Wszyscy pisarze wiedzą, że najlepsze pomysły przychodzą do głowy we śnie. Był jednak tylko jeden pisarz, który sam rodził się we śnie – i nazywał się Mistrz Maron.
Tych, którym nazwisko Marona nic nie mówi, wypada uspokoić, ponieważ tak naprawdę nie napisał nigdy nic znaczącego. Jak najbardziej zdając sobie z tego sprawę, nazwał się Mistrzem nie przez grafomanię, a bardziej przez głęboką autoironię, towarzyszącą w życiu. Jej dopełnieniem okazał się przykry epizod, stanowiący powód dręczącej go obecnie kłopotliwej przypadłości, czegoś na kształt literackiego Dnia Świstaka. Gwoli wyjaśnienia warto nadmienić, iż wskutek pewnej podstępnej sztuczki Mistrz Maron, kierowany pragnieniem stworzenia dzieła oryginalnego, stał się sam dla siebie swym dziełem. W praktyce oznaczało to, że od chwili gdy wpadł w łapy pewnego szubrawca (pomińmy lepiej milczeniem jego imię), zaczął budzić się w różnych dziwnych miejscach, biorąc udział w historiach, na które wcale nie miał ochoty. Było to o tyle przewrotne, że rzekoma literacka fikcyjność okazywała się codzienną rzeczywistością Marona, czyniąc zeń bohatera zupełnie uniwersalnego. Oddajmy jednak głos jemu samemu:
– Przeklęty oszust! Że też dałem się nabrać na wynalazek spełniający życzenia!
Maron wypowiedział te słowa, zanim jeszcze otworzył oczy. Potem otworzył je i podniósł się, żeby zobaczyć, w jakim świecie tym razem się obudził. Sytuacja przedstawiała się następująco: wszędzie wokół piaszczysta pustynia, urozmaicana gdzieniegdzie nagimi skałami niewielkich wzgórz. On sam znalazł się w płytkim zagłębieniu terenu, czymś co mogło być korytem wyschniętej rzeki. Jakieś pół kilometra przed sobą ujrzał miasto ogrodzone murem. Splunął na ziemię i otrzepał spodnie z pyłu.
Wysoko na niebie wisiało słońce. Mistrz Maron był mężczyzną w średnim wieku i jako taki, prócz kilku innych przypadłości, cierpiał na niedostatek włosów na czubku głowy. Dlatego też, mając na względzie dobro swej łysiny, uznał, że nie ma innego wyboru, niż poszukać schronienia w nieznanym mieście.
Zrzucił z ramion stary, wełniany sweterek, zawiązał wokół bioder i spokojnym marszem pokonał wspomniany dystans pięciuset metrów.
– Łatwo się mówiło: pokonał tyle i tyle – mruczał do siebie Maron, stanąwszy pod murami. – Lecz czy to znaczy to samo, co przejść tyle a tyle? I to w słońcu? Upale? Ha! Bądź tu sobie narratorem. Narratorzy nie chadzają na piechotę. A tymczasem nawet nie wiem, w jakim jestem czasie. Czy to starożytna Sumeria, czy daleka przyszłość?
Odnalazł bramę, która była po prostu dziurą w murze. Zajrzał przez nią.
Na ulicy w głębi zobaczył kilka niskich sylwetek odzianych w ciemnogranatowe, błyszczące kostiumy. Były to jakby zbroje, zupełnie kompletne, łącznie z kanciastymi hełmami i rękawicami. Ale nie przywodziły na myśl rycerzy, a raczej roboty.
– A więc przyszłość! – skonstatował Maron. – Gdzieś już to widziałem.
Postąpił kilka kroków, rozglądając się z zaciekawieniem. I wtedy właśnie zobaczył tablicę, przymocowaną śrubami do betonowego muru w przejściu. Było tam napisane:
LUDZIE WYMARLI – I CAŁE SZCZĘŚCIE!
DOBRY PRZYBYSZU ZOSTAW DATEK NA SYNTAKTYNIĘ W VOMISIE
– Chociaż tyle, rozpoznaję literki – mamrotał dalej Maron do siebie. – Ale czy naprawdę okażę się ostatnim żywym człowiekiem w tym świecie? Pachnie mi to jakimś oszustwem!
Pod tablicą znajdowała się skarbona wykonana z materiału przypominającego szkło. Pochylił się i zobaczył, że na jej dnie błyszczał jeden jedyny okrągły metalowy pieniążek. Przemógł chwilę wahania, upewnił, że akurat nie ma w pobliżu żadnego przechodnia, po czym spróbował bezskutecznie podważyć palcami jej ścianki w miejscu, gdzie wnikały w ziemię.
– Dobrze więc! W takim razie poszukajmy jakiegoś uczciwego człowieka!
Jakby nigdy nic, ruszył w głąb miasta. Było ono zabudowane mniejszymi bądź większymi klockowatymi domami. Na ulice wyglądały ze ścian małe, kwadratowe okienka, ulokowane na różnych, przypadkowych poziomach.
Maron, upatrzywszy przed sobą przechodnia, zaczął się za nim skradać, chcąc go zatrzymać z zaskoczenia. Przy tej okazji odkrył, że to, co wcześniej brał za wpływ perspektywy, jest w istocie rzeczywistą dysproporcją między wzrostem jego a wzrostem mieszkańca. Niepomiernie zdziwiło to Marona; nigdy nie był zbyt wysoki, a ostatnio, na skutek ciągłego przesiadywania przed komputerem, przygarbił się mocno.
Ani przez chwilę nie przestał bowiem wierzyć, że pod kanciastym hełmem zobaczy człowieka. I tak też się stało – kiedy rzucił się nań znienacka i jednym szarpnięciem zdarł okrycie głowy, spojrzało na niego w zupełnym zdumieniu dwoje jak najbardziej ludzkich oczu.
– Ha! Więc jednak człowiek! – krzyknął mimo to, triumfalnie.
– Jaki człowiek? Jestem robotem! – odpowiedział zduszonym szeptem zatrzymany.
– Nie łżyj, przecież widzę żeś człowiek, choć podłego wzrostu.
Nieznajomy rozejrzał się, wyrwał Maronowi z rąk swój hełm i założył go z powrotem.
– Zwariowałeś, przybyszu – oznajmił szeptem, acz, jak pojął Mistrz, znaczącym. – Przecież wszyscy wiedzą, że ludzie dawno już wymarli, w swej istocie opanowani przez zwycięską Rewolucję Robotyczną..
Maron również zniżył głos, zniżył także głowę do głowy rozmówcy, ponieważ ledwo usłyszał co tamten teraz powiedział.
– Cóż za absurd! Pod przebraniem robotów kryją się roboty? Musicie niezbyt wierzyć w tę waszą robotyczność, drogi panie. Ale dobrze, uznajmy że tak jest w istocie. Czy mógłbyś mi opowiedzieć więcej o tej Robotycznej Rewolucji? Albo pokazać miejsce, gdzie mógłbym się czegoś o niej dowiedzieć?
– Kanciasty przyodziewek to tradycja, którą z dumą kultywują mieszkańcy Vomisy! Ale na Program! Pokażę ci, gdzie możesz dowiedzieć się wszystkiego, w co zdajesz się tak dogłębnie wątpić, biedny wirusie!
– Cokolwiek to wszystko ma znaczyć, daruj sobie egzaltację. Jeśli tam się płaci, będziesz musiał mi pożyczyć trochę kasy, bo chwilowo jestem zupełnie spłukany.
Ku niejakiemu zdumieniu Marona, jego nowy znajomy rzeczywiście zaprowadził go do miejsca, które nazwał „sensozmorią” a w garść wcisnął mu parę brzęczących monet. Kiedy natomiast Mistrz zapomniawszy o podziękowaniu wyraził zdziwienie faktem, że w ogóle spełnił swoją obietnicę, tamten odparł:
– Roboty nie kłamią.
Niebawem przekroczył próg, w ostatniej chwili schyliwszy się przed framugą. Sensozmoria okazała się być cokolwiek mrocznym przybytkiem, rozświetlanym jedynie drobnymi punktowymi żarówkami. Tworzyły one linie wijące się niczym węże po ścianach i stropie. Maron, kiedy oczy przywykły nieco do ciemności, dostrzegł że z obu stron pomieszczenia znajdują się ulokowane w rzędach boksy, a w każdym z nich stał wygodny fotel.
– Czym mogę służyć? – doleciał doń z głębi nieco zmęczony, lecz uprzejmy głos.
– Chciałbym się czegoś dowiedzieć.
– Jasne, już ładuję moduł encyklopedyczny.
Maron ujrzał przed sobą kolejnego niskiego człowieka w robotycznym stroju, dzierżącego w dłoniach coś, co miało kształt kasety magnetofonowej. Skręcił on ku jednemu z boksów, i zaczął majstrować przy nim, w międzyczasie pytając:
– Czy życzy pan sobie seans klasyczny czy z holowizją?
Mistrz nie miał pojęcia, czym jest holowizja, uznał więc, że bezpieczniej będzie obejść się bez niej. Posadzono go na fotelu, który pomimo najszczerszych chęci był na niego za mały, na głowę założono również za ciasny czepek i kiedy już zamarł w bezruchu wpatrując się w ciemną ścianę w oczekiwaniu instrukcji, usłyszał:
– Proszę pomyśleć pytanie, a zobaczy pan odpowiedź.
„Robotyczna Rewolucja” – pomyślał Mistrz Maron.
Najpierw zamigotał przed nim obraz. Ziarnisty, szybko nabrał konkretnych kształtów, a następnie ponad jego uchem zaczął przemawiać monotonny, męski głos z offu:
– Przypuszcza się, że pierwsze kompletne zmapowanie ludzkiego mózgu nastąpiło od dziesięciu do dwunastu tysięcy lat temu. Ten punkt w starożytności uznaje się umownie za schyłek epoki antropocenu i początek epoki robocenu. Rewolucyjne osiągnięcie ludzkiej nauki i techniki, które wypracowano w celu powiązania subiektywnej świadomości z materialną bazą neuronalną, było koniecznym warunkiem wyjściowym dla przejęcia władzy nad światem przez sztuczną inteligencję. Jednak nie mogłoby do tego dojść, gdyby nie dalszy rozwój techniki neuronalnej, która doprowadziła do opracowania interfesju mózg-układ scalony. Aż do dzisiaj stosuje się ówczesne wynalazki, podając robotyczne szczepionki dzieciom podczas rytualnych obrzędów włączających je do wspólnoty Wszechogarniającego Programu, bądź to w lokalnej syntaktyni, bądź wykonywanych przez wędrownego programistę. Dzięki temu, tak i obecnie, jak i przed wiekami, Wszechogarniający Program może szerzyć się na bazie organicznego hardware’u ludzkich ciał, zapewniając trwałość robotyzmu na wieki.
Mistrz Maron, wysłuchując tych mrożących krew w żyłach słów, chciał zerwać z głowy podstępny czepek, nie mógł jednak się na to zdobyć z ciekawości, co będzie dalej. W końcu jednak, kiedy głos zamilkł, a obraz zatrzymał się, wyraźnie zdradzając koniec hasła, zrobił to.
– Więc takie to rzeczy! – mruczał do siebie.
Pracownika sensozmorii zastał siedzącego nieruchomo na stołku, z hełmem na kolanach i wzrokiem wbitym gdzieś w podłogę.
– Czemu pan taki smutny? Coś się stało? – zagadał przyjaźnie, zapominając o płaceniu.
– Ach! Szkoda słów! – odparł tamten, po czym zaczął opowiadać: – Widzi pan, mam ambicje, jestem konstruktorem. Chciałem tym zarabiać na życie, ale jakoś mało kto chce kupować to, co zrobię. Muszę więc siedzieć tu codziennie od ósmej do szesnastej i okropnie się nudzę. I tak to mój talent zupełnie się marnuje.
„Ależ ten biedak potrzebuje reklamy” – pomyślał Mistrz Maron. I rzekł:
– Wyświadczę panu przysługę. Dzięki mnie nie będzie pan się mógł opędzić od klientów. Proszę mi tylko załatwić jakiś karton i coś do pisania.
– Naprawdę? – w głosie konstruktora zabrzmiała szczera nadzieja. – Ależ kto zajmie się obsługiwaniem odwiedzających sensozmorię?
– Proszę się nie martwić. Ja pana zastąpię – odparł Mistrz Maron.
W ten oto sposób zasiadł na stołku, oficjalnie wykonując pracę, o której nie miał najmniejszego pojęcia. Konstruktor tymczasem, w najwyższym stopniu przejęty, zapomniał nawet swojego hełmu. Maron, jako że nie miał nic innego do roboty, przymierzył go.
„Niech to! Oni rzeczywiście wierzą we wszystko, co im się powie!” – myślał, czując już potrzebę, by niepostrzeżenie ulotnić się ze swego stanowiska.
Wtem jednak zobaczył, że do środka ktoś wchodzi. Natychmiast ogarnęła go panika. Nieznajomy, choć również niziołek, budził respekt, nie miał na sobie robotycznego stroju, lecz coś, co wyglądało jak czarna skórzana kurtka nabijana srebrnymi ćwiekami.
– Czym mogę służyć? – wyjąkał Maron, jednocześnie spostrzegając, że wzrok mu się zamglił; szybko jednak zrozumiał, że to szybka hełmu zaparowała od jego oddechu.
– Szukam zwątpielca – odparł przybysz groźnie i jakby to cokolwiek wyjaśniało, dodał: – Jestem antywirusem.
Mistrz Maron myślał gorączkowo rozumiejąc, że to on jest tym poszukiwanym. A na pewno nie chciał, żeby tajemniczy antywirus dowiedział się, że go znalazł.
– Podobno wszedł tu niedawno.
– Ale już wyszedł – skłamał gładko Maron.
– Którym wyjściem? Przednim czy tylnym?
– Przednim.
I tyle go widzieli. Mistrz długo usiłował dojść do siebie po spotkaniu z groźnie wyglądającym jegomościem. W istocie, kiedy się w końcu uspokoił i zaczął rozważać, co powinien teraz począć, wrócił pracownik sensozmorii, niosąc w rękach wielką białą płachtę i jakiś przybór do pisania.
Maron więc, rad, że może porozmawiać z kimś przyjaźnie nastawionym, zaczął wypytywać, co chciałby umieścić na reklamie. Zebrawszy wszystkie potrzebne informacje, stworzył następujący afisz:
KONSTRUKTOR DONDA
ogłasza mieszkańcom Vimosy i wszystkim przyjezdnym
SWOJE WYJĄTKOWE UMIEJĘTNOŚCI TECHNICZNE!!!
„Wiedza dla zabawy i pożytku”
*PRALKI Z OPCJĄ PRASOWANIA*ZMYWARKI Z OPCJĄ GOTOWANIA*
Jego nowy znajomy był zachwycony efektem końcowym. Jednocześnie nie potrafił zrozumieć, dlaczego wcześniej nie wpadł na podobny pomysł. Tym bardziej jednak pozostawał wdzięczny Mistrzowi za drobną przysługę, do tego stopnia, że zatrzymał go w pracy aż do końca zmiany. Maron zdał sobie wówczas sprawę, że w osobie konstruktora Dondy znalazł dozgonnego przyjaciela.
Dlatego też, kiedy obaj wychodzili z budynku sensozmorii, postanowił zebrać się na odwagę i wyznać mu swoje zaniepokojenie:
– Zdaje się, że jakiś antywirus się na mnie uwziął.
– Ojej! Z nimi nie ma żartów. Powiesz coś nie tak i gotowe są ci odciąć głowę.
Mistrz Maron przełknął ślinę. Tymczasem Donda, spoglądając nań bacznie, dodał:
– Ale spokojnie! Myślę, że mam w domu coś, co mogłoby ci pomóc.
Maron nie śmiał mu dziękować. Zamiast tego dreptał nerwowo u boku swojego nowego przyjaciela, który ściskał dumnie baner. Po chwili stanęli przed budynkiem, który nie wyróżniał się niczym szczególnym.
– Nie obrazisz się, jeśli poproszę cię o pomoc w zawieszeniu tego, zanim jeszcze zasiądziemy do kolacji? – zapytał konstruktor. – Nie mogę się już doczekać, żeby zobaczyć, jak to będzie wyglądało nad naszymi drzwiami!
Mistrz zgodził się niechętnie, aczkolwiek nie przez wzgląd na jedzenie. Prawdę mówiąc ani mu teraz nie postała w głowie myśl o jedzeniu; myślał tylko o tym, jak głowy nie stracić. „Niby sam sobie jestem opowieścią – pomstował na swój los – ale kto mnie zapewni, że istnieje jakiś imperatyw narracyjny, który nie pozwoli umrzeć głównemu bohaterowi? Niedoczekanie! Nie dość, że nie ma tu żadnej rozsądnej konwencji, to jeszcze dybią na moje życie! Przecież to byłaby zupełna kompromitacja, zginąć we własnym dziele!”
Tymczasem Donda nie mógł się nachwalić zalet ponadprzeciętnego wzrostu Marona, kiedy ten przybijał gwoździami baner do ściany. Następnie zaprosił go do środka, gdzie czekała już jego żona, w zdekompletowanym stroju robota, domagając się wyjaśnień. Konstruktor jął więc tłumaczyć jej usilnie, jak to odżyją dzięki nowej reklamie. Nie omieszkał przy tym przedstawić Marona, jako autora pomysłu.
W końcu żona dała się jakoś przekonać i podała kolację. Na stole znalazły się zielonkawe kulki, wyglądające i smakujące jak glony, posypane czymś, co Maron wziął za prażoną cebulkę, ale okazało się być prażonymi larwami mącznika młynarka. Oprócz Dondy i jego żony zasiadła też przy nim cicha dziewczyna, spoglądająca na wielkiego Mistrza niepewnie spod cienkich rzęs.
– Musisz zdawać sobie doskonale sprawę, drogi Maronie, że źródłem wszelkich sukcesów w życiu jest siła przekonywania – przemówił konstruktor pod koniec kolacji; pisarz zakrztusił się. – Również teraz bardzo ci się ona przyda. Antywirusy bowiem to dość toporne umysły. Zupełnie nie rozumieją ironii. Dlatego, żeby mieć pewność, że dotrze do niego to, co chciałbyś mu przekazać, najlepiej wtłoczyć mu to wprost do głowy.
– Tato, chcesz oddać temu cudzoziemcowi czapkę-jasnowidzkę? – W głosie nastolatki zabrzmiał protest.
– Moja córka mówi o wynalazku, który nazwałem mentalnym infiltratorem. Owszem, to właśnie zamierzam. Pan Maron wyświadczył mi wielką przysługę, więc zamierzam mu się odwdzięczyć. Jemu infiltrator posłuży do czegoś bardziej pożytecznego, niż podglądanie umysłu mamy, żeby dowiedzieć się, co będzie na kolację! Ale chodźmy do mojej pracowni.
Mistrz podniósł się więc śladem konstruktora, odruchowo wciągając głowę w ramiona. Tamten z kolei, spojrzawszy przez ramię, rzucił do urażonej latorośli:
– Ty też, kochana!
Po chwili znaleźli się w schludnie urządzonym pomieszczeniu. Wszystko było wyraźnie na swoim miejscu; każdy najmniejszy przyrząd, każda śrubka, na blatach Maron nie dostrzegł ani śladu kurzu. Nieszczęsny pisarz poczuł się zaszczuty wobec takiej dbałości o miejsce pracy. W dodatku nie mógł się powstrzymać, żeby nie przeczesywać chciwie wzrokiem wszystkich półek, chłonąc nieznane sobie kształty fantastycznych przedmiotów.
Tymczasem Donda posadził wciąż naburmuszoną córkę na zydelku, a z szuflady wyjął coś, co wyglądało jak czapka z folii aluminiowej z zamocowaną na szczycie antenką. „Wcale bym się nie zdziwił, gdyby można było tym odbierać telewizję naziemną” – pomyślał Maron.
– Mentalny infiltrator wynalazłem w tym celu, żeby móc w końcu mieć pewność, co myśli moja żona, kiedy mówi do mnie, żebym się domyślił – oznajmił konstruktor. – Dzięki niemu zdążyłem jednak poznać ją tak dobrze, że już go nie potrzebuję.
To mówiąc stanął na palcach, żeby założyć go Maronowi na skronie.
– Ze stosowaniem tego urządzenia wiąże się pewne niebezpieczeństwo. Nie można oddalić się zbytnio od sondowanego osobnika, ani też przebywać w jego głowie zbyt długo, można w niej bowiem utknąć. Myśl teraz o niebieskich migdałach – zwrócił się do córki.
Mistrz skierował antenkę na głowę nastolatki i oto co usłyszał: „Przecież nie widziałam nigdy niebieskich migdałów, do diaska! Nie ufam panu wcale a wcale, panie Maronie, jest pan podejrzanie wielki. I nie łudź się, że zobaczysz, z kim się pierwszy raz całowałam!”
Jednocześnie zobaczył siebie z perspektywy dziewczyny: pomarszczony, łysy, nieogolony, nieprzyjemnie łypiący na nią oczyma, nie wiadomo skąd się wziął ani kim jest, nie wiadomo co mu siedzi w głowie. Innymi słowy: ohydny łotr. Maron zdjął szybko infiltrator, z ulgą powracając pod sklepienie własnej czaszki.
– I jak? Czy działa? – dopytywał Donda z pewnym niepokojem.
– Działa, działa wyśmienicie – wymamrotał Maron, wciąż wstrząśnięty.
Jednocześnie myślał gorączkowo: „Czyż nie jest to Święty Graal wszystkich pisarzy? Czy dzięki temu uda mi się w końcu stworzyć coś, co będzie nowe i prawdziwe jak samo życie? Kto wie, być może to cudo pozwoli mi nawet przerwać zaklęty krąg nieustających opowieści! Czy jeśli przeniosę się do czyjegoś umysłu, będę mógł wyrwać się tam spod konieczności narracyjnej? W końcu wolny od tej literackiej sansary!”
Upojony tymi marzeniami, pożegnał się z konstruktorem Dondą i jego rodziną. Nie zwracając uwagi na nic wokół, zaczął błądzić ulicami miasta, ściskając kurczowo w dłoniach mentalny infiltrator. W końcu zderzył się z jakimś przechodniem, który krzyknął:
– Jak leziesz, robocie!
Mistrz Maron spoglądał za tamtym zdziwiony.
– Ale czy naprawdę chcę tu spędzić resztę życia?
Uniósł głowę. Przed sobą ujrzał większy budynek, będący w zasadzie sześcianem, zwieńczonym dachem w kształcie kopuły. Na jej szczycie wyrastało małe metalowe rusztowanie, do którego zamocowano coś, co wyglądało zupełnie jak chińskie znaki.
Stał akurat przed łukowatym wejściem.
– Tak czy owak, mogę chyba trochę pozwiedzać – mruknął Maron, wciskając sobie na głowę infiltrator. – Buddyjska cerkiew, czy ktoś widział coś takiego? W każdym razie czy można gdzieś lepiej poznać miejscowych, niż poprzez ich lokalną transcendencję?
Przekroczył próg. Wnętrze powitało go półmrokiem, przyjemnym chłodem i – o dziwo – znajomym zapachem kadzidła. Przed sobą Maron ujrzał trzy rzędy wyciosanych w kamieniu ławek, z wąskim przejściem pośrodku. W głębi znajdowała się przegroda, przyozdobiona niewyraźnym w słabym świetle, acz niepokojącym wizerunkiem, na który składały się wijące się czarne linie i drobne, migające, seledynowe światełka.
„Neurony czy obwody scalone?” – pomyślał Mistrz z przejęciem.
Tymczasem zdał sobie sprawę, że jest tu ktoś jeszcze. Nie usłyszał go, ani nie zobaczył, przynajmniej nie od razu. Po prostu poczuł, że nie jest sam. Dopiero po chwili zrozumiał, że to zbawienne przeczucie zawdzięcza inflitratorowi.
Dlatego też był gotowy, kiedy zza przegrody wyłonił się mały acz złowrogi człowiek w kurtce nabijanej ćwiekami, którego zwali antywirusem. Dla tamtego z kolei obecność Marona okazała się kompletnym zaskoczeniem. Mistrz wiedział to doskonale, ponieważ już wtedy z tupetem właściwym pisarzom wskoczył mu do środka głowy.
„Ten kolos! Jak mnie znalazł? Czyżby donosiciel działał na dwa fronty?” – następujące myśli przemknęły przez nią antywirusowi w jednej chwili.
Maron, z niejakim przerażeniem spostrzegł, że patrzy na samego siebie z nieukrywaną żądzą najordynarniejszego mordu, że ma szczerą ochotę zdekapitować samego siebie. Poczuł to w dodatku ze złowrogo zimnym wyrachowaniem, bez większego śladu nienawiści, a raczej ze strachem, nieokreślonym strachem przed… porażką? pomyłką? prawdą?
Nie zdążył jednak określić, które słowo na „p” najtrafniej oddawało jego obiekt. Zamiast tego bowiem przystąpił do zmasowanego ataku ze swoją własną propagandą:
„Myślisz, że jesteś robotem? Zimnym, beznamiętnym, bezstronnym? Mylisz się! Jesteś najzwyklejszym człowiekiem, dokładnie takim jak ja. Widzę w tobie te same uczucia, ten sam lęk przed czymś nieokreślonym, a mimo to nie dający się zbić. Roboty nie czują lęku, roboty nic nie czują. Spójrz we mnie, oto ja. Jesteś zaskoczony? Czyż to nie ludzkie! Cóż, zapewne ktoś kiedyś wstrzyknął ci w żyły jakieś żelastwo, przez co masz ciągły dostęp do internetu, może nawet widzisz rzeczy, których ja nie widzę. Ale to nie zmienia postaci rzeczy. Obaj jesteśmy ludźmi, czy ci się to podoba, czy nie!”
Pamiętając o ostrzeżeniu konstruktora, Maron największym wysiłkiem woli powrócił do własnej głowy. Zdejmując z niej mentalny infiltrator, ujrzał że przed nim antywirus, niegdyś tak przerażający, teraz stoi z bezwładnie opuszczonymi rękami, jakby miał się rozpłakać.
Mistrz podszedł do niego i zajrzał w rozwarte w szoku oczy. Następnie położył biedakowi rękę na ramieniu i, zupełnie bezradnego, posadził obok siebie na ławce w pierwszym rzędzie. Przez chwilę obaj trwali w milczeniu.
– Posłuchaj – zwrócił się Maron do swego śmiertelnego wroga – nie mam pojęcia, jakie szalone względy, jakie wyrzuty sumienia kazały wam wierzyć, że nie jesteście ludźmi. Kto wie, być może u źródeł leżała jakaś przewrotna metafora. W każdym razie proszę cię o jedno.
– Tak? – wydukał antywirus.
– Tak naprawdę wy wszyscy, cały ten świat, nie jesteście prawdziwi. Tylko ja jestem prawdziwy. Wiem, że może być ci trudno to zrozumieć, ale to fakt. Jestem pisarzem, który został uwięziony w literackim multiversum. Możesz więc sobie wyobrazić moją irytację. Dlatego też, bardzo cię proszę, daj mi od tej chwili święty spokój, dobrze?
Zanim jednak antywirus zdążył wydobyć z gardła jakikolwiek dźwięk, zza przegrody wyłoniła się postać w białej powłóczystej szacie.
– Ależ to… ależ to on antywirusie! – wykrzyknął przybysz.
– Owszem, komputatorze – odparł ów z wyraźnym trudem – obawiam się jednak, że… zaszło nieporozumienie. On nie zwątpił. On zwyczajnie zwariował.