- Opowiadanie: sooskiller - Łapacz snów, cz. I

Łapacz snów, cz. I

Jestem ciekaw waszych opinii, na obecną chwilę mam około 80000 zzs, wrzucam pierwszy fragment. Łapacz snów to historia dziejąca się w Ameryce Północnej, w epoce podbijania Jukonu i Alaski przez poszukiwaczy złota, w epoce, gdy biali niemal wytępili Indian. Miłego czytania.

Oceny

Łapacz snów, cz. I

ALENWICK – ŁAPACZ SNÓW

 

Śnieg.

Sięgające pasa zaspy zdawały się wciągać niczym bagienny muł, a każdy powiew wiatru podrywał drobinki śniegu i ciskał nimi niczym lodowymi igłami.

Gdyby nie konie, doskonale znające drogę do Alenwick, Zachary Calver musiałby na tę wyprawę czekać do wiosny. Trasa, którą w normalnych warunkach pokonałby w niecałą godzinę, wydłużała się w nieskończoność. 

– Daleko jeszcze? – zapytała Kimberly Calver. Jej głos brzmiał, jakby dobiegał z innego pomieszczenia.

Zachary uniósł utkwioną głęboko w szerokich ramionach głowę. Na jego ponurej dotychczas twarzy zagościł delikatny uśmiech. Obejrzał się. Leżący pośrodku drewnianego wozu stos zwierzęcych skór zaczął drgać i rozpadać się, a po chwili, spomiędzy wysuszonych i wygarbowanych płatów futra, wyłoniła się zaspana twarz dziesięcioletniej dziewczynki.

Kim, podparłszy się na przedramieniu, rozejrzała się dokoła. Kilka jasnych loków opadło jej na twarz, zasłaniając częściowo widok.

Pokryte śniegiem stepy niczym lustro odbijały promienie porannego, zimowego słońca, wprost w twarz dziewczynki.

– Wio! – krzyknął Zachary wyraźnie rozbawiony. – Wio!

Dwa gniade ogiery, choć niechętnie, przyspieszyły. Wozem szarpnęło. Chrzęst miażdżonego pod kołami śniegu nasilił się.

Radość Zacharego udzieliła się Kim. Roześmiana wyciągnęła spod skór wełnianą czapkę i, naciągnąwszy ją na głowę, usiadła obok ojca. Wtuliła się w niego niczym w pluszowego misia.

– Kocham cię, tato – powiedziała.

Niespełna dziesięć minut później nad linią drzew wyłoniła się przypominająca grot włóczni drewniana wieża kościoła Alenwick.

– Zostaniemy na festyn? – zapytała Kim.

– Przecież wiesz, że nie możemy – odpowiedział Zachary. – Musimy…

– Tatusiu, proszę!

– Kimberly, zimą słońce zachodzi znacznie szybciej, nie możemy wracać po zmroku.

– Mam dość siedzenia całymi dniami sama w domu! – wtrąciła Kim z niekrytym oburzeniem. Teatralnie odsunęła się od ojca i wbiła w niego wzrok. – Festyn na cześć nadchodzącej wiosny jest tylko raz w roku!

– Kim…

– Mam już dość siedzenia w domu! Ty całe dnie spędzasz na polowaniach, a ja nawet nie mam z kim porozmawiać! Nawet lalkom znudziło się wysłuchiwanie moich narzekań!

Zachary westchnął. Kim, której usta zamarły szykując się do kolejnego krzyku, również odetchnęła głęboko.

– Proszę, tatusiu, chociaż kilka godzin. Mamusia pozwoliłaby…

– W porządku – zgodził się przerywając jej. – Ale pamiętaj, że musimy wrócić do domu przed zachodem słońca. Konie nie znajdą drogi powrotnej w ciemnościach. Do tego wilki… w tym roku podchodzą wyjątkowo blisko osady.

– Kocham cię! – krzyknęła Kim. Jej oczy rozbłysły tysiącem iskier.

– Mam nadzieję, że nie będę tego żałował – dodał Zachary półgłosem, popędzając lejcami konie.

 

Mieszkańcy przystroili główną ulicę Alenwick kolorowymi wstęgami i zawieszonymi na drewnianych słupach lampionami. Coroczny festyn zapowiadający nadejście wiosny przemieniał szare skupisko zabudowań w tętniące życiem miasteczko i był jedynym dniem w roku, kiedy mieszkańcy wspólnie świętowali zapominając o troskach życia codziennego.

Plac centralny przepełniony był straganami, przy których krążyli klauni, żonglerzy, akrobaci i muzycy. Dwaj chłopcy w wieku około dwudziestu lat dawali pokaz połykania ognia, w innym miejscu trwał turniej łuczniczy, a na końcu głównej ulicy stała olbrzymia klatka z niedźwiedziem polarnym w środku; zwierzę co jakiś czas uderzało łapą o kraty, rycząc przy tym, jakby szykowało się do rozszarpania ofiary, wzbudzając lęk i zachwyt gapiów.

Zaabsorbowana przepychem Kim przekręcała głowę raz w jedną raz w drugą stronę, nie mogąc się zdecydować na czym skupić uwagę.

– Nie oddalaj się od wozu – powiedział Zachary. – Pójdę do sklepu sprzedać skóry.

Sklep Eda Carringtona odwiedzało tego dnia wyjątkowo wielu klientów, zapewniając sklepikarzowi pokaźny dochód. Towary znikały z półek w zastraszającym tempie. Jego syn, Anthony, biegał między regałami donosząc z magazynu kolejne produkty.

Stojąca za ladą rudowłosa kobieta, wyglądała na zmęczoną. Co jakiś czas ocierała rękawem czoło, mimo to uśmiechała się i pozdrawiała opuszczających sklep klientów.

– Ed jest u siebie? – zapytał Zachary.

– Tak, w biurze, za magazynem – odpowiedziała, jakby automatycznie, Teresa.

Minąwszy dokładającego na regały jabłka Anthonego, Zachary przeszedł przez pogrążony w mroku magazyn, kierując swe kroki w stronę niewielkiego, oświetlonego bladopomarańczowym płomieniem świecy pomieszczenia. Siedzący za drewnianym stołem mężczyzna przeliczał właśnie stosy banknotów. Zachowywał się, jakby nie zauważył wchodzącego do środka mężczyzny.

– Przywiozłem skóry… – Zachary przerwał ciszę.

Ed Carrington przycisnął palec wskazujący lewej dłoni do swoich ust. Pieniądze przeskakiwały między palcami jego prawej ręki niczym u zawodowego krupiera.

– Siedemset dziewięćdziesiąt jeden, siedemset dziewięćdziesiąt dwa, siedemset dziewięćdziesiąt trzy, siedemset dziewięćdziesiąt cztery, siedemset dziewięćdziesiąt pięć. No! – Ed uniósł głowę i spojrzał na Zacharego. – Dużo tego masz?

– Dwadzieścia lisich futer, dziesięć futer karibu i dwa futra niedźwiedzie. Mam też poroża. Mógłbyś zawiesić je w sklepie nad ladą…

– Futra mogę wziąć, ale poroże na nic mi się nie przyda. Ciężko będzie je sprzedać. Ile za to chcesz?

– Siedemdziesiąt pięć denarów.

– Słuchaj, Zachary – Ed skrzywił się – Karibu i niedźwiedź w porządku, da się na tym zarobić, ale lisów przed zimą pojawiło się bardzo dużo, każdy ma więcej lisich futer niż wszy. Mogę ci dać… – Ed zrobił minę jakby szacował w myślach. Jego wysokie czoło pokryło się wieloma głębokimi zmarszczkami, a wzrok wędrował po suficie. – czterdzieści, góra czterdzieści pięć.

– Za czterdzieści pięć denarów nie przeżyjemy zimy. Proszę, daj przynajmniej sześćdziesiąt. Gdy śniegi stopnieją dostaniesz ode mnie kilka skór karibu i niedźwiedzia, za pół stawki, Ed!

– Przykro mi, Zachary. Wiem, że po śmierci Shantai jest ci ciężko, ale nie mogę od ciebie kupić czegoś, czego nie sprzedam. – Ed splótł palce i oparł na nich brodę. – Nie tak prowadzi się sklep, przecież zdajesz sobie sprawę…

Zachary rąbnął pięścią w stół, przerywając wypowiedź Eda. Stosy banknotów podskoczyły i rozsypały się.

– Dorzucę konia… – syknął.

Brwi Eda powędrowały wysoko w górę, a na twarzy pojawiło się błogie zaskoczenie.

– Jesteś tego pewien? Jak wrócicie do domu? – dociekał Ed.

– Okołaj sobie poradzi. Przecież będę miał pusty wóz…

– Niech będzie, dam ci siedemdziesiąt – Ed uniósł najbliższy stos banknotów i odliczył ustaloną kwotę. – Mam nadzieję, że twój koń na nic nie choruje.

– Jest zdrowszy niż ty i ja.

Ed Carrington wstał i wręczył plik pieniędzy Zacharemu, który szybko je przeliczył i wsunął do wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki.

– Dzięki – mruknął.

Ed, chcąc się pożegnać, wyciągnął do niego rękę. Zachary minął ją i wyszedł bez słowa.

 Przechodząc przez sklep Eda Carringtona Zachary napełnił drewnianą skrzynkę suchym prowiantem i mlekiem w szklanych butelkach. Przez chwilę wahał się, stojąc przy regale ze słodyczami. Na jednej z półek stał szklany słój, wypełniony do połowy okrągłymi czerwonymi landrynkami, które Kim uwielbiała.

 – Weź! Są gratis do… – stojąca za ladą Teresa Carrington wspięła się na palce i przyjrzała zawartości drewnianej skrzynki – soli!

 Zachary uśmiechnął się i wyjął cukierek.

 – Nie trzeba. Zapłacę.

 – Daj spokój. – Teresa machnęła ręką. – Gdyby to ode mnie zależało, Zachary, zapłacilibyśmy ci więcej – dodała szeptem.

 – Wiem – odpowiedział Zachary, wyjmując z kieszeni plik banknotów.

 – A jak się czuje Kim?

 – W porządku. Od początku myślałem, że prędzej dojdę do siebie i będę ją wspierał, ale to Kim troszczy się o mnie i trzyma przy życiu. Mam wrażenie, że w ciągu tych czterech miesięcy, Kim dorosła. Już nie jest słodkim bobasem tylko dorastającą panną.

 Teresa, ułożywszy swoją dłoń na dłoni Zacharego, spojrzała na niego ze szczerym współczuciem.

 – Bardzo nam jej brakuje – powiedziała. – Miała złote serce. Pamiętam dzień, kiedy po raz pierwszy przyprowadziłeś ją do naszego domu. – Oczy Teresy zeszkliły się. – Wstydziła się, że nie zna naszego języka, a po roku opanowała naszą mowę na poziomie sześciolatka.

 – Mi również jej brakuje…

 Zachary chciał coś dodać, ale słysząc dobiegający z magazynu głos Eda rozmyślił się. Schował resztę banknotów do kieszeni, uniósł kosz i ruszył ku drzwiom.

 – Pamiętaj, że zawsze możesz na mnie liczyć – powiedziała Teresa. Zdążyła otrzeć łzy, nim do sklepu wszedł jej mąż.

 

 – Chcesz obejrzeć tego potwora, Kim? – zapytał Zachary, wstawiając kosz na tył wozu, z którego dwóch pracowników sklepu ściągało zwierzęce skóry. – Podobno to niedźwiedź z dalekiej północy. Co ty na to?

 Kim nie odpowiadała. Zacharemu przyszło na myśl, że stoi wpatrzona w klaunów lub stojących na rękach akrobatów.

 – Kim, mówię do ciebie! – krzyknął Zachary, starając się za wszelką cenę przekrzyczeć bawiących się ludzi.

 Nie doczekawszy się odpowiedzi, Zachary uniósł wysoko głowę. Nigdzie nie dostrzegł córki.

 – Kimberly?

 

 Za straganem, na którym leżały równo ułożone, przygotowane do sprzedaży porcje pieczonego mięsa i obficie polane masłem kolby kukurydzy, zebrała się grupa ludzi w różnym wieku. Kilkunastu mieszkańców Alenwick przyglądało się dwóm, połykającym ogień nastolatkom.

 Ubrani wyłącznie w grube, skórzane spodnie młodzieńcy wlewali w siebie przezroczysty płyn, który po wypluciu wybuchał tuż przed ich twarzami. Co jakiś czas, jeden z chłopców wkładał do ust palącą się pochodnię, wywołując cichy jęk publiczności.

 Stojąca najbliżej połykaczy ognia Kimberly Calver z otwartą szeroko buzią przypatrywała się pokazowi. Gdy stojąca w płomieniach pochodnia zbliżała się do ust chłopaka, po plecach dziewczynki przebiegał wywołany strachem zagadkowy, nieznany dreszcz. Kim znała strach i nienawidziła tego uczucia. Natomiast ten strach był inny, przyjemy, wręcz uzależniający.

 Pokaz trwał jeszcze kilka minut. Na zakończenie artyści ukłonili się, a gdy publiczność rozchodziła się, każdy w swoją stronę, zapanowała względna cisza. Wtedy Kim usłyszała znajomy, męski głos. Obróciła się. Pomiędzy sylwetkami ludzi zobaczyła biegnącego w jej stronę ojca. Dziewczynka, uniósłszy wysoko rękę, wybiegła ojcu naprzeciw.

 – Kim! – krzyczał Zachary, pędząc w stronę córki.

 – Tato, widziałeś? Ci chłopcy plu…

 – Kimberly! – Zachary stał już przy Kim. Przyklęknął na jedno kolano i chwycił ją za ramiona. – Miałaś się nie oddalać!

 – Ale tato! Oni połykali palące się…

 – Nie możesz mi tego robić! Kim! Umierałem ze strachu!

 Twarz Kimberly stężała. Do tej pory tylko dwa razy widziała łzy ojca: pierwszy raz, gdy dowiedział się, że jego żona została zamordowana, a drugi, gdy wieko trumny zatrzasnęło się, grzebiąc na zawsze jej oblicze.

Teraz widziała jego łzy po raz trzeci.

– Długo cię nie było. Nudziłam się – odpowiedziała swoim delikatnym głosem. – Przepraszam.

– Cholera jasna, Kim! Nie rób tego nigdy więcej! – Zachary nie krzyczał. Jego głos przepełniony był lękiem i nadchodzącą ulgą. – Nie wybaczyłbym sobie, gdybym stracił i ciebie.

– Ale nic mi nie jest…

– Widzę, widzę. – Zachary przytulił do siebie córkę. – To co, chcesz zobaczyć białego jak śnieg niedźwiedzia?

– Chcę! Chcę zobaczyć wszystko po kolei!

– Dobrze. Tylko pamiętaj, że musimy wrócić przed zmrokiem.

Dziewczynka złapała ojca za rękę i zaczęła ciągnąć go do wozu stojącego najbliżej. Dobiegający stamtąd krzyk roześmianych dzieci sprawił, że Kim zapragnęła zobaczyć to miejsce w pierwszej kolejności.

Dobrze zbudowany mężczyzna o oliwkowej cerze wypowiadał słowa w nieznanym języku. Towarzyszące mu dwa niewielkie zwierzątka wykonywały sztuczki, zupełnie jakby wykonywały polecenia swojego pana.

– To kapucynki – powiedział Zachary.

– Jakie śmieszne! – odpowiedziała Kim. Po chwili jednak obiektem jej zainteresowań stał się treser kapucynek. – Jak ten pan dziwnie mówi – dodała szeptem.

Zachary uniósł wzrok. Egzotycznie wyglądający mężczyzna zdawał się usłyszeć uwagę. Krzyknął coś w stronę Kim, ale zarówno dla niej jak i Zacharego te słowa nic nie znaczyły.

Uśmiech z twarzy tresera nie znikał, zupełnie jakby prowadził miłą pogawędkę, podczas której karmił i doglądał swoich zwierzątek. Kapucynki miały na sobie kawałki materiału, przypominające kamizelki i kanciaste czerwone czapeczki. Rozglądały się po okolicy z wyraźnym zainteresowaniem. Sprawiały wrażenie, jakby w ogóle nie bały się ludzi i nie odczuwały panującego wokół chłodu. Za każdym razem, gdy małpki wykonały sztuczkę dzieci śmiały się i klaskały, a w rączkach kapucynek lądował przysmak.

Mężczyzna o oliwkowej cerze odwrócił się i ze stojącego za nim wiklinowego kosza nabrał garść pokrojonej w wąskie paski marchwi. Kilkoro dzieci krzyknęło z radości, gdy mężczyzna wręczył im warzywa i pozwolił nakarmić zwierzątka.

 Zamierzał również wręczyć kilka sztuk Kim, ale zrezygnował widząc dziewczynkę ciągnącą ojca w stronę ustawionego po drugiej stronie drogi szarego namiotu, przed którym ustawiła się kilkuosobowa kolejka.

 

Koniec

Komentarze

To ja uderzę od razu od strony techniczno-komunikacyjnej: czy jesteś pewien, że wóz to dobry środek lokomocji przy zaspach śniegu sięgających pasa? Wydaje mi się, że w tamtych czasach i po tamtych terenach (zimą) ludzie przemieszczali się raczej na saniach przy pomocy psów. Do tego niejednokrotnie samemu brodząc w śniegu i prowadząc psy, a na saniach jechał sam towar :) 

 

Wybacz, że od razu się czepiam, choć przeczytałam dopiero fragment, ale to akurat mój konik, sama jestem musherem (powożę psim zaprzęgiem) i to mi akurat najbardziej tu zgrzytało ;) 

Wiesz co pomysł wpadł mi do głowy, gdy czytałem rzekę złodziei Crummeya. Facet napisał o podobnych czasach, książka z literatury pięknej, research na najwyższym poziomie, akcja w północno wschodniej Kanadzie. Tam również na koniach i saniami. U mnie to samo raz konie, raz zaprzęgi ???? czekam na resztę twoich uwag.

Konie + sanie też są moim zdaniem jak najbardziej na miejscu. Ale koła przy zaspach… Co innego na odśnieżonych drogach. Ale poza miastami raczej nikt się wtedy tym nie zajmował ;) 

 

Z własnego doświadczenia powiem Ci tak – na nie ubitym śniegu, nawet przy ośmiu psach i lekkich saniach nie jest łatwo przejechać, a przy zaspach to już w ogóle śnieg jedzie razem z nami. Nawet do Iditarod (najsłynniejszego wyścigu na Alasce) trasy są odśnieżane przez ochotników, bo inaczej byłoby kupsko a nie wyścig ;) 

Mogę zmienić na sanie/płozy w każdej chwili. Jak poza tym?

Zachary uniósł utkwioną głęboko w szerokich ramionach głowę.

 

Niedobrze! Ukrytą w szerokich ramionach/ wciśniętą w szerokie ramiona – ździebko lepiej, ale nie idealnie. Tak jak jest – jego głowa utkwiła w ramionach jak gwóźdź w ścianie! Na amen!

 

Leżący pośrodku drewnianego wozu stos zwierzęcych skór zaczął drgać i rozpadać się(…)

 

Już jakby horror! Skóry drgają i z lekka się rozpadają, czyli zwierzątka-zombi  dostały pałera i za chwilę wezmą słuszny odwet na mordercy za śmierć, którą im zadał. Nadmiar określeń często szkodzi – spróbuj zwyczajnie i krótko, np. „stos zwierzęcych skór poruszył się itd”.

 

– Wio! – krzyknął Zachary wyraźnie rozbawiony. – Wio!

 

Nie zdarzyło się nic, co mogłoby wywołać „rozbawienie” Zacharego. Wiadomo, że chciałeś zaznaczyć nagłą zmianę jego nastroju – widok córki wyraźnie go uszczęśliwiał – ale chyba będziesz musiał ten fragment przemyśleć.

 

Plac centralny przepełniony był straganami, przy których krążyli klauni, żonglerzy, akrobaci i muzycy.

 

wypełniony, ciasno wypełniony

wśród których

grajkowie/muzykanci – nie brzmiałoby lepiej? Tak mniej filharmonicznie, a bardziej przaśnie, jak na tego typu imprezę przystało ;)

 

Dwaj chłopcy w wieku około dwudziestu lat dawali pokaz połykania ognia(…)

(…) przyglądało się dwóm, połykającym ogień nastolatkom (…)

 

Jest  różnica między dwudziestolatkami, a nastolatkami. Nie upilnowałeś szczegółu.

Jeśli połykacze ognia są postaciami epizodycznymi  – pojawili się i znikną – nazwij ich niezobowiązująco a konkretnie – „połykaczami ognia”,  bez zbędnego określania wieku. Jeśli jednak masz ich zamiar ponownie wprowadzić na scenę, a ich młodość będzie odgrywała istotną rolę – zdecyduj się na którąś z wersji.

 

Zaabsorbowana przepychem Kim przekręcała głowę raz w jedną (…)

 

Przekręcić klucz w zamku drzwi, głowę obrócić.

Może i dziecku, które przyjechało z jakieś głuszy do odświętnie przystrojonego miasteczka, wszystko wokół trąciło przepychem, ale brakuje jakiegoś drobiazgu, dopowiedzenia(?), żeby zdanie zabrzmiało dobrze.  To subiektywne odczucie!

 

Za dwadzieścia pięć denarów Zachary sprzedał Edowi konia! Z własnej, nieprzymuszonej woli, wiedząc, że „wilcy na drodze”, dziecko na wozie, a do domu daleko i jeśli padnie jeden jedyny koń, to padną i oni! No, chyba go pogięło! Ed wyglądał na pazernego drania, więc gdyby w jakiś sposób wymusił na Zacharym tę transakcję, gdyby Zachary zgodził się, choć był pełen obaw i wątpliwości (kasy na przeżycie zimy miał za mało), miałoby to więcej sensu. Tak jak jest – sam się prosi o kłopoty i zapewne wraz z rozwojem fabuły, będzie je miał. Jak w banku! 

Moje ogólne odczucia po lekturze są całkiem pozytywne. W dzieciństwie uwielbiałam Londona, a w zamieszczonym fragmencie coś mi jego prozą „pobrzękiwało”. Może to miejsce i czas wydarzeń, może zasugerowałam się postami Toluki na temat psich zaprzęgów, nie wiem. Tak czy owak zaczyna się wg mnie dobrze – sprawnie wprowadziłeś na scenę bohaterów i równie sprawnie nadałeś im indywidualne cechy, a czytelników wyposażyłeś w spory zasób wiedzy na ich temat. Szkoda, że to horror będzie! Nie znoszę horrorów. Ale na razie jest dobrze! Pdr.

@w_baskerville dzięki za wskazówki, szczerze sam nie wpadłbym na większość tych uwag. Cieszę się, że się podobało :)

Widząc fragment, spodziewałem się czegoś zdecydowanie gorszego, jednak lektura okazała się przyjemna. Ciekawi mnie ten horror, bo na razie niewiele na niego wskazuje. W każdym razie dość klimatyczna scenka w ładnej scenografii i dość standardowymi, ale dającymi się lubić postaciami.

Czy tekst jest skończony? Jeśli ma osiemdziesiąt tysięcy, to może warto opublikować całość? Wrzucanie fragmentów może odstraszyć wielu potencjalnych czytelników, a ktoś, kto przeczyta jeden fragment, może nie sięgnąć po kolejny.

Zygfryd89 dzięki za komentarz i czas poświęcony lekturze. Otóż 80k mam obecnie, cały czas piszę, docelowo chcę zrobić z tego powieść. Nie wrzucałem całości od razu, gdyż wyszedłem z założenia, że nikomu nie będzie się chciało czytać tak obszernego tekstu.

Fajne rozpoczęcie historii, ale jak się łatwo domyślić, nie wykryłam cienia horroru.

Dodam, że dzielenie horroru na części to jak opowiadanie dowcipu w częściach.

 

Wstydziła się, że nie zna naszego języka, a po roku opanowała naszą mowę na poziomie sześciolatka.

Poziom sześciolatka jest dla mnie nieodgadniony;)

Lożanka bezprenumeratowa

Witaj.

 

Zaczęłam czytanie od ostatniej (na razie) części i teraz przybywam do pierwszej. ;)

Jak wspominali Poprzednicy, w tym opowiadaniu nie ma żadnych śladów/zapowiedzi/sygnałów horroru. Jak rozumiem, masz zamiar wpleść je później w fabułę, lecz tutaj ich brak, a oznaczyłeś opowiadanie jako horror. Obawiam się, że może to zniechęcić kolejnych potencjalnych Czytelników, a i nowe odsłony cyklu będą ich miały coraz mniej. 

Dość istotnym jest zwrócenie uwagi na kwestie techniczne. Sporo jest usterek interpunkcyjnych. 

Zdarzają się również powtórzenia, np.:

Towarzyszące mu dwa niewielkie zwierzątka wykonywały sztuczki, zupełnie jakby wykonywały polecenia swojego pana.

 

Pozdrawiam. :)

 

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka