„Zbaw mnie, proszę”. Takie święte słowa pojawiły się w mojej głowie w trakcie krojenia brzytwą-nożem, krwistoczerwonego pomidora. Niby bez sensu, a przybliżają to, czego oczekuję. Zwłaszcza nie mając pewności, czy młode dziewczyny, które udaje mi się zapraszać do siebie, sądzą, że jestem jeszcze człowiekiem…
Mam trzydzieści lat. Pracuję, żrę, wydalam i śpię. Metr sześćdziesiąt, bez zarostu, oczy w dół, zmięta twarz. Niepewny siebie, mało skłonny towarzysko. Za to inteligentny, błyskotliwy i co ważne, zapalczywy. I, pilny w tym, co robię. Często to sobie powtarzam, żeby przez pięć sekund czuć się lepiej. Jeszcze, ta parszywa praca, wynajęte mieszkanie i ścierwo-samotność. Na razie nie znalazłem odpowiedniej, godnej siebie kobiety. Nadal szukam i na pewno znajdę, przysięgam…
Dwa lata temu, wszystko się zaczęło. Wróciłem z pracy, piwo do gardła, potem TV i spać. Fuck – zawsze, sam. To ohydne, dołujące, słowo, zawsze wraca i rozpoczyna taniec. Podpowiada, że jestem ludzkim gównem, na które warto napluć. W zeszły piątek – a weekendy są najgorsze – coś we mnie wpełzło i pokazało wielką siłę. Zaczęło od wymiotów i zawrotów w głowie. Nie pozwoliło leżeć, siedzieć, krzyczeć. Trwało i gryzło. „Każdy debil, ma kogoś obok na własność… jakąś matkę, siostrę czy ździrę” – gryzło; „A ty, mądry, miły i delikatny, zawsze sam” – wbijało w podłogę; „Nigdy dłużej nie bądź gorszy od innych facetów. Pokaż, co potrafisz” – nakazało.
I wtedy, jak objawienie nowej prawdy, dotarł do mnie boski pomysł. Wyjść wieczorem przed dom, wbić się w starego grata i odjazd. Przystanąć blisko kurewskiego, nocnego klubu. I czekać. Wypatrzeć pijaną szczeniarę, podejść z uśmiechem, psiknąć gazem, wtaszczyć do samochodu i jest. Mam. Decyduję i nakazuję. Ja, jej pan.
Dzisiaj, kolejna, przywleczona „na chwilę rozmowy”, po wrzuceniu na wyro – długo spała. Nie dziwię się. To, co przygotowałem, powaliłoby silnego kretyna. Kiedy wreszcie postanowiła się obudzić po pieprzonym, pijackim wieczorze w klubie, spojrzała na mnie i znudzona wypaliła.
– Cześć. Miło ci było – bo nie pamiętam. – Jak z każdym, na pewno przespałam się z tobą.
Próbowała wstać, ale nie mogła. Spytała wzrokiem, co jej się stało. Czując ręce i nogi przywiązane do łóżka i to, że jest „bez wyjścia”, z przylepionym do ust uśmiechem, dodała: „Pięknie dziękuję, zawsze, gdy byłam wiązana, miałam super orgazmy”. A na koniec – że wystarczy tej świetnej zabawy, bo jest głodna. Poza tym, chciałaby wrócić do domu, gdyż w poniedziałek zdaje trudne egzaminy na uczelni. Zdzira. Nie wolno tak do mnie mówić. I jeszcze być… spokojną.
Wszystkie błagały, że zrobią dokładnie, co karzę, choć wiedziały, że są bez szans. A potem wrzaski, zmuszające do kneblowania, by nie zakłócać ciszy sąsiadów. A ona… nic. Uśmiech i spokój. Zaskoczyła mnie i wytrąciła z równowagi. Nie wiedziałem, co robić… I wtedy – pomimo że jak inne psychicznie spętana, ośmieliła się rozpocząć tę dziwną ze mną, rozmowę.
– Na imię mam Carry, przyjazne, irlandzkie. Pełne wiary w młodość, szczęście i przyszłość. Cokolwiek się stanie, pozostanę sobą. Taka jestem. Wiem i czuję, dlaczego tu się znalazłam. Jednak to ty się boisz. Rozszerzone, nieświadomym strachem oczy, potwierdzają to. I… tylko władza przez zniewolenie, pozwala ci na moment być kimś innym, lepszym, prawie bogiem.
– Zamknij się, szmato.
– W dzieciństwie zdarzyło się coś okrutnego, co cię złamało. Studiuję psychologię. Nazywamy to, beznadziejnym, ostatecznym zjazdem w pustkę samotności. Współczuję. Sama od lat się z podobnym problemem borykam, ale – o tym za moment.
– Za chwilę się zamkniesz…
– Może nie wiesz. Nie wszyscy mężczyźni urodzili się, by powalać w lesie drzewa. Potrzebni są też tacy jak ty. Masz w sobie wyjątkowość, której dotychczas nie odkryłeś. Pomogę ci ją odnaleźć, przyrzekam.
– Nie po to tu jesteś. Ale… Dzisiaj z rana, gdy ciąłem krwawy pomidor – dopadło mnie kretyńskie „Zbaw mnie, proszę”. Zanim cię „słodko” przywitam, gadaj, co to znaczy. Jedno, z drugim nie ma sensu.
– Przeciwnie. To twoje święte wołanie o pomoc. Zauważ. Ono dzisiaj do ciebie dotarło, a ja, natychmiast się pojawiłam.
– Fuck. Znowu bzdury.
– Posłuchaj. Otóż, tym zdaniem, prosisz mnie, twoją ofiarę, abym chroniła cię przed samym sobą. To nas bardzo łączy. Jednak proszę o jedno. Tylko, jak poczuję się choć trochę wolna, wtedy mogę ci pomóc. Jesteś moim panem. Możesz to zrobić. Uwolnij moją prawą rękę. Łaskawość jest twoją wielką siłą.
– Nie wierzę. Zbyt spokojnym głosem prosisz.
– Zauważ też – bo tego ci okrutnie brak. Teraz, tu, ze mną, nareszcie nie jesteś sam.
– No…
– Porozmawiajmy. Mamy czas. Nie jesteśmy wrogami. Och, tak, dziękuję. Miło z twojej strony. Wolną ręką mogę odsłonić czoło, pełne rozwichrzonych jak mój charakter, włosów. Od teraz jestem twoim, pół więźniem. Oryginalne, prawda?
– Nie mam czasu, jeszcze jakaś gadka?
– Coś wymyśliłam. Zagrajmy w ważną grę. Ona uwolni nas oboje od fobii, stresu i dawnych, złych wspomnień.
– Nas? Grę? Chcesz się bawić, będąc związana? Ostrzegam. Wkurzę się i zrobię to, co innym sukom, delektując się twoim wołaniem o zlitowanie.
– Nie mówi się – wkurzę. Mówi się – zastanowię. Pograsz ze mną?
– W co, do cholery?
– W grę, którą przypadkowo już nazwałeś – „Zbaw mnie, proszę”. Będę w niej twoim zbawcą, a ty… twoim – wiem, że pasuje.
– Szok, fuck, szok.
– Ładnie dobierasz słowa do aktualnej sytuacji. Masz jakieś imię?
– Powinnaś wiedzieć – Jesus.
– Mądry, właściwy wybór. Mój panie i zbawicielu, teraz ci się przedstawię. Ja, która chodzi do klubów, pije, ćpa i zabawia się na całego z facetami, jest tam jedynie po to, żeby nie czuć się kurewsko sama. Może stąd spętanie do jakichkolwiek, ale zbliżeń. Matka, żeby pójść po wódkę, zostawiała mnie, trzylatkę samą w domu i zapominała wrócić. Czasem kilka dni. Dostałam potwornej, dziecięcej nerwicy, jąkałam się, gibałam w przód i w tył. Ty też masz problem z wielkim lękiem. Nie znam cię, a wiem to.
– Fuck.
– Jesus. Jesteśmy bratem i siostrą. Ten sam kurewski defekt. I dlatego chcę, żebyśmy sobie pomogli. „Zbaw mnie” – to trochę gra, lecz głównie jedyna, pieprzona szansa. Oznacza uzdrowienie zafajdanej psychiki, przez krwawą ucieczkę z tego żałosnego miejsca na ziemi.
– Sensownie mówisz, Carry. Żadna z dziewczyn, zeszmaconych klubową pornografią, które zamęczyłem, nie potrafiła tak mądrze wytłumaczyć moich stanów. Nie wiem, czy mnie przekonałaś, ale, ceniąc wspólnotę naszej choroby, zamierzam podwoić doznania.
– Przyjemność przede wszystkim, Jesus – crem de la crem dla obojga.
– Będziemy nawzajem, w tym samym czasie, nacinać skórę na nadgarstkach. A ból, większy od stresu powodowanego strachem samotności, zmiecie z organizmów nerwicę młodości. Nie spieszmy się. Róbmy to powoli, a radość będzie większa. Zbliżenie przez udrękę wspólnych cięć. Boski czas.
– O tym marzyłam, a ty, tak inteligentnie to zaproponowałeś, Jesus. A tak przy okazji – skąd to niezwykłe imię?
– Przybrałem je, gdy pierwsze cięcie jednej z tych dziwek przyniosło zakończenie jej życiowej udręki. Jak Jesus, uleczyłem ją.
– Mówisz jak On, lecz… czas na nas, bracie. Jeszcze chwila. Zdecydowałam, że nogi i ciało muszą być nadal mocno skrępowane. To potwierdzi moje oddanie i uzależnienie od ciebie. A teraz, proszę – rozwiąż mi także lewą rękę. Obiema, najpierw się pomodlę, a potem przez delikatny dotyk, zbliżę je do twoich. Widzę to i czuję. Już pragniesz tego.
– Pięknie prosisz, prawie błagasz.
– Och, dziękuję po raz drugi. Teraz możemy dokonać cudu wejścia do nieskończonej wspaniałości naszego nowego istnienia. Widzę, że masz przygotowane dwa wspaniałe, lśniące, chirurgiczne noże. – Proszę, oto moja lewa ręka. Uchwyć ją mocno. O tak, w formie krzyża. Ty i ja to jedność.
Jesus i Carry tak teraz bliscy. Twarze pochylone, tuż przy sobie. Już czas na nas.
– Rozbrajasz mnie Carry. Czuję twoją…
– Jesteś moim panem, Jesus. Patrzmy w swoje oczy długo, długo. Liczmy razem, powoli, do trzech, jak w świętych księgach. Już. Teraz. Raz… dwa… fuck, z liczeniem zawsze miałam kłopot i… pomyliłam się. Wbiłam nóż w twoje niebieskie, święte oczy…
Wiem, to bolesne, Jesus. Bądź pewny, że bólem rozświetliłam twoją drogę w niebiańską przyszłość. Nie krzyczysz, bo jesteś w transie. Szanuję twój stan. Szkoda, że nie widzisz mnie i moich oczu. Jak to możliwe…? Są w pełni ukojone, a płoną, radują się i płaczą. Uzdrowiłeś mnie Jesus… Już nigdy nie będę sypiać z byle kim, tylko dlatego, żeby nie być sama. Przyrzekam. A nawet… obiecuję.