- Opowiadanie: Maldi - Być jak Mistrz Maron

Być jak Mistrz Maron

Opowiadanie napisane w tym roku. Powraca w nim Mistrz Maron, bohater, który po raz pierwszy pojawił się w opowiadaniu “Wszystko już było”. Tym razem trafia do świata przedstawionego jednej z moich powieści. 

Rzecz jasna będę wdzięczny za wszelkie krytyczne uwagi, a zwłaszcza za to, czy drugi akapit jest potrzebny. Napisałem go ponieważ obawiałem się, że dla czytelnika, który nie zna pierwszego opowiadania (a w zamyśle to miało być samodzielnym tekstem) może nie zrozumieć o co w nim chodzi. 

Mam nadzieję, że komuś się ono spodoba, a jeśli nie, to może sam się czegoś nauczę o pisaniu. ;)

Pozdrawiam,

Maldi

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Być jak Mistrz Maron

 

Wszyscy pisarze wiedzą, że najlepsze pomysły przychodzą do głowy we śnie. Był jednak tylko jeden pisarz, który sam rodził się we śnie – i nazywał się Mistrz Maron.

Tych, którym nazwisko Marona nic nie mówi, wypada uspokoić, ponieważ tak naprawdę nie napisał nigdy nic znaczącego. Jak najbardziej zdając sobie z tego sprawę, nazwał się Mistrzem nie przez grafomanię, a bardziej przez głęboką autoironię, towarzyszącą w życiu. Jej dopełnieniem okazał się przykry epizod, stanowiący powód dręczącej go obecnie kłopotliwej przypadłości, czegoś na kształt literackiego Dnia Świstaka. Gwoli wyjaśnienia warto nadmienić, iż wskutek pewnej podstępnej sztuczki Mistrz Maron, kierowany pragnieniem stworzenia dzieła oryginalnego, stał się sam dla siebie swym dziełem. W praktyce oznaczało to, że od chwili gdy wpadł w łapy pewnego szubrawca (pomińmy lepiej milczeniem jego imię), zaczął budzić się w różnych dziwnych miejscach, biorąc udział w historiach, na które wcale nie miał ochoty. Było to o tyle przewrotne, że rzekoma literacka fikcyjność okazywała się codzienną rzeczywistością Marona, czyniąc zeń bohatera zupełnie uniwersalnego. Oddajmy jednak głos jemu samemu:

– Przeklęty oszust! Że też dałem się nabrać na wynalazek spełniający życzenia!

Maron wypowiedział te słowa, zanim jeszcze otworzył oczy. Potem otworzył je i podniósł się, żeby zobaczyć, w jakim świecie tym razem się obudził. Sytuacja przedstawiała się następująco: wszędzie wokół piaszczysta pustynia, urozmaicana gdzieniegdzie nagimi skałami niewielkich wzgórz. On sam znalazł się w płytkim zagłębieniu terenu, czymś co mogło być korytem wyschniętej rzeki. Jakieś pół kilometra przed sobą ujrzał miasto ogrodzone murem. Splunął na ziemię i otrzepał spodnie z pyłu.

Wysoko na niebie wisiało słońce. Mistrz Maron był mężczyzną w średnim wieku i jako taki, prócz kilku innych przypadłości, cierpiał na niedostatek włosów na czubku głowy. Dlatego też, mając na względzie dobro swej łysiny, uznał, że nie ma innego wyboru, niż poszukać schronienia w nieznanym mieście.

Zrzucił z ramion stary, wełniany sweterek, zawiązał wokół bioder i spokojnym marszem pokonał wspomniany dystans pięciuset metrów.

– Łatwo się mówiło: pokonał tyle i tyle – mruczał do siebie Maron, stanąwszy pod murami. – Lecz czy to znaczy to samo, co przejść tyle a tyle? I to w słońcu? Upale? Ha! Bądź tu sobie narratorem. Narratorzy nie chadzają na piechotę. A tymczasem nawet nie wiem, w jakim jestem czasie. Czy to starożytna Sumeria, czy daleka przyszłość?

Odnalazł bramę, która była po prostu dziurą w murze. Zajrzał przez nią.

Na ulicy w głębi zobaczył kilka niskich sylwetek odzianych w ciemnogranatowe, błyszczące kostiumy. Były to jakby zbroje, zupełnie kompletne, łącznie z kanciastymi hełmami i rękawicami. Ale nie przywodziły na myśl rycerzy, a raczej roboty.

– A więc przyszłość! – skonstatował Maron. – Gdzieś już to widziałem.

Postąpił kilka kroków, rozglądając się z zaciekawieniem. I wtedy właśnie zobaczył tablicę, przymocowaną śrubami do betonowego muru w przejściu. Było tam napisane:

LUDZIE WYMARLI – I CAŁE SZCZĘŚCIE!

DOBRY PRZYBYSZU ZOSTAW DATEK NA SYNTAKTYNIĘ W VOMISIE

– Chociaż tyle, rozpoznaję literki – mamrotał dalej Maron do siebie. – Ale czy naprawdę okażę się ostatnim żywym człowiekiem w tym świecie? Pachnie mi to jakimś oszustwem!

Pod tablicą znajdowała się skarbona wykonana z materiału przypominającego szkło. Pochylił się i zobaczył, że na jej dnie błyszczał jeden jedyny okrągły metalowy pieniążek. Przemógł chwilę wahania, upewnił, że akurat nie ma w pobliżu żadnego przechodnia, po czym spróbował bezskutecznie podważyć palcami jej ścianki w miejscu, gdzie wnikały w ziemię.

– Dobrze więc! W takim razie poszukajmy jakiegoś uczciwego człowieka!

Jakby nigdy nic, ruszył w głąb miasta. Było ono zabudowane mniejszymi bądź większymi klockowatymi domami. Na ulice wyglądały ze ścian małe, kwadratowe okienka, ulokowane na różnych, przypadkowych poziomach.

Maron, upatrzywszy przed sobą przechodnia, zaczął się za nim skradać, chcąc go zatrzymać z zaskoczenia. Przy tej okazji odkrył, że to, co wcześniej brał za wpływ perspektywy, jest w istocie rzeczywistą dysproporcją między wzrostem jego a wzrostem mieszkańca. Niepomiernie zdziwiło to Marona; nigdy nie był zbyt wysoki, a ostatnio, na skutek ciągłego przesiadywania przed komputerem, przygarbił się mocno.

Ani przez chwilę nie przestał bowiem wierzyć, że pod kanciastym hełmem zobaczy człowieka. I tak też się stało – kiedy rzucił się nań znienacka i jednym szarpnięciem zdarł okrycie głowy, spojrzało na niego w zupełnym zdumieniu dwoje jak najbardziej ludzkich oczu.

– Ha! Więc jednak człowiek! – krzyknął mimo to, triumfalnie.

– Jaki człowiek? Jestem robotem! – odpowiedział zduszonym szeptem zatrzymany.

– Nie łżyj, przecież widzę żeś człowiek, choć podłego wzrostu.

Nieznajomy rozejrzał się, wyrwał Maronowi z rąk swój hełm i założył go z powrotem.

– Zwariowałeś, przybyszu – oznajmił szeptem, acz, jak pojął Mistrz, znaczącym. – Przecież wszyscy wiedzą, że ludzie dawno już wymarli, w swej istocie opanowani przez zwycięską Rewolucję Robotyczną..

Maron również zniżył głos, zniżył także głowę do głowy rozmówcy, ponieważ ledwo usłyszał co tamten teraz powiedział.

– Cóż za absurd! Pod przebraniem robotów kryją się roboty? Musicie niezbyt wierzyć w tę waszą robotyczność, drogi panie. Ale dobrze, uznajmy że tak jest w istocie. Czy mógłbyś mi opowiedzieć więcej o tej Robotycznej Rewolucji? Albo pokazać miejsce, gdzie mógłbym się czegoś o niej dowiedzieć?

– Kanciasty przyodziewek to tradycja, którą z dumą kultywują mieszkańcy Vomisy! Ale na Program! Pokażę ci, gdzie możesz dowiedzieć się wszystkiego, w co zdajesz się tak dogłębnie wątpić, biedny wirusie!

– Cokolwiek to wszystko ma znaczyć, daruj sobie egzaltację. Jeśli tam się płaci, będziesz musiał mi pożyczyć trochę kasy, bo chwilowo jestem zupełnie spłukany.

Ku niejakiemu zdumieniu Marona, jego nowy znajomy rzeczywiście zaprowadził go do miejsca, które nazwał „sensozmorią” a w garść wcisnął mu parę brzęczących monet. Kiedy natomiast Mistrz zapomniawszy o podziękowaniu wyraził zdziwienie faktem, że w ogóle spełnił swoją obietnicę, tamten odparł:

– Roboty nie kłamią.

Niebawem przekroczył próg, w ostatniej chwili schyliwszy się przed framugą. Sensozmoria okazała się być cokolwiek mrocznym przybytkiem, rozświetlanym jedynie drobnymi punktowymi żarówkami. Tworzyły one linie wijące się niczym węże po ścianach i stropie. Maron, kiedy oczy przywykły nieco do ciemności, dostrzegł że z obu stron pomieszczenia znajdują się ulokowane w rzędach boksy, a w każdym z nich stał wygodny fotel.

– Czym mogę służyć? – doleciał doń z głębi nieco zmęczony, lecz uprzejmy głos.

– Chciałbym się czegoś dowiedzieć.

– Jasne, już ładuję moduł encyklopedyczny.

Maron ujrzał przed sobą kolejnego niskiego człowieka w robotycznym stroju, dzierżącego w dłoniach coś, co miało kształt kasety magnetofonowej. Skręcił on ku jednemu z boksów, i zaczął majstrować przy nim, w międzyczasie pytając:

– Czy życzy pan sobie seans klasyczny czy z holowizją?

Mistrz nie miał pojęcia, czym jest holowizja, uznał więc, że bezpieczniej będzie obejść się bez niej. Posadzono go na fotelu, który pomimo najszczerszych chęci był na niego za mały, na głowę założono również za ciasny czepek i kiedy już zamarł w bezruchu wpatrując się w ciemną ścianę w oczekiwaniu instrukcji, usłyszał:

– Proszę pomyśleć pytanie, a zobaczy pan odpowiedź.

„Robotyczna Rewolucja” – pomyślał Mistrz Maron.

Najpierw zamigotał przed nim obraz. Ziarnisty, szybko nabrał konkretnych kształtów, a następnie ponad jego uchem zaczął przemawiać monotonny, męski głos z offu:

– Przypuszcza się, że pierwsze kompletne zmapowanie ludzkiego mózgu nastąpiło od dziesięciu do dwunastu tysięcy lat temu. Ten punkt w starożytności uznaje się umownie za schyłek epoki antropocenu i początek epoki robocenu. Rewolucyjne osiągnięcie ludzkiej nauki i techniki, które wypracowano w celu powiązania subiektywnej świadomości z materialną bazą neuronalną, było koniecznym warunkiem wyjściowym dla przejęcia władzy nad światem przez sztuczną inteligencję. Jednak nie mogłoby do tego dojść, gdyby nie dalszy rozwój techniki neuronalnej, która doprowadziła do opracowania interfesju mózg-układ scalony. Aż do dzisiaj stosuje się ówczesne wynalazki, podając robotyczne szczepionki dzieciom podczas rytualnych obrzędów włączających je do wspólnoty Wszechogarniającego Programu, bądź to w lokalnej syntaktyni, bądź wykonywanych przez wędrownego programistę. Dzięki temu, tak i obecnie, jak i przed wiekami, Wszechogarniający Program może szerzyć się na bazie organicznego hardware’u ludzkich ciał, zapewniając trwałość robotyzmu na wieki. 

Mistrz Maron, wysłuchując tych mrożących krew w żyłach słów, chciał zerwać z głowy podstępny czepek, nie mógł jednak się na to zdobyć z ciekawości, co będzie dalej. W końcu jednak, kiedy głos zamilkł, a obraz zatrzymał się, wyraźnie zdradzając koniec hasła, zrobił to.

– Więc takie to rzeczy! – mruczał do siebie.

Pracownika sensozmorii zastał siedzącego nieruchomo na stołku, z hełmem na kolanach i wzrokiem wbitym gdzieś w podłogę.

– Czemu pan taki smutny? Coś się stało? – zagadał przyjaźnie, zapominając o płaceniu.

– Ach! Szkoda słów! – odparł tamten, po czym zaczął opowiadać: – Widzi pan, mam ambicje, jestem konstruktorem. Chciałem tym zarabiać na życie, ale jakoś mało kto chce kupować to, co zrobię. Muszę więc siedzieć tu codziennie od ósmej do szesnastej i okropnie się nudzę. I tak to mój talent zupełnie się marnuje.

„Ależ ten biedak potrzebuje reklamy” – pomyślał Mistrz Maron. I rzekł:

– Wyświadczę panu przysługę. Dzięki mnie nie będzie pan się mógł opędzić od klientów. Proszę mi tylko załatwić jakiś karton i coś do pisania.

– Naprawdę? – w głosie konstruktora zabrzmiała szczera nadzieja. – Ależ kto zajmie się obsługiwaniem odwiedzających sensozmorię?

– Proszę się nie martwić. Ja pana zastąpię – odparł Mistrz Maron.

W ten oto sposób zasiadł na stołku, oficjalnie wykonując pracę, o której nie miał najmniejszego pojęcia. Konstruktor tymczasem, w najwyższym stopniu przejęty, zapomniał nawet swojego hełmu. Maron, jako że nie miał nic innego do roboty, przymierzył go.

„Niech to! Oni rzeczywiście wierzą we wszystko, co im się powie!” – myślał, czując już potrzebę, by niepostrzeżenie ulotnić się ze swego stanowiska.

Wtem jednak zobaczył, że do środka ktoś wchodzi. Natychmiast ogarnęła go panika. Nieznajomy, choć również niziołek, budził respekt, nie miał na sobie robotycznego stroju, lecz coś, co wyglądało jak czarna skórzana kurtka nabijana srebrnymi ćwiekami.

– Czym mogę służyć? – wyjąkał Maron, jednocześnie spostrzegając, że wzrok mu się zamglił; szybko jednak zrozumiał, że to szybka hełmu zaparowała od jego oddechu.

– Szukam zwątpielca – odparł przybysz groźnie i jakby to cokolwiek wyjaśniało, dodał: – Jestem antywirusem.

Mistrz Maron myślał gorączkowo rozumiejąc, że to on jest tym poszukiwanym. A na pewno nie chciał, żeby tajemniczy antywirus dowiedział się, że go znalazł.

– Podobno wszedł tu niedawno.

– Ale już wyszedł – skłamał gładko Maron.

– Którym wyjściem? Przednim czy tylnym?

– Przednim.

I tyle go widzieli. Mistrz długo usiłował dojść do siebie po spotkaniu z groźnie wyglądającym jegomościem. W istocie, kiedy się w końcu uspokoił i zaczął rozważać, co powinien teraz począć, wrócił pracownik sensozmorii, niosąc w rękach wielką białą płachtę i jakiś przybór do pisania.

Maron więc, rad, że może porozmawiać z kimś przyjaźnie nastawionym, zaczął wypytywać, co chciałby umieścić na reklamie. Zebrawszy wszystkie potrzebne informacje, stworzył następujący afisz:

 

KONSTRUKTOR DONDA

ogłasza mieszkańcom Vimosy i wszystkim przyjezdnym

SWOJE WYJĄTKOWE UMIEJĘTNOŚCI TECHNICZNE!!!

„Wiedza dla zabawy i pożytku”

*PRALKI Z OPCJĄ PRASOWANIA*ZMYWARKI Z OPCJĄ GOTOWANIA*

 

Jego nowy znajomy był zachwycony efektem końcowym. Jednocześnie nie potrafił zrozumieć, dlaczego wcześniej nie wpadł na podobny pomysł. Tym bardziej jednak pozostawał wdzięczny Mistrzowi za drobną przysługę, do tego stopnia, że zatrzymał go w pracy aż do końca zmiany. Maron zdał sobie wówczas sprawę, że w osobie konstruktora Dondy znalazł dozgonnego przyjaciela.

Dlatego też, kiedy obaj wychodzili z budynku sensozmorii, postanowił zebrać się na odwagę i wyznać mu swoje zaniepokojenie:

– Zdaje się, że jakiś antywirus się na mnie uwziął.

– Ojej! Z nimi nie ma żartów. Powiesz coś nie tak i gotowe są ci odciąć głowę.

Mistrz Maron przełknął ślinę. Tymczasem Donda, spoglądając nań bacznie, dodał:

– Ale spokojnie! Myślę, że mam w domu coś, co mogłoby ci pomóc.

Maron nie śmiał mu dziękować. Zamiast tego dreptał nerwowo u boku swojego nowego przyjaciela, który ściskał dumnie baner. Po chwili stanęli przed budynkiem, który nie wyróżniał się niczym szczególnym.

– Nie obrazisz się, jeśli poproszę cię o pomoc w zawieszeniu tego, zanim jeszcze zasiądziemy do kolacji? – zapytał konstruktor. – Nie mogę się już doczekać, żeby zobaczyć, jak to będzie wyglądało nad naszymi drzwiami!

Mistrz zgodził się niechętnie, aczkolwiek nie przez wzgląd na jedzenie. Prawdę mówiąc ani mu teraz nie postała w głowie myśl o jedzeniu; myślał tylko o tym, jak głowy nie stracić. „Niby sam sobie jestem opowieścią – pomstował na swój los – ale kto mnie zapewni, że istnieje jakiś imperatyw narracyjny, który nie pozwoli umrzeć głównemu bohaterowi? Niedoczekanie! Nie dość, że nie ma tu żadnej rozsądnej konwencji, to jeszcze dybią na moje życie! Przecież to byłaby zupełna kompromitacja, zginąć we własnym dziele!”

Tymczasem Donda nie mógł się nachwalić zalet ponadprzeciętnego wzrostu Marona, kiedy ten przybijał gwoździami baner do ściany. Następnie zaprosił go do środka, gdzie czekała już jego żona, w zdekompletowanym stroju robota, domagając się wyjaśnień. Konstruktor jął więc tłumaczyć jej usilnie, jak to odżyją dzięki nowej reklamie. Nie omieszkał przy tym przedstawić Marona, jako autora pomysłu.

W końcu żona dała się jakoś przekonać i podała kolację. Na stole znalazły się zielonkawe kulki, wyglądające i smakujące jak glony, posypane czymś, co Maron wziął za prażoną cebulkę, ale okazało się być prażonymi larwami mącznika młynarka. Oprócz Dondy i jego żony zasiadła też przy nim cicha dziewczyna, spoglądająca na wielkiego Mistrza niepewnie spod cienkich rzęs.

– Musisz zdawać sobie doskonale sprawę, drogi Maronie, że źródłem wszelkich sukcesów w życiu jest siła przekonywania – przemówił konstruktor pod koniec kolacji; pisarz zakrztusił się. – Również teraz bardzo ci się ona przyda. Antywirusy bowiem to dość toporne umysły. Zupełnie nie rozumieją ironii. Dlatego, żeby mieć pewność, że dotrze do niego to, co chciałbyś mu przekazać, najlepiej wtłoczyć mu to wprost do głowy.

– Tato, chcesz oddać temu cudzoziemcowi czapkę-jasnowidzkę? – W głosie nastolatki zabrzmiał protest.

– Moja córka mówi o wynalazku, który nazwałem mentalnym infiltratorem. Owszem, to właśnie zamierzam. Pan Maron wyświadczył mi wielką przysługę, więc zamierzam mu się odwdzięczyć. Jemu infiltrator posłuży do czegoś bardziej pożytecznego, niż podglądanie umysłu mamy, żeby dowiedzieć się, co będzie na kolację! Ale chodźmy do mojej pracowni.

Mistrz podniósł się więc śladem konstruktora, odruchowo wciągając głowę w ramiona. Tamten z kolei, spojrzawszy przez ramię, rzucił do urażonej latorośli:

– Ty też, kochana!

Po chwili znaleźli się w schludnie urządzonym pomieszczeniu. Wszystko było wyraźnie na swoim miejscu; każdy najmniejszy przyrząd, każda śrubka, na blatach Maron nie dostrzegł ani śladu kurzu. Nieszczęsny pisarz poczuł się zaszczuty wobec takiej dbałości o miejsce pracy. W dodatku nie mógł się powstrzymać, żeby nie przeczesywać chciwie wzrokiem wszystkich półek, chłonąc nieznane sobie kształty fantastycznych przedmiotów.

Tymczasem Donda posadził wciąż naburmuszoną córkę na zydelku, a z szuflady wyjął coś, co wyglądało jak czapka z folii aluminiowej z zamocowaną na szczycie antenką. „Wcale bym się nie zdziwił, gdyby można było tym odbierać telewizję naziemną” – pomyślał Maron.

– Mentalny infiltrator wynalazłem w tym celu, żeby móc w końcu mieć pewność, co myśli moja żona, kiedy mówi do mnie, żebym się domyślił – oznajmił konstruktor. – Dzięki niemu zdążyłem jednak poznać ją tak dobrze, że już go nie potrzebuję.

To mówiąc stanął na palcach, żeby założyć go Maronowi na skronie.

– Ze stosowaniem tego urządzenia wiąże się pewne niebezpieczeństwo. Nie można oddalić się zbytnio od sondowanego osobnika, ani też przebywać w jego głowie zbyt długo, można w niej bowiem utknąć. Myśl teraz o niebieskich migdałach – zwrócił się do córki.

Mistrz skierował antenkę na głowę nastolatki i oto co usłyszał: „Przecież nie widziałam nigdy niebieskich migdałów, do diaska! Nie ufam panu wcale a wcale, panie Maronie, jest pan podejrzanie wielki. I nie łudź się, że zobaczysz, z kim się pierwszy raz całowałam!”

Jednocześnie zobaczył siebie z perspektywy dziewczyny: pomarszczony, łysy, nieogolony, nieprzyjemnie łypiący na nią oczyma, nie wiadomo skąd się wziął ani kim jest, nie wiadomo co mu siedzi w głowie. Innymi słowy: ohydny łotr. Maron zdjął szybko infiltrator, z ulgą powracając pod sklepienie własnej czaszki.

– I jak? Czy działa? – dopytywał Donda z pewnym niepokojem.

– Działa, działa wyśmienicie – wymamrotał Maron, wciąż wstrząśnięty.

Jednocześnie myślał gorączkowo: „Czyż nie jest to Święty Graal wszystkich pisarzy? Czy dzięki temu uda mi się w końcu stworzyć coś, co będzie nowe i prawdziwe jak samo życie? Kto wie, być może to cudo pozwoli mi nawet przerwać zaklęty krąg nieustających opowieści! Czy jeśli przeniosę się do czyjegoś umysłu, będę mógł wyrwać się tam spod konieczności narracyjnej? W końcu wolny od tej literackiej sansary!”

Upojony tymi marzeniami, pożegnał się z konstruktorem Dondą i jego rodziną. Nie zwracając uwagi na nic wokół, zaczął błądzić ulicami miasta, ściskając kurczowo w dłoniach mentalny infiltrator. W końcu zderzył się z jakimś przechodniem, który krzyknął:

– Jak leziesz, robocie!

Mistrz Maron spoglądał za tamtym zdziwiony.

– Ale czy naprawdę chcę tu spędzić resztę życia? ­

Uniósł głowę. Przed sobą ujrzał większy budynek, będący w zasadzie sześcianem, zwieńczonym dachem w kształcie kopuły. Na jej szczycie wyrastało małe metalowe rusztowanie, do którego zamocowano coś, co wyglądało zupełnie jak chińskie znaki.

Stał akurat przed łukowatym wejściem.

– Tak czy owak, mogę chyba trochę pozwiedzać – mruknął Maron, wciskając sobie na głowę infiltrator. – Buddyjska cerkiew, czy ktoś widział coś takiego? W każdym razie czy można gdzieś lepiej poznać miejscowych, niż poprzez ich lokalną transcendencję?

Przekroczył próg. Wnętrze powitało go półmrokiem, przyjemnym chłodem i – o dziwo – znajomym zapachem kadzidła. Przed sobą Maron ujrzał trzy rzędy wyciosanych w kamieniu ławek, z wąskim przejściem pośrodku. W głębi znajdowała się przegroda, przyozdobiona niewyraźnym w słabym świetle, acz niepokojącym wizerunkiem, na który składały się wijące się czarne linie i drobne, migające, seledynowe światełka.

„Neurony czy obwody scalone?” – pomyślał Mistrz z przejęciem.

Tymczasem zdał sobie sprawę, że jest tu ktoś jeszcze. Nie usłyszał go, ani nie zobaczył, przynajmniej nie od razu. Po prostu poczuł, że nie jest sam. Dopiero po chwili zrozumiał, że to zbawienne przeczucie zawdzięcza inflitratorowi.

Dlatego też był gotowy, kiedy zza przegrody wyłonił się mały acz złowrogi człowiek w kurtce nabijanej ćwiekami, którego zwali antywirusem. Dla tamtego z kolei obecność Marona okazała się kompletnym zaskoczeniem. Mistrz wiedział to doskonale, ponieważ już wtedy z tupetem właściwym pisarzom wskoczył mu do środka głowy.

„Ten kolos! Jak mnie znalazł? Czyżby donosiciel działał na dwa fronty?” – następujące myśli przemknęły przez nią antywirusowi w jednej chwili.

Maron, z niejakim przerażeniem spostrzegł, że patrzy na samego siebie z nieukrywaną żądzą najordynarniejszego mordu, że ma szczerą ochotę zdekapitować samego siebie. Poczuł to w dodatku ze złowrogo zimnym wyrachowaniem, bez większego śladu nienawiści, a raczej ze strachem, nieokreślonym strachem przed… porażką? pomyłką? prawdą?

Nie zdążył jednak określić, które słowo na „p” najtrafniej oddawało jego obiekt. Zamiast tego bowiem przystąpił do zmasowanego ataku ze swoją własną propagandą:

„Myślisz, że jesteś robotem? Zimnym, beznamiętnym, bezstronnym? Mylisz się! Jesteś najzwyklejszym człowiekiem, dokładnie takim jak ja. Widzę w tobie te same uczucia, ten sam lęk przed czymś nieokreślonym, a mimo to nie dający się zbić. Roboty nie czują lęku, roboty nic nie czują. Spójrz we mnie, oto ja. Jesteś zaskoczony? Czyż to nie ludzkie! Cóż, zapewne ktoś kiedyś wstrzyknął ci w żyły jakieś żelastwo, przez co masz ciągły dostęp do internetu, może nawet widzisz rzeczy, których ja nie widzę. Ale to nie zmienia postaci rzeczy. Obaj jesteśmy ludźmi, czy ci się to podoba, czy nie!”

Pamiętając o ostrzeżeniu konstruktora, Maron największym wysiłkiem woli powrócił do własnej głowy. Zdejmując z niej mentalny infiltrator, ujrzał że przed nim antywirus, niegdyś tak przerażający, teraz stoi z bezwładnie opuszczonymi rękami, jakby miał się rozpłakać.

Mistrz podszedł do niego i zajrzał w rozwarte w szoku oczy. Następnie położył biedakowi rękę na ramieniu i, zupełnie bezradnego, posadził obok siebie na ławce w pierwszym rzędzie. Przez chwilę obaj trwali w milczeniu.

– Posłuchaj – zwrócił się Maron do swego śmiertelnego wroga – nie mam pojęcia, jakie szalone względy, jakie wyrzuty sumienia kazały wam wierzyć, że nie jesteście ludźmi. Kto wie, być może u źródeł leżała jakaś przewrotna metafora. W każdym razie proszę cię o jedno.

– Tak? – wydukał antywirus.

– Tak naprawdę wy wszyscy, cały ten świat, nie jesteście prawdziwi. Tylko ja jestem prawdziwy. Wiem, że może być ci trudno to zrozumieć, ale to fakt. Jestem pisarzem, który został uwięziony w literackim multiversum. Możesz więc sobie wyobrazić moją irytację. Dlatego też, bardzo cię proszę, daj mi od tej chwili święty spokój, dobrze?

Zanim jednak antywirus zdążył wydobyć z gardła jakikolwiek dźwięk, zza przegrody wyłoniła się postać w białej powłóczystej szacie.

– Ależ to… ależ to on antywirusie! – wykrzyknął przybysz.

– Owszem, komputatorze – odparł ów z wyraźnym trudem – obawiam się jednak, że… zaszło nieporozumienie. On nie zwątpił. On zwyczajnie zwariował.

 

Koniec

Komentarze

Tak, Maldi, uważam drugi akapit za uzasadniony, bo choć czytałam Wszystko już było, to nie mogę powiedzieć, abym po ośmiu miesiącach od lektury tamtego opowiadania, nadal miała je w pamięci.

No cóż, Mistrz Maron nie ma łatwego życia, ale myślę, że jeśli będzie się budził w coraz to nowych światach, w których tubylcy okażą się równie osobliwi jak mieszkańcy Vomisy i zazna przy tym wielu ciekawych przygód, pewnie uda mu się napisać opowieść, która stanie się bestsellerem. :)

Wykonanie, niestety, do najlepszych nie należy. Najbardziej przeszkadzały nie zawsze poprawnie zapisane dialogi i miejscami nadmiar zaimków.

 

tak na­praw­dę nie na­pi­sał on nigdy nic zna­czą­ce­go. → Zbędny zaimek – wiadomo o kim mowa.

 

a bar­dziej przez głę­bo­ką au­to­iro­nię, prze­ni­ka­ją­cą całe jego życie. → Autoironia może przejawiać się np. w czyichś wypowiedziach, ale nie bardzo wiem, jak mogłaby przeniknąć życie.

Proponuję: …a bar­dziej przez głę­bo­ką au­to­iro­nię, towarzyszącą w życiu.

 

Zrzu­cił z ra­mion swój stary, weł­nia­ny swe­te­rek, za­wią­zał sobie wokół bio­der… → Zbędne zaimki – czy nosiłby cudzy sweterek i czy było możliwe, aby wiązał go wokół cudzych bioder?

 

I wtedy wła­śnie jego wzrok padł na ta­bli­cę… → Zbędny zaimek.

A może zwyczajnie: I wtedy wła­śnie zobaczył/ dojrzał ta­bli­cę

 

Prze­mógł chwi­lę wa­ha­nia, upew­nił, że aku­rat nie ma… → Pewnie miało być: Prze­mógł chwi­lę wa­ha­nia, upew­nił się, że aku­rat nie ma

 

– Nie łgaj, prze­cież widzę żeś czło­wiek… → – Nie łżyj, prze­cież widzę żeś czło­wiek

 

Maron, kiedy oczy przy­wy­kły mu nieco do ciem­no­ści, do­strzegł… → Zbędny zaimek.

 

– Ach! Szko­da słów! – Od­parł tam­ten, po czym za­czął opo­wia­dać:– Ach! Szko­da słów! – od­parł tam­ten, po czym za­czął opo­wia­dać:

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

za­czął wy­py­ty­wać go o to, co chciał­by umie­ścić na re­kla­mie. → Wystarczy: …za­czął wy­py­ty­wać, co chciał­by umie­ścić na re­kla­mie.

Wiadomo kogo i o co wypytuje.

 

za jego drob­ną przy­słu­gę, do tego stop­nia, że za­trzy­mał gosie­bie w pracy aż do końca swo­jej zmia­ny. Maron zdał sobie wów­czas… → Nadmiar zaimków.

 

który ści­skał dum­nie swój nowy baner. → Zbędny zaimek. Nie mógł ściskać nowego baneru, bo nigdy nie miał innego, ten był pierwszy.

Wystarczy: …który ści­skał dum­nie baner.

 

my­ślał tylko o tym, jak nie stra­cić swo­jej głowy. → Zbędny zaimek.

 

sma­ku­ją­ce jak glony, po­sa­pa­ne czymś… → Zabawna literówka. ;)

 

– Tato, chcesz oddać temu cu­dzo­ziem­co­wi czap­kę-ja­sno­widz­kę? – gło­sie na­sto­lat­ki prze­brzmiał pro­test.– Tato, chcesz oddać temu cu­dzo­ziem­co­wi czap­kę-ja­sno­widz­kę? – W gło­sie na­sto­lat­ki zabrzmiał pro­test.

 

i oto co usły­szał: „prze­cież nie wi­dzia­łam nigdy nie­bie­skich mig­da­łów, do dia­ska! → …i oto co usły­szał: „Prze­cież nie wi­dzia­łam nigdy nie­bie­skich mig­da­łów, do dia­ska!

 

Jed­no­cze­śnie my­ślał go­rącz­ko­wo: „czyż nie jest to Świę­ty Graal wszyst­kich pi­sa­rzy?Jed­no­cze­śnie my­ślał go­rącz­ko­wo: „Czyż nie jest to Świę­ty Graal wszyst­kich pi­sa­rzy?

 

nie­okre­ślo­nym stra­chem przed… po­raż­ką? Po­mył­ką? Praw­dą? → …nie­okre­ślo­nym stra­chem przed… po­raż­ką? po­mył­ką? praw­dą?

 

Cóż, za­pew­ne i ktoś kie­dyś wstrzyk­nął ci w żyły ja­kieś że­la­stwo… → Literówka.

 

teraz stoi z bez­ład­nie opusz­czo­ny­mi rę­ka­mi… → Pewnie miało być: …teraz stoi z bezw­ład­nie opusz­czo­ny­mi rę­ka­mi

Sprawdź znaczenie słów bezładnybezwładny.

 

Mistrz pod­szedł do niego i zaj­rzał mujego roz­war­te w szoku oczy. → Nadmiar zaimków.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hej, reg!

Bardzo się cieszę, że znalazłaś czas, żeby zapoznać się z moim opowiadaniem i wypunktować niedoróbki. Dziękuję też za garść przemiłych uwag. Błędy poprawiłem – i obiecuję, że na przyszłość będę się zmagał wytrwale z zaimkami cisnącymi się pod palce. Nie jestem natomiast pewien odnośnie tych fragmentów, w których w dialogu didaskalia kończą się dwukropkiem. Źródło, które podałaś, wskazuje: 

– Poczekaj. – Podniósł do ramienia karabin i przez lunetę spojrzał na wiszącą nad basenem tarczę, po czym mruknął: – Rzucę okiem.

[…] możemy powiedzieć, że didaskalia dialogowe są zapisywane przed wypowiedzią. Jest to zabieg poprawny

Czy mam rozumieć, że jeśli zdanie w didaskaliach zaczyna się czasownikiem “gębowym” zawsze należy zaczynać z małej litery, natomiast zastosowanie dwukropku nie ma wpływu na wielkość litery na ich początku? Tylko po nim traktujemy wypowiedź już jako nowe zdanie? W ostatnim czasie studiowałem te zasady i mam wrażenie, że już je z grubsza opanowałem, tylko kłopocze mnie wciąż ta jedna kwestia. Tak czy owak poprawiłem wskazane miejsca wg Twoich sugestii.

Jeszcze raz dziękuję za uwagi i pozdrawiam serdecznie, 

Maldi

Maldi, nie mogłam nie znaleźć czasu dla Twojego opowiadania, bo dodałeś je w dzień mojego dyżuru. I miło mi, że uznałeś uwagi za przydatne. ;)

 

Tak, czasowniki „gębowe” piszemy małą literą. Tu znajdziesz ich wykaz: Lista czasowników dla didaskaliów dialogowych

Natomiast w drugiej sprawie – we wskazanych zdaniach, nie ma dialogu. Jest zapis myśli córki Donda, więc zdanie po wielokropku zaczynasz wielka literą. Jeśli chciałbyś podkreślić, że to kontynuacja wcześniej zaczętej myśli, należałoby zacząć zdanie od wielokropka, a zapis powinien wyglądać tak:

…i oto co usły­szał: prze­cież nie wi­dzia­łam nigdy nie­bie­skich mig­da­łów, do dia­ska!

W drugim zdaniu myśli Maron i nic nie wskazuje, aby kontynuował jakąś wcześniejszą myśl, dlatego jego myślenie powinna zaczynać wielka litera, Tak jak wielka litera otwiera każde nowe zdanie.

Tu znajdziesz wskazówki, jak można zapisywać myśli bohaterów, a tu jak zapisywać głosy w głowie.

 

Życzę powodzenia w dalszej pracy twórczej. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

reg, teraz już chyba wszystko rozumiem. Dziękuję za link do wykazu. Na pewno się z nim zapoznam ;) Powinienem był wskazać, że chodzi mi konkretnie o ten przypadek:

Ach! Szkoda słów! – Odparł tamten, po czym zaczął opowiadać:

W każdym razie dziękuję też za dodatkowe wyjaśnienia i za życzenia. Naprawdę brakowało mi bardzo takiego feedbacku, jaki można uzyskać na tym portalu, dlatego tym bardziej się cieszę, że dojrzałem do decyzji, by odkryć jego możliwości. 

Miłego dyżurowania!

;)

W cytowanym zdaniu didaskalia małą literą:

– Ach! Szkoda słów! – odparł tamten, po czym zaczął opowiadać:

 

Fajnie, że trafiłeś na nasz portal i mam nadzieję, że nigdy nie zmienisz dobrego o nim zdania. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć,

 

Całkiem przyjemnie się czytało. Nie znam tego poprzedniego tekstu i kontekstu, ale myślę, że to ciekawy pomysł, aby umieścić świadomego narratora w swoim własnym czy wyśnionym opowiadaniu, na dodatek w tak dość absurdalnym (celowo) świecie przyszłości. Podoba mi się to, że piszesz z dystansem i ironią, chociażby ten fragment o czytaniu w myślach żony przez konstruktora. 

Nie mogę ocenić błędów czy niedociągnięć językowych, gdyż nie mam ku temu kompetencji i z braku czasu nie zwracałem na to zbytnio uwagi.

Moim zdaniem masz dużą wyobraźnię i pomysł na cykliczne przygody mistrza, uwięzionego wbrew własnej woli w różnych fikcyjno-literackich światach jest niezły. Trzeba wziąć pod uwagę, że niektórzy czytelnicy będą sobie zadawali pytania i oczekiwali wyjaśnień wprost, np. dlaczego ludzie przyszłości czy te istoty “ludzkopodobne” uważają, że są częścią systemu komputerowego lub co ich do tego zmusza. Ja akurat nie jestem tego zadania, zwłaszcza w takim, jak już wcześniej napisałem, mocno absurdalnym opowiadaniu. 

Ogólnie też można zastanowić się czy nie lepszym efektem końcowym jest jednak jakiś dłuższy tekst z szerszym kontekstem (tak wiem ciężej się czytelnikowi zabrać do przeczytania), niż rozdrabnianie się na mini opowiadania w kolejnych uniwersach. Tak tylko głośno myślę, sprawa pewnie do przemyślenia oszlifowania:)

 

Pozdrawiam!

 

Maldi.

Przeczytałem najpierw (tak trzeba) całe opowiadanie – teraz komentarz, a potem – już to zobaczyłem – cały zestaw, niestety sztampowych zdań.

Opisujesz po kolei – TYLKO: co, kiedy, z kim, dlaczego, po co, by, aby i sto innych, kolejnych opisów.

Za tzw. „grosz” – nie ma ANI JEDNAJ CHWILI NARRACJI, ŻEBYM MÓGŁ COKOLWIEK POCZUĆ!: ani bohaterów, ani sytuacji związanych z nimi i ich działaniem, ani ważnych miejsc – emocjonalna absolutna nicość! Jeśli tego nie czujesz… to trudno, ale tak jest.

Zatem – jak mawia nasza mądra Drakaina – CH… NAS CZYTELNIKÓW OBCHODZI pomysł narracji, to, co tu się dzieje, ani też – co się ewentualnie wydarzy bohaterom. NIC. Niestety nic nie da się odczuć.

Pod względem tego, co czytam – twoje opowiadanie przypomina suche, eseistyczno-naukowe konstatacje, przeprowadzane do wszelkich opowiadań, które tutaj komentujesz (wartość językowa komentarzy jest super sensowna i pomagająca). I już – brak jakichkolwiek emocji.

 

A teraz – spacer po tym, co wprowadziłeś do zdań w twoim opowiadaniu:

Uwaga – od tego momentu – TYLKO DLA TWOJEGO DOBRA, Maldi – będę DROBIAZGOWY w komentarzu.

Jak to możliwe – żebyś pisał komentarze – naprawdę mądrymi, spoistymi, świetnie pomyślanymi i pomocnymi dla piszącego, wartościowymi zdaniami… a… w swoim opowiadaniu – POPEŁNIAŁ „CO CHWILA” (wykazuję to poniżej) – dziesiątki podstawowych błędów – niewłaściwego, w odpowiednim miejscu, użycia tuzinkowych słów i zdań?które oczywiście fatalnie wpływają na odbiór wątków opowieści, niszcząc jego niezłe pomysły? Od dawna (także prywatnie o tym dyskutujemy) – a ja nie wiem – KTÓRY TY jesteś, bo… jest was dwóch!?

Dokładnie w prawie każdym zdaniu muszę poprawiać „odgrzewane kotlety”, które używasz!!

Gwoli wyjaśnienia warto nadmienić…” – pierwszy oklepaniec.

Jakby nigdy nic, ruszył” – oklepane!

„…mniejszymi bądź większymi klockowatymi domami” – czy to ma znaczenie dla akcji, czy raczej jest to wypełniacz tekstu?

„Na ulice wyglądały ze ścian – czwartoklasista tak pisze.

„…na różnych, przypadkowych poziomach – co mi to przypadkowych podpowiada? Zdanie powinno coś oznaczać lub nieść.

„…krzyknął mimo to – mimo co?

„…widzę żeś człowiek” – nagle (bez przemyślenia) stosujesz słówko nieodpowiadające „stylowi” innych słów i zdań opowieści – czy to twój styl?

„Ku niejakiemu zdumieniu” – wstawiasz nagle – bez uzasadnienia – z „innej struktury” poznawczo myślowej?

„…nowy znajomy” – raczej znajomy – nie zaznaczyłeś wcześniej żadnym stwierdzeniem, że aktualnie nie poznał tu nikogo.

…rzeczywiście zaprowadził” – wprowadzasz niepotrzebne, nic niewnoszące słówka, żeby przedłużyć zdania, czy też twórczo zamierzasz tym słowem poszerzyć opowiadanie?

„…parę brzęczących monet” – nie mów mi, że TAK SIĘ PISZE – czy wszyscy nieźli pisarze, którzy używają słowa „brzęczących” (ograne!! – nie używaj tego) monet – są pewni, że rzeczywiście, nawet miedziaki BRZĘCZĄ jak stal damasceńska, wysokiej, japońskiej jakości czy też DODATKOWO brzęczą tym słowem, by wzbudzić w czytelniku dodatkowy EFEKT??

…zapomniawszy – Drakaina zakazuje wstawiać tę formę „kwiatkowania” tekstu – to przewraca tekst.”

„…w ogóle spełnił – Drakaina – przysłówki to śmierć dla tekstu i młodego, mało jeszcze zapoznanego z tym terminem… pisarza, który PRZED opublikowaniem tekstu, powinien to wszystko – słowo po słowie przemyśleć i poprawić.

Niebawem przekroczył próg” – Kto? Za daleko od podpowiedzenia czytelnikowi, kto, co, robi.

„…w ostatniej chwili, schyliwszy się przed framugą” – podobnie do zapomniawszy.

„…okazała się być, cokolwiek” – zapytaj Drakainy, czy to „być” jest właściwie ustanowione, a „cokolwiek” poszerza niepotrzebnie tekst.

„…z głębi” – czego?

…niskiego człowieka w robotycznym…” – było kilkukrotnie – zastępuj to synonimami – często i zdecydowanie, żebym nie miał tak dużej jak teraz pracy.

dzierżącego” – czy to jest twój staromodny „styl”?

Skręcił on ku – takich błędów nie robi doświadczony piszący.

„Boksów” – trzeci raz – synonimy.

„Posadzono go…” – niezręczne, nie w konwencji narracji.

…najszczerszych chęci” – oklepane.

…zamarł w bezruchu…” – kolejny DWUDZIESTY 'wytarciuch'.

„…głos z offu:” – TEKST (prawie 150 słów) – sam to wymyśliłeś i tak super naukowo (jak komentarze) tu wprowadziłeś!? – czy jednak jest to „stąd czy zowąd” wstawiony cytat – jako twój tekst – nie wiem, więc pytam? Jeśli cytat – czy na końcu opowieści nie należy dodać – czyje to jest?

„I tak to mój”– ??

„…czując już potrzebę, by” – błagam, b. niestosowny układ słów.

Wtem jednak” – od 'Wtem' rozpoczynasz zdanie? A gdzie kultura przyszłego literata?

„…również niziołek…” – kolejny raz o wzroście? Czy to jest AŻŻŻ takie ważne, czy kolejny wypełniacz tekstu?

Robotycznego…” – 4 raz – synonimy!

„…skłamał gładko” – kolejny N-ty pospolity wyraz – ja nie chcę czytać POSPOLITEGO TEKSTU!

I tyle go widzieli” – błagam.

„…zebrać się na odwagę – kolejne tuzinkowe.

„…który nie wyróżniał się niczym szczególnym – czy ciekawe jest dla czytelnika uzyskać tekst o czymś, co nie jest ważne?

„…istnieje jakiś imperatyw narracyjnyaż tu NAGLE, pośród TAK WIELU wytartych słówek – element z pisania komentarzy (inny pisarz??).

jął więc…” – CACUSZKO SŁOWNE!! – dlaczego takich „kwiatków” nie przedstawiasz w rozumnych komentarzach?

„niepewnie spod cienkich rzęs…” – nie wierzę – jesteś szczęśliwy, że napisałeś tu, iż ona miała cienkie: a nie grube, a nie wyskubane, a nie złowrogo pokręcone rzęsy? Czy to słowo miało jakiekolwiek znaczenie. Ono – WYBIJA Z KONTEKSTU!!

„…pisarz zakrztusił się” – wiadomo, wszyscy wiedzą – po tym, co usłyszał. Jednak najważniejsze jest, że ty kolejny raz użyłeś wyświechtanego pomysłu na jakiś nieważny element narracji – dlaczego to zrobiłeś – czy ty to wiesz?

„Mistrz podniósł się więc śladem konstruktora” – Boże, czy ja to rzeczywiście czytam – Drakaino, gdzie jesteś?

„…poczuł się zaszczuty wobec takiej dbałości o miejsce pracy” – czy tym można być ZASZCZUTY????

przeczesywać chciwie wzrokiem wszystkich półek” – nie wierzę!! Nigdy w życiu nie spotkałem się z takim bezsensownym określeniem czegokolwiek!!

NO, NIE WIEM – jestem w 2/3 tej niezwyklej pracy – NIE WIEM, CZY DOTRWAM – Maldi – pomóż!

stanął na palcach, żeby założyć go Maronowi na skronie” – ale… żarcik.

myślał gorączkowo” – czwarty raz twój bohater „myśli gorączkowo”!!!! – w tak krótkim tekście – taki banał?

„Nie zwracając uwagi na nic wokół” – niezręczne! – jak dziecko we mgle?

ściskając kurczowo w dłoniach” – czy autor – jako już doświadczony – będzie nakazywał swojemu bohaterowi – „ściskać kurczowo?” – takie oklepane zdanko?

acz niepokojącym wizerunkiem” – w jakim „stylu” piszesz Maldi, bo są częste zmiany.

„składały się wijące się” – ?

„…mały acz…” – to już jest twój osobisty „styl” pisania?

„z tupetem właściwym pisarzom” – co za przemyślenie?

„z niejakim przerażeniem” – setny raz używasz wytartych stwierdzeń – błagam!

„Poczuł to w dodatku ze złowrogo zimnym wyrachowaniem” – sam tego nie widzisz, że „w dodatku” – rozrywa ci zdanie?

„Zamiast tego bowiem przystąpił…” – następne rozerwanie zdania! I tak co chwila!

„zajrzał w rozwarte w szoku oczy”!!!!!! – to nie jest melodramat dla znudzonych pań po oglądaniu urugwajskich tasiemców – to twoje opowiadanie.

 

Drogi Maldi – to zajęło mi to… godziny, jednak w podziękowaniu z twoje dla mnie komentarze – chciałem to zrobić.

Sumując:

Opisujesz po kolei – TYLKO: co, kiedy, z kim, dlaczego, po co, by, aby i sto innych, kolejnych opisów. Niestety – nie ma ANI JEDNEJ CHWILI NARRACJI, ŻEBYM MÓGŁ COKOLWIEK POCZUĆ – (nie ważne, że to jest o robotach).

Zatem – jak mawia nasza mądra Drakaina (oraz wszyscy tutaj komentatorzy i piszący) – CH… NAS CZYTELNIKÓW OBCHODZI pomysł narracji, to, co tu się dzieje, ani też – co się ewentualnie wydarzy bohaterom.

Dodatkowo:

Wielkie sorry, drogi mi Maldi – w opowiadaniu jest taka masa sztampowych twoich 'stwierdzeń' (powyżej zasygnalizowanych) , że nie chce mi się pisać o być może sensownym (chociaż, nie do końca odkrywczym) pomyśle na utwór.

Podpowiadając to, co powyżej – sam sobie wbijam w mózg i palce, by tak nigdy nie czynić.

Pozdrawiam w przyjaźni.

LabinnaH

 

Mam mięszane uczucia, bo z jednej strony pojawia się tu ciekawa koncepcja, sporo pociesznych postaci, sporo jest też dowcipu i swady. Robotyczna rewolucja jest udanym absurdem.

 

Z drugiej strony momentami jest napisane nieco po wiktoriańsku, i to nie zawsze poprawnie:

Tych, którym nazwisko Marona nic nie mówi, wypada uspokoić, ponieważ tak naprawdę nie napisał nigdy nic znaczącego. Jak najbardziej zdając sobie z tego sprawę, nazwał się Mistrzem nie przez grafomanię, a bardziej przez głęboką autoironię, towarzyszącą w życiu. Jej dopełnieniem okazał się przykry epizod, stanowiący powód dręczącej go obecnie kłopotliwej przypadłości, czegoś na kształt literackiego Dnia Świstaka. Gwoli wyjaśnienia warto nadmienić, iż wskutek pewnej podstępnej sztuczki Mistrz Maron, kierowany pragnieniem stworzenia dzieła oryginalnego, stał się sam dla siebie swym dziełem.

Nie dość, że ten akapit przekazuje w zasadzie myśl dającą się wyrazić prostym zdaniem oznajmującym, to jeszcze te ozdobniki są nieco kanciaste, vide zaczęcie zdania od “jak najbardziej zdając” czy “autoironię towarzyszącą w życiu”. To wszystko ma potencjał, ale wymaga wygładzenia.

Inny przykład, gdzie aż się prosi o powiedzenie tego samego nie wprost. Lepiej naprawdę jest podać kilka konkretów, trochę plastyki, żeby sprawić, że to poczuję:

Po chwili znaleźli się w schludnie urządzonym pomieszczeniu. Wszystko było wyraźnie na swoim miejscu; każdy najmniejszy przyrząd, każda śrubka, na blatach Maron nie dostrzegł ani śladu kurzu. Nieszczęsny pisarz poczuł się zaszczuty wobec takiej dbałości o miejsce pracy. W dodatku nie mógł się powstrzymać, żeby nie przeczesywać chciwie wzrokiem wszystkich półek, chłonąc nieznane sobie kształty fantastycznych przedmiotów.

Do tego mam wrażenie, że pomysł narratora zamkniętego w swoich niezbyt udanych dziełach nie został tak naprawdę wykorzystany. Nie wynika z tego nic specjalnie zaskakującego, poza ciekawą refleksją, czy może tam umrzeć. Ale na przykład od razu mam pytanie – jakim cudem nie może zmieniać tego świata na bieżąco?

 

Jest parę zmarnowanych okazji, jak na przykład opisanie czegoś odjechanego, co konstruktor akurat buduje (zbywasz to “fantastyczne przedmioty” i koniec), albo jakiś podrzędny wątek o zbuntowanej maszynie (por. Inżynier Ciućma).

 

Dialog z antywirusem też mam wrażenie za szybko zostaje zamknięty “hej, jesteście w mojej głowie”. Z tym infiltratorem można zrobić z tego niezłą farsę, gdzie nawzajem go sobie wydzierają i każdy wgląd w umysł przeciwnika zmienia ich postrzeganie całej sceny.

 

Ucieczka z antywirusem – to też by można rozwinąć, dodać element absurdu, gonitwy.  

 

Do tego koncept jest znacznie lepszy od fabuły, bo ta sprowadza się pod koniec do krążenia po mieście i unikania antywirusa, plus wieszania reklam.

 

Dla mnie jest tu potencjał na coś naprawdę dużego.

 

A, i aż się prosi o tekst “Na co ja napisałem tyle chłamu, przecież ten świat nie ma nawet sensu, a jak gorąco i daleko wszędzie”.

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

@JPolsky

Cieszę się, że lektura mojego tekstu sprawiła Ci przyjemność. Dziękuję też za to, że doceniłeś ironię i absurd w tym opowiadaniu, ponieważ na nich głównie mi zależało. Oczywiście jakiś dłuższy zbiór pozostaje w sferze moich planów, lecz raczej dalszych, ponieważ najpierw muszę zgromadzić potencjalne pomyły, a tych na razie nie mam zbyt wiele. 

@LabbinaH

Jesteś nieoceniony. Naprawdę. Wiedziałem, mój przyjacielu, że nie zawiodę się na Tobie i dasz mi dokładnie to, czego chciałem: najszczersze słowa krytyki. 

Na początek zapewnię Cię, że jestem jeden i ten sam, który próbuje z mozołem spleść to, co wiem na temat pisania, z samym pisaniem, które w gruncie rzeczy jest narowistym koniem i często mnie ponosi, niekoniecznie tam, gdzie bym chciał. To by było jednak jeszcze pół biedy, gdybym tak wyraźnie widział błędy we własnych tekstach, w porównaniu z tym, co mogę rzec o tekstach innych. Aczkolwiek afekt ojcowski (rodzicielski – żeby być bardziej powszechnym) jest myślę nie tylko moją zmorą.

Właśnie ze względu na uwagi dotyczące języka jestem Ci szczególnie wdzięczny. Jedna z redakcji osądziła go bowiem jako “napisany dość słabym językiem”, a bez perspektywy kogoś innego sam naprawdę nie potrafiłem rozszyfrować tego podsumowania. 

Nie wiem, czy mogę coś rzec na obronę jakości tego tekstu, więcej niż to, iż w zamyśle powstał w konwencji buffo i jako taki niejako sam z siebie miał być bardzo literacki – a więc byłem bardziej skłonny uleganiu sztampowym sformułowaniom, niż zazwyczaj. W większości przypadków, odpowiadając na jedno z Twoich pytań, wyłuskane przykładowo:

„…pisarz zakrztusił się” – wiadomo, wszyscy wiedzą – po tym, co usłyszał. Jednak najważniejsze jest, że ty kolejny raz użyłeś wyświechtanego pomysłu na jakiś nieważny element narracji – dlaczego to zrobiłeś – czy ty to wiesz?

Cóż, w gruncie rzeczy chodziło o tani efekt komiczny. Bardziej nawet filmowy. W każdym razie widzę, że moja częściowo zamierzona-niezamierzona sztampowość obróciła się przeciwko mnie. Choć, skoro jesteśmy tacy szczerzy, część z tego prawdopodobnie bierze się z lenistwa. Kto wie. Ale zaś z drugiej strony, kiedy próbuję użyć oryginalnego sformułowania, wpadam w poetyckość, o czym też już pisaliśmy. Jak więc widzisz i tak źle i tak niedobrze. Ale będę starał się poszukiwać złotego środka.

Natomiast bardzo intrygujące uważam Twoje spostrzeżenia odnośnie “rozrywania zdań”. Zawsze miałem skłonność do “bowiem”, “jednak” itd ponieważ bez nich dręczy mnie ciągłe wrażenie, że tekst mi się właśnie rozrywa. Bardzo ciekawie dowiedzieć się, jak to odbiera ktoś inny. Dziękuję za kolejną niezwykle pomocną kwestię do rozważenia.

Jak jednak widzisz (tak, “głos z offu” to mój własny tekst) potrafię również pisać inaczej. Gros tego, co dostałeś i czego tak nie znosiłeś, było więc po części moim zamiarem. Teraz jednak już widzę dokładnie, że to co bawi mnie, niekoniecznie musi bawić innych. To cenna przysługa.

@GreasySmooth

Faktycznie, wiele w tym tekście można by jeszcze rozwinąć. Mam wrażenie, że jest on taki skrótowy, ponieważ ucierpiał przez to, że umiejscowiłem go w świecie przedstawionym jednej z moich powieści. Zwróciłeś mi uwagę na rzeczy, które dałoby się lepiej poprowadzić. Jak zwłaszcza ten pomysł pisarza zamkniętego w swojej twórczości – myślę, że jak nie w tym tekście, jest to aspekt, nad którym będę jeszcze pracował w przyszłych. Rzeczywiście sam w sobie mógłby być rozwinięty jeszcze bardziej, rozbudowany o sceny, jakie zasugerowałeś i jest to również jak najbardziej zagadnienie, które rozważę.

Bardzo kusząca sugestia na koniec! 

 

Hej Maldi !

 

Mam ci do napisania kilka miłych słów. Czytając tekst, już na początku pomyślałem, że albo masz wysoką inteligencję albo świetną wyobraźnię albo obie rzeczy naraz. Wszystko tu jest bardzo ciekawe. W niemal każdym zdaniu jest dobry pomysł. Wszystko razem tworzy niezwykle oryginalne opowiadanie. Bardzo podobne do prozy Lema. To jest właśnie kwintesencja fantastyki. Tak się powinno pisać w tym gatunku.

Pozdrawiam serdecznie!!! :)))

 

 

Jestem niepełnosprawny...

Hej dawidiq150 !

 

Bardzo Ci dziękuję za Twoje przemiłe słowa, cieszę się zwłaszcza, że dostrzegłeś nawiązania do prozy Lema, ponieważ to właśnie było moim zamiarem. Mam nadzieję, że uda mi się nadal tworzyć na takim poziomie, a być może jeszcze się udoskonalić, tak by moje teksty zasługiwały na tak łaskawe oceny jak Twoja. 

Pozdrawiam!

Maldi

Duch klatki schodowej podpowiedział mi, że bohatera mógłby ścigać latający egzemplarz “Śmierci autora” Barthesa :)

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Nowa Fantastyka