Błyskawice raz po raz rozcinały ciemniejące, wieczorne niebo. W hukach grzmotów ginęły głosy mieszkańców osady. Stukot kopyt mieszał się z plaskaniem bosych stóp w błocie.
Zapłakana kobieta wbiegła do jednej z chat. Chwilę później gwałtownie pchnięte drzwi prawie wypadły z zawiasów. Olbrzym, tocząc wkoło wściekłym spojrzeniem przekrwionych oczu, wpadł do izby. Lekko zakrzywione rogi zaplątały się w wiszące u powały pęki ziół. Przez wioskę poniósł się rozdzierający krzyk.
***
– Moje dziecko! – zawodziła kobieta. – Mój maleńki chłopczyk!
– Zamilknij wreszcie! – huknął jej mąż. – Nie pomagasz, Adriano.
Białowłosa, blada postać siedziała przy olbrzymim stole naprzeciw gospodarza domu. Nie odzywała się, dłonie miała schowane w szerokich rękawach błękitnego płaszcza. Złocistymi oczyma spoglądała to na mężczyznę, to na jego żonę. Wiedziała, że matka musi poradzić sobie z bólem sama. Że musi się wypłakać. A ta siedziała skulona przy piecu, okutana w szarą, brudną chustę, zaniedbana, z twarzą opuchniętą od łez.
Metavro, ojciec porwanego dziecka, choć nie mniej poruszony losem potomka, próbował przynajmniej trzymać nerwy na wodzy. Mimo to wielkie jak bochny chleba dłonie zaciskał tak mocno, że kłykcie całkiem pobielały. Widać było też wyraźnie, jak mięśnie twarzy drżą pod gęstym zarostem.
Etsija westchnęła.
– No dobrze. Czy widzieliście, kto to zrobił?
– Byłem na polowaniu. – Pokręcił głową gospodarz. – Przybyli, gdy dzień chylił się ku końcowi…
– To były demony z piekła rodem – wtrąciła Adriana, między jednym szlochem a drugim. – Przybyli razem z burzą. Pioruny, z których spadli, oślepiały… Widziałam jedynie kontury, dwunożne sylwetki…
– A sąsiedzi? Inne dzieci?
– Nikt i nic. Zabrali tylko naszego syna. Znajdziesz go, Etsija? Proszę… – błagalnym tonem powiedział Metavro.
– Ma tylko pięć lat… – dodała Adriana, znów zanosząc się płaczem. – Moje maleństwo…
Tropicielka nie odpowiedziała. Gdy pochwyciła przelatującą przez głowę myśl, lekka zmarszczka przecięła gładkie czoło.
– Przybyli z burzą? To było trzy dni temu. Dlaczego nie wezwaliście mnie wcześniej? Od razu?
– Próbowałem szukać sam – cicho przyznał gospodarz. – Miałem nadzieję…
– Nie miałeś na to szansy, przyjacielu. Jakiś czas temu zniknęło w podobnych okolicznościach kilku mieszkańców Południowej Doliny. Dwie moje siostry, wietrzne tropicielki, wyruszyły na poszukiwania i dotąd nie wróciły.
Białowłosa podniosła się ze stołka. Szczupłą dłoń, o skórze, przez którą przeświecały błękitne żyłki, położyła na ramieniu mężczyzny, wielkim jak konar dębu.
– Odnajdę waszego syna. I sprowadzę do domu.
Tropicielka opuściła chatę zrozpaczonych rodziców. Gdy za wioską zeszła z drogi, skraj rozpiętego płaszcza muskał liście traw, między którymi zanurzały się jej bose stopy. Po kilku krokach zagłębiła się między łany złocących się zbóż. Delikatne palce od niechcenia przeczesywały kłosy. Kobieta mruczała cichutko do siebie.
– Przybyli na piorunach? W towarzystwie deszczu… Woda pamięta. Woda będzie wiedzieć. Ale zdążyła już odpłynąć daleko… daleko… Gdzie teraz odnaleźć twoją pamięć? Gdzie jest pamięć?
Kłosy, napojone trzy dni wcześniej deszczem i przesuszone słońcem, zachowały już tylko echo wspomnienia, ale chętnie się nim podzieliły. Zaczęły szeptać…
***
Jackson rozsiadł się w wygodnym fotelu. Z namaszczeniem przyciął końcówkę cygara i zapalił je. Midway bez słowa obserwował gościa, lekko obracając w palcach kieliszek z winem.
– Trudno was znaleźć i jeszcze trudniej z wami zagrać – odezwał się w końcu Jackson, wypuściwszy w powietrze smugę dymu.
Midway roześmiał się krótko.
– Panie Jackson, gdyby każdy mógł się zabawić w którąś z naszych gier, nie byłyby one tak prestiżowe. Poza tym… – Urwał na moment. – Poza tym, skoro już tu pan jest, to wie też, że lepiej, by zarówno władze, jak i pewne organizacje nie dowiedziały się o naszych atrakcjach. Z jednej strony nie chcemy dzielić się naszą technologią, z drugiej nie brak na świecie oszołomów, którzy by nam bruździli w imię durnych ideałów. Cenimy sobie pewną, całkiem sporą, dozę tajemnicy.
– Zauważyłem – odparł gość. – Nigdy w życiu nie musiałem podpisać tylu klauzul poufności.
– Wierzę, że zapoznał się pan z nimi dogłębnie…
– Chodzi panu o konsekwencje niedotrzymania umowy? Nikt mnie tak jeszcze nie szantażował. Dlatego myślę, że macie do zaoferowania coś naprawdę dobrego.
– Co pan wybrał? – Gospodarz skinął głową asystentowi, który podszedł do panelu sterowniczego.
– Jako początek przygody z waszym cyrkiem wybrałem lot na Pegazie, ale mi odmówiono.
– Pegaz jest dla stałych, sprawdzonych klientów, nie nowych. Pan nawet nie powinien o nim jeszcze słyszeć. – W głosie Midwaya dało się wyczuć wyraźne niezadowolenie. Zanotował w pamięci, by dokładnie prześwietlić tego, kto poręczył za Jacksona.
– Z dostępnych atrakcji wybrałem więc Labirynt Minotaura. – Gość uśmiechnął się pod nosem.
– Świetny wybór – pochwalił, wcale nie udobruchany, Midway. Asystent uruchomił odpowiedni program. – Który scenariusz?
– Ofiara dla bestii. Dwie dziewczyny.
Ściana naprzeciwko foteli rozbłysnęła kilkunastoma ekranami. Kamery pokazywały puste, zrujnowane korytarze, słabo oświetlone migoczącymi jarzeniówkami.
***
Czarnowłosa Etsi siedziała w zamknięciu już czwarty dzień. Towarzyszki niedoli zmieniały się – jedne przybywały, inne znikały. Żadna nie wracała. Łączyło je jedno – miały po kilkanaście lat, góra dwadzieścia parę, były samotne i bezdomne lub takie, o które zapici i zaćpani krewni się nie upominali.
Nikt nie dbał o wygody dziewcząt, spały na stosie koców na podłodze, za toaletę służyło im opróżniane raz dziennie wiadro. Posiłki przynosił uzbrojony dozorca.
Szczęknął zamek w drzwiach i te uchyliły się ze skrzypieniem. Czarna lufa wskazała Etsi i jakąś drobną blondynkę.
– Wy dwie, wychodzić. Już.
Dziewczyna dźwignęła się z betonowej posadzki i bez słowa, z pochyloną głową ruszyła do wyjścia. Blondynka, pociągając nosem, szła tuż za nią. Na korytarzu czekało jeszcze dwóch mężczyzn z karabinami. Nie próbowały więc nawet myśleć o jakimkolwiek oporze.
Wystraszone dziewczęta zaprowadzono do łazienki, gdzie mogły się doprowadzić do porządku. Dostały też nowe, czyste ubrania. Każda długą, niebieską sukienkę ze zwiewnego materiału, zielony wianek, przepleciony słodko pachnącymi, białymi kwiatami oraz czółenka na bardzo sztywnych podeszwach i stalowych obcasach.
Szły w milczeniu pod eskortą strażników. Kroki całej czwórki odbijały się echem w pustym korytarzu. Aż doszli do stalowych drzwi, które niemal od razu rozsunęły się cicho. W kabinie windy czekał ubrany w elegancki garnitur młody mężczyzna. Zmierzył dziewczyny badawczym, ale zimnym spojrzeniem.
– Świetnie – skwitował krótko ich wygląd. – Zasady są proste. Zostaniecie wwiezione na ostatnie piętro budynku. Waszym zadaniem jest dostać się na dół i wyjść z wieżowca. Jeśli wam się to uda, jesteście wolne.
Mężczyzna skinął głową, na co dwóch strażników popchnęło lekko dziewczęta do przodu. Cała czwórka weszła do windy. Blondynka drżała wyraźnie, słychać było szczęk jej zębów. Swoje Etsi zacisnęła tak mocno, że rozbolały ją mięśnie żuchwy.
***
– Ofiary na pozycjach. Obsługa bezpieczna – zakomunikował asystent.
– Doskonale – stwierdził Midway. – Wypuść minotaura. A pan, panie Jackson, może zacząć obstawiać, która pierwsza i na którym piętrze.
Na trzech ekranach pojawił się ruch. Dwie dziewczęce postaci w dwóch różnych zakątkach ostatniego piętra wieżowca i mityczna bestia gdzieś pomiędzy nimi. Człowiek z głową byka. Na jego widok Jackson na moment wstrzymał oddech.
– Prawdziwy? – ledwie wydusił z siebie pytanie.
– Z krwi i kości.
– Skąd je bierzecie? Smoki też macie?
– Mamy dostęp do pełnego zestawu stworzeń ze wszystkich mitologii świata. – Midway roześmiał się głośno. – Przy czym nie są one tak mityczne, jakby się wydawało. A nasza nowatorska technologia pozwoliła do nich dotrzeć…
***
Etsi wyszła z windy i stanęła pośrodku niewielkiego pomieszczenia. Nie ruszając się z miejsca, zaczęła rozglądać się wokoło. Od starych ścian odpadał tynk, który zalegał na popękanych kaflach na podłodze. Z pokoju prowadziły dwa wyjścia. Dwa korytarze, tylko częściowo oświetlone.
„Oto do czego prowadzą wędrówki między światami – pomyślała. – Co kraina to inne tarapaty, a mocy coraz mniej. Tu jej nie pozyskam. To, co mam, musi wystarczyć na powrót. Potem wyruszę ponownie. Potrzebuję żywej wody, tylko ona zna drogę do domu… A na razie trzeba się stąd wydostać”.
Zanim zdążyła wykonać choćby krok, gdzieś z głębi budynku dobiegł potworny ryk, zwielokrotniony echem. Tylko raz w życiu słyszała podobny. Szerzej otworzyła orzechowe oczy. Tak jak przypuszczała, w całej zabawie tkwił haczyk. Czy raczej hak. Wyjście z budynku nie będzie takie proste.
Zrobiła dwa kroki. Zabrzmiały niczym wystrzały. Twarde podeszwy i obcasy stukały głośno. Po kolejnych trzech stąpnięciach zatrzymała się ponownie, nasłuchując. Zarejestrowała płacz, ktoś biegł. Nie miała pojęcia gdzie, bo dźwięki rozchodziły się tu w przedziwny sposób.
Skoncentrowała się bardziej i wychwyciła jeszcze jeden tupot. Ciężki i dudniący, niby tętent kopyt.
Etsija postanowiła wykorzystać fakt, że blondynka najwyraźniej skupiła na sobie uwagę łowcy. Zrzuciła buty i boso ruszyła ostrożnie w kierunku klatki schodowej. Starała się nie nadeptywać na zalegający wszędzie gruz. Pierwotne instynkty pchały ją na dół najkrótszą drogą, byle szybciej. Jako tropicielka nie mogła im jednak ulec. Hamowała je więc i, zimno kalkulując, posuwała się powoli, nie czyniąc zbędnego hałasu. Całe życie chodziła boso, więc nie przejmowała się drzazgami i odłamkami na posadzce. Nie mogły zaszkodzić jej stwardniałym podeszwom.
Dwa piętra niżej schody się urwały. Na skok było zdecydowanie za wysoko. Musiała zagłębić się w korytarz i znaleźć inne przejście. Gdzieś z góry dobiegł ją dźwięk burzonej ściany. I krzyk. Etsija, nie zważając już na ostrożność, rzuciła się biegiem do kolejnej klatki schodowej. Na zakręcie potknęła się na jakimś betonowym odłamku. Żeby nie upaść, oparła się o ścianę. Pod palcami wyczuła wyżłobienia. Pozwoliła sobie na chwilę przerwy i zerknięcie na uszkodzony mur. Cokolwiek odcisnęło w nim swoją łapę, było niezwykle silne i wielkie. Ciarki przebiegły po plecach tropicielki, a skronie zrosił pot.
Ryk bestii wyrwał dziewczynę z chwilowego odrętwienia. Zasłoniła usta dłonią, by samej nie krzyknąć, i zaczęła ponownie zbiegać po schodach.
Wydawało się, że szurające po zaśmieconym podłożu stopy hałasują niczym sunąca żlebem kamienna lawina. Do uszu Etsiji nie docierało nic innego. Zatrzymała się więc na moment. Słyszała tylko rytmiczne, szybkie dudnienie. Dopiero po kilku sekundach uświadomiła sobie, że to bicie jej serca.
Przymknęła powieki, uspokoiła oddech. Krew przestała szumieć, serce zwolniło. Nasłuchiwała. Odniosła wrażenie, że słyszy dalekie mlaskanie. Otworzyła oczy i ruszyła dalej. Do kolejnej wyrwy na dwa piętra. Ponownie musiała poszukać innego przejścia. Tym razem obok schodów były windy. Zatrzymała się przed nimi. Wpatrywała się przez moment w podświetlony przycisk. Jak zahipnotyzowana wyciągnęła rękę i nacisnęła. Zajęczał stary mechanizm, kabina ze zgrzytem zaczęła zjeżdżać. Gdzieś powyżej rozległo się znów to przeciągłe, mrożące krew wycie. A natychmiast po nim tupot. Słychać było, że bestia przeskakuje po kilka stopni naraz.
Etsi porzuciła windę i ruszyła biegiem po schodach. Kolejne dwa piętra niżej zdecydowała się na skok w jeden z bocznych korytarzy. Wiedziała, że jeśli nie zmieni kierunku, bestia dogoni ją bez problemu. Miała nikłą nadzieję, że w labiryncie przejść i pokoi uda jej się zgubić łowcę. Biegła, mijając obdrapane ściany, powyrywane z zawiasów drzwi do pomieszczeń pozbawionych okien. Nawet nie próbowała do nich zaglądać.
Tropicielka, która zamieniła się w tropioną, poprzez popękany mur, przez szczeliny usłyszała wyraźnie powarkiwanie po drugiej stronie. Zatrzymała się w pół kroku, wstrzymując oddech. Powarkiwanie przeszło w węszenie. I znów ryk. Z nutką tryumfu. Od uderzenia z muru posypały się okruchy tynku i resztek farby. Łowca ją odnalazł. Etsi wciągnęła zatęchłe powietrze nosem. Aromat kwiatów mile połaskotał nos. Dziewczyna ze złością zerwała wianek z głowy. Była wściekła, że wcześniej o tym nie pomyślała.
Nie czekając, aż potwór przebije ścianę, rzuciła się do ucieczki. Zatrzymała się przy poręczy. Spojrzała w dół. Nie namyślając się, cisnęła stroik w czarną otchłań. Za nim rzuciła kawałek gruzu, który narobił oczekiwanego hałasu. Wślizgnęła się za najbliższe półotwarte drzwi i schowała w pomieszczeniu. Przytulona plecami do ściany, nasłuchiwała. Ciężkie kroki zbliżały się. Bestia węszyła głośno. Zbiegła za zapachem kwiatów kilka pięter niżej.
Etsija pozwoliła sobie odetchnąć. Próbowała rozejrzeć się po pokoju, w ciemności jednak niewiele widziała. Ciekawość zawiodła ją do ściany, w której powinno znajdować się okno. W drewnianych ramach tkwiły resztki strzaskanych szyb, a otwór był zakryty grubą blachą od zewnątrz. Na zimnej powierzchni namacała wgniecenia, najwyraźniej powstałe od uderzeń olbrzymiej pięści.
Odwróciła się w stronę wyjścia. Tuż przed drzwiami spojrzała pod nogi, by w nikłym świetle wpadającym z korytarza przyjrzeć się, co tak dziwnie chrobotało pod stopami. Wcisnęła pięść do otwartych ust, tłumiąc okrzyk. Wybiegła, nie chciała wiedzieć, czyje kości – ludzkie czy zwierzęce – przed chwilą deptała.
Kolejny ryk, tym razem wściekłości, powiedział Etsi, że stwór znalazł wianek. Pognała do innych schodów. Przytrzymując się lekko poręczy, zeskakiwała po kilka stopni. Musiała być już blisko parteru, bo czuła coraz wyraźniejszy zew obecnej gdzieś na zewnątrz żywej wody. Dokładną orientację utrudniał brak okien i numeracji pięter. Wyświetlacze przy dźwigach nie działały. Nie wiedziała też, ile kondygnacji ma budynek. Liczenie mijanych na nic by się nie zdało.
Pilnowała jedynie, by wściekły warkot i stukot kopyt nie zbliżały się zbytnio. Kluczyła, ściągając i odsyłając windy, zwodziła bestię, unikając jej o włos. Tropicielka każdy nerw miała napięty, każdy zmysł wytężony. Adrenalina buzowała w żyłach. Etsija doskonale wiedziała, że to gra o życie.
W pewnym momencie poczuła bardzo delikatny powiew świeżego powietrza. Węsząc, poszła za zapachem trawy i drzew. Dochodziły zza masywnych, drewnianych wrót. Te jednak pozostawały zamknięte i ani drgnęły pod naporem dziewczyny. Bestia się zbliżała. Z labiryntu nie było ucieczki.
Etsija postawiła wszystko na jedną kartę. Przytuliła policzek do wrót i zapłakała. Łza spłynęła na drewno. Zanim zdążyła wsiąknąć, tropicielka podniesionym z podłogi odłamkiem szkła nacięła palec. Do łzy dołączyła kropla krwi.
– Tyle wody musi ci wystarczyć – wyszeptała wprost w wyschnięte słoje. – Wspomnij życie i przepuść mnie… – Reszta słów utonęła w ryku. Oparte o drzwi dłonie zadrżały. Do oczu napłynęły łzy. – Nie zdążyłam…
Zaskrzypiało stare drewno. Wrota uchyliły się w momencie, gdy potwór pokonał ostatni stopień. Etsi resztką sił, unosząc wysoko sukienkę, by nie plątała się między nogami, pobiegła ostatnim odcinkiem korytarza. Nie odwracała się. Nie musiała. Na plecach czuła gorący oddech. Wypadła w plamę słonecznego światła. Potknęła się i wylądowała na dawno nie pielęgnowanym trawniku. Pod palcami poczuła wilgoć soczystych liści, która wędrowała od przecinającego teren kanału. Ten łączył się z rzeką, wpadającą do jeziora…
Minotaur wyskoczył z budynku zaraz po tropicielce. Jednak zatrzymał się tuż za progiem. Zapomniał o polowaniu. I o leżącej o krok przed nim ofierze. Zmrużył nieprzywykłe do światła oczy. Chłonął zapach ziół i polnych kwiatów, które rozpleniły się dokoła. Strzygąc uszami, wsłuchiwał się w szum liści na drzewach, trel ptactwa w ich koronach.
Etsija podniosła się powoli, oddychając ciężko. Poczuła nowy napływ nadziei. Uważnie obserwowała młodego minotaura. Wyraźnie zobaczyła, jak bardzo był podobny do ojca. Dla ludzi może i wyglądał jak wielka, straszna bestia, ale tropicielka widziała, że ledwie wyrósł z wieku dziecięcego, rogi nawet jeszcze nie zdążyły mu się wygiąć. Przedstawiciele jego rasy fizycznie rozwijali się bardzo szybko. Teraz rejestrowała każdą zmianę na półzwierzęcej, umazanej krwią twarzy, każde rozluźnienie mięśni pod skórą nagich ramion. Owłosione nogi przestępowały z kopyta na kopyto, gdy obracał się, śledząc wzrokiem przelatującego motyla.
Dostrzegła też biegnących ze strzelbami ludzi. Nie czas na odpoczynek. Czekał ją jeszcze jeden wyścig z czasem.
– Tauri…
Rogata głowa odwróciła się, a wciąż przekrwione oczy spojrzały na dziewczęcą postać w błękitnej sukience. Minotaur prychnął. Na dźwięk dawno niesłyszanego imienia budziły się w nim kolejne pokłady wspomnień. W otępionym umyśle zamajaczyły rozmyte postaci rodziców, rozbrzmiało echo głosu matki.
– Tauri – powtórzyła Etsija. – Zabiorę cię do domu.
Wyciągnęła bladą dłoń. Złociste tęczówki spojrzały prosto w oczy bestii. Czarne włosy jaśniały z każdą chwilą, błyszcząc w słońcu. Tropicielka wracała do swojej prawdziwej postaci.
– Dom – wycharczał z trudem, nieprzyzwyczajony do mówienia, Tauri.
– Tak, Tauri. Dom. Minęły trzy lata, ale twoi rodzice wciąż na ciebie czekają. Chodź.
Strażnicy zatrzymali się na drugim brzegu kanału. Midway zza ich pleców rzucał przekleństwami.
– Zabij! – krzyczał do Tauriego. – To twoje zasrane zadanie! Zabić!
Zdezorientowany minotaur stał niezdecydowany. Nie znał nic poza zabijaniem, ale miewał sny. I teraz znów śnił, tyle że na jawie. O lazurowym niebie, o zalanych słońcem zielonych łąkach, słowikach nad głową. O śmiechu istot, tak samo dziwnych jak on, ale pełnych radości i zabawy, nie gniewu i śmierci. O dzieciństwie.
Pierwszy strzał wybił minotaura z zamyślenia. Kula tylko musnęła mu sierść na biodrze, wyrywając kilka włosów i nie robiąc większej szkody. Następna przebiła bark Etsi. Tauri odruchowo wyciągnął ręce, by pochwycić upadające ciało. Przytulił ranną do torsu. Słabnąca dziewczyna zdołała jeszcze wypowiedzieć kilka słów.
– Do wody, Tauri. Wskocz szybko do…
Minotaur przestał się wahać. W dwóch susach pokonał odległość dzielącą go od kanału. Przy akompaniamencie strzałów i okrzyków ludzi wskoczył w leniwy nurt. Omdlewająca Etsija wyszeptała jeszcze jedno słowo. Woda jednak usłyszała je wyraźnie.
***
Tauri wyszedł z rzeki, wciąż trzymając bezwładne ciało w ramionach. Małe fauny, bawiące się na piaszczystym brzegu, stanęły z rozdziawionymi buziami.
Minotaur szedł ścieżką w stronę osady. Gdy mijał brzozowy zagajnik, niechcący obudził Fenrira. Stary wilk pokręcił z niedowierzaniem łbem i zawył, przeciągając ostatnią nutę. Jego zew wywołał poruszenie w całej dolinie, włącznie z granicznymi górami, między graniami których szybował złocistopióry Quetzalcoatl.
Na wieść od Fenrira Metavro gwałtownie wstał, przewracając stołek. Szybko ruszył do wyjścia z chaty i lekko zakrzywione rogi zaplątały mu się w wiszące u powały pęki ziół. Szarpnął głową i z tą niecodzienną ozdobą wypadł z domu. Adriana wybiegła z ogródka, ze łzami w oczach.
– Moje dziecko! Mój synek wrócił! O, dzięki ci, Etsijo, że w końcu sprowadziłaś go do domu!