- Opowiadanie: slqn - Czyste serce

Czyste serce

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Czyste serce

Nad Bagiennym Pograniczem zapadał zmierzch. Nad ziemią, wijąc się nad kępami lichej trawy i mętnymi taflami zatrutych mokradeł, unosiła się mgła. W dotychczasowej ciszy coraz częściej słychać było rechotanie jadowitych ropuch i szemranie całego roju nikczemnych owadów, które dopiero teraz mogły wypełznąć ze swych kryjówek bez strachu przed słońcem. Dwójka podróżników przemierzała błotnisty trakt, bacząc, by nie przemoczyć butów w żadnej z licznych kałuż. Posuwali się naprzód powoli, ostrożnie stawiając stopy.

– Sądzę, że powinniśmy gdzieś się zatrzymać, Rolandzie. Jeszcze trochę i zapadnie noc, a wtedy niechybnie zbłądzimy – zagadnął mężczyzna idący z tyłu, otulając się szczelniej peleryną. Był drobny i chudy, a jego ramiona drżały nie mniej niż głos. – Im bliżej jesteśmy zamku Teodulfa, tym robi się niebezpieczniej. Podobno włada wilkami i innym plugastwem, w dodatku potrafi mamić zmysły błędnymi ognikami i mgłą… tak przynajmniej słyszałem – dodał szybko.

Jego towarzysz odwrócił się i poklepał go krzepiąco po ramieniu.

– Spokojnie, Alberyku. Jestem pewien, że poradzisz sobie z czarami tego nikczemnika, tak jak ja dam radę wilkom i reszcie potworów. Rozpalmy na wszelki wypadek pochodnie i chodźmy jeszcze kawałek. Nie mógłbym odpoczywać spokojnie z myślą, że nasza słodka Elias jest na łasce tej bestii.

Przez przystojną twarz Rolanda przemknął cień smutku. Naraz wydał się Alberykowi dziwnie bezradny, pomimo swej imponującej, atletycznej sylwetki, pysznej bordowej peleryny i zbroi absurdalnie wręcz lśniącej czystością po tylu dniach wędrówki. Zdało mu się przez chwilę, jakby myśl o strasznym losie ich przyjaciółki odebrała młodemu rycerzowi cały zwyczajny animusz i pewność siebie. Alberyk odetchnął głęboko, samemu próbując się uspokoić, po czym drżącymi palcami sięgnął do plecaka i wydobył z niego dwa smolone łuczywa. Podał je Rolandowi i zdjął rękawiczki, by rozpalić ogień. Modlił się w duchu, by jego dłonie nie wyglądały na tak spocone, jakimi je odczuwał.

– Dokhsho’ meiliji taevea gftra! – wycharczał gardłowo, wykonując nad łuczywami serię magicznych gestów. Odetchnął z ulgą, gdy ich głownie buchnęły gorącym, czerwonym płomieniem. Wiedział, że czarowanie w strachu i niepewności to prosta droga do utraty kontroli nad zaklęciem, czego skutki mogły być doprawdy tragiczne. – Eee… gotowe. Chodźmy – dodał szybko. 

Słońce już niebawem zniknęło za horyzontem, a ścieżka zaczęła zacierać się pod ich stopami. Alberyk raz po raz zerkał do tyłu, próbując zapamiętać drogę na wypadek, gdyby zbłądzili.

– Mówię ci, Rolandzie, że to miejsce… jest złe – zaczął znowu. – Powinniśmy poczekać do brzasku z dalszą drogą. Martwi nie pomożemy Elias, a te bagna…

Roland uciszył go gestem dłoni. 

– Czekaj – wyszeptał w ciemność. – Tam chyba ktoś jest. 

Wyciągnął pochodnię przed siebie i powolnym ruchem sięgnął do miecza.

– Ludzie – szepnął jeszcze ciszej. – Trzymaj się blisko, Al.

Młody czarodziej także dostrzegł jakiś ruch w majaczącym przed nimi mroku. Zmrużył oczy i zdało mu się, że widzi małą grupkę zmierzających ku nim ludzi; w sposobie, jakim się poruszali, było jednak coś bardzo niepokojącego. Po chwili Alberyk wiedział już, co się dzieje.

– Upiory – mruknął, starając się nie zdradzać lęku. Zaczął gorączkowo szukać w pamięci zaklęcia odpędzenia, jednak trudno było mu zebrać myśli, widząc w ciemności coraz wyraźniejsze ślepia żywych trupów, płonące nienaturalnym, diabolicznym blaskiem.

Wracały wspomnienia.

– Tylko czterech! – westchnął Roland. W jego głosie niemal czuć było ulgę. – Słuchaj, Al, czy one potrafią… no wiesz… myśleć?

– N…nie – wyjąkał czarodziej, próbując wyswobodzić spocone palce z rękawiczek. – To s… sługi Teodulfa. Wypełniają tylko wolę s… swego pana.

Cztery sylwetki spowite w całuny przyspieszyły kroku; wyglądały doprawdy groteskowo, idąc doskonale zsynchronizowanym krokiem w stronę podróżników. Przywodziły na myśl marionetki, poruszane ruchami tej samej pary rąk. W ich trupiobladych, wyschniętych palcach tkwiły zardzewiałe ostrza, a obnażone spod wyschniętych warg zęby zdawały się długie jak wilcze kły.

– A więc nie czują strachu? Nie obmyślają strategii?

– Do diabła, Rolandzie! Próbuję przypomnieć sobie zaklęcie…

– Tak czy nie?

– Nie! To tylko ruchome zwłoki! 

– Rozumiem. Tyle chciałem wiedzieć.

Nim Alberyk zdołał ściągnąć obie rękawiczki, Roland uniósł miecz i błyskawicznym ruchem skoczył w stronę upiorów. Naraz związał ostrze jednego z nich, stojącego w środku, i kopniakiem przewrócił drugiego, idącego na prawym skrzydle. Uskoczył na jego miejsce i jednym zwinnym cięciem od tyłu zgruchotał karki dwóch środkowych, po czym pchnął ich bezwładne ciała wprost na ostatniego, strzegącego lewej strony. Wykorzystał tę chwilę, by dobić upiora leżącego na ziemi, po czym jednym skokiem dopadł ostatniego z grupy, by potężnym rąbnięciem od góry rozłupać mu czaszkę. 

Alberyk poczuł w głowie dziwną jasność; naraz przypomniał sobie zaklęcie, jednak zdał sobie sprawę, że nie jest już ono nikomu potrzebne. Zaklął cicho, wciskając na powrót rękawiczkę na dłoń.

Roland odwrócił się do niego; na jego obliczu malowała się troska. Przygładził rękawicą zmierzwioną grzywę swych jasnych włosów i ruszył w stronę przyjaciela, patrząc czujnie wokoło.

– Jesteś cały, Al?

– A widzisz, żeby coś mi dolegało? – odrzekł kąśliwie czarodziej. – Nie bój się, tym razem nawet nie ochlapałeś mnie krwią.

– Nie ma ich więcej?

– Nie. Mówiłem, że to cały patrol.

– Cały patrol? Skąd wiesz?

Alberyk westchnął.

– Rolandzie… muszę ci coś powiedzieć.

Znów poczuł na ramieniu dużą, ciężką dłoń rycerza. Spuścił wzrok, starając się nie patrzeć mu w oczy.

– Co znowu, Al? Coś ważnego?

– Diabelnie. Ale najpierw zatrzymajmy się gdzieś na noc. Mówię ci, że jeśli będziemy iść dalej, nie ma szansy, że dojdziemy do zamku Teodulfa żywi.

Rozpalili ogień niecałe dwadzieścia stóp dalej, na zboczu niewielkiego pagórka, który osłaniał ich od strony drogi, jednocześnie dając gwarancję suchego miejsca pośród mokradeł. Tam, przy ogniu, Alberyk wyjawił Rolandowi coś, co nie dawało mu spokoju, odkąd dowiedzieli się, kto stoi za porwaniem Elias. 

– Teodulf… – Roland pokręcił głową z niedowierzaniem, zakładając za ucho złocisty kosmyk. – … to twój ojciec?

Alberyk niechętnie pokiwał głową. Milczał. Odkąd opuścił dwór Teodulfa sześć lat temu, nie sądził, że kiedykolwiek dobrowolnie powróci. Właściwie, to chętnie wymazałby ze swych wspomnień każdą chwilę spędzoną u boku tego człowieka.

– A więc stąd tyle o nim wiedziałeś…

– Mhm.

Dzieciństwo wspominał jak najgorszy koszmar. Powiedzieć, że stary Teodulf był tyranem, było jak nie powiedzieć nic. Nazwać go bestią, tak jak ostatnio mówił o nim Roland, zaczynało poniekąd oddawać jego naturę. Odkąd sięgał pamięcią, Alberyk bał się ojca bardziej, niż czegokolwiek i kogokolwiek; bardziej niż duchów i upiorów, które mu służyły, i bardziej od najdzikszych mantykor i gryfów, które sprowadzał do swego laboratorium, by badać wytrzymałość ich imponujących ciał.

Młody czarodziej przełknął ślinę. Poczuł, jak jego gardło zaciska się na samo wspomnienie podziemnego laboratorium ojca – laboratorium, w którym teraz prawdopodobnie przetrzymywana jest Elias. Mimo woli, Alberyk skrzywił się. “To przez nią”, przemknęło mu przez myśl. “Gdyby nie ona, mógłbym już nigdy nie krzyżować dróg z tym potworem. Mógłbym nadal podróżować z Rolandem, trenować i uczyć się magii dla dobra ludzkości. Dlaczego w ogóle musieliśmy na nią trafić?”.

Poznali Elias w porcie Salamany, u samych wrót Imperium Harmonu. Choć pierwsze wrażenie, jakie na nich wywarła, próbując odciąć im sakiewki od pasków, zdecydowanie nie było korzystne, jej uroda i spryt urzekły Rolanda na tyle, że nie chciał słyszeć o pozostawieniu młodej złodziejki własnemu losowi na ulicy. On, dzielny ambitny wojownik o wydatnej żuchwie i oczach błękitnych jak szafiry, też nie pozostał jej obojętny na długo.

Inaczej sprawy miały się z Alberykiem. Młody czarodziej o sylwetce przygarbionej od długich godzin nad księgami, chudy i niezbyt krzepki, o bladym, dziobatym obliczu, nigdy nie przykuwał uwagi dam. Choć Elias daleko było do bycia damą, z nią nie było inaczej.

– Rolandzie… – Słowa popłynęły z ust Alberyka niemal samowolnie, bez kontroli umysłu. – Nie sądzisz, że to zły pomysł?

Rycerz, dotychczas zajęty oliwieniem miecza, podniósł na towarzysza zdziwione spojrzenie.

– Co takiego?

– Przybycie tutaj. Cała ta podróż, prosto w paszczę lwa…

Piękne, jasne brwi Rolanda zmarszczyły się w zdziwieniu.

– O czym ty mówisz, Al?

– Było nam dwóm tak dobrze! – wybuchnął czarodziej, nie potrafiąc dłużej znieść napięcia. – W duecie. Działaliśmy idealnie. Ja dawałem od siebie wiedzę i ochronę ze strony zaklęć, ty – siłę ramienia i ładną buźkę. Uzupełnialiśmy się i nie było dla nas rzeczy niemożliwych… a potem… – pochylił głowę, żałując powoli całego swojego wybuchu – potem spotkaliśmy Elias. Co ona przywiodła z sobą? Kłopoty. Niemal wyłącznie kłopoty. Tu kogoś okradła i trzeba było świecić za nią oczami, tam ktoś próbował się do niej dobierać… A pamiętasz, co nagadała tym bandziorom na skraju Szmaragdowej Puszczy? Prawie przypłaciłem to złamanym nosem!

Roland wyprostował się, wpatrując w przyjaciela szeroko otwartymi oczami. Szmatka z oliwą zwisała nieruchomo z jego dłoni.

– Kobieta nie powinna… wieść takiego życia. Podróże, niebezpieczeństwa… nie sądzisz, że bez niej było nam po prostu… ee…

Alberyk poczuł na twarzy ciężki cios dłoni w zimnej, stalowej rękawicy. Uderzenie nie było mocne – wyprowadzone z otwartej dłoni, nie mogło zrobić mu krzywdy, niemniej w oczach czarodzieja momentalnie stanęły łzy.

– Cały czas musimy ją chronić, Rolandzie! Czy ona zrobiłaby dla nas to samo?! Oczywiście, że nie! – rzucił łamiącym się głosem. – To znaczy, może dla ciebie tak, bo jesteś przystojny i masz imponujące sześć stóp wzrostu… ale ja, ja jestem dla niej śmieciem. Zawsze byłem, a teraz, dodatkowo, muszę ratować ją z miejsca, do którego ślubowałem samemu sobie nigdy już nie wracać!

Przerwał, dysząc ciężko. Roland na powrót zgarbił się nad mieczem.

– Udam, że tego nie słyszałem – oznajmił lodowatym tonem. – Elias jest naszą przyjaciółką. Jest częścią zespołu, tak samo jak ty czy ja, i jeśli nie chcesz, żebym kiedyś zostawił na pastwę losu ciebie… to nawet nie myśl o tym, żeby zostawić ją w szponach tej bestii. 

Resztę wieczora spędzili w milczeniu, szybko udając się na spoczynek. Gdy leżeli już przy dogasającym ognisku okryci kocami, Roland na krótko odwrócił się do towarzysza.

– Al – szepnął z naciskiem. – Bądź mężczyzną.

*

Rankiem ruszyli w dalszą drogę. Chociaż jasnym było już, że dla Alberyka teren jest znajomy, wyprawie przewodził Roland. Czarodziejowi to pasowało. Wolał, gdy ich spojrzenia się nie stykały.

Co jakiś czas ostrzegał rycerza przed zagrożeniami, gdy czuł, jak grunt pod ich stopami staje się grząski lub dobiegał go zapach trupiego jadu. Pilnował też, by nie zbaczali ze ścieżki i poprawiał Rolanda, gdy ten skręcał w błędną jej odnogę.

Chwilę po południu zatrzymali się na krótki odpoczynek przy źródle czystej (według Alberyka) wody. Gdy Roland zajęty był napełnianiem swojego bukłaka, uwagę jego towarzysza przykuł drobny ruch za jedną ze skał po drugiej stronie drogi. Czarodziej wychylił się nieco dalej, by lepiej mu się przyjrzeć i dostrzegł wylegującego się między kamieniami wyleniałego, czarnego psa, dyszącego z jęzorem zwisającym z paszczy. Jego zielone ślepia utkwione były w Alberyku. “Proszę, proszę. Kogóż to widzę? Dlaczego wracasz do mnie akurat wtedy, gdy już zdążyłem pogodzić się z twoim nieudacznictwem i tchórzostwem, Alberyku? Znowu chcesz przynieść mi zawód?”. Alberyk aż chwycił się za skronie, słysząc w głowie głos Teodulfa. Od dawna nikomu nie udało się przemówić do niego za pomocą telepatii, choć kiedyś był to dla niego chleb powszedni. Choć był pewien, że w jego sercu nie została już ani odrobina uczuć wobec ojca, jego słowa sprawiły mu ból. Alberyk zamrugał i skupił się na odpowiedzi. “Nie tym razem. Tym razem pożałujesz tego, co mi zrobiłeś. Tego, w jakie piekło zmieniłeś życie moje i matki. Odkąd opuściłem twój dom, to twoje nikczemne, duszne piekiełko, moje umiejętności znacznie wzrosły. Przekonasz się o tym jeszcze tego wieczora, Teodulfie, ty stary, śmierdzący capie!”. Zamrugał, czując, jak nagle zapiekły go oczy. Poczuł dumę z siebie i z faktu, że dał radę odgryźć się ojcu. Kiedyś prędzej połknąłby własny język, niż odważył na takie słowa.

Pies zacharczał spazmatycznie. Brzmiało to nieco jak śmiech. “Przekonamy się. Będę czekał, Alberyku”.

– Hej, Al! Słyszysz mnie? Na co się tak gapisz?

Czarodziej odwrócił się, słysząc zza pleców głos przyjaciela. 

– Eee… nic. Tam chyba był jakiś pies. Nie ma czym się przejmować.

Roland przytroczył bukłak do pasa, poprawił miecz u swego boku i przygładził jasne włosy.

– W istocie, Al. Nie ma czasu do stracenia na takie głupoty. Chodźmy. Elias na nas czeka.

*

Na sam widok czarnych, strzelistych wież zamku Teodulfa Alberykowi zaschło w gardle. Rzeczy, których doświadczył w tych murach, choć obecnie mocno zatarte w jego pamięci, wciąż napawały go niemal histerycznym przerażeniem. Czuł, jak jego dłonie pocą się niczym dwie zimne, śliskie ropuchy, a nogi stają miękkie. Jedynie Roland, zbliżający się do murów ze swą zwykłą, pogodną śmiałością, dodawał mu w tej chwili otuchy.

– Więc mówisz, że to tutaj najbezpieczniej będzie zakraść się do środka? Pod rogatym gargulcem?

– Nie do końca. Właściwie, to parę stóp od niego powinien rosnąć stary winobluszcz… w jego gęstwinie będzie ukryte przejście, na pierwszy rzut oka za ciasne, by się przeczołgać, ale mi zawsze się to udawało. Plus jest taki, że dostaniemy się od razu do lochów, gdzie najprawdopodobniej… no wiesz… ojciec przetrzymuje jeńców.

“Jeniec” nieszczególnie wydawał mu się dobrym określeniem. Biorąc pod uwagę upodobanie Teodulfa do młodych, zgrabnych dziewcząt, lepszą nazwą w odczuciu Alberyka byłaby “niewolnica”, lecz wiedział, że nie powinien używać jej przy Rolandzie.

– Nie powinniśmy iść w nocy?

– Nie. Nocą sami będziemy ślepi, a sługusom ojca wszystko jedno, czy jest widno, czy nie. Za zmysły służy im magia, nie zwyczajne, ludzkie oczy.

Nie bez trudu, udało im się znaleźć szczelinę w murach ukrytą w kępie suchego, powykręcanego złowieszczo winobluszczu. Wydawała się nawet nieco większa niż wtedy, gdy Alberyk widział ją ostatnim razem. Młody czarodziej skrzywił się, schylając do niej – wiedział, że w winobluszczu lubiły kryć się pająki i skolopendry, których nie cierpiał. Roland minął go bez słowa, i nogami w dół osunął się wprost w ciemność.

– Hej! Uwa… – zaczął Alberyk, lecz już po chwili po rycerzu nie został nawet jasny punkt w ciemności. Chcąc nie chcąc, czarodziej podążył za nim.

*

Nie musieli pełznąć daleko. Ciasny, ziemisty tunel bardzo szybko rozszerzył się do zaokrąglonego leja, na dnie którego wysychało błoto pozostałe po ostatnich opadach deszczu. Gdy stopy Alberyka mlasnęły, zatapiając się w nim, czarodziej odetchnął z ulgą. Zdjął rękawiczki, wykonał w powietrzu sekretny znak, i odpowiednią inkantacją wyczarował nad swą dłonią chybotliwy płomień rozpraszający mrok.

Poznawał ten tunel. Nie pamiętał już, ile razy matka i on próbowali wymknąć się nim z zamku, by uciec od Teodulfa. Zawsze łapał ich, nim udawało się dotrzeć do jakiejkolwiek osady. Gdy matki zabrakło, skończyła się też odwaga Alberyka, by próbować ucieczek. Została tylko rozpacz i marzenia o lepszym życiu, które musiały poczekać wiele lat, by – choć w części – się ziścić.

– Rolandzie, jesteś tu? – spytał lękliwie Alberyk. Odpowiedział mu błysk uniesionej w górę, żelaznej rękawicy u końca korytarza.

– Paskudnie tu. – Rycerz wyszczerzył w uśmiechu śnieżnobiałe zęby. – Gdzie teraz? Mam nadzieję, że dalej przynajmniej nie będzie błota.

– Za mną – rzucił Alberyk drżącym głosem i powoli, walcząc z samym sobą, skierował się w głąb lochów. Coraz wyraźniej czuł znajomy zapach – zwierzęcego łajna, krwi i plugawych eliksirów. “Zapach dzieciństwa”, pomyślał. Potrząsnął głową. “Nie masz się czego bać. Teraz jest z tobą Roland. Kiedyś byłeś tylko słabym dzieciakiem, bezbronnym przy tym potworze… po śmierci mamy nie miałeś nikogo poza nim. Teraz jest inaczej. Teraz jesteś wyszkolonym magiem, a u boku masz prawdziwego przyjaciela. Razem jesteście w stanie…”.

– Prawdziwy przyjaciel, powiadasz? Piękne. Bardzo wzruszające. Chciałoby się rzec… naiwne. Zawsze byłeś naiwny, Alberyku, i twoje myśli najlepiej świadczą o tym, jak mało się zmieniłeś.

Na dźwięk tych słów Alberyk zastygł w bezruchu, zmartwiały ze strachu. Jego umysł, rozdarty nagłą paniką, nie zdołał utrzymać zaklęcia i płomień nad jego dłonią zgasł. Usłyszał jeszcze tylko szczęk miecza Rolanda i głuchy tupot istot biegnących w ich stronę, i jakieś potężne uderzenie powaliło go z nóg. 

– Al! – ryk Rolanda cichł w jego uszach, jak tłumiony poduszką. – Uciekaj! Ja ich zatrzymam! Ty idź… idź po Elias… znajdę was później… Al!

*

Otworzył oczy i od razu rozpoznał miejsce, w którym się znalazł; był to karcer Teodulfa, miejsce, które dobrze poznał już jako dziecko, gdy trafiał do niego za karę za różne, najbłahsze nawet przewinienia. Poznał je po specyficznym zapachu; tutaj, w przeciwieństwie do głębszych lochów, powietrze było suche i chłodne, a smród z dolnych partii zamku był tłumiony przez przyjemny zapach słomy wyściełającej kamienne posadzki. Za ciężkimi, żelaznymi wrotami celi ktoś stał; Alberyk rozpoznał przygarbiony, sępi kark i łysiejącą głowę, z której zwisały rzadkie strąki tłustych włosów. Jego ręce, ciasno skrępowane za plecami aż po czubki palców, zadrżały.

– Ty… ty bestio! – chciał krzyknąć, jednak z jego gardła dobiegł tylko słaby jęk. Ojciec zbliżył się do krat i łypnął na niego przekrwionym spojrzeniem podkrążonych, wodnistoniebieskich oczu. Młody czarodziej miał wrażenie, że Teodulf postarzał się znacznie od ich ostatniego spotkania, choć przerażenie, jakie w nim budził, było takie samo jak wtedy, gdy był dzieckiem.

– “Bestio”, tak? – spytał spokojnie stary mag. Jego drżący, nosowy głos także wydawał się dużo starszy. – Więc teraz będę “Bestią”. W porządku. Zawsze byłeś podatny na wpływy, Alberyku. Gdy żyła twoja nędzna matka, czasami wyrywał ci się “Okrutnik” albo “Drań”. Jej słowa. Teraz pewnie przemawiasz językiem tego rycerzyka w lśniącej zbroi, którego tu przywiodłeś?

– To Roland, mój przyjaciel – wycedził Alberyk, kuląc się w kącie celi. – I nie jest żadnym “rycerzykiem”. Jest świetnym wojownikiem, który…

– Którego w ciemności położyło czterech ożywieńców. Nie przejmuj się nim więcej. Nie będzie nam przeszkadzał.

Alberyk poczuł, jak jego trzewia ściskają się w nagłym, histerycznym lęku. 

– C… co z nim…

– Zapomnij o nim. On się dla mnie nie liczy. Bardziej chciałem spytać, czemu ty znów zaszczycasz mnie obecnością? Minęło tyle lat… byłem pewien, że twój strach i słabość, które tak długo próbowałem wyplenić z ciebie na wszelkie sposoby, ostatecznie zatriumfowały i nigdy już nie będziesz miał śmiałości stanąć przed Mistrzem Sztuk. A więc, co cię tu sprowadza, Alberyku?

Młody czarodziej zacisnął wargi. Wahał się. 

– Dobrze wiesz, co – wycedził w końcu. Nie miał sił się łudzić, że da radę wyprowadzić starego w pole. Teodulf zachichotał głucho, zasłaniając usta szponiastą dłonią.

– Ta smarkula? Dobra jest… prawda?

Alberykowi dech uwiązł w piersi. Dopiero po paru ładnych chwilach dał radę coś odpowiedzieć.

– Ty… ty zrobiłeś to specjalnie! – jęknął znowu. – Porwałeś ją, żeby zmusić mnie do powrotu w to przeklęte, paskudne…

– Nic z tych rzeczy, durniu – przerwał mu zimno ojciec. – I nie wyobrażaj sobie nie wiadomo czego. Schwytałem tego ptaszka dla siebie. Lubię ten typ: waleczne, zadziorne… młode. Myślą, że są Bogowie wiedzą, kim, podczas gdy są tylko bezbronnymi zabaweczkami w rękach silniejszych od siebie. Przyklejają się do przygłupich osiłków w typie twojego towarzysza, i wydaje im się, że cały świat leży u ich stóp z powodu ich własnych zasług, a nie faktu, że jakiś tępy młodzieniec łasi im się do stóp, byle tylko dały mu pobawić się swoim ciałem. By go pokochały. To jest największa niedorzeczność świata: miłość. Ja nigdy jej nie rozumiałem. I wiesz co, synu? Akceptuję to.

Alberyk prychnął.

– Oczywiście. Jak ktoś taki jak ty mógłby zrozumieć mi…

– Jak ja? – głos Teodulfa przecinał powietrze jak nóż. Alberyk przyłapał się na tym, że na jego dźwięk odruchowo milknie, jak zduszony pisklak. – A jak ktoś taki jak ty mógłby to zrobić? Czy ty kiedykolwiek zaznałeś uwielbienia od którejkolwiek z tych głupich, płochych istot, targanych prymitywnymi instynktami?

Młody czarodziej znów zacisnął zęby.

– Kilka razy… na uczelni…

– “Na uczelni”? Czy masz na myśli te kilka uśmiechów, które otrzymałeś od dziewcząt pragnących za twoim wstawiennictwem wskoczyć w spodnie twojego przyjaciela? O nich mówisz? Ja cię znam, Alberyku. Wychowywałem cię i wiem, jaki jesteś. Chociaż myślisz, że jesteś ode mnie lepszy, tak naprawdę jesteś o wiele gorszy. Masz tak samo paskudne oblicze, a na dodatek jesteś zakłamany i pełen złudzeń. Ja nie. Ja wiem, że choć lubię pofolgować sobie z młódkami, mnie żadna nie zechce, i znalazłem sposób, by brać sobie, co chcę. Ty zaślepiałeś się wiarą w to, że splendor twojego głupawego rycerzyka spłynie i na ciebie. Że świecąc blaskiem odbitym od niego zwabisz do siebie jakąś samicę – choćby nie do końca ładną, choćby nawet w połowie nie tak zgrabną, gibką i ognistą jak nasza mała Elias – i w końcu dostąpisz zaszczytu obcowania z kobietą. Jesteś głupcem, Alberyku. Jesteś głupcem, którym ja po prostu przestałem być lata temu, i dlatego mnie nienawidzisz i się mnie boisz. Bo ja biorę co chcę, podczas gdy ty tylko żebrzesz.

Alberyk zdał sobie sprawę z tego, że płacze. Nawet tego nie zauważył, skupiony na gorzkich słowach ojca.

– C… co więc mam zrobić? – wykrzyknął łamiącym się głosem. – Co twoim zdaniem mam zrobić? Miałbym porywać dziewczęta, i tak jak ty więzić je… zmuszać do…

– A co byś chciał z nimi robić? – spytał cicho Teodulf, chyląc głowę. – Wsłuchaj się w siebie, synu. Czego od nich pragniesz?

Zadumał się. Elias… odkąd pamiętał, chciał, żeby po prostu go zauważyła. Dostrzegła w nim kogoś godnego szacunku, kogoś, kto mógłby ją ochronić, tak samo jak Roland. Żeby dostrzegła choćby jego talent magiczny, fakt, że jako jedyny z drużyny ma władzę nad zaklęciami, a jego wiedza nie ma sobie równych. No i skromność – w przeciwieństwie do Rolanda, on nigdy nie próbował rządzić ich małą drużyną. Tak, zdecydowanie był od miły i dawał jej wolność, coś, co Roland regularnie ograniczał.

– Ee… no więc…

Nie potrafił zdobyć się na to wyznanie. Zniecierpliwiony Teodulf machnął w końcu ręką.

– Trudno. Cokolwiek to jest, brakuje ci tego. Widzę to po tobie, Alberyku. Widzę, jak bardzo niezaspokojony jesteś. Jak ja. Jeśli jednak zechcesz… dam ci szansę. Dam ci spędzić noc ze śliczną, małą Elias. Jesteś w końcu moim synem, jedynym, jakiego się doczekałem. Co ty na to?

Alberykowi zakręciło się w głowie.

– To jakiś podstęp? – zapytał. Ojciec prychnął pogardliwie.

– Jesteś na mojej łasce, chłopcze. Po co miałbym uciekać się do podstępów? Nie, chcę po prostu, żebyś zdał sobie sprawę, że tym, czego tak pragniesz, nie jest miłość. Ty chcesz tylko zaspokoić swoje instynkty, tak samo jak ja, a jeśli ci na to pozwolę, zrobisz to bez mrugnięcia okiem. W zamian chcę jednego, czegoś, czego odmawiałeś mi całe życie: szacunku, jaki należy się ojcu. Tylko tyle.

Młody czarodziej czuł, jak serce tłucze mu się w piersi. Bał się ojca, lecz nie mógł odmówić mu racji w żadnym ze zdań, które wyrzekł. A Elias… bogowie, to prawda, pożądał jej. Dotyk jej ciała, jego zapach i ton jej głosu nie dawały mu spać w nocy. Tak wiele razy liczył na to, że przy którejś z ich przygód Roland zginie, a wtedy przy Elias zostanie już tylko on, żeby móc ją pocieszyć… Że wtedy to on będzie grzał jej posłanie nocą i chronił ją za dnia…

Że to jemu będzie się oddawać.

– Więc jak, Alberyku? Nie żądam przecież wiele. Pokłoń mi się i podziękuj za to, jak cię wychowałem. Pokazałem ci już przecież, że robiłem tylko, co było w mojej mocy. To ty i twoja durna matka nie potrafiliście mnie docenić.

Alberyk przełknął gęstą, spienioną ślinę. “Właściwie… to czemu nie. Rolanda już nie ma, a samemu i tak nie uda mi się uwolnić Elias. Ojciec jest za silny. A tak… przynajmniej dostanę to, o czym od tylu lat mogłem jedynie pomarzyć”. Powoli, klęcząc z kolanami szeroko od siebie, Alberyk schylił się aż do samej posadzki. Przytknął czoło do zimnych kamieni, dokładnie tak samo, jak czynił przez całe dzieciństwo.

– Dziękuję za nauki, ojcze – wydusił. – Dziękuję… że uświadomiłeś mi, czym są moje pragnienia.

*

Dwaj ożywieńcy odprowadzili młodego czarodzieja schodami w dół, w głąb lochu, gdzie smród kaźni stawał się coraz gorszy, a powietrze zaczynało wypełniać coraz więcej niepokojących odgłosów, od skrobania i pisków po stłumione okrzyki i coś podobnego do ciężkiego, mokrego sapania. Lochy Teodulfa były zdecydowanie przerażającym miejscem, jednak Alberyka nie obchodziło to w najmniejszym stopniu.

Był niemożliwie, boleśnie wręcz podniecony. Całą drogę rozważał, co dokładnie zrobić Elias, kiedy tylko znajdą się razem sam na sam. Zastanawiał się, czy nadal ma na sobie ubranie. Jeśli tak, koniecznie trzeba będzie to zmienić… potem nakaże jej rozebrać siebie i się pieścić, tak, jak nigdy żadna kobieta nie chciała. Nie mógł się zdecydować, co dokładnie nakazać jej zrobić, ale stwierdził, że da się ponieść chwili. Z resztą, nadmierne myślenie o tym mogło przedwcześnie popsuć im całą zabawę.

Doszli w końcu na miejsce, do grubych, okutych stalą drzwi u końca korytarza. Jeden z ożywieńców sięgnął do uwieszonego na szyi ciężkiego, grubego pęku kluczy i otworzył wszystkie trzy zamki zabezpieczające celę. Ze środka buchnął ciężki, kadzidlany zapach, który wydał się Alberykowi dość przyjemny w porównaniu z normalną, spleśniałą wonią lochu. “Świece”, pomyślał czarodziej. “Nawet ktoś tak podły jak Teodulf dba czasem o szczegóły”. Wszedł dalej do środka. Pomieszczenie, choć dość duże, było mocno zagracone. Pod ścianami ustawiono kilkanaście różnych instalacji, złożonych głównie z desek, pasów i ostrzy, przeznaczonych do zadawania bólu na najbardziej wymyślne sposoby, na środku zaś, podwieszona za smukłe ramiona do dużego, zardzewiałego haka, była Elias, piękna jak zawsze i całkiem naga. Alberyk zatrzymał się w drzwiach i przez chwilę podziwiał jej smagłe, gibkie ciało, dziewczęce, choć nadzwyczaj atletyczne. Jej złocista skóra połyskiwała w mroku, pozaczona ranami i bliznami jak najbardziej wykwintnym makijażem.

Słysząc kroki w ścianach izby, dziewczyna uniosła głowę. Jej skośne, czarne oczy od razu spoczęły na twarzy Alberyka, a krągła twarz pojaśniała w uśmiechu.

– Al – wyszeptała z widoczną ulgą. – To… to ty! Bogowie, co za ulga! Szybko, uwolnij mnie! Ten szaleniec może być tu lada chwila! Zazwyczaj ma ze so…

Urwała, prawdopodobnie na widok ożywieńców u boku Alberyka. Młody czarodziej otworzył usta, wahając się, co powinien powiedzieć.

– Są ze mną – wykrztusił tylko, machając na nich ręką. Zbliżył się do Elias, unikając jej wzroku. 

– Co z Rolandem? – spytała złodziejka. Jej szept był coraz bardziej gorączkowy. – Czy jest bezpie…

Ignorując ją, Alberyk pogładził jej smukłe udo nagą dłonią. Jej skóra była dokładnie taka, jak sobie wyobrażał, aksamitna i miękka. “Doskonała”.

– Al, do diabła, co ty wyprawiasz? – syknęła Elias. – Musimy się spieszyć! Nie chcesz chyba skończyć na haku, jak ja?

“Spokojnie”, powiedział sam do siebie w myślach Alberyk. “Tutaj ona nie ma nad tobą żadnej władzy. Nikt nie stanie w jej obronie. Nikt nie powstrzyma cię przed tym, czego pragniesz”.

– Nie skończę na haku – odrzekł powoli. – Teodulf to mój ojciec, a Roland… został pokonany. Teraz jesteśmy tu tylko ty i ja, Elias. Ty i ja. 

Poczuł, jak jej mięśnie tężeją pod jego palcami.

– Spokojnie. Jeśli będziesz grzeczna, nie skrzywdzę cię. Nie będę okrutny jak mój ojciec. Wiesz, że nie jestem taki…

Klepnął jej pośladek i podziwiał, jak faluje.

– Roland… został pokonany?

Zdziwiło go jej pytanie. Coś w nim zdecydowanie nie grało.

– Tak powiedziałem – odrzekł twardo. – Teraz zostałem ci tylko ja i to ja zdecyduję, co z tobą zrobię.

Skinął dłonią na ożywieńców. Jeden z nich sięgnął po oparty o ścianę bosak i zdjął dziewczynę z haka. Skrępowaną, ułożył Elias na jednej z ław, robiąc przy niej miejsce Alberykowi. Młody czarodziej podszedł do stołu i zmusił się, by spojrzeć złodziejce w oczy. Od zawsze się tego bał. Bał się, że zobaczy w nich rozbawienie, politowanie lub irytację – widywał je zdecydowanie zbyt często w kobiecych oczach, i schodząc tu dał sobie słowo, że tym razem nie pozwoli patrzeć na siebie w taki sposób. 

Zdziwił się, tym razem widząc absolutną uległość.

– Al… ty… co się z tobą stało? – spytała miękko Elias. Nie pamiętał, kiedy ostatnio przemawiała do niego takim głosem. – Zrozumiałabym Rolanda… ale ty jesteś przecież inny. Pomożesz mi… prawda?

Alberyk zawahał się, kolejny raz tego dnia. Na wszelki wypadek nie oswobodził rąk dziewczyny.

– Rozumiałabyś Rolanda? Co to niby ma znaczyć?

– Sam wiesz najlepiej. Roland to dureń. Zawsze musi udowodnić wszystkim dookoła, kto tu rządzi. On na pewno wykorzystałby okazję, będąc na twoim miejscu. A ty… ja wiem, że jesteś inny. Zawsze byłeś… dobry. Lepszy od niego. O czystym sercu.

– Tak sądzisz? – spytał, starając się, by jego głos brzmiał obojętnie. Elias pokiwała skwapliwie głową.

– Oczywiście. Znam cię na tyle długo, by zauważyć w tobie prawdziwe dobro. Nieważne, czyim jesteś synem. Dla mnie jesteś po prostu… Alberykiem. Czarodziejem, cholernie dobrym i cholernie doświadczonym. I miłym. Takim, który nie pozwoli skrzywdzić przyjaciółki w opresji.

– Zawsze wolałaś Rolanda! – wypalił Alberyk bez większego zastosowania, nieudolnie kryjąc żal. – To on dzielił z tobą posłanie! To z nim spędzałaś najwięcej czasu! To on…

– Ocalił mnie, Al – wyszeptała, kryjąc ciemne oczy za wachlarzem długich rzęs. – Musiałam jakoś okazać mu wdzięczność. Z resztą, wiesz, jaki on był…

– Jest. Myślę, że ojciec go nie zabił.

– Jest – powtórzyła. – Głośny, arogancki… też musiałeś karmić jego ego, był w tym niepowstrzymany. To ani twoja, ani moja wina. Musieliśmy mu się poddać, takie wyznaczył zasady. Ale teraz, kiedy w końcu jesteśmy sami…

Uśmiechnęła się, mrugając. Próbowała powstrzymać łzy.

– Zacznijmy od nowa, Al. Nie musimy wiecznie żyć w czyimś cieniu. Rolanda… Teodulfa… wiesz, kiedy żyłam jeszcze na ulicy, poznałam ich masę. Wrednych, aroganckich dupków, którzy uwielbiali rządzić i nic nie sprawiało im takiej frajdy, jak widzieć człowieka pokonanym. My jesteśmy inni, Al. Wiem, że w końcu możemy… być wolni. Po prostu żyć.

Ze zdziwieniem, Alberyk zauważył, że wypełnia go inny rodzaj podniecenia; żądza ustąpiła ekscytacji słowami Elias. “Nowe życie, tylko we dwoje. Bez Rolanda. Bez Teodulfa…”. Przypomniał sobie dzień, w którym opuścił ojca i to, jak się czuł; był młody, trochę zdenerwowany, ale i pełen nadziei, gotowy na wszystkie zagrożenia i przyjemności tego świata. Przede wszystkim jednak był wolny, i to właśnie uczucie było dla niego wręcz upajające. Popatrzył na Elias, rozciągniętą przed nim w pełnej okazałości. Zrozumiał, że chęć posiąścia jej ciała była tylko kolejną manipulacją ojca, dokładnie taką samą, jak wszystkie lęki i kompleksy, które nosił w sercu, zanim nie odszedł z jego zamku. Naraz dostrzegł, że wszystko, co przed chwilą planował, było groteskowo do niego niepodobne.

Nie był taki jak ojciec, ani taki jak Roland. Tylko on mógł dać Elias prawdziwą wolność i miłość, na jakie obydwoje zasługiwali. 

Bez słowa odwrócił się i zerwał z dłoni drugą rękawiczkę. Wykrzyczał w półmrok zaklęcie odpędzenia, i ciała dwójki ożywieńców upadły bezwładnie na posadzkę jak zwyczajne zwłoki. Zaraz potem sięgnął do pęku kluczy na szyi jednego z nich. Drżącymi rękami zaczął przymierzać je kolejno do zamka kajdan Elias. Po kilku próbach uwolnił ją. Nieśmiałym gestem pomógł jej wstać, po czym zdjął z ramion granatową pelerynę i otulił nią jej nagą sylwetkę.

– U… uciekajmy – zająknął się. – Znam drogę na zewnątrz.

*

Droga przez lochy Teodulfa zajęła im najwyżej parę minut; obydwoje pędzili przez nie, jakby gonił ich najstraszniejszy z demonów. Alberyk manewrował sprawnie w labiryncie korytarzy; wiedział, że drugi raz ojciec nie wybaczy mu takiej niesubordynacji. Z sercem walącym jak oszalałe, dobiegł do znajomej szczeliny w murze, wychodzącej na winobluszcz pod pyskiem rogatego gargulca. Z głuchym stęknięciem podsadził Elias pomagając jej wyjść, by zaraz potem chwycić jej dłoń i pozwolić podciągnąć się w górę.

Byli wolni. 

Rzucili się do ucieczki w mrok wieczoru, który najwyraźniej zdążył zapaść na zewnątrz. Biegli jak oszalali, dopóki Alberyk miał siłę; fizycznie zawsze był w ich grupie słabszym ogniwem. Tupiąc ciężko, zatrzymał się i uniósł w górę rękę, dając Elias znak, by na niego poczekała.

– Prze… przerwa – wydyszał. Potrzebuję przerwy.

Rozejrzał się. Poznawał to miejsce. Wystarczyło przejść jeszcze parę kroków, by dojść do miejsca doskonale nadającego się na obóz; i tak będą musieli przystanąć. Przez Zatrute Bagna nie należało chodzić nocą.

– Tędy – zarządził i sięgnął w ciemność do dłoni Elias. Gdy ich palce się splotły, poczuł w piersi rozkoszne ciepło. Na tym jednak dziewczyna nie skończyła; przysunęła się bliżej i objęła go ramieniem. Poczuł, jak jego zmęczone nogi miękną. “Zaraz to się stanie”, pomyślał. Coś, na co czekał, odkąd tylko poznał piękną złodziejkę. Coś, o czym marzył każdej nocy, gdy był z nimi Roland…

Poczuł na szyi twardą, ostrą krawędź sztyletu.

– Ręce przed siebie – wycedziła Elias, okrążając go kocim krokiem. – I otwórz usta.

Nie rozumiejąc, co się dzieje, Alberyk posłusznie poddał się jej słowom. Usłyszał dźwięk dartej peleryny i poczuł, jak jej aksamitny zwitek trafia głęboko do jego ust. Zaraz potem kolejnym Elias spętała mu ręce, trzeci zaś posłużył jako knebel. Po wszystkim poczuł, jak ręce Elias odpychają go od siebie.

– Al… – Z ciemności usłyszał jej głos. Był smutny i pełen żalu. – Biedny głupcze…

Koniec

Komentarze

Hmmm … mega dobre.  Nie znam się na technikaliach ale na początku używane zbyt często śmieszne , wyeksploatowane słowa, które straciły znaczenie: drań, okrutnik. Ale najbardziej mnie zastanawia moje skojarzenie Alberyka z Alberykiem Wagnera z pieśni o Nibelungach oraz historia karłów i złodziei. Fakt ze alberyk przeklnie miłość i będzie się mścił. Dlaczego ojcem karła zrobiłaś Ulfa? Wilka. Elia skośne oczy jak kot, hmmm ze wschodu. 

Miś spodziewał się takiego zakończenia i nie zaskoczyło go. Nie przeszkadzało mu to i nie rozczarowało. Czytał z ciekawością.

Aker – tu owszem, odniesienie do Złota Renu zamierzone, ale i tak uważam, że za bardzo dopatrujesz się odniesień. Postacie muszą mieć imiona, czemu nie dać im imion dodatkowo budzących skojarzenia z danym klimatem? Np. imię Teodulf po prostu brzmiało mi dość groźnie i ponuro, poza tym ładnie współgrało z germańskim Alberykiem, ale imię tej postaci nie miało być odniesieniem do niczego. A dla złego maga chyba lepszy "Teodulf" niż "Jacek", nie?

Tu tez piszesz nieświadomie. Nie zdajesz sobie sprawy ze Alberyk został zmieniony w ropuchę a potem smoka. Ropucha to toad. A teodulf to nadal alberyk. Mieszkasz we Wrocławiu, tam pisanie z wyobraźni to stare germańskie mity Burgundow. Czyli jednak jesteś Wiedzma hehehe  – oby nie ta która z alberyka robi totalnego psychopatę. Jak wiadomo alberyk jest germańskim synonimem Żyda. Powiem ci więcej … opisujesz bardzo ciekawa formacje psyche, Rolanda i Alberyka ale nie powiem o kogo chodzi. Od dawna się tym interesuje.

Nie porwało, niestety. Historia dość przewidywalna, a przez to niezbyt interesująca. Przeczytałam bez większej przykrości, ale nie mogę powiedzieć, że była to satysfakcjonująca lektura, zwłaszcza że wykonanie pozostawia sporo do życzenia.

 

Naraz wydał się Al­be­ry­ko­wi dziw­nie bez­rad­ny, po­mi­mo swej im­po­nu­ją­cej, atle­tycz­nej syl­wet­ki… → Zbędny zaimek – czy mógł imponować cudzą sylwetką? Wystarczy: …po­mi­mo im­po­nu­ją­cej, atle­tycz­nej syl­wet­ki

Miejscami nadużywasz zaimków.

 

Al­be­ryk ode­tchnął głę­bo­ko, sa­me­mu pró­bu­jąc się uspo­ko­ić… → Wystarczy: Al­be­ryk ode­tchnął głę­bo­ko, pró­bu­jąc się uspo­ko­ić

 

Słoń­ce już nie­ba­wem znik­nę­ło za ho­ry­zon­tem… → Niebawem, czyli zajdzie za jakiś czas.

Proponuję: Słoń­ce już nie­ba­wem miało znik­nąć za ho­ry­zon­tem

 

przy­po­mniał sobie za­klę­cie, jed­nak zdał sobie spra­wę… → Czy oba zaimki są konieczne?

Proponuję: …przy­po­mniał sobie za­klę­cie, a jednocześnie zorientował się

 

Ro­land od­wró­cił się do niego; na jego ob­li­czu ma­lo­wa­ła się tro­ska. → Na czyim obliczu malowała się troska?

 

– … to twój oj­ciec? → Zbędna spacja po wielokropku.

 

…z miej­sca, do któ­re­go ślu­bo­wa­łem sa­me­mu sobie nigdy już nie wra­cać! → …z miej­sca, do któ­re­go ślu­bo­wa­łem sobie nigdy już nie wra­cać!

 

Cho­ciaż ja­snym było już… → Cho­ciaż ja­sne było już

 

Gdy Ro­land za­ję­ty był na­peł­nia­niem swo­je­go bu­kła­ka, uwagę jego to­wa­rzy­sza przy­kuł drob­ny ruch za jedną ze skał… → Gdy Ro­land za­ję­ty był na­peł­nia­niem bu­kła­ka, uwagę to­wa­rzy­sza przy­kuł niewielki ruch za jedną ze skał

Obawiam się, że ruch nie bywa drobny.

 

Jego zie­lo­ne śle­pia utkwio­ne były w Al­be­ry­ku. → Można utkwić w kimś/ w czymś wzrok, ale chyba nie ślepia.

Proponuję: Zielonymi śle­piami wpatrywał się w Al­be­ry­ka.

 

“Pro­szę, pro­szę. Kogóż to widzę? Dla­cze­go wra­casz do mnie aku­rat wtedy, gdy już zdą­ży­łem po­go­dzić się z twoim nie­udacz­nic­twem i tchó­rzo­stwem, Al­be­ry­ku? Znowu chcesz przy­nieść mi zawód?”. → Cudzysłów jest zbędny. Nie używa się jednocześnie cudzysłowu i kursywy.

Ten błąd pojawia się także w dalszej części opowiadania.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać głosy w głowie.

 

Znowu chcesz przy­nieść mi zawód?”.Znowu chcesz sprawić mi zawód?”.

 

mocno za­tar­te w jego pa­mię­ci, wciąż na­pa­wa­ły go nie­mal hi­ste­rycz­nym prze­ra­że­niem. Czuł, jak jego dło­nie… → Nadmiar zaimków.

 

ale mi za­wsze się to uda­wa­ło. → …ale mnie za­wsze się to uda­wa­ło.

 

Je­niec” nie­szcze­gól­nie wy­da­wał mu się do­brym okre­śle­niem.Je­niec” wy­da­wał mu się niezbyt do­brym okre­śle­niem.

 

Al­be­ryk roz­po­znał przy­gar­bio­ny, sępi kark i ły­sie­ją­cą głowę… → Jak wygląda sępi kark?

 

łyp­nął na niego prze­krwio­nym spoj­rze­niem pod­krą­żo­nych, wod­ni­sto­nie­bie­skich oczu. → Przekrwione mogą być oczy, ale nie spojrzenie.

Proponuję: …łyp­nął na niego spoj­rze­niem przekrwionych i pod­krą­żo­nych wod­ni­sto­nie­bie­skich oczu.

 

Tak, zde­cy­do­wa­nie był od miły i dawał jej wol­ność, coś, co Ro­land re­gu­lar­nie ogra­ni­czał. → Nie rozumiem tego zdania.

 

Po­wo­li, klę­cząc z ko­la­na­mi sze­ro­ko od sie­bie… → Rozumiem, że można klęczeć w rozkroku, ale jak można mieć kolana szeroko od siebie?

A może miało być: Po­wo­li, klę­cząc z szeroko rozstawionymi kolanami

 

skóra po­ły­ski­wa­ła w mroku, po­za­czo­na ra­na­mi… → Literówka.

 

Sły­sząc kroki w ścia­nach izby… → Czy dobrze rozumiem, że ktoś chodził wewnątrz ścian?

 

uni­ka­jąc jej wzro­ku. 

– Co z Ro­lan­dem? – spy­ta­ła zło­dziej­ka. Jej szept był coraz bar­dziej go­rącz­ko­wy. – Czy jest bez­pie…

Igno­ru­jąc , Al­be­ryk po­gła­dził jej smu­kłe udo nagą dło­nią. Jej skóra… → Nadmiar zaimków.

 

 Cza­ro­dzie­jem, cho­ler­nie do­brym i cho­ler­nie do­świad­czo­nym. → To słowo nie ma racji bytu w tym opowiadaniu – w czasach, kiedy rycerze nosili zbroje i walczyli mieczami, to przekleństwo nie było znane.

 

– Za­wsze wo­la­łaś Ro­lan­da! – wy­pa­lił Al­be­ryk bez więk­sze­go za­sto­so­wa­nia, nie­udol­nie kry­jąc żal. → Co to znaczy, że wypalił bez większego zastosowania?

A może miało być: – Za­wsze wo­la­łaś Ro­lan­da! – wy­pa­lił Al­be­ryk bez więk­sze­go zastanowienia, nie­udol­nie kry­jąc żal.

 

Z resz­tą, wiesz, jaki on był… → Zresz­tą wiesz, jaki on był

 

też mu­sia­łeś kar­mić jego ego… → Skąd Elias wie, co to jest ego?

 

Zro­zu­miał, że chęć po­siąścia jej ciała… → Zro­zu­miał, że chęć posiadania jej ciała

 

jak wszyst­kie lęki i kom­plek­sy, które nosił w sercu… → Obawiam się, że to kolejne słowo, które nie ma racji bytu w tym opowiadaniu.

 

zdjął z ra­mion gra­na­to­wą pe­le­ry­nę i otu­lił nią jej nagą syl­wet­kę. → …zdjął z ra­mion gra­na­to­wą pe­le­ry­nę i otu­lił nią nagą dziewczynę.

Nie otulił jej sylwetki, otulił Elias.

 

Wy­star­czy­ło przejść jesz­cze parę kro­ków, by dojść do miej­sca… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Wy­star­czy­ło przejść jesz­cze parę kro­ków, by znaleźć się w miejscu

 

Usły­szał dźwięk dar­tej pe­le­ry­ny i po­czuł, jak jej ak­sa­mit­ny zwi­tek tra­fia głę­bo­ko do jego ust. Zaraz potem ko­lej­nym Elias spę­ta­ła mu ręce, trze­ci zaś po­słu­żył jako kne­bel. → Czy dobrze rozumiem, że jeden knebel Elias włożyła czarodziejowi do ust i zastanawiam się, gdzie włożyła mu drugi knebel…

Za SJP PWN: knebel 1. «zwitek szmat wepchnięty przemocą komuś do ust w celu uniemożliwienia mu wydobycia głosu»

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka