– Dowiem się wreszcie, po co mnie pan wyciągnął z domu?
Droga, którą toczyła się sztajnkelerka, wiodła poprzez zaniedbany sad. Świeżo obudzone słońce tańczyło na ścianie zadaszonej dorożki, co chwilę przebijając się przez zasłonę i zmuszając pasażerów do mrużenia oczu.
– W ostatnich listach – powiedział doktor Becker – jakie wymieniłem z Mein Vetter, pisał on o panu jako o swoim lekarzu i zaufanym człowieku…
– Nie wspominam dobrze mojego spotkania z Terpiłowskim – odparł doktor Hieronim Głowacki. Zmarszczył brwi. – Naprawdę tak napisał? To ciekawe, biorąc pod uwagę fakt, że nie zapłacił mi za narażanie dla niego życia. Osobiście odprawiłem rytuał, który wypędził z jego głowy demona. Bestia zdemolowała mi dom i zmusiła mnie do spalenia księgozbioru! I po tym wszystkim nagle znów jestem potrzebny temu omamionemu okultyzmem i demonologią wariatowi? Nadal zastanawiam się, po jaką cholerę to wszystko. I dziwię się sobie, że zgodziłem się pojechać z panem. Oświeci mnie pan, o co w tym wszystkim chodzi?
– Jeszcze raz przepraszam za kłopot, ale sprawa jest naprawdę delikatna i nie chciałem…
– Kolejny demon?
– Wie bitte?
– Nie, nic, przepraszam – westchnął Głowacki, wsparłszy brodę na dłoni. – Słucham.
– Sprawa jest delikatna – powtórzył Niemiec. – Jest pan jedynym lekarzem, który miał ostatnio styczność z hrabią. Potrzebuję pańskiej pomocy w rozpoznaniu zwłok.
Głowacki poderwał głowę.
– Terpiłowski nie żyje? Jak…
– Wygląda na to, że się zabił. Sam pan zobaczy.
Dorożka stanęła. Gdy wysiedli, ich oczom ukazała się szara, obrośnięta gęstym bluszczem posiadłość. Fasadę, w kilku miejscach odartą z ozdobnych gzymsów i pilastrów, zdobiły ciemne plamy taniego tynku. Ku zdziwieniu Głowackiego jego towarzysz wyjął z kieszeni klucze i otworzył drzwi.
– Nie był zbyt skory, żeby fatygować się do otwarcia drzwi. Nawet, gdy to ja przychodziłem, verstehen Sie?
– A służba? – zdziwił się lekarz. – Ach, no tak…
Widok zaściełającej podłogę warstwy kurzu mówił sam za siebie.
Becker zapalił wiszącą przy drzwiach lampę naftową, zdjął ją z haka i poprowadził gościa przez rozległą sień. Skręcili w jeden z korytarzy. Kolejni z rodu Terpiłowskich – począwszy od siedzących na koniach rycerzy, a kończąc na ekscentrycznym szlachcicu, znanym z zamiłowania do okultyzmu – spoglądali ponad głowami przybyszów. Ilekroć Głowacki mijał któryś z portretów, odnosił wrażenie, jakby uwieczniona na nim postać śledziła go wzrokiem.
– Zwykle nie wychodził z biblioteki – rzekł Niemiec, gdy stanęli przed kolejnymi drzwiami. – Musiał mieć dobry powód, verstehen Sie?
Wnętrze, w porównaniu z resztą domu, okazało się być ostoją czystości i porządku. Książki niemal błyszczały, gdy padło na nie światło lampy. Pośrodku stało zawalone woluminami biurko, a za nim głęboki fotel.
Na widok zwłok Głowacki poczuł ucisk w gardle, po czym ucieszył się, że nie zdążył zjeść śniadania. Krwawa miazga, rozbryzgana na oparciu fotela, musiała niegdyś być twarzą hrabiego. Na kolanach denata spoczywał siedemnastowieczny garłacz. Głowacki uśmiechnął się krzywo.
– Wszystko w normie – stwierdził. – Nadal jest nieźle postrzelony…
Przyjrzał się trupowi. Granatowy frak i wisząca na oparciu laska z pięcioramienną gwiazdą, jak i sylwetka denata, której przyglądał się długo i uważnie, nie pozostawiały złudzeń.
– Znalazłem go przed świtem, gdy przyjechałem z dworca – rzekł Becker. – Musiał to zrobić wczoraj wieczorem. Żal człowieka, chociaż dziwak. Takiego to nawet nie ma gdzie pochować, proboszcz w życiu sobie nie pozwoli, verste…
– Ja, ja, ich versteche – powiedział Głowacki. Spojrzał jeszcze raz na trupa. – Sylwetka i strój się zgadzają. Fakt, twarzy rozpoznać nie sposób, ale to z całą pewnością hrabia. Okultystyczne szaleństwo w końcu się na nim odbiło. Pewnie głosy w głowie kazały mu się zabić, czy jakoś tak. I to jeszcze takim zabytkiem! Nie dziwię się, że wystrzał z tego czegoś zrobił mu miazgę z twarzy. Cud, że nie rozerwał przy tym oparcia fotela. Chciałbym powiedzieć, że mi żal go, ale…
Rozejrzał się po bogatym księgozbiorze. Westchnął.
– Dziękuję, że pan przyjechał – rzekł Becker. – Już pana nie zatrzymuję…
– Ja także dziękuję.
Obcy głos sprawił, że obaj podskoczyli. W cieniu przy oknie stał mężczyzna. Ubrany był w czarny kontusz, przepasany szerokim pasem, a na ramiona narzucony miał krwiście czerwony płaszcz. Niepokojące wrażenie, jakie wywołał na obecnych w pomieszczeniu, spotęgowane było dodatkowo dziwną, świetlistą łuną, jaka roztaczała się wokół jego sylwetki.
– O w mordę…
– Prędzej „ki diabeł” – odparł przybysz, po czym ukłonił się. – A konkretnie lord Manteufel, pan i władca kręgu piekieł dla nobilitowanych.
W jego ręku zmaterializował się pożółkły dokument, okraszony pieczęcią rodu Terpiłowskich i podpisem hrabiego. Położył papier na biurku i zakasał rękawy.
– Nasz hrabia podpisał go lata temu – rzekł, zagłębiając dłoń w piersi trupa. – Gdy już wszyscy jesteśmy pewni, że nie żyje, przyszedłem po zapłatę…
Doktor Becker doskoczył do biurka i chwycił oburącz opartą o fotel laskę. Gdy uniósł ją nad głowę, Głowacki mimowolnie spostrzegł, że jej gałka mieni się w świetle niczym srebro. Nim to w pełni zrozumiał, Becker zdzielił czarta laską przez łeb.
– Chodu!
Niemiec porwał cyrograf i rzucił się do wyjścia, ciągnąc za sobą oszołomionego lekarza. Wyskoczyli na korytarz. Becker zatrzasnął drzwi i zaciągnął skobel. Gonieni rykiem, od którego podniósł się kurz, pozbawieni lampy naftowej przebiegli korytarz, przecięli w poprzek sień i zagłębili się w drugie skrzydło domu. Głowacki, na wpół świadomy tego, co się wokół dzieje, pozwolił by trzymająca go za rękaw dłoń towarzysza ciągnęła go przez mrok. Po przebyciu kilku korytarzy znaleźli się w kaplicy. Poranne światło sączyło się do wnętrza przez witraże, kładąc się na ławkach i twarzach uciekinierów wielobarwnymi plamami.
Otrząsnąwszy się, Głowacki wydusił z siebie:
– Co to miało być?!
– Diabeł – Becker wzruszył ramionami. – Przyszedł z cyrografem po moją duszę. Jak na razie stracił kwit i obszedł się smakiem. Nieźle, nie?
– Jak to, po twoją…
Tak uderzające podobieństwo między kuzynami było wręcz niemożliwe. Teraz, gdy siwy tupecik i okulary zniknęły podczas ucieczki, Hieronim zrozumiał, że miał przed sobą nie mieszkającego za granicą krewnego, lecz najstarszego z rodu Terpiłowskich we własnej osobie.
– Zygmunt! Ty kurwi synu! Co to wszystko ma znaczyć?!
Rzucił się na szlachcica i przyparł go do ściany.
– Dzień dobry – powiedział hrabia. – Od kiedy jesteśmy na „ty”?
– Gadaj, albo zabiję!
– Co tu tłumaczyć? Sprzedałem duszę. Upozorowałem swoją śmierć. Dwóch lekarzy niby to potwierdziło i tamci na dole dali się nabrać. Nie sądziłem, że przyślą kogoś od razu.
Kolejny ryk zatrząsł witrażami. Głowacki puścił hrabiego.
– W ścianach biblioteki pochowałem krzyże i srebro, większość książek na półkach to Biblia, a każdy skrawek domu osobiście pokropiłem wodą święconą. Mamy trochę czasu.
Gospodarz wysunął zza ławy drewnianą skrzynię. Leżało w niej osiem garłaczy, identycznych z tym z biblioteki, worek srebrnych kul i szabla. Podał Głowackiemu sakwę z prochem.
– Ładuj.
Lekarz chciał protestować, jednak odległy wybuch skutecznie odwiódł go od tej myśli. Przysiadł na kaplicznej ławie i zaczął sypać proch do wnętrza luf.
Nie minęło dużo czasu, gdy usłyszeli ciężkie kroki, od których zadrżały ściany kaplicy. Terpiłowski wyjrzał przez szparę w drzwiach.
– Idzie – powiedział, gdy lekarz podszedł do niego z naręczem naładowanych garłaczy. – Na mój sygnał.
Manteufel płonął. Obrazy, które mijał, zamieniały się w zwęglone strzępy i spadały na ziemię. Płonący kurz unosił się z podłogi i wirował wokół jego głowy. Spojrzenie, którym obdarzył hrabiego, mogłoby osuszyć ocean. Zatrzymał się kilkanaście kroków od drzwi kaplicy i warknął:
– Terpiłows…
Wypalili jednocześnie. Kule miotnęły diabłem do tyłu i zrzuciły z niego płonący płaszcz. Następne trzy salwy upodobniły czarta do twarzy siedzącego w bibliotece trupa i omal nie obaliły go na ziemię. W jego wyciągniętej dłoni zmaterializowała się rozżarzona do czerwoności szpada.
Hrabia chwycił opartą o ścianę szablę, wyszedł na środek korytarza i założył rękę za plecy.
– En garde.
Diabeł zaatakował pierwszy. Uderzył od boku, z dołu, a potem z góry, za każdym razem trafiając na twardą zastawę. Terpiłowski przeszedł do ataku – ugodził przeciwnika w ramię, uniknął pchnięcia wymierzonego w głowę i ciął czarta po nogach. Uchylił się, gdy Manteufel rzucił się na niego z rykiem, po czym kopnął diabła w piszczel.
– Taki z ciebie lord, jak z gdańskiej kurwy biskup! – zawołał hrabia, posławszy diabłu kolejnego celnego kopniaka. – A twoją matkę całe legiony anielskie…
Głowacki nie zdążył usłyszeć, co koledzy Gabriela robią matce diabła, gdyż wściekły ryk czarta niemal rozsadził mu czaszkę. Zatańczyły płomienie, wzmógł się żar. Hrabia wyszarpnął zza pazuchy cyrograf, cisnął nim pod nogi diabła i rzucił się w tył. W następnej chwili piekielny ogień zalał korytarz. Rozszalały żywioł miotany przez Manteufela spopielił zwój i wyrwał drzwi od kaplicy, popychając je na kulącego się lekarza.
Świat w oczach Głowackiego zapłonął, po czym zgasł całkowicie.
…
Pierwszym, co ujrzał, była pochylona nad nim, znienawidzona twarz.
– Ty…
– No, spokojnie. Nie ma co się pieklić, he he. Już po wszystkim.
Ze wzgórza, na które zatargał go Terpiłowski, mogli obserwować stojącą w płomieniach willę. Na ich oczach dach runął i pogrzebał skrzydło budynku. Głowacki usiadł z jękiem i chwycił się za obrzmiałą czaszkę. Poczuł krew pod palcami. Gdy spróbował wstać, ostry ból w kostce posadził go z powrotem na ziemię.
– A diabeł?
– Stracił nade mną władzę, gdy spalił kwit – rzekł z uśmiechem szlachcic. – Tylko diabelski ogień może zniszczyć cyrograf. Teraz może mnie pocałować.
Nie miał większości włosów, a skóra na jego rękach i karku przywodziła na myśl moczony we krwi pergamin. W podartym, niemieckim garniturze i osmolonej koszuli przypominał ocalałego z rzezi. Tylko po oczach można było poznać, że bliżej mu do rozpoczęcia nowego życia, niż do jego zakończenia.
– Co dalej? – zapytał Głowacki, wstając z grymasem bólu na twarzy. – Nie masz nic…
– Będę żyć. Bez strachu, że do końca świata będą mnie dupczyć biesy.
Szczęknął kurek w rewolwerze.
– Nie pozwolę na to – powiedział lekarz, mierząc w hrabiego. – Miałem tyle oleju w głowie, żeby zabrać ze sobą broń, gdy poproszono mnie o przyjazd do tego siedliska zła. Jesteś zepsuty do szpiku kości, Terpiłowski. Twój kuzyn rzucił wszystko w Niemczech, żeby przyjechać na twoją listowną prośbę, a ty go zamordowałeś. Wszystko po to, by uniknąć wyroku, który sam na siebie podpisałeś. Dobrze zgadłem, prawda? Rzygać mi się chce, gdy na ciebie patrzę.
– Takiej domyślności się nie spodziewałem – zakpił Terpiłowski, po czym wyszczerzył zęby. – Tak samo, jak mój kuzynek nie podejrzewał, że skończy z rozoraną twarzą jako wabik na czarta. Jestem mordercą, ale przynajmniej żywym. A pan, człowieku dobry i szlachetny? Strzeli pan w plecy uciekającemu?
Hrabia obrócił się na pięcie i pognał w dół zbocza. Głowacki zmrużył jedno oko, obniżył nieco rewolwer i wycelował. Zamiast jednak strzelić, patrzył bezradnie, jak znienawidzony szlachcic znika w gęstwinie sadu. Westchnął. Usiadł na ziemi i znów złapał się za kostkę, tym razem sycząc przy tym z bólu.
Spojrzał za siebie. W trawie leżała laska. Czarna rysa znaczyła rączkę w miejscu, w którym spotkała się z głową lorda Manteufela. Podniósł ją, by – podpierając się – podreptać w kierunku drogi.
…
– Kiedy mówię wam! Ryk taki, jakby z samego piekła diabli wrzeszczeli!
Kilku bywalców przeżegnało się pijacko. Ktoś inny jęknął.
– I jak nie pieprznie! Obracam konia i w długą, żem go w mieście dopiero wstrzymał!
– Kogoś ty tam zawiózł?
– Jakiegoś niemiaszka i tego lekarza, jak mu tam…
Kronenberg, kręcąc głową i mrucząc pod nosem, wyszedł z knajpy.
Hieronima spotkał pod konfesjonałem.