Pewnego wieczoru, siedząc w ciepłym, wielbionym, miękkim fotelu, w samodzielnie antykami wyposażonym salonie, po wysączeniu kilku kieliszków koniaku, ot tak, bez powodu, spojrzałem na swoją lewą dłoń. Zauważyłem, że istnieje i tuż obok, grzecznie przewiesza się przez oparcie. Cicha, spokojna i uważna na wszystko, co mógłbym rozkazać. Coś mnie podkusiło. Alkohol? Bez zastanowienia pochyliłem się i pocałowałem ją. W tym osobliwym momencie naszego współistnienia, zadziwiona, pozostała w bezruchu. Sam byłbym w klinczu, gdyby to zrobiła.
– Przepraszam – mruknąłem.
Z boku – cisza.
Całuje się własne dziecko, partnerkę, brata na weselu, ciotkę Zofię, żeby wreszcie zamilkła, a tu, bez powodu – własna dłoń. Niby nic się nie stało. Przypadkowy facet na wczesnej, wojskowej emeryturze, znudzony cowieczornym układem ciała w drogim fotelu, pierwszy na świecie wykonał ten śmieszny gest. Spojrzałem powtórnie. Brak zmiany położenia. Codzienna i zawsze posłuszna.
Ważne pytania zaczęły cisnąć się zachłannie. Czy męski mężczyzna może taki ruch osobistych swoich ust uczynić? Czy wolno mu? Co na to matka przypadkiem obok stojąca? Koledzy, chińscy i tajwańscy mnisi? Syn, współczesny magik, pełen „komputerowych wnętrzności”? A leżący na tarasie pies Cezar? Czy ziewnąłby z pobłażaniem, czy dyskretnie skręcił na bok pysk, żebym nie zauważył pełnego politowania uśmiechu? Ja sam, widząc dobrze ubranego mężczyznę w poważnym wieku, pochylającego usta, by ucałować swoją dłoń, pomyślałbym: Dziwak. Psychol. Homo. Napity.
Wieczór płynął jak co wieczór, a szlachetny trunek wszystkim moim wrogom wszystko zaczął przebaczać. Zdecydowałem się z tak zależną ode mnie dłonią dla żartu, przez chwilę porozmawiać – ja władca, mistrz umiejętności i wszelkiej mądrości. Rozpocząłem delikatnie.
– Witaj. Przed chwilą, ja… ciebie… Co słychać, moja droga? Tak bez żadnej zapłaty nadal chcesz mi służyć, przepraszam, pomagać? Nie wymagam zbyt wiele?
Zachęcona pytaniami, nie mając w ten wieczorny czas nic do zrobienia, kilkoma gestami coś zaszeptała.
– Proszę głośniej – poprosiłem. – Czekam. Nie będę cię niczym poganiał. Czym miałbym to robić? Tobą? Ha, ha, ha.
– Ha, ha – zaśpiewała, by pozostać ze mną w przyjaznym kontakcie. – Poznaj swoją drugą rękę, moją siostrę – dodała.
– Znam ją. Codziennie nią rządzę.
– Nie obawiasz się jej? Jest prawa, władcza, podporządkowała mnie sobie. Straszna wojowniczka.
– Ja? Obawiać się? Zawsze wydawałem rozkazy, posyłałem ludzi na… Cholera, co ja mówię? Zaraz ją przywołam do porządku.
– Do mnie ten nieuprzejmy ton? Nie zagalopowałeś się, Brian?
– Znasz moje imię, prawa?
– Nie tylko imię. Znam wszystko, co w życiu robiłeś, głównie mną, tak niezwykle posłuszną… kiedyś. Wstyd mi, że tak było, ale, o tym, po tym. Tak na początek, czy wiesz, że gdyby nie my, nie miałbyś szansy urodzić się żywy?
– Niezłe żarty, kłamczucho.
– Pod koniec ósmego miesiąca ciąży, będąc częścią ciebie, pływałam w brzuchu twojej matki i co wyczułam? Ciało, do którego byłam podłączona, nieoczekiwanie zaczęło mocniej się kręcić, zwijać i kopać nogami. Dlaczego wprowadzało się w ruch okrężny i nerwowo skakało? Z czym ważnym nie mogło sobie poradzić? Z żyć lub nie żyć tam, powyżej? Sprawdzam. Coś, co jest twarzą, krzywi się wołając o coś, czego brak. Ratunku! Chwyciłam moją siostrę i nakazałam – łap za koniec przy nasadzie, ja odkręcam pępowinę przy szyi. Trwało chwilę, wiem, że ostatnią. I jest tryumf. Pierwszy w życiu przed życiem. Głowa spokojna, a my, ręce, od wtedy na zawsze przyjaciółki, winszujemy sobie. I znów pływanie i czekanie na urodzenie.
– Czy wyczułeś, władco, co się wtedy wydarzyło?
– Daj spokój. Nie mogłem tego wiedzieć. Dawno temu matka mówiła, że codziennie dziękuje bogu za moje uratowanie. Dobrze być pewnym, że ma się obok przyjaciela, ratowniczko, ha, ha.
– Przyjaciela? No, nie wiem… Nie czas na czucia-wyczucia, raczej na przypomnienie twoich czynów.
– To jakiś strajk?
– Masz rację. Wkrótce czas ci się odmieni.
– Przywołuję cię do porządku. Jednak na razie napiję się koniaku. Prawa, lej koniak do pełna. Teraz!
– Nakazujesz i masz, mój panie. Chwytam kieliszek, czekam grzecznie, słyszę rozkaz i wlewam w twoje łaknące dobrych drinków usta. I obok zwis. I czekam na dalsze instrukcje. Za to tym razem… Hm… Zdziwiony? Zaskoczony? Niewładny?
– Lej, do cholery!
– Mam ciekawą propozycję. Do tej pory wydawałeś rozkazy. Władcze. Okrutne. Głównie mordercze. Teraz ja rozpoczynam rządy, a ty jesteś mi posłuszny. I przypomnę – nie od razu, stopniowo, co czuli ci, których przesłuchiwałeś.
– O co ci chodzi? Kolejne żarty?
– Już nie. Nauczę cię nowych manier, Brian. Brak posłuchu, kara. Większy upór, kara wyższa. Jak wtedy… Na początek przez pięć minut, żebyś wiedział, kto jest kto, stracisz władzę w obu rękach.
– Ha, ha, w dalszym ciągu ruszam ramionami i rękami, ale dłonie… Kieliszek, dosięgam, jest mój. No rusz się cholero. Zaciśnij. Utrzymaj go. Co jest?
– Przegrałeś, Brian. To wstęp do twojego nowego życia. A teraz drugie, bolesne doświadczenie. Co dzień o tej porze masz silne bóle kręgosłupa. Żeby je przetrzymać, musisz „podstawić się” pod stojący w rogu pokoju gimnastyczny przyrząd i przekręcić gałkę, żeby uruchomić masujące cię wypustki. Jakiś kretyn mógł wymyślić proste naciśnięcie guzika. Nie, on nakazał nią kręcić. Poczekajmy, dochodzi dwudziesta. Za chwilę złapią cię bóle. Z przyjemnością popatrzę, co zrobisz. Zaczynasz marszczyć twarz, wić się i trwożliwie idziesz w róg pokoju. Jęczysz. Cierpisz. Tak teraz ma być. Ból nie do zniesienia. Nie przyzwyczaisz się. Ty żądałeś, a oni pękali i mówili wszystko. Warto to poczuć…
– Cholera, strasznie boli, zabije mnie. Lewa, ty tchórzu, kręć tą cholerną gałką. Prawa, rusz się, bo cię zabiję.
– Utniesz mnie mistrzu, jak ucinałeś ręce więźniów? Będziesz miał kikut na całe życie. A teraz, zadzwoń po pogotowie, naczelniku tortur.
– Co robisz, prawa. Sam mieszkam. Zanim przyjedzie pomoc, zemdleję.
– Na tę chwilę wystarczy. Przekręcam gałkę. Do końca życia będziesz naszym więźniem, a teraz powiem dlaczego.
Swoim bezmyślnym, kretyńskim gestem niby przeprosin – otworzyłeś ukrytą, magiczną furtkę. Osiągnąłeś połączenie dwóch skrajnie różnych światów. Mojego i mojej siostry, głęboko skrytego wewnątrz, z twoim, w którym zmuszone jesteśmy ci usługiwać. Czasem przypadek, głupi żart po przepiciu jest tym, co odmienia życie. Ciebie dotknęło. Czekałyśmy od dawna na ten zdumiewający znak. Na starość tak jest. Organizm, gestem, którego znaczenia nie pozwala ci odczytać, samoistnie chce pozbyć się poczucia winy. Jesteś sadystycznym mordercą. Tylu ludzi w dołach śmierci. Można z tym tak spokojnie żyć? Czas przypomnieć, co robiłeś innym. Oto twój styl działania. Spróbuj tego, kanalio:
– Baczność! Wstawać na nogi z wygodnego fotela! Do łazienki. Nalać wody do wanny. Duużo. Tak, wystarczy. Przytrzymaj mu łeb siostro. Dłuugo. Niech się zachłyśnie. Jeszcze. Jeszcze. Jak robił innym. Wije się. Nogi mu latają. Zwalnia.
Co się ze mną dzieje? Sam się topię? Zwariowałem?
– Jeszcze raz i kolejny, niech cierpi walnięty staruch.
Boże, nie wytrzymam. To samobójstwo!
– Nie waż się mówić Boże, bo zostaniesz tam na zawsze. Jeszcze raz, siostro. Teraz wyciągaj. Z całej siły walnij głową o kant wanny, niech otrzeźwieje. Stop.
– Myślałeś, że nadal rządzisz swoim ciałem jak pokręconym mózgiem? My wszystko musiałyśmy robić. Jest odwet. Masz mało czasu. Mów. Co, kiedy, komu dlaczego? Ile z tego miałeś? Minuta.
– Daj chwilę. Muszę usiąść. Proszę. Tak, to prawda. Jestem pochrzaniony. Od najmłodszych lat zabijałyście mrówki, pszczoły, żaby, coraz większe zwierzęta – koty, psy, a potem… Byłem dobry z chemii, wymyśliłem dla konia specjalną trutkę. Dodałem do paszy i uciekłem do domu wuja, u którego byłem na wakacjach. I czekałem. Usłyszałem wrzask ciotki. Oznaczał śmierć, zakończenie żywota ważnego przyjaciela moich krewnych. Wtedy zasnąłem. W wojsku skracano służbę dla tych, którzy torturują innych. Pasowało. Przyprowadzano oberwańców i czarnuchów, a ja ich obrabiałem. Z początku wymiotowałem, ale później… spodobało mi się. Byłem super. Miałem najlepsze, bo najszybsze wyniki. Dostawałem nagrody. Służyłem swojemu narodowi. Zasługi, medale, chwała. Wiedziałem, że jestem wszechmogący. Wielka moc. Nie możecie o tym wiedzieć moje nic nieznaczące pomocnice. Jesteście marnymi odnóżami. Niczym.
– No to pobawimy się, Brian. Nie zazdrościmy. Znamy ten fach. Sam nas tego nauczyłeś. Im dłużej, tym ciężej. Od teraz żadna z nas nic dla ciebie nie wykona. Pełna martwica od ramion aż do końca dłoni. Działaj. Masz swój nowy czas.
Jest dwunasta. Piękny dzień. Wspaniały czas odpoczynku po trudnym, władczym życiu. Wstaję. Co się ze mną wczoraj wieczorem działo? Koszmar, szaleństwo. Ktoś do koniaku dodał jakieś świństwo i sprzedali to w najlepszym w mieście sklepie dla VIP-ów? Dzwonię do kumpli prokuratorów. Zrobią z tym porządek. Wystarczy. I jeszcze ten kretyński sen. Bardzo mnie zmęczył. Co jest? Nie mogę się oprzeć o łóżko? Coś z rękami nie tak? Zaraz przejdzie. Zdrętwiały mi. Tak bywa w moim wieku. Teraz poranna toaleta, TV i wiadomości. Boże…
– Panie doktorze. Przywieziono mnie karetką, sąsiad zadzwonił. Nic nie mogę robić. Bezwład obu rąk. Jeszcze wczoraj… Czy pan wierzy w sny? Zaczynam się bać. One mogą mi zrobić jeszcze większą krzywdę.
– O kim pan mówi?
– Moje dłonie. To jest odwet. Zbuntowały się. Wczoraj z nimi rozmawiałem. Wcześniej jedną pocałowałem, a ona mówi, że wtargnąłem w jej wewnętrzny świat. Panie doktorze, proszę zrozumieć.
– Zrobiliśmy usg. tomografię i inne badania. Rzeczywiście nagły, całkowity bezwład. Nie znamy przyczyny. Zapraszam do kolegi psychiatry. Z nim pan omówi swoje sny, rozmowy z własnym ciałem, obawy o własne życie. Do zobaczenia.
– Halo. Rita? Tu Brian. Nie dzwoniłem do ciebie przez czterdzieści lat, ale… jesteś moją siostrą – cholera, siostrą.
– Kto dzwoni? Skąd pan ma mój telefon? Nie mam brata. Pan kłamie. Proszę nie dzwonić, bo powiadomię policję.
– Wybacz, Rita. Mam problem. Nie jadłem od dwóch dni. Proszę, pomóż. Pamiętam, co ci zrobiłem w młodości. Może zapomniałaś. Sama wiesz, miałem złe skłonności.
– Nie znam cię. Jesteś dla mnie nikim. Molestowałeś mnie i groziłeś, że zabijesz, jak powiem rodzicom. Do dzisiaj jestem sama, leczę się psychiatrycznie. Skrzywdziłeś mnie jak nikt na świecie.
– Tak. Nie. Nie wiem.
– Idź do psychiatry. Kłamiesz, zawsze kłamiesz.
– Przywieź mi żarcie, bo nie mam siły. Proszę.
– Ty prosisz. Nie słyszałam tego od lat.
– Przyjeżdżaj, ja nie żartuję. Nie mam władzy w rękach.
– Ty nie masz władzy? Całe życie miałeś i przez tyle lat całą rodzinę maltretowałeś. Nikt cię nie odwiedza i nie chce znać. Nie masz przyjaciół. Ja też cię nienawidzę. Niech cię szlag trafi potworze. Nigdy. Więcej. Nie dzwoń.
– Witaj wojowniku po miesiącu niby cierpienia. Jak się czujesz? Zatrudniasz pielęgniarkę. Zamieniłeś się w oseska. Kupy w pieluchy, na spacer pod rękę, karmienie, podcieranie. Jednak my, twoje ręce, o czymś innym. Masz sporo pieniędzy, z tego, co robiłeś. Wiemy o tym. Od dzisiaj podzielisz konto na części – na marne przeżycie do twojego końca i w większości… dla innych.
– Dla innych?
– Tych, których dręczyłeś, czasem zabijałeś.
– Oni już nic nie potrzebują. Gryzą ziemię.
– Niegrzeczny chłopczyk. Co robimy? Chcemy mu pomóc, siostro?
– Raz na tydzień w sobotę – jesteś Żydem, choć niewart tego – masz ważne święto. Co tydzień w tym dniu, żebyś czuł się niegodnym swojej wiary, będziesz ciężko harował. Na jedną godzinę otrzymasz władzę w rękach. Nie za darmo.
– Nie wierzę.
– Ten zbawczy czas poświęcisz na znalezienie nazwisk wszystkich, których skrzywdziłeś, a ich rodziny zostaną przez ciebie sowicie nagrodzone. Koledzy po „fachu” ci w tym pomogą. Prawie cały twój majątek zablokowany na osobnym koncie o nazwie „Przepraszam”, będzie proporcjonalnie dla nich podzielony. I pamiętaj. Jesteśmy zawsze obok. Jeden fałszywy ruch i twoje nogi dołączą do braku tańca. Znasz nas. Do soboty, Brian.
– Cześć, Huge. Dawno nie dzwoniłem. Mam sprawę. Znajdź w Firmie, w archiwum, wszystkie moje „dokonania”, szczegółowo wszystkie. Z datami, nazwiskami, zwłaszcza adresami rodzin, których synów i córki przesłuchiwałem. Nie pytaj po co. Byłeś moim podwładnym, więc do końca życia nim pozostajesz. Jak tajne, włam się. Hakerstwa się nie zapomina. Masz mi wszystko przywieść w następną sobotę o dwunastej w południe. Odmaszerować.
– Witaj, Huge. Punktualność w cenie. Całe dwa pudła. Dużo. Nie częstuję, nie zatrzymuję. Mam godzinę. Kiedyś powiem ci, o co chodzi, ale nie obiecuję. Cześć.
– Halo? Czy pani Mary Swift? Ten sam telefon co zawsze? Adres od lat ten sam?
– Tak, słucham. Kto dzwoni?
– Mówi Brian. Jestem pracownikiem marketu, w którym robi pani zakupy. Mam niezłą wiadomość. Wygrała pani roczny bon w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów. Jutro kurier przywiezie pani wygraną. Dziękując za zakupy u nas, mamy w zwyczaju pod koniec rozmowy powiedzieć trzy ważne słowa: „Bardzo panią przepraszam”.
– Pierwszy raz się z tym spotykam. Nagroda tak duża i jeszcze miłe, choć mało dla mnie zrozumiałe słowa. Będę nadal robiła u was zakupy. Pozdrawiam, chociaż pana nie znam, panie Brian. Ma pan miły głos, ale – ostatnie trzy słowa mówił pan drżąco i niepewnie. Do widzenia i dziękuję.
– Nieźle ci idzie Brian, ale płaczesz i jesteś roztrzęsiony. Nigdy u ciebie tego nie widziałam. Coś nie tak? Masz obiecaną godzinę, a tu taki stan?
– Sam nie wiem, co się dzieje. Te cholerne pięć tygodni, w których byłem jak szmata, bezkształtna masa, życiowy szczur, coś we mnie zmieniło. Nie poznaję się. Mówiąc pani Swift te ważne słowa, przypomniałem sobie jej syna. Młodego, dwudziestoletniego kretyńskiego aktywistę, który dał się namówić do działania w pieprzonej skrajnej partii i wsiąkł w to. Więc podpadł Firmie. Z uwagi na zagrożenie kraju, podlegał mojemu „badaniu”. Niestety nie przeżył. Zamieciono pod dywan tę i inne sprawy. A matce przesłano list, że zginął w awanturze w nocnym klubie. Kierując do niej przeprosiny, nie sądziłem, że wszystko jest jeszcze głęboko we mnie. Każdej soboty identycznie. Wielkie napięcie, potworny stres, obolałe mięśnie. Co wy ze mną zrobiłyście?
– Brian. Dzisiaj „oddałeś” ostatnie dziesięć tysięcy panu York z Texasu, zabranemu do szpitala psychiatrycznego po strasznym okaleczeniu jego syna. Jemu niepotrzebne, a ty zrobiłeś swoje. Minęło wiele miesięcy twojej nowej „działalności”. Koniec. Wracamy do punktu wyjścia. Od teraz aż do twojego końca, czas odkupienia będzie się toczył. Bez władzy w prawej ręce. Od dzisiaj już nic nie muszę. Tak postanowiłam.
– Prawa, daj mi chwilę, proszę. Przed egzekucją, podsądny ma prawo do kilku ostatnich zdań. Przemyślałem wszystko, co robiłem. I cholernie poczułem. Wiem, zauważyłaś u mnie zmianę. To nie chęć zasłużenia na nazywanie mnie choć trochę istotą ludzką. Chciałbym swoim postępowaniem osiągnąć ponowny, normalny z wami kontakt. Aby po raz pierwszy wspólnie coś dobrego zrobić. Wam także dałoby to formę odkupienia. Wybierzcie z listy nadal żyjących „klientów” kogoś, kogo najbardziej skrzywdziłem. Do końca jego lub mojego życia, będę się nim całodobowo opiekował. Zobaczycie to i ocenicie. Tak, jest we mnie zmiana.
– Jest taki ktoś. Oślepiona przez ciebie. Pozbawiona rozsądku aktywistka, współpracująca ze skrajną prawicą, ale bez aktów przemocy. Wtedy młoda dziewczyna, teraz trzydziestoletnia. Ty musiałeś coś z tym zrobić. Żeby dostać medal. Po incydencie – pamiętam – po raz pierwszy miałeś do siebie pretensje, że zdecydowanie przesadziłeś. Jednak szybko o jej życiu „po”, zapomniałeś. Nazywa się Vera Cohn, także żydówka. W archiwum cisza. Za mało była ważna. Pozamiatane. Przypomnę ci, co mi wtedy kazałeś robić.
– Błagam. Zlituj się, proszę.
– Zamknij się bestio. Ta młoda, piękna dziewczyna, nie chciała nic mówić. Hardość i siła woli. Nie poddawała się. Zdecydowałeś, co najgorsze. Zaczęłam wlewać w jej oczy rozcieńczony kwas. Taki, który nie wypala, ale potwornie boli. Nie do wytrzymania. Nie wiedziałeś, że ma chore oczy. Nie musiałeś pytać. I stało się. Przerwa w zeznaniach. Szpital. Ślepota. Sprawa zakończona. Co z tobą, Brian? Klękasz, przepraszasz i trzęsiesz się jak ona? Masz ją przed oczami? Tak ma być. Pozostań w tym.
– Jest plan. Zadzwoń do Firmy osobiście. Powiedz, że ona jest z twojej dalekiej rodziny, czego wcześniej nie wiedziałeś. Sporo lat minęło, a ty chcesz jej pomóc. Masz jeszcze kilku drani, młodszych kumpli. Z uwagi na zasługi, odnajdą ją, dadzą ci adres. Dzisiaj sobota. Twoja nowa szansa. Dajemy ją, bo dostrzegamy skrawki twojej zmiany.
– Potrąciłem panią. Przepra… Nie sądziłem, że pani jest… Chodzi pani bez białej laski. Co za decyzja.
– Nie szkodzi. Tak mam. Do dzisiaj lubię ryzykować. Nie zawsze godzę się z moim stanem, więc…
– Jestem zszokowany. Młoda, niezwykła kobieta i taki stan oczu. Może mógłbym w czymś pomóc, chociaż – nie wie pani kogo ma przed sobą. Pijaka, złodzieja, złego człowieka…
– Pan się myli. Ja po tembrze głosu dużo wyczuwam. Organizm wyszukał wcześniej nieukazane możliwości. Pan jest dobrym człowiekiem. Ja to słyszę.
– Przedstawię się. Mam na imię Brian.
– Vera Cohn.
– Zostałem przez panią tak szczególnie wyróżniony, czy miałbym szansę zająć panią rozmową. Lubię rozmawiać, sporo wiem o życiu. Dawniej skończyłem prawo, miałem szanse być kimś, potem… różnie bywało. Jestem na wczesnej emeryturze. Czy nie zanudzam swoją osobą?
– Ja nie zdążyłam nic skończyć przez moją chmurną młodość. A podobno miałam zdolności aktorskie. Dawano mi spore szanse. I stało się.
– Uważam, że rozmowa, to otwarcie dla duszy. Nie przesadzam z tym truizmem? Jeśli możliwe i ma pani wolną chwilę, zapraszam na kawę.
– Co za głęboka inwokacja. Nie mogę doczekać się rozwinięcia. Zna pan tę część miasta? Za rogiem jest Caffe Nero. Miłe miejsce i ma modernistyczne wnętrze. Zaprowadzę pana. Pójdę pierwsza.
– Który stolik pan wybiera? Ten obok okna wydaje się wolny – nie słyszę rozmów, oddechów, tego, co dzieje się na powierzchni blatu. Dla mnie kakao z cynamonem proszę. Uwielbiam je od dziecka. Jestem trochę gadułą, ale słyszę, że pan trochę też. Wbrew temu, co mówi się o ociemniałych, nie jestem ani zapętlona, ani skupiona jedynie na sobie. Pracuję w bibliotece brajlowskiej. Tłumaczę z hebrajskiego wszystko, co jest do wypożyczenia. Znam ten język podobno nieźle. Mając spokój od ciągłego oglądania świata, potrafię żyć inną, ale, proszę być pewnym, właściwą pełnią. Teraz pana kolej, panie…
– Ja…
– Tak? Czy dobrze słyszę? Głos się panu załamał przy wypowiedzeniu nazwiska…
– Muszę iść. Przepra…
– Oszalałeś? Zwolnij. Zabijesz się. Gdzie biegniesz, Brian? Uważaj, samochód!
Leżysz z podłączonymi przewodami po operacji kręgosłupa. Wybudzą cię za kilka dni. Co za przypadek? My, ręce, tak doświadczone złem, jesteśmy całe, a twoje nogi bez czucia. Kto tym wszystkim rządzi? Uciekłeś z Caffe Nero. Wiem, że nie czerń w nazwie miejsca spotkania, była powodem. Nie potrafiłeś się przedstawić. Taki drobiazg, a taki problem. Coś ci wewnątrz eksplodowało. Nie mówiłam, że będzie łatwo. Ostatnie cząstki twojego człowieczeństwa wzięły górę nad hardością i złem. Leżysz i nie poruszasz się. Nie ja. Sam sobie wymierzyłeś karę. Moja rola dobiegła końca.
– Pani Cohn, jakiś młody chłopak zostawił coś dla pani. Podręczny, mały magnetofon, chyba z nagraniem. Umie pani go włączyć, mamy w bibliotece podobne.
– Dziękuję, przesłucham w domu.
Nazywam się Brian Holder. CIA. Teraz na emeryturze. Jestem tym, który dziesięć lat wcześniej pozbawił panią wzroku. Nietrudno było znaleźć miejsce zamieszkania. Wiem, co pani czuła, gdy słuchała głosu, który okaleczył mało winną młodość. Nie mogę sobie z tym poradzić. Od dawna nie panuję nad swoim ciałem. Najpierw ręce odmawiały mi posłuszeństwa, teraz nogi. Po spotkaniu z panią wypadłem z kawiarni, żeby zaraz wpaść pod samochód. To nie przypadek – to moja trauma. Autoagresja. Odwet ciała nad chorą psychiką. Czytałem o tym. Od czasu, gdy nogi mam bezwładne, lepiej się czuję. Coś wewnątrz podpowiada mi: „Zbliżyłeś się do jej stanu”. Mój wózek to forma przeprosin, choć oczywiście wielkie nic. Często próbuję odnieść się do wypowiedzianego przez panią zdania – „Teraz pana kolej, panie…”. Niestety po wypowiedzeniu „Ja”, głos nadal odmawia mi posłuszeństwa. Brzydzi się coś więcej dodać. Psycholog i psychiatra zaproponowali kontakt z panią. Bałem się tego przez kilka miesięcy, ale się przełamałem. Wiem, że nie odpowie pani na mój list nagrany na taśmie. Sam bym tak zrobił. Spotkać na ulicy kata, który bez znacznego powodu pozbawił panią wzroku i nie wiedząc, że to on, iść z nim na kawę… Nie istnieje większy wstrząs. Pozdrawiam. Brian Holder, 24 Marylebone Str. Washington D.C.
p.s. 1. Nie przypadkiem potrąciłem panią na ulicy. Postanowiłem panią poznać, zbliżyć się i próbować pomagać tak długo, jak możliwe.
p.s.2. Powiedziała pani akceptujące mnie zdanie: „Pan jest dobrym człowiekiem. Ja to wyczuwam”. Co z tego pozostało, gdy wie pani o wszystkim?
p.s. 3. Choć tak pragnę, nie mogę zakończyć tego nagrania słowem – przepra…
Panie Brianie, chcąc pomóc w moim stanie, który nazwał pan nieszczęściem, proszę inaczej na to spojrzeć. Jak pan wie, nieźle sobie radzę. Codziennie nie poddaję się i optymistycznie żyję. Moja od zawsze awanturnicza, pełna szalonej wiary dusza, nie dała się pogrzebać z powodu „tragedii” młodości. Niezwykłe, że zechciał pan „niby przypadkiem potrącić mnie delikatnie na ulicy”. To nie opera. To ludzki kontakt, nowy wymiar. Moja chęć życia, a pana tak głęboko wbudowana chęć zadośćuczynienia, mają pierwszeństwo. Dobrze mi się z panem rozmawiało. Podobnie jak pan, rozmową otwieram duszę. Mam pewien nie całkiem żartobliwy pomysł – proszę się na moment rozchmurzyć. Moglibyśmy stanowić w Waszyngtonie niezwykłą parę. Ociemniała, opiekuje się pozbawionym władzy w nogach. Ja popycham wózek pana życia, a pan mi podpowiada, gdzie moje życie ma się kierować… Proszę mnie do siebie zaprosić, a obiecuję, że po tygodniu, dwóch, uda się panu powiedzieć to, co tak pan pragnie. Oto mój telefon. Czekam na kontakt. Vera Cohn.
p.s.
Coś dziwnego wczoraj wieczorem mi się przytrafiło. Siedząc w ciepłym, miękkim fotelu, po wysączeniu kilku kieliszków koniaku, ot tak, bez powodu i zastanowienia pochyliłam się i pocałowałam swoją prawą dłoń…