- Opowiadanie: Alucardyna - Opowieści Nędznika (1/5)

Opowieści Nędznika (1/5)

Zapraszam do lektury pierwszej części “Opowieści Nędznika”, czyli opowiadania osadzonego w moim uniwersum, znanym już niektórym z “O Kacie, Poecie i Przemytniku...”. Świat i główna fabuła w nim umieszczona w międzyczasie trochę się rozwinęły i drobne zmiany nieco dezaktualizują informacje zawarte w tamtym opowiadaniu, nie ma to jednak wielkiego znaczenia dla odbioru tej historii. Nie przedłużając, zapraszam na pierwszy etap rejsu dzielnym Nędznikiem ;)

Oceny

Opowieści Nędznika (1/5)

Opowieści Nędznika 

 

1

 

Niebo nad skalistym brzegiem Wyspy Trupów miało kolor ołowiu. Fale bezlitośnie biły o stromy brzeg, przelewając się przez złowrogie, wystające z morza zęby skał. Ledwie stąd widoczna w szarej mgle twierdza górowała ponuro nad widnokręgiem. W schowanym między skałami ciasnym porcie stare pomosty skrzypiały jękliwie z każdą falą, przycumowane do nich dwie długie galery kołysały się niespokojnie na wodzie. Pracujący przy ich rozładunku ludzie nie przerwali swojego zajęcia, ale wchodzący do portu statek musiał zwrócić ich uwagę.

Niewielki jacht miał może czterdzieści stóp długości i dwa maszty, z czego bezanmaszt chwiał się niebezpiecznie na rufie, prawie wyłamany z pokładu. Resztki poszarpanego takielunku zwieszały się smętnie z bomów[1]. W czasach swej świetności żagle miały prawdopodobnie kolor czerwonego wina. Teraz, wyblakłe od słońca i soli, przybrały odcień świeżo wypalonej cegły. Kecz płynął przechylony dziwnie na bakburtę[2]. Wyłamane koło sterowe leżało porzucone na gretingu. Wyglądający jak żywy trup sternik jedną ręką trzymał awaryjny rumpel[3], a drugą przygotowywał cumę do rzucenia. Podał ją na pusty pomost. Nie musiał czekać na reakcję, dwóch ludzi natychmiast podbiegło przejąć cumy i pomóc wprowadzić łódź do portu.

Żeglarz nie wyglądał wiele lepiej od swojego statku. Siwe włosy miał w nieładzie, a szarą twarz poznaczoną głębokimi zmarszczkami. Przekrwione, wilgotne oczy wskazywały, że nie spał od przynajmniej dwudziestu godzin. Wzrok miał rozbiegany i wyglądał, jakby sam nie wierzył, że zdołał dopłynąć do jakiegoś lądu. Niewątpliwie miał za sobą ciężką walkę. Nikt zresztą nie lądował na Wyspie Trupów z własnej woli, jeśli był zdolny do dalszej żeglugi.

Człowiek wyskoczył na pomost, kiedy tylko jednostka stanęła na cumach względnie stabilnie. Drżące kolana ugięły się pod nim, ale czyjeś silne ręce podtrzymały go w pionie.

– Chyba przyda ci się ciepła strawa i zimne piwo, przyjacielu – stwierdził ciepło ten, który pierwszy podbiegł do cum, wielki łysy drab z imponujących rozmiarów rudą brodą. Sternik kiwnął tylko głową, opierając się ciężko o ramię tajemniczego dobroczyńcy.

 

Godzinę później, kiedy wlewał w siebie trzeci kufel piwa, a zmęczony żołądek zajął się w końcu trawieniem ofiarowanego mu z dobrego serca posiłku – mdłej, mięsno-kapuścianej brei zwanej tutaj szumnie „bigosem” – jego twarz zaczęła przybierać kolory właściwe żywym ludziom.

– Musiałeś wkurzyć Morską Wiedźmę, co? – rzucił z rozbawieniem karczmarz, kolejny raz uzupełniając mu kufel. – Gadajże, co się tam stało?

– A na co ci to, kurwa, wygląda? – burknął zapytany, sięgając łapczywie po piwo. – Przez tydzień leżałem na pokładzie i dupczyłem syreny, no nie?

Zamilkł na chwilę, upił łyk z kufla i zapatrzył się w okno podrzędnej portowej tawerny.

– Wkurzyłem Morską Wiedźmę? – wymamrotał, pociągając nosem. – Nie wiem co jej zrobiłem, ale nie wracam tam nigdy więcej. Wolę poczekać na pierdolony prom do Nyr.

– Szybciej się doczekasz na galerę – wtrącił któryś z pijących przy barze ludzi. Nieszczęsny żeglarz westchnął głęboko i machnął ręką.

– Może być i galera. Nigdy więcej nie chcę widzieć pieprzonych żagli nad głową.

– Byłeś sam? – zainteresował się milczący dotychczas młodzik, może dwudziestoletni. – Co się stało z twoją załogą?

Dno kufla grzmotnęło z łoskotem o ladę.

Załogą?! – warknął sternik, piorunując pytającego wściekłym spojrzeniem spod krzaczastych brwi. – Sfora tchórzliwych psów, a nie załoga! Odcięli w nocy szalupę i uciekli, zostawili mnie samego w tym piekle.

– Bunt? – padło kolejne pytanie, jednak tym razem żeglarz nic nie odpowiedział. Wyręczył go ktoś inny, wyjaśniając uprzejmie, że w razie buntu to raczej załoga zostaje na pokładzie, a kapitan w szalupie.

– Ta łajba… – zaczął powoli sternik po długiej chwili ciszy. – Ta łajba jest przeklęta, niech ją syreny porwą na dno. Powinienem zatopić tę francę. Ech… Dziękuję, dobrzy ludzie, za strawę i napitek…

Wstał chwiejnie i chciał skierować się do wyjścia, jednak karczmarz, który niepostrzeżenie wyszedł zza baru położył mu stanowczo rękę na ramieniu.

– Bracie – rzucił niemal przymilnie. – Tak się składa, że bigos i piwo nie rosną na drzewach. A nawet jeśliby tak było, to widzisz tu, kurwa, jakieś drzewa?

Reszta gości tawerny niby mimochodem i od niechcenia zastąpiła mu drogę. Nieszczęśnik uniósł powoli dłonie i rozłożył je bezradnie, na znak, że zupełnie nic przy sobie nie ma. Nie uwierzyli mu, rzecz jasna. Dwóch mężczyzn chwyciło go pod ramiona, podczas gdy rudobrody do spółki z gospodarzem niezbyt delikatnie wsadzili łapy w każdą jego kieszeń po kolei, w jednej chwili uwalniając go od ciężaru kilku ostatnich miedziaków.

– Wystarczy za zapłatę i napiwek? – spytał rudobrody, wkładając karczmarzowi w dłoń dwie monety. Sam schował trzy do kieszeni. – A to opłata za postój w naszym porcie. Plus premia za pomoc w cumowaniu.

– Panowie… – jęknął sternik. – Tą krypą nie da się pływać, muszę jakoś opłacić sobie powrót…

Rudobrody milczał chwilę, obracając w palcach miedzianą monetę, jakby zastanawiał się, czy zwrócić ją stojącemu przed nim nieszczęśnikowi. W końcu wzruszył ramionami, podrzucił miedziaka, złapał go w locie i schował z powrotem do kieszeni.

– Niezwykle ci współczuję, przyjacielu – powiedział prawie szczerze. – Ale nam też nie żyje się tutaj lekko. Pomogliśmy ci? Daliśmy ci jeść i pić? Wysłuchaliśmy twoich babskich skarg? Więc spierdalaj stąd i ciesz się, że pięć miedziaków nam wystarczy i nie każemy ci odpracować naszej dobroci w chlewie.

 

Wymordowany sztormem nie mniej niż jego właściciel statek kołysał się przy sczerniałym ze starości pomoście. Wystrzępione żagle łopotały na wietrze, kiedy młody człowiek, jeden z klientów tawerny, niespiesznie klarował takielunek i sprawdzał, co jeszcze nadaje się do użytku.

– EJ! – wrzasnął sternik, podbiegając do statku. – Co ty, kurwa, robisz na moim jachcie?!

Młodzieniec zerknął na niego tylko, nie odrywając się od pracy. Nieszczęsny właściciel jachtu wgramolił się szybko na pokład i w dwóch krokach znalazł się przy młokosie. Był od niego o głowę wyższy, ale mimo to bezczelna nonszalancja chłopaka powstrzymała go przed wyrwaniem mu lin z rąk i wypieprzeniem go za burtę.

– Zamierzam go kupić – powiedział obojętnie młodzik. Żeglarz cofnął się o krok i zmierzył go ponurym spojrzeniem.

– Kupić? – prychnął. – Za co, do czorta? Nie stać cię, w rzyć kopany złodzieju. Myślisz, że nie wiem, kim wy wszyscy jesteście? Ciułacie miedziaki, żeby się stąd jakkolwiek wydostać, bo…

– Nie stać go? – odezwał się z pomostu rudobrody, krzyżując ręce na piersi. – Zamierzałeś puścić tę łajbę na dno całkowicie za darmo, przypominam.

Sternik popatrzył to na niego, to na młodzika.

– Niech was wszystkich szlag – warknął. – Nie wystarczy ci, że mnie okradłeś?

Okradłem? – rudobrody udał święte oburzenie. – Pobrałem uczciwą zapłatę za uczciwą pomoc. A teraz wysłuchaj grzecznie chłopaka, może właśnie los się do ciebie uśmiecha.

Żeglarz zacisnął pięści i spojrzał na młodzieńca. W błękitnych oczach chłopaka igrały kpiarskie iskierki.

– No dobrze, chłopcze – wycedził. – Więc za co zamierzasz kupić tę łódź? I po co, do cholery?

Młodzik uśmiechnął się szeroko.

– Za moje miejsce na galerze – odparł wesoło i spojrzał w stronę drugiego pomostu. – O, tamtej. Szósty rząd wioseł na sterburcie[4]. Chłopcy za godzinę ruszają na kontynent, więc radzę rozważyć moją propozycję szybko.

Żeglarz parsknął suchym śmiechem i pokręcił głową.

– Zginiesz na tej krypie, idioto – oznajmił zimno. – Ale jak chcesz. Zabieraj ten złom i daj mi swój glejt, na litość Morskiej Wiedźmy.

Chłopak zdjął z szyi zawieszone na rzemyku podłużne drewienko z wypalonym numerem trzynaście i rzucił mu je od niechcenia. Były żeglarz złapał je w locie i zacisnął na nim dłoń jak na najcenniejszej zdobyczy pod słońcem.

– A teraz spieprzaj z mojego statku zanim się zdenerwuję – rozkazał młodzieniec, ale nie zabrzmiało to zbyt groźnie, bo ciągle szczerzył zęby w uśmiechu. – I nie pozdrawiaj ode mnie kapitana.

– Obyś miał szczęście, gówniarzu – odparł ponuro sternik, wyskakując pośpiesznie na pomost. – Bo rozumu masz mniej niż kura morska.

Kiedy biegł w stronę galery, odprowadzał go niemal serdeczny śmiech młodego idioty. Oby Morska Wiedźma miała go w opiece, pomyślał, oglądając się na jeszcze niedawno swój jacht. Albo niech go zabierze na dno, wszystko jedno. Nie miał przy sobie złamanego miedziaka i czekał go rejs przy wiosłach, ale mimo wszystko był szczęśliwszy niż jeszcze dwie godziny wcześniej.

 

* * *

 

Ros, wyspa znana szerzej jako Wyspa Trupów, była ni mniej, ni więcej, tylko skałą wystającą z wody. W jej najwyższym punkcie byle jak wzniesiono przysadzistą twierdzę, będącą jednocześnie latarnią. Teren dookoła twierdzy stanowił niezbyt rozległy kamieniołom. Nie był ogrodzony, strzegły go tylko cztery wieżyczki strażnicze, z których można było dokładnie obserwować pracę więźniów. Nawet gdyby ktoś zdecydował się na ucieczkę, zatrzymałby się w porcie, a stamtąd nie było już dalszej drogi.

Wyroki w obozie pracy na Ros nie bywały dłuższe niż siedem lat, co komuś, kto nigdy tu nie był, mogłoby wydać się łagodniejszą karą niż stryczek. W istocie, byli tacy, którzy zamiast szafotu wybierali Wyspę Trupów i przez resztę dni przeklinali samych siebie za tę bezmyślność. Kiedy komuś udawało się przeżyć w kamieniołomie te kilka lat i opuścić mury twierdzy, musiał sam zorganizować sobie powrót na kontynent. Przypływające raz w miesiącu galery, przywożące zaopatrzenie na wyspę, najczęściej były w pełni obsadzone, a nawet jeśli nie, to trudno było przekonać jakiegoś kapitana, żeby zgodził się posadzić kryminalistów przy wiosłach. Teoretycznie można było wrócić więziennym transportem, ale przewoźnicy liczyli sobie przynajmniej po dziesięć srebrników od osoby, podczas gdy na Ros trudno było uzbierać kilka miedziaków. Byli więźniowie siedzieli więc w porcie, w tawernie, którą sami zorganizowali i patrzyli posępnie w bezkresne morze, bez wielkich nadziei na wydostanie się z przeklętej przez bogów skały. Nawet gdyby każdy z nich opróżnił kieszenie z miedziaków, nie uzbierałaby się z tego kwota, za którą jeden mógłby odzyskać wolność.

Olin, były oficer cesarskiej marynarki, obecnie pozbawiony nazwiska, tytułów, pieniędzy i szans na lepsze życie, przyglądał się ponuro uwijającemu się na keczu młodzieńcowi. Od czterech dni chłopak pracował na okrągło, co parę godzin pozwalając sobie tylko na czujną drzemkę na fordeku[5]. Powoli i mozolnie doprowadzał jednostkę do stanu żeglownego, nie schodząc na ląd ani na chwilę. Żywił się pozostałymi na jachcie zapasami sucharów i kaszy, którym udało się nie zgnić.

– Masz jakiś plan, Olin? – rzuciła szorstko wysoka, barczysta dziewczyna, siadając obok niego na skale z widokiem na pomost. Była jedyną kobietą, którą tu spotkał i którą kiedykolwiek tu widziano. Aresztowano ją jako kupieckiego syna, bałamucącego bezczelnie córkę jakiegoś cesarskiego oficjela. Na nic zdały się tłumaczenia, że była kupiecką córką, wyrok dostał nieistniejący chłopiec, którego udawała.

– Jeszcze nie wiem – odparł cicho Olin, mierzwiąc swoją długą, rudą brodę.

– Czemu go po prostu nie zabijemy i nie weźmiemy sobie statku? – syknęła z irytacją dziewczyna. Były oficer uśmiechnął się ponuro.

– To byłoby dość… prostackie, Eli – mruknął. – Nie jestem piratem.

Eli zacisnęła usta, tłumiąc pogardliwe prychnięcie.

– Pewnie, więc siedźmy tu do usranej śmierci – burknęła. – Zróbmy tak: poderżnę mu gardło, jak będzie spał, a ty mi uwierzysz, jak ci powiem, że miał wypadek.

– I co dalej? – Olin uniósł lekko brwi. Dziewczyna przewróciła oczami.

– Chyba umiesz jeszcze żeglować, co?

Z pokładu kecza jego nowy właściciel nie mógł słyszeć ich rozmowy, ale Eli i tak się wzdrygnęła, kiedy spojrzał na nich i pozdrowił ich niedbałym machnięciem ręki. Olin rzucił jej rozbawione spojrzenie.

– Poderżniesz mu gardło, tak? Ile gardeł masz na sumieniu, twardzielko?

Eli odwróciła wzrok. Były oficer marynarki klepnął ją lekko w ramię i wstał.

– Mam inny pomysł – oznajmił, otrzepując spodnie.

 

Rudobrody niespiesznie zbliżył się do burty kecza z dłońmi nonszalancko wciśniętymi w kieszenie. Obrzucił statek pełnym uznania spojrzeniem, po czym przeniósł wzrok na jego właściciela.

– Można? – spytał i nie czekając na odpowiedź wlazł zgrabnie na pokład, trzymając się wanty. Chłopak odłożył narzędzia i gestem zaprosił go do kokpitu[6], przyglądając mu się nieufnie. – Zaczyna to jakoś wyglądać – pochwalił go rudobrody i dotknął ostrożnie naprawionego koła sterowego. – Naprawdę nieźle.

– Dzięki – odparł chłodno gospodarz. – Znasz się na tym?

Rudobrody uśmiechnął się pod nosem.

– Byłem parę razy na morzu zanim tu trafiłem – stwierdził wymijająco. – Nazwiesz ją jakoś? Statek powinien mieć imię, brak nazwy to pewny pech na szlaku… Na pewno znasz przesądy.

– Oczywiście, że znam przesądy. – Żeglarz pogładził lekko koło sterowe. – On ma już imię, nazywa się Nędznik. Nazwa i recenzja w jednym. Statku i jego kapitana.

– Pasuje mu. A ty sam? Masz jakieś imię?

– Nazywam się Russel Szeker. Do ciebie mówią Olin, dobrze pamiętam?

Gość kiwnął głową, ciągle rozglądając się z zaciekawieniem dookoła. Szeker śledził czujnym wzrokiem jego spojrzenie. Z początku nie był pewien, czy człowiek z rudą brodą, który pomógł mu kupić statek za bezcen, to ten sam zniesławiony oficer, o którym krążyły opowieści. Ilu jednak mogło być na Wyspie Trupów pasujących do opisu ludzi o imieniu Olin? Musiał się mocno pilnować, żeby traktować go z chłodną obojętnością, zamiast poprosić go o autograf na własnych plecach.

– Czego chcesz? – spytał prosto Russel, z udawaną swobodą opierając się o owiewkę[7]. Olin wzruszył ramionami.

– Szukam roboty – odrzekł równie prosto. – We dwóch wyremontowalibyśmy tę łajbę szybciej, a potem… Dokądkolwiek płyniesz, przyda ci się na morzu pomoc.

Szeker usiadł na burcie, oparł łokcie o kolana i przez chwilę przyglądał się rudobrodemu w milczeniu. Nie spodziewał się, że karty zostaną wyłożone na stół tak szybko, ale właściwie cieszył go taki obrót spraw. Zebranie załogi na Ros oszczędziłoby mu konieczności zatrzymania się w Nyr i zwerbowania ludzi tam. Nie miałby wiele do zaoferowania poza ulotnym marzeniem o wielkich pieniądzach, a grupy oprychów z Wyspy Trupów nie musiałby do niczego przekonywać, bo sami pchaliby się na statek.

– Masz rację, przyda mi się pomoc – powiedział wolno. – Ta łódź pomieści oprócz mnie i ciebie jeszcze sześciu ludzi… Wierzę, że znajdziesz sześciu sprawnych chłopa, którzy chcą się stąd wydostać… w jakimkolwiek kierunku.

Rudobrody milczał przez dłuższą chwilę, patrząc na Russela, jakby oczekiwał, że młody żeglarz za chwilę roześmieje mu się w twarz i każe mu wynosić się do stu diabłów.

– Mówisz poważnie, panie Szeker? – spytał cicho. Chłopak odgarnął włosy z czoła i uśmiechnął się szeroko.

– Pewnie. Zastanawia mnie tylko jedno, Olin… – urwał na chwilę, jakby naprawdę się nad czymś zastanawiał. – Nie mam szalupy. Jak po tych pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu milach zdecydujesz się na bunt, to wyrzucisz mnie za burtę, czy będziesz człowiekiem i najpierw poderżniesz mi gardło?

Olin nie odpowiedział od razu, zamiast tego siadając obok Russela na burcie. Wiatr gwizdał smętnie na wantach, a jacht kiwał się miarowo z falami, poskrzypując cumami.

– Kiepskie masz o mnie zdanie, Russel – powiedział z żalem rudobrody. Szeker wzruszył ramionami.

– Daj mi powód, żebym miał lepsze, panie da Varro. – Powstrzymał pchający się na usta pełen satysfakcji uśmieszek, kiedy Olin skrzywił się na dźwięk swojego nazwiska, jakby dostał w twarz. – Trudno było o tobie nie słyszeć, nawet są o tobie szanty.

Da Varro westchnął ciężko i pokiwał głową.

– Jedna – sprostował. – I zawiera stek kłamstw.

– Przynajmniej nie pomylili nazwiska.

Olin parsknął pod nosem.

– Gdybym chciał cię zamordować, Szeker, dlaczego miałbym płynąć z tobą sześćdziesiąt mil zamiast pozbyć się ciebie teraz? Nie potrzebuję twoich umiejętności, bo byłem oficerem floty, kiedy ty radośnie ssałeś cycka. Miałbym statek i mógłbym ze sobą zabrać siedmiu ludzi, a nie tylko sześciu. Rozejrzyj się. Nikt cię tu nie zna i nikogo nie obchodzisz. Pies z kulawą nogą by po tobie nie zapłakał.

Russel oblizał nerwowo wargi. Pierwszego dnia po „zakupie” statku przeszukał go całego pod kątem przydatnych rzeczy. Miał pod pokładem więcej broni niż tutejsi byli więźniowie widzieli przez ostatnie kilka lat, a ta świadomość dodawała mu nieco otuchy.

– No właśnie – zgodził się ostrożnie z Olinem. – A więc dlaczego nie?

– Nie mówię, że nie było takiego pomysłu… – Da Varro nie patrzył na rozmówcę, bawiąc się porzuconym kawałkiem jakiejś liny. Zawiązywał na niej węzły tak sprawnie, jakby nie robił nigdy nic innego. – Ale nie jestem mordercą, Szeker. Byłem tylko trochę nieuczciwym oficerem floty. To po pierwsze. A po drugie… cóż, zaimponowałeś mi. Jesteś zuchwałym, bezczelnym i przesadnie pewnym siebie dupkiem. Gdybym spotkał cię parę lat temu, na służbie, musiałbym kazać cię porządnie wychłostać, ale chciałbym mieć cię w załodze.

Szeker odwrócił wzrok, starając się nie pokazać, że komplement zrobił na nim wrażenie. Jeszcze niedawno zrobiłby wszystko, żeby dostać się do jakiejś załogi w cesarskiej flocie, mimo że dobrze wiedział, z czym wiąże się życie na żaglowcu. Teraz szalonym zrządzeniem losu sam miał statek i mógł mieć pod swoją komendą taką szychę jak sławny Olin da Varro.

– Podobno mam mniej rozumu niż kura morska – odezwał się powoli. Olin spojrzał na niego z ukosa. – Wierzę ci. Pomóż mi doprowadzić ten cholerny złom do porządku. Potem zbierz załogę i wyznacz kogoś, kto zajmie się zaopatrzeniem. Za tydzień chcę być na morzu.

Da Varro zeskoczył ze swojego miejsca na burcie i zasalutował Szekerowi oszczędnie, tak jak salutuje ktoś wysoki rangą na statku albo pozostający z kapitanem w bliskiej relacji.

– Rozkaz, kapitanie!

 

* * *

 

Przez kolejne dni Szeker nie musiał już pracować sam, razem z nim uwijało się na pokładzie siedem osób. Sztorm na morzu zelżał, fale ucichły, a zza ołowianych chmur zaczęło przebijać się błękitne niebo. Delikatny wiatr pogwizdywał na wantach, a na czystej, świeżo odmalowanej burcie widniał wykaligrafowany napis Nędznik. Na rozkaz Russela żagle poszły w górę; połatane elegancko kawałkami płótna w różnych kolorach może nie wyglądały tak dobrze, jak kiedyś, ale ostatecznie miały działać, a nie wyglądać. Kiwnął z uznaniem głową.

– W porządku, w dół wszystkie szmaty – rozkazał, przechadzając się po wyszorowanym na wysoki połysk pokładzie. Skinął na Olina, który natychmiast zostawił dwóch mężczyzn zajętych załadunkiem i znalazł się przy nim. – Jeśli wiatr się nie zmieni, odejdziemy na samej genui[8], miniemy tamtą skałę i postawimy żagle. Potem walimy prosto na południe.

Da Varro przytaknął.

– Zrobiłbym tak samo – powiedział. – Z zaopatrzeniem jesteśmy gotowi. Kiedy chcesz ruszać?

Szeker wciągnął chłodne, wilgotne powietrze do płuc i zerknął na wiatromierz.

– Zaraz.

Olin uśmiechnął się szeroko, stanął na pokładzie za owiewką i wychylił się w stronę pomostu.

– EJ! Ostatnia kupa na lądzie i spieprzamy stąd. Żegnajcie się z wyspą, chłopcy!

– I dziewczyny – rzuciła wesoło Eli, wskakując na pokład. Podała Russelowi przygotowaną przez siebie listę zaopatrzenia z dokładnymi wyliczeniami, na jak długo wystarczy im zapasów jedzenia i pitnej wody. Mogliby spokojnie dopłynąć nawet do Trójwyspu. – Przerwa w Ashalporcie, kapitanie?

– Czemu tam?

– Co czemu? Najlepsze dziwki w cesarstwie! – Eli roześmiała się, czochrając dłonią swoją gęstą czuprynę. Russel parsknął śmiechem.

– Zastanowię się – obiecał. – Ej, Ethris! Co będzie z tutejszą tawerną, jak będziesz na morzu?

Stary karczmarz obdarzył go szerokim uśmiechem, ukazując wyrwy między zębami.

– Koło chuja mi to lata, jak będę wolny! – odkrzyknął.

– No i świetnie! A teraz jazda do kambuza[9], chcę mieć ciepłą zupę na obiad.

– Aye! – Ethris znalazł się pod pokładem w części kuchennej z imponującą jak na człowieka w jego wieku szybkością.

Byli gotowi do wypłynięcia w niecałe dziesięć minut. Nikt nie żywił sentymentu wobec Wyspy Trupów, ludzie z niecierpliwością czekali na komendy.

– Na pozycje – rozkazał Olin, kiedy w końcu był zadowolony z porządku pod pokładem. – Gleb, Amar na rufę, Damon na dziób, Vale do genui, Eli chroń burtę. Genuę staw! Cumy dziobowe oddaj, cumę rufową oddaj, szpring rufowy[10] wybieraj!

Stary kecz ruszył ociężale, pchany przez lekki północno-wschodni wiatr. Minęli szare zęby skał, załoga sklarowała szybko cumy i wróciła do kokpitu. Russel odsunął się od steru i kiwnął głową na Gleba, niewiele od niego starszego oszusta, który trafił na Ros za wyprowadzenie łącznie kilkuset tysięcy z majątków różnych cesarskich urzędników. Gleb chwycił koło sterowe pierwszy raz w życiu.

– Płyń najbardziej na południe jak się da – poinstruował go Szeker. – Panno Ramosque! Skup się, jesteś z nim na wachcie. – Podał Eli lunetę. Dziewczyna zasalutowała krótko i usadowiła się na rufie koło bezanmasztu. Damon i Vale postawili sprawnie grota[11] i bezana[12], a Nędznik przyspieszył nieznacznie, przechylając się lekko na sterburtę. Wiatr mierzwił załodze włosy i pogwizdywał w takielunku, a niewielkie fale przyjemnie kołysały jachtem.

– Olin… – zaczął Russel, ale rudobrody pokręcił głową.

– Poczekaj z tym – powiedział. – Wybaczcie mi na chwilę, muszę coś zrobić…

Po tych słowach były oficer przebiegł zgrabnie po nawietrznej na śródokręcie, trzymając się wanty[13] stanął na relingu[14], wychylił się w stronę wody i wydał z siebie radosny okrzyk. Drobna fala ochlapała mu twarz słoną wodą, a on roześmiał się jakby postradał rozum. Załoga najpierw dołączyła do niego dość nieśmiało, ale zaraz wiwaty i okrzyki zagłuszyły szum wiatru.

– Chuj ci w dupę, wasza cesarska mość! – wrzasnął Olin.

– AYE! – odpowiedziała zgodnie załoga. Da Varro wrócił do kokpitu. W jego szarych oczach tańczyły radosne iskierki.

– Teraz jestem gotowy na rozkazy, kapitanie – oznajmił Russelowi. Szeker zaśmiał się cicho.

– Po prostu pilnuj, żeby trzymali kurs – powiedział i klepnął go lekko w ramię. – Idę się w końcu spokojnie przespać. Mamy do Ashalportu jakieś dwieście pięćdziesiąt godzin.

Olin kiwnął głową.

– Czyli już mi ufasz? – rzucił, szczerząc zęby. Russel odetchnął głęboko.

– Jak samemu sobie, panie pierwszy – uśmiechnął się pod nosem. – Czyli mniej więcej wcale. Nie rozwalcie mi statku, cholerne żółtodzioby.

 

 

 

[1] Bom – poziome drzewce, do którego przymocowany jest lik dolny żagla (np. grota lub bezana).

[2] Bakburta – lewa burta.

[3] Rumpel – element urządzenia sterowego, przymocowany bezpośrednio do jarzma steru i płetwy sterowej. Każdy jacht z kołem sterowym posiada miejsce, w którym można zamocować awaryjny rumpel w razie zerwania sterociągów lub wyłamania koła.

[4] Sterburta – prawa burta.

[5] Fordek – część pokładu na dziobie jachtu.

[6] Kokpit – część jachtu, w której znajduje się urządzenie sterowe.

[7] Owiewka – inaczej szprycbuda; pionowa konstrukcja chroniąca kokpit i sternika przed wiatrem i falą od dziobu jachtu.

[8] Genua – rodzaj przedniego żagla.

[9] Kambuz – kuchnia na jachcie.

[10] Szpring rufowy – lina zamocowana na rufie statku, biegnąca do nabrzeża w kierunku dziobu.

[11] Grot – inaczej grotżagiel; główny żagiel na jachtach typu slup, kecz czy jol.

[12] Bezan – tylny żagiel m. in. na keczu lub jolu, służący głównie do stabilizacji rufy.

[13] Wanta – część olinowania stałego; służy do podtrzymania i stabilizacji masztu.

[14] Reling – część olinowania stałego, otaczającego pokład na całej długości od kosza dziobowego do kosza rufowego.

Koniec

Komentarze

Wyłamane koło sterowe leżało porzucone na gretingu, wyglądający jak żywy trup sternik jedną ręką trzymał awaryjny rumpel[3], a drugą przygotowywał cumę do rzucenia. Podał ją na pusty pomost. Nie musiał czekać na reakcję, dwóch ludzi z portu natychmiast podbiegło przejąć cumy i pomóc wprowadzić łódź do portu.

 

Nie potrzebnie pomieszałaś w jednym zdaniu opis statku i bosmana. Za dużo portów.

 

Jest sporo tych błędów, ale napisane plastycznie i z jajem, wiec mi się podoba.

Lożanka bezprenumeratowa

Witaj. :)

 

Podziwiam znajomość tylu fachowych określeń żeglarskich. Opisy zdarzeń kreślisz bardzo plastycznie, wprowadzając czytelnika płynnie i szybko w akcję opowieści. Bardzo ciekawie rozpoczęłaś ten cykl. Bohaterowie są barwi i niezwykle „charakterni”. :)

 

Warto zaznaczyć w tagach czy przedmowie, że tekst zawiera wulgaryzmy.

 

Z technicznych:

Wstał chwiejnie i chciał skierować się do wyjścia, jednak karczmarz, który niepostrzeżenie wyszedł zza baru (przecinek) położył mu stanowczo rękę na ramieniu.

 

– EJ! – czy celowo „J” jest napisane wielką literą?

 

O (przecinek) tamtej.

 

Przypływające raz w miesiącu galery, przywożące zaopatrzenie na wyspę (przecinek) najczęściej były w pełni obsadzone…

 

Olin, były oficer cesarskiej marynarki, obecnie pozbawiony nazwiska, tytułów, pieniędzy i szans na lepsze życie (przecinek) przyglądał się ponuro uwijającemu się na keczu młodzieńcowi.

 

Z początku nie był pewien, czy człowiek z rudą brodą, który pomógł mu kupić statek za bezcen (przecinek) to ten sam zniesławiony oficer, o którym krążyły opowieści.

 

Jak po tych pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu milach zdecydujesz się na bunt (przecinek) to wyrzucisz mnie za burtę, czy będziesz człowiekiem i najpierw poderżniesz mi gardło?

 

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Dziękuję za opinie, bardzo się cieszę, że opowiadanie się podoba ;) 

Tak, “J” jest celowo napisane wielką literą. Przecinki poprawię ASAP, dziękuję!

Dziękuję również i pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka