Na początku była ciemność. Bezbrzeżna, bezdenna, wszechogarniająca. A w niej byłem ja – bóg. Wypełniałem w całości tę nieskończoną noc, a ona z trudem mieściła me ciało. Mogłem przybierać dowolną formę albo żadną. Nade mną nie było praw, a czas był dla mnie nic nie znaczącym strumykiem, z którego piłem, gdy miałem ochotę.
Potem, przedtem i dokładnie w tym momencie nastała światłość. Wdarła się nieproszona do mego królestwa i bez żadnej litości rozszarpała ciemność na strzępy. Są tacy, którzy kojarzą mrok ze złem, a światło z dobrem. Jednak podczas gdy ciemność otula światło w matczynych objęciach, nigdy nie wkraczając w jego dziedzinę, światłością kieruje jedynie żądza zniszczenia swojego przeciwieństwa. Gdzie więc leży dobro, a gdzie zło?
Gdy stało się jasne, że przyjazny mroczny świat dobiegł swego kresu, bez strachu wkroczyłem w nową rzeczywistość. Przybrałem postać szlachetną i dostojną, której mieszkańcy tego świata wkrótce składać będą pokłon.
Gdy oczy w moim nowym ciele przywykły do wszechobecnego blasku, ujrzałem dwie istoty pokraczne i niezdarne, ale przy tym duże i silne. Postanowiłem obdarzyć ich moją łaską i miłosierdziem, czyniąc z nich moich pierwszych niewolników. Zwróciłem się wówczas do stworów, żywiąc nadzieję, że obdarzone są inteligencją i pojmują język bogów:
‒ Ja jestem Alfa i Omega, który jest, który był i…
‒ Spójrz, Amsecie! – Przerwała mi jedna z istot, prezentując brak jakiegokolwiek szacunku i ogłady. – Jaki słodki kociak zawędrował do urny z ziarnem! Tak przyjemnie mruczy.
‒ Bastet postanowiła pobłogosławić nasz nowy dom, Chedi – odparło drugie stworzenie, silniej zbudowane od pierwszego i pozbawione charakterystycznych wybrzuszeń na piersi.
Wtedy nieznajomy poważył się na coś niewybaczalnego! Wyciągnął swe brązowe kończyny i uniósł mnie z miejsca mych narodzin, z kolebki życia. Bez pytania!
‒ Odstaw mnie, głupcze! – warknąłem.
‒ Rzeczywiście, tak spokojnie mruczy – zauważył ten, którego zwali Amsetem, kompletnie ignorując moje żądania. – Chyba mu dobrze.
Co on robi? Czy on… drapie mnie po brzuszku? MNIE?! Cóż za bluźnierca, odstępca, heretyk… O tak! Jeszcze, nie przestawaj!
Uznałem w swej nieskończonej dobroci, że skoro nalegają, pozwolę im na tę drobną przyjemność. Nadałem również odpowiednie imię tej nieznanej rasie niewolników – człowiek.
‒ Amsecie – odezwała się istota o drobniejszej budowie, prawdopodobnie samica – jak go nazwiemy?
‒ Może po twoim stryjecznym bracie? Tak bardzo nam pomógł podczas zeszłorocznej suszy.
‒ Masz rację – zgodziła się Chedi, po czym zwróciła się bezpośrednio do mnie, wypowiadając niezrozumiałe słowa: – Witaj w nowym domu, Kryzysie.
***
Musiałem przyznać, mimo początkowej niechęci, że ten nowy świat był znacznie ciekawszy od Krain Wiecznej Ciemności. Oczywiście, jako bóg, byłem nieomylny. Po prostu zmieniły się okoliczności, co w pełni uprawniało mnie do zmiany zdania.
Moją nową formę egzystencji zdecydowanie umilał fakt, że niewolnicy okazali się bardzo sprawnymi organizatorami. Natychmiast zadbali o wszelkie potrzeby mojego fizycznego ciała, co chwilę składając mi w ofierze ryby, mięsne kąski czy wodę dla ugaszenia pragnienia. Postanowiłem ich zatrzymać. W myśl zasady “zadowolony sługa, to efektywny sługa” okazjonalnie pozwalałem im na delikatne pieszczoty lub niezobowiązującą zabawę. Tej cielesnej formie przyda się trochę ruchu. Zwłaszcza po czwartej dokładce gęsich wątróbek.
Gdy nużyło mnie zarządzanie obejściem i doglądanie niewolników, wyruszałem zwiedzać ten przedziwny, głośny, kolorowy świat. Szybko zauważyłem, że w kamiennej dżungli, zwanej “miastem”, żyje wielu bogów podobnych do mnie. Oczywiście ich potęga i splendor nie mogły się równać z moim, ale każdy dysponował własną służbą i pałacem. Choć niewolnicy przynależeli określonym bóstwom, to każdy z nich miał obowiązek poddawania się również woli innych przechodzących bogów. Nieznajome istoty na każdym kroku składały mi ofiary, przygotowywały miejsce do spoczynku, jeśli byłem zmęczony, i starały się zadowolić mnie na swój nieporadny sposób.
W trakcie moich wędrówek wśród prostego ludu jedynie raz byłem świadkiem buntu niewolnika, który ośmielił się podnieść rękę na swego boga. Niewierny próbował zrzucić bóstwo z jego tronu, który należał do niego wedle naturalnego prawa. Jednak reakcja pozostałych sług mi zaimponowała. Kiedy ostatni raz widziałem tego niewdzięcznika, w pośpiechu opuszczał miasto, żegnany kamieniami.
Pewnego dnia, podczas odpoczynku między drzemką poobiednią a przedwieczorną, dostrzegłem, że moje sługi opanowała dziwna nerwowość. Jako że bycie Panem to nie tylko przywileje, ale też obowiązek troszczenia się o poddanych, zstąpiłem na ziemię, by ocenić potencjalne niebezpieczeństwo.
‒ Szybciej Chedi, musimy zdążyć ze sprzątaniem przed przybyciem kapłana! – popędzał samicę Amset.
‒ Wiem, wiem – odparła. – Po prostu jestem tak podekscytowana, że wszystko leci mi z rąk. Nareszcie się doczekaliśmy! Tylko dlaczego tak bez ostrzeżenia?
‒ Nie wiem, Chedi. Ale czy to ważne? Jeśli kapłan pobłogosławi twoje łono i złożymy odpowiednią ofiarę, wtedy na pewno poczniesz zdrowe i silne dziecko. Czyż nie zgodziliśmy się, że Kryzys jest znakiem od Bastet? Już czas, kochana.
‒ Masz rację, Amsecie. – Chedi podeszła do mężczyzny i zarzuciła mu ramiona na szyi. – Po prostu się boję. Po tym co przydarzyło się mojej siostrze…
‒ Wszystko będzie dobrze, obiecuję. – Amset objął partnerkę swoimi muskularnymi ramionami i pocałował ją namiętnie.
Lubiłem patrzeć, jak okazują sobie czułość. Nieznana siła, która miała moc panowania nawet nade mną, prowokowała mnie wówczas do wydawania z siebie ciepłego, niskiego pomruku. Słudzy również zwrócili na to uwagę.
‒ Widzisz? Mamy wsparcie w Kryzysie. Damy sobie radę. – Amset pogładził Chedi po policzku, po czym powrócił do bezsensownej czynności ścierania kurzu ze sprzętów, które i tak zaraz się pobrudzą.
Czyż nie wystarczy, że pobłogosławiłem ich nędzne bibeloty, zrzucając wszędzie fragmenty mojej boskiej futrzanej okrywy? Jednak taki zapał do sprzątania świadczyć musiał o jednym – będziemy mieli gościa. Cóż, jako Pan tego domostwa również musiałem zadbać o kilka rzeczy. Najpierw zajrzałem do kąta izby, by skropić go płynącą przeze mnie świętą wodą, po czym udałem się na tron, by wylizać swe boskie ciało.
***
Łysy człowiek w powłóczystej szacie od początku mi się nie podobał. Nie wykazywał należytej pokory i uległości, jak na sługę przystało. Powiem więcej, biła od niego pycha i władczość, jakby to jemu należało bić pokłony. Co za arogancja! Postanowiłem nauczyć go szacunku, jeśli tylko nadarzy się okazja.
‒ Witajcie, Amsecie, Chedi – powiedział do mych niewolników ten wąż w ludzkiej skórze. – Bogini Bastet nawiedziła mnie tej nocy we śnie i nakazała, abym przychylił się do waszej prośby o błogosławieństwo. Najwyraźniej bogowie oczekują wielkich rzeczy od waszego dziecka.
Kapłan sugestywnie uniósł palec wskazujący w niebo i spojrzał w ślad za nim. Następnie położył dłoń na brzuchu Chedi i zaczął coś mamrotać. Gdy skończył mówić, zamiast zabrać swoją zapchloną rękę, powoli, ledwo dostrzegalnie zaczął przesuwać ją w dół.
– Słyszałeś, kochany? – spytała Chedi, odsuwając się nieco i kurczowo chwytając swego samca za ramię. – Czyż to nie cudowne?
‒ W istocie, moja droga. W istocie. To wspaniałe wieści, kapłanie – zwrócił się do łysego. – Może zostaniesz z nami na skromny poczęstunek, przygotowany przez małżonkę? Mamy powód do świętowania.
‒ Nie, nie. – Śliski człowiek uniósł dłonie w przepraszającym geście. – Niestety, obowiązki wzywają. Żegnajcie i niech was bogowie prowadzą.
Skinął głową i skierował się do wyjścia. Na wszelki wypadek zszedłem na dół, aby upewnić się, czy naprawdę wyszedł. Jednak gdy stanął już na progu, odwrócił się nagle, jakby czegoś zapomniał.
‒ Przypomniało mi się jeszcze coś z mego snu. Najwięcej boskich darów dziecię otrzyma, jeśli poczęte zostanie o zachodzie słońca. Nie zasłaniajcie też okien, by Bastet mogła być świadkiem waszego połączenia.
Ten człowiek zdecydowanie zbyt wiele mówił, a za mało się kłaniał. Należała mu się lekcja.
‒ Klęknij przed swym Panem, bezwłosa małpo, a być może okażę ci litość – rzekłem, w swym miłosierdziu oferując mu ostatnią szansę ukorzenia się.
‒ O, jaki śliczny kotek – zauważył kapłan, uśmiechając się jak krokodyl na widok pasącego się nad Nilem bydła.
Uzurpator wyciągnął dłoń w mym kierunku, bez wątpienia pełen niegodziwych zamiarów. Wyciągnąłem więc me atrybuty sprawiedliwości oraz zemsty i naznaczyłem jego dłoń znamieniem bluźniercy, by inni bogowie wiedzieli, że został wyklęty.
Kapłan cofnął dłoń z sykiem i bez słowa wyszedł na dziedziniec.
***
Wizyta łysego bezbożnika nie wytrąciła na szczęście mych wiernych sług z intymnego nastroju. Gdy słońce zaczęło chować się za horyzontem, zdjęli z siebie te bezsensowne, krępujące ruchy odzienia i przystąpili do kopulacji. Widziałem ich w tej sytuacji już nie raz. Jako znak szacunku, najczęściej czynili to na podobieństwo nas, bogów. Ale niekiedy ponosiła ich fantazja i prezentowali wówczas bardzo kreatywne układy łączenia dwóch ludzkich ciał. Choć, jako bóg, zwykle byłem ponad takimi fizycznymi zachciankami, to jednak nie dziwiłem się Amsetowi. Jak na ludzką samicę, Chedi prezentowała się bowiem niezwykle ponętnie.
O ile nie występowała żadna nagląca potrzeba, zostawiałem ich w takich momentach samych. Czerpali z tego wielką przyjemność i budowali swą więź. Już dawno zauważyłem zaś zależność, że im większa bliskość panowała między nimi, tym gorętszą miłością obdarzali i mnie.
Już niemal przymknąłem oczy, dając odpocząć mej cielesnej formie po spożyciu pokaźnej kolacji, gdy za oknem wychodzącym na dziedziniec dostrzegłem jakiś ruch. Być może inny bóg odwiedził moje terytorium. Musiałem bezzwłocznie poznać jego zamiary. Mógł bowiem okazać się przyjaznym przechodniem, ale też agresywnym bogiem wojny, którego jedynie konflikt i przemoc mogły nasycić. W takiej sytuacji, zmuszony byłbym nakarmić go przemocą aż pęknie!
Wyszedłem na podwórze i wciągnąłem powietrze nosem. Nie wyczułem jednak boskiej obecności. Zamiast tego wychwyciłem nuty korzennych przypraw, oliwy, drewna cedrowego i… śmierci. Obróciłem się w kierunku, z którego płynął mroczny odór. Czułem ten zapach już wcześniej tego dnia. Łysy wrócił, by ponownie napsuć mi krwi.
Wtedy go zobaczyłem. Stał przy niewielkim okienku izby sypialnej, którą przeznaczyłem dla mych sług. Wpatrywał się lubieżnym wzrokiem w złączonych w miłosnej ekstazie ludzi i dłonią marszczył skórę na swym narządzie do kopulacji.
Takiej podłości nie mogłem puścić mu płazem. Rozpędziłem się i jednym potężnym susem wskoczyłem kapłanowi na plecy. Moje zęby od razu dorwały się do jego ucha. Skoro nie słuchał boskich rozkazów, to znaczy, że go nie potrzebuje.
Byłem tyleż zaskoczony, co oburzony faktem, że ten odpadek ludzkiej rasy śmiał się bronić, zamiast z pokorą przyjąć boską karę. Chwycił mnie za skórę na karku i cisnął o ścianę domostwa. Usłyszałem głośne chrupnięcie, a potem znowu przekroczyłem granicę Krainy Ciemności.
***
Otaczał mnie mroczny bezkres. Nie była to jednak zimna, nieprzyjazna próżnia. Czułem ciepło, delikatny dotyk, niczym wtulony w matczyne futro i delikatnie pieszczony szorstkim językiem. Niczego nie dostrzegałem, ale nie było w tym miejscu niczego strasznego. Zresztą, jestem bogiem, cóż więc może mnie przerazić?
Przepełniony miłością dotyk wyczuwalny był teraz wzdłuż całej mej nieokreślonej formy, która była nieskończona. Mimo iż wypełniałem cały bezkres ciemności, ktoś był w nim ze mną. Wkrótce gość ujawnił się, przemawiając językiem bogów:
‒ Witaj, synu – odezwał się głos tuż przy moim uchu, które istniało w każdym punkcie przestrzeni.
‒ Witaj, Mateczko Bastet – odparłem, pełen szacunku i miłości.
‒ Zostałeś siłą wydarty z prawem należnej ci domeny i czułych ramion twych sług. Takie przestępstwo wobec boga nie może pozostać bez kary.
‒ Wymierz ją według swej mądrości, Mateczko – zgodziłem się. – Proszę jedynie o błogosławieństwo dla mych sług, których opuściłem w potrzebie. Obawiam się, że pewien kapłan im go nie zapewni.
‒ Już się tym zajęto. – Ciemność wokół mnie nagle rozbłysła, a w moim umyśle pojawiły się obrazy z życia Amseta i Chedi oraz ich pięknej córki Nebkeb. Zaznali wiele radości i szczęścia, ale też trochę smutku i straty, jak każdy z nas. W dobrych i złych chwilach, ich domostwem zawsze opiekował się jeden z pomniejszych bogów.
‒ Dziękuję, Mateczko.
‒ Mam dla ciebie jeszcze jedną niespodziankę. Chodźmy – rzekła Bastet.
Ruszyliśmy w drogę, choć nigdzie się nie przemieściliśmy. Po chwili byliśmy zupełnie gdzie indziej, mimo iż wszystko było takie samo. Do naszej dwójki w ciemności dołączył jednak trzeci głos.
‒ Bastet? Pani moja? To ty? – zadał pytanie nieznajomy, po czym zachichotał. – To jednak wszystko prawda! Istniejecie! Nie jesteście tylko wygodnym batem na prosty lud! Będę żył wiecznie…
Ciemność wypełnił pełen ulgi szloch, dochodzący z każdego zakamarka nieskończonej Krainy.
‒ Spójrz ponownie, kapłanie – odpowiedziała mu Bastet, po czym wszechświat ponownie się skurczył.
Znowu miałem ciało. Sprężyste, puszyste, godne bóstwa. Ciemność wciąż królowała w tym miejscu, jednak smugi światła przenikały gdzieniegdzie przez cienką linię na horyzoncie.
‒ Mmmf, tfu! Gdzie ja jestem? Gdzie Bastet i moje miejsce w niebiosach, pośród faraonów? Gdzie Pan Anubis i Ozyrys? – domagał się odpowiedzi kapłan. – Co to za szmaty? Czemu jestem owinięty…
W nowym, miniaturowym kosmosie zaczęło się robić coraz ciaśniej.
‒ Nie, nie, nie! Nie możecie mi tego zrobić! – wrzeszczał kapłan z piskiem, którego pozazdrościć by mu mogło niejedno kocie bóstwo. – Wiernie służyłem wam całe życie. Prawda, lubiłem sobie dorobić na boku, albo wykorzystać jakąś łatwowierną plebejuszkę, ale poza tym wiodłem święty żywot! Byłem arcykapłanem samego boga-człowieka Ramzesa! Nie możecie mnie tu zostawić…
Wrzaski zmumifikowanego ciała boskiego sługi mieszały się ze szlochem i szalonym śmiechem, przeradzając się w dysharmoniczną symfonię agonii.
‒ Oszaleję, oszaleję, oszaleję – powtarzał niczym mantrę kapłan, siłując się ze swymi bandażami i wiekiem sarkofagu.
Po kilku minutach znudziła mi się ta zabawa. To zdecydowanie nie była dla niego wystarczająca kara.
‒ Co tam się rusza? K-k-kim jesteś? Zostaw mnie, demonie! Zostaw mnie!
Powoli wysunąłem swoje boskie pazury i przystąpiłem do metodycznej pracy nad rozdzieraniem ciała kapłana, kawałeczek po kawałeczku. Pewnie zajmie mi to co najmniej kilkaset lat. Ale cóż, bycie bogiem to nie tylko odbieranie należnej chwały, ale i obowiązki.
***
‒ Proszę czynić honory, profesorze al-Vaziri – rozległ się głos, który naruszył mój długi sen.
‒ To może być najważniejsze odkrycie całej wyprawy, moi drodzy. Nikt nie dotykał tego sarkofagu od trzech tysięcy dwustu lat – odezwał się ktoś inny. – Wolę nie stawiać wszystkiego na te moje chude ramiona. Pomóżcie, chłopcy!
‒ Zatem trzy… dwa… jeden…
Świetlista linia na horyzoncie mrocznego wszechświata zaczęła się rozszerzać, by w końcu ukazać twarze kilkorga ludzi, wpatrujących się we mnie z odpowiednią dawką szoku i niedowierzania. Dokładnie taką, jakiej wymaga stawanie twarzą w twarz z bogiem. Uniosłem się i przeciągnąłem, przygotowując ciało na kolejne życie w Krainie Światła.
‒ Nikt go nie dotykał od trzech tysięcy lat… Tak, profesorze? – spytał młody samiec, kierując wzrok na najstarszego z moich nowych sług i uśmiechając się szeroko.
‒ Cóż, ja… to znaczy… Nie wspominajmy o tym przy rozliczaniu grantu, dobrze?
Profesorowi odpowiedziały śmiechy i radosne poklepywanie po plecach. Podobała mi się ta grupa. Byli dziwnie ubrani, pachnieli zupełnie inaczej niż moi poprzedni niewolnicy, ale wiedziałem, że będą mi dobrze służyć.
‒ Panie profesorze, co się stało z tą mumią? – zainteresowała się jedna z samic o przyjemnej, okrągłej twarzy.
‒ Wygląda na to, że sarkofag został otwarty dawno temu – wyjaśnił starszy człowiek. – Zmumifikowane ciało uległo dekompozycji, a nasz czarny futrzany kolega dokończył dzieła zniszczenia. Pojęcia nie mam jak on się tam dostał.
‒ Proszę spojrzeć na pokrywę. – Inny sługa zwrócił uwagę na odsuniętą część sarkofagu. – Od środka widoczne są zadrapania.
‒ To pewnie kot. – Machnął ręką lekceważąco al-Vaziri.
‒ Futrzak nie wygląda, jakby miał rozstaw łap jak u dorosłego mężczyzny. Tego człowieka musieli pogrzebać żywcem.
‒ Cóż… – zaczął profesor z wahaniem. – Istotnie bywały takie przypadki.
W trakcie tej wymiany zdań, sympatyczna samica uniosła mnie i wzięła w ramiona.
‒ Co ty na to, by zamieszkać ze mną? – zwróciła się do swego boga. – Masz już jakieś imię?
‒ Tu jest jakaś inskrypcja – ciągnął pochylony nad pokrywą sarkofagu młody człowiek.
Profesor al-Vaziri kucnął u jego boku i mrużąc oczy powoli przetłumaczył hieroglify.
‒ Ramzes… Umarł… Kryzys… Żyje!