyba skrzypi? Czy to inny dźwięk? Niby drobiazg, jak chcemy nabijać słowa to można nawet zostawić, ale jeśli chodzi o efekt, to czy naprawdę się zyskuje, umieszczając obydwa słowa? Czy nie mamy takiego samego efektu u czytelnika przy jednym z nich?

Uważam, że często mniej znaczy więcej, stąd takie rozkminy. Ale jak jest różnica między tymi dwoma wyrazami w stosunku do podłogi, to chętnie się dowiem jaka :).

avei

 

Konotacja ‘skrzypienia’ to dźwięk krótki i szorstki, zazwyczaj deski podłogowe skrzypią, gdy ktoś chodzi. Konotacja ‘jęczenia’ to dźwięk wysoki, zawodzący i długi, gdy deski pod wpływem zmiany wilgotności lub gęstości np. odkształcają się. Każdy spontanicznie rozumie różnicę pomiędzy tymi słowami (i dźwiękami), chociaż nie każdy nocował w starym klasztorze – dlatego autor próbuje oddać różne dźwięki za pomocą różnych słów.

ale jeśli chodzi o efekt, to czy naprawdę się zyskuje, umieszczając obydwa słowa?

Bogactwo tego, co można usłyszeć, domaga się użycia wielu słów o różnych odcieniach znaczeniowych, nawet jeśli dotyczą tej samej podłogi.

Pozdrawiam!

Wydaje mi się, że granica między skrzypieniem a jęczeniem jednak się zaciera, gdyż kiedy drzwi skrzypią potrafi być to dłuższy dźwięk. Ale dzięki za argumentację, kupuję ją ;)

Pozdrawiam!

Witaj.

 

Z ciekawości zajrzałam do netu i przeczytałam, że w Twoim Lublinie jest wspomniany w opowiadaniu Wirydarz – Centrum Sztuki. :)

 

Piękna, pełna niepowtarzalnego uroku atmosfera opowiadania. Przywodzi mi na myśl wiele filmów: i „Imię Róży”, i „Rękopis znaleziony w Saragossie”, i starszy „Wehikuł czasu”. Zawsze uważałam wieki średnie za niezwykle tajemnicze, zagadkowe i – tym samym – rewelacyjne. ;)

Wydaje mi się, że doskonale udało Ci się przenieść ową tajemniczość, dodatkowo wplatając elementy fantastyczne. Szklane bańki do podróży w czasie – świetny pomysł. :)

 

Swoją drogą, to musi być straszne uczucie, kiedy słyszy się szturmujących sąsiednie drzwi wrogów, którzy za moment dokonają zbrodni… W obliczu obecnej wojny oraz wydarzeń z ostatnich godzin, takie uczucie przerażenia potęguje się jeszcze bardziej…crying

 

Z technicznych:

Nagle, w refektarzu, dało się słyszeć potępieńcze wycie… – oba przecinki raczej zbędne

 

… mleczny płyn, przelewając w się w tutki i butelki… – literówka

 

… które szybowały pod sufit i rozpryskiwały się od sufitem – też

 

Hugon powiedział, że to jego machinerie, a ja ze zdziwieniem zobaczyłem w jego oczach czułość. – powtórzenie

 

jestem Wilhelm z Morbeki. (…) Opowieść Wilhelma Pochodzę z Brabancji… – tu widzę pewną niezgodność, może warto wyjaśnić, skąd pochodził Wilhelm, ponieważ owa zagadkowa Morbeka nie pada już nigdy w tekście.

 

– Kiedyś wydawało mi się, że odpowiedź jest prosta. Ale dziś wydaje się trudna i skomplikowana. – lepiej unikać podobnych powtórzeń zdanie po zdaniu

 

„filozof” czasem piszesz małą, czasem wielką literą – czy to celowe?

 

Pozdrawiam. ;)

Pecunia non olet

Przeczytawszy.

Podoba mi się element podróży w czasie odświeżający mocno konwencję i sama historia. Nie czuję się przekonana do paru przydługich akapitów (Rozważ pozbycie się ich, w senie podzielenie na bardizej dynamiczną strukturę. Tego elementu powieści gotyckich warto nie wykorzystywać.) Językowo bardzo solidnie, ale przyjrzyj się powtórzeniom i miejscowemu nadmiarowi zaimków.

bruce

Dzięki za wyłapanie literówek – już poprawione.

Tak jak napisałaś, klimat intrygującego średniowiecza miesza się z okrucieństwami wojny i strachem, czego i my teraz doświadczamy. Naprawdę chciałam, aby to w opowiadaniu wybrzmiało.

Filozof wielką literą to średniowieczna konwencja oddania hołdu największemu z filozofów. Wilhelm się nie zna, więc mówi o nim potocznie :)

Morbeka to miasto w Brabancji, które rozsławił właśnie Wilhelm…

Cieszę się, że historia trafiła w Twoje gusta i pozdrawiam!

oidrin

Długie akapity są uzasadnione, nawet jeśli czytelnik będzie kręcił na nie nosem, ponieważ wyznaczają strukturę opowieści wewnątrz, że się tak wyrażę.

Powtórzeń nie dostrzegam.

Pozdrawiam!

 

Aha, jasne, rozumiem. ;)

O, tak, wybrzmiało zdecydowanie, udało Ci się to znakomicie. :)

Pozdrawiam serdecznie. ;)

Pecunia non olet

Interesujące ujęcie motywu wehikułu czasu. Atmosfera klasztoru w połączeniu z tajemniczymi księgami i alchemią dała niezwykły klimat. Przewijający się motyw wojny dodał odpowiedniego dramatyzmu do fabuły. Od pewnego momentu wiadomo było, jak to wszystko się skończy, ale kibicowałam bohaterowi, gdy dążył do swojego celu. Czytało się przyjemnie, daję zatem klika :) 

Dzięki Sonato!

 

smiley

Stare i opustoszałe klasztory zawsze owiane były aurą tajemnicy i tak jest tutaj. Zajmująco przedstawiłaś losy bohaterów, wiarygodnie opisałaś odparcie ataku najeźdźców. Finał też mi się podoba – nie uważam, aby rzecz mogła zakończyć się inaczej.

 

Zjaw nie ma – my­ślał – a jeśli są, to gdzieś in­dziej. → Proponuję: Zjaw nie ma – my­ślał, a jeśli są, to gdzieś in­dziej.

Tu znajdziesz wskazówki, jak można zapisywać myśli bohaterów.

 

ale cie­ka­wość wzię­ła górę i za­kon­nik wziąw­szy la­tar­nię… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …ale cie­ka­wość wzię­ła górę i za­kon­nik, chwyciwszy la­tar­nię

 

– Po­cho­dzę z Bra­ban­cji i w osiem­na­stym roku mego życia zde­cy­do­wa­łem się po­kie­ro­wać swoim losem ina­czej niż moi bra­cia, przy­ja­cie­le z dzie­ciń­stwa i wszy­scy, któ­rzy pędzą jed­no­staj­ny i prze­wi­dy­wal­ny żywot w na­szym ro­dzin­nym mie­ście. → Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

wy­pra­wi­łem się stat­kiem w świat. Wy­pły­ną­łem z An­twer­pii na stat­ku han­dlo­wym… → Czy to celowe powtórzenie?

 

Ka­pi­ta­nem był po­nu­ry czło­wiek, któ­re­go pasją było zbie­ra­nie oso­bli­wo­ści. Część ka­pi­tań­skiej ka­ju­ty zaj­mo­wa­ły skrzy­nie i w każ­dej był jakiś… → Lekka byłoza.

Proponuję pierwsze zdanie: Ka­pi­ta­n, po­nu­ry czło­wiek, z pasją zbie­ra­ł oso­bli­wo­ści.

 

A teraz, mój drogi Wil­hel­mie, po­ka­żę ci mój naj­więk­szy wy­na­la­zek. → Czy pierwszy zaimek jest konieczny?

 

To­masz rzu­cił bu­tel­kę na­peł­nio­ną ener­gią w prawą flan­kę. Teraz Wil­helm rzu­cał cel­nie w śro­dek od­dzia­łu. Rzu­co­ne bańki… → Powtórzenia.

Proponuję: To­masz cisnął bu­tel­kę na­peł­nio­ną ener­gią w prawą flan­kę. Teraz Wil­helm trafił cel­nie w śro­dek od­dzia­łu. Rzu­co­ne bańki

 

To­le­ran­cja re­li­gij­na – my­ślał ze zło­ścią – aku­rat! → To­le­ran­cja re­li­gij­na – my­ślał ze zło­ścią, aku­rat!

 

Ko­niec – po­my­ślał. → Ko­niec – po­my­ślał.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy

Dzięki za przeczytanie i za uwagi! Scena walki rzeczywiście trochę chropawa – poprawię wg wskazówek.

Co do zaimków w opowiadaniu Wilhelma – są tu użyte celowo jako część stylizacji. Trochę to było ryzykowne z mojej strony, ale musiałam zmienić narrację i rozwlec rytm opowieści, aby odróżniał się od reszty tekstu.

Ciągle nie mogę się przemóc, aby zapisywać kursywą myśli… :)

Pozdrawiam!

Bardzo proszę, Chalbarczyk.

 

Ciągle nie mogę się przemóc, aby zapisywać kursywą myśli… :)

Myśli, zamiast pisać kursywą, można też ująć w cudzysłów. W obu przypadkach zapis będzie znacznie czytelniejszy. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Lubię atmosferę średniowiecza, w szczególności historie osadzone w środowisku zakonników. Ich zmagania w poszukiwaniu uniwersalnej prawdy miały w sobie pasję i autentyzm, którego próżno szukać w naszych czasach. Twój tekst zahacza o te tematy, i to właśnie skłoniło mnie do przeczytania go.

Opisujesz ostatni dzień życia zakonnika, który postanawia pozostać do końca w murach klasztoru, mimo, że budynek jest oblegany przez wojska Saracenów. Jest rok 1274, data śmierci Tomasza z Akwinu, co sugeruje, że to właśnie jego postać jest wzorem dla Twojego bohatera. Tu podobieństwo do postaci historycznej się kończy, bo doktor kościoła umierał inaczej i ponoć nawet poddał w wątpliwość wartość swoich pism (a stworzył ich niemało). U Ciebie jest odwrotnie, to właśnie w ostatnim dniu życia zakonnik zaczyna pisać z pasją.

Tym niemniej, pomysł, że do stworzenia dzieła natchnęła go opowieść człowieka z innego czasu, wydał mi się intrygujący. Opowiadanie ma swój urok, narracja jest klarowna. Podsumowując: dobry tekst, napisany bogatym, ale zdyscyplinowanym językiem. Czytałem z przyjemnością!

Cześć, Chalbarczyk!

 

Ciekawy tekst, choć przyznam, że gdy przeszłaś z opowieści Wilhelma do opowieści Hugona (która była raczej opowieścią o Hugonie), troszkę zacząłem się mieszać, ale ostatecznie wyszłaś z tej incepcji obronną ręką.

Martwi mnie to, że Tomasz nie zdążył nigdzie schować swych dzieł – musi liczyć, że Saraceni ich nie zniszczą.

Klimat masz bardzo fajny – nie wiem, czy nokturnowy, ale z pewnością udziela się atmosfera zagrożenia, nadchodzącego końca.

Ogólnie ładnie napisane, choć w niektórych zdaniach przydałyby się jeszcze ostatnie szlify (nie podam przykładów, bo czytałem na komórce).

Tekst na plus, choć widzę pewne podobieństwo do Eugenii, to ten podoba mi się bardziej – nie ma tu purpury, a więcej się dzieje.

 

Pozdrówka i powodzenia w krokusie!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Cześć Kronosie!

Oczywiście Tomasz z opowiadania do Akwinata, a Wilhelm to jego tłumacz WIlhelm z Moerbeke. Cieszę się, że rozwiązałeś zagadkę, którą pozwoliłam sobie tu umieścić :) Tomasza z Akwinu cechuje szczera żarliwość w poszukiwaniu prawdy i starałam się chociaż nieco oddać jego zapał do filozofii.

Miło mi, że przeczytałeś z przyjemnością. Pozdrawiam!

Cześć, chalbarczyk.

Od strony technicznej nie ma się za bardzo do czego przyczepić, choć gdybym koniecznie musiała, to kilka zdań mnie zatrzymało:

 

Ale tak naprawdę zarabiał oszukując naiwną gawiedź i obiecując jej pomyślność w najbliższym roku, ochronę przed pomorem i zasobnego męża dla każdej z córek.

Nie wiem, czy to błąd, czy kwestia stylizacji, ale ten zasobny mąż trochę mnie rozśmieszył.

 

Z czasem mój nauczyciel postarzał się i zapadł na nieznaną chorobę, z której, przystawiając pijawki, nie mógł się niestety wyleczyć.

Tutaj trochę bym zmieniła szyk → Z czasem mój nauczyciel postarzał się i zapadł na nieznaną chorobę, z której nie mógł się niestety wyleczyć, przystawiając pijawki.

 

Strzała, która pojawiła się znikąd, boleśnie go zraniła.

Raczej trudno zranić kogoś bezboleśnie.

 

Było jeszcze parę drobiazgów, ale ponieważ tekst czytałam na telefonie, nie wypisałam ich i teraz nie pamiętam, gdzie były.

Ktoś już wspominał wyżej o zwartych blokach tekstu, które warto by rozbić na osobne akapity, ale zdecydowałaś się nie przychylać do tej prośby. Okej, Twój tekst i Ty jesteś tu panią na włościach, niemniej, for the sake of the readers, apeluję o ponowne rozważenie tej sugestii. Na pewno ułatwiłoby to odbiór.

Ogólnie nie przepadam za stylizacją na epoki dawniejsze, więc tekst nie do końca wpisuje się w moje gusta, niemniej nie mogę również stwierdzić, że mi się nie podobał. Za największy plus uważam jego klimat. Szczególnie początek intryguje atmosferą ciszy przed burzą, beznadziei, nieuchronności tego, co ma nadejść. Akcja rozwija się niespiesznie, ale nie przeszkadzało mi to, takie tempo pasuje do opowieści niesamowitej, w której główną rolę odgrywa klimat.

Na plus także forma opowieści szkatułkowej.

Trochę mniej mi się podobała dalsza część tekstu, mniej więcej od momentu pojawienia się Wilhelma. Nieszczególnie lubię motyw podróży w czasie, więc opowieść nie do końca mnie zaangażowała. Pewnie lepiej bym się bawiła, gdybym lepiej orientowała się w realiach, które przedstawiłaś. Zabawy z nawiązaniami do historii i filozofii zwykle rozbijają się o mury mej ignorancji i niedouczenia. Chyba nie zrozumiałam zakończenia, nie wiem, jaka to prawda objawiła się Tomaszowi.

Czyli, podsumowując, uczucia względem tekstu mam mieszane, ale wina leży raczej po mojej stronie ;)

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Cześć Krokusie!

Co do opowieści Hugona – narratorem jest Hugon, który opowiada Wilhelmowi o swoim życiu. To rzecz jasna nie jest moją osobistą inwencją, ponieważ w sposób wzorcowy zabieg opowieści wewnątrz opowieści zastosował Jan Potocki. Co zresztą zauważyła wcześniej Bruce. Chciałam tym wzbogacić opowiadanie, aby nie było takie liniowe : )

Martwi mnie to, że Tomasz nie zdążył nigdzie schować swych dzieł – musi liczyć, że Saraceni ich nie zniszczą

Też się martwiłam. Ale ponieważ do naszych czasów przetrwał jednak Komentarz do De anima, stwierdziłam, że jednak Saraceni nie zniszczą książek :)

Dzięki za odwiedziny i pozdrawiam!

 

Cześć Gravel!

Wojna sprawia, że zadajemy sobie pytania ostateczne, o śmierć i o nieśmiertelność. Wojna w tekście pojawiła się nieprzypadkowo, gdyż myśleliśmy do niedawna, że konflikt zbrojny, oblężenia i rany od pocisków nigdy nas nie dotkną, bo przecież żyjemy w takich cywilizowanych czasach.

Tomasz zastanawia się, czy jest jakaś nieśmiertelność i znajduje odpowiedź w recytowanym traktacie Filozofa.

 

Opowiadanie, które rozpoczyna się w starym opuszczonym klasztorze można poprowadzić w różnych kierunkach, tu wybrałam raczej spokojniejszą wersję, aby zagrał moment zagrożenia, bo wydało mi się to bardzo aktualne.

Dzięki za przeczytanie i długi komentarz. Wciąż nie wiem, czy rozbić czy nie rozbić na akapity…

Pozdrawiam!

Wciągająca historia. Kiedy czytam i myślę sobie – o co tu kur…. chodzi? Co tu się wydarzy? To wiem, że to tekst dla mnie. Twój taki był. Jednak na sam koniec z żalem stwierdzam, że minimalna dawka niepokoju była niewystarczająca bym mógł dać sześć. Trochę znaków zostało, miałem nadzieję, że przeniesie się w przyszłość i to tam będzie finał. Tak czy inaczej miło spędzone dwadzieścia minut z samego rana.:) Pozdrawiam.

Vrchamps

 

Miło mi, że historia Ci się spodobała. Co do podróży w przyszłość. Uznałam, że skoro czytelnik jest już w przyszłości, to bohater nie musi :)

Pozdrawiam!

 

 

Hej,

 

Tak właśnie myślałam, że chodzi o Tomasza z Akwinu, chociaż nie wiem o nim za wiele. Może dlatego podczas czytania mocno się pogubiłam, nie zrozumiałam, w którą stronę to szło: czy Tomasz ucieszył się, że po wiekach ludzie (np. Wilhelm) czytają jego dzieła, czy wręcz przeciwnie – to, co powiedział mu Wilhelm, natchnęło go do napisania czegoś wielkiego? Tak czy inaczej, to bardzo ciekawy pomysł, szkoda, że nie wiem, w którą stroną to idzie. ^^’

 

Ta energia, oraz sposób jej uzyskania, jakieś takie pokrętne – właściwie trochę, hm, naiwne.

 

Ogólnie jednak podobało mi się. Te słoje budują w mojej wyobraźni fajny obraz.

 

Pozdrawiam ^^

She was with me. She did all those things and so many more, things I would never tell anyone, and she never even loved me. Now that’s love.

DHBW

Ta energia, oraz sposób jej uzyskania, jakieś takie pokrętne – właściwie trochę, hm, naiwne.

W historii, o ile mi wiadomo, były takie przypadki wiekopomnych odkryć, że roztargniony wynalazca zapominał posprzątać i w pozostawionej na noc zlewce zachodziła reakcja, która okazała się wielkim wkładem w rozwój nauki. :)

Dzięki za odwiedziny i pozdrawiam!

Cześć,

 

Bardzo lubię opowiadania/filmy z fabułą “szkatułkową” i cieszę się, że mogłem i taki, udany tekst przeczytać w kontekście tego konkursu. Jest tu sporo odniesień do znanych schematów, czy raczej próby ich połączenia i odświeżenia. Po za samym pomysłem na opowiadanie, podoba mi się to, jak zbudowałaś tło wydarzeń (miejsce, czas, bohaterzy akcji), które uwiarygadnia fabułę i powoduje, że czytelnik naprawdę wczuwa się w to co czyta.

Tekst ma jak rozumiem celową stylizację jakby pisany był w XIX czy na początku XX w., używasz też ciekawych pojęć, których znaczenie trzeba sobie czasem przypomnieć:) 

Sam motyw podróży w czasie jest dość oklepany i przyznam szczerze, że drugą połowę opowiadania czytało mi się już trochę gorzej niż pierwszą. Dość szybko domyśliłem się też, jakie może być zakończenie, a moment, w którym “moc się wyczerpała i została tylko jedna podróż” zabrzmiał trochę jak klasyczny schemat z amerykańskiego filmu;) 

Ale to moja prywatna opinia i nie jest to jakiś duży minus, bo ogólnie uważam, że to naprawdę dobre opowiadanie.

 

Pozdrawiam!

JPolsky

Szkatułkowa kompozycja wzięta jest oczywiście z “Rękopisu znalezionego w Saragossie” Jana Potockiego i w tym opowiadaniu czerpię z tej książki pełnymi garściami, że się tak wyrażę :)

Ba! moc się wyczerpała, ponieważ całą zużyli na muzułmanów… Szkoda, że tutaj zabrzmiało to banalnie.

Dzięki za przeczytanie, miło mi, że się klimat spodobał i pozdrawiam!

 

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Klimat na plus, zwłaszcza w pierwszej części. Fabularnie nieźle, może nie powalająco, ale jednak fabuły trochę się w tych wszystkich szkatułkach nazbierało. Językowo też solidnie. 

Anet – cieszę się :)

Zygfryd – dzięki za przychylną lekturę!

Mnie też klimat kojarzył się z “Imieniem róży”. I o Akwinacie mi się jakoś pomyślało, chociaż nie znałam daty i okoliczności śmierci. Szczęście, że Saraceni nie zniszczyli ksiąg. Prawdziwa kultura nie boi się konkurencji.

Babska logika rządzi!

Finkla

laugh

Dzięki za odwiedziny!

Nowa Fantastyka