- Opowiadanie: Mandala - Oni ci tego nie powiedzą

Oni ci tego nie powiedzą

Wrzucam do Waszej oceny drugi tekst z szuflady. Inny, choć podobny. Skaczemy tysiąc lat do przodu. Ludzkość rozprzestrzeniła się po galaktyce, a jednak dalej boryka się z tymi samymi problemami, co obecnie: infodemią i dezinformacją. Opowiadanie zainspirowane infodemią covid-19 i wtedy też pisane, powstawało tutaj na becie, ale z tego co pamiętam usunęłam je, gdy chwilę powisiało bez zainteresowania betujących. Edycja głównie własna, więc proszę o dowolną pomoc we wskazaniu bubli, najlepiej zanim regulatorzy mi pociśnie... tfu, pomoże ;) Humor również własny, raczej ciemny.

Opowiadanie pisane było bowiem po części jako forma odreagowania i przetrawienia morza wątpliwych rzeczowo komentarzy, z którymi miałam do czynienia, pracując jako admin na grupach wsparcia w trakcie pandemii. Tytuł i część dialogów stanowią właśnie takie komentarze. Mam nadzieję, że kogoś ucieszy tym razem na czarno-niebiesko. 

Przyznam, że miałam problem z tagiem. Co jest pomiędzy hard sf a socjo sf? Opowiadanie porusza problem przede wszystkim społeczny, ale sporo też czasu pochłonęły starania, by opisy stacji i badanych zjawisk były rzetelne. Może “po prostu sf” ;)
Pozdrawiam!

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Oni ci tego nie powiedzą

Jeśli zapytałabyś się mnie teraz czy od początku myślałem, że i tak mi nie uwierzą, odpowiedziałbym ci, że oczywiście, że tak. Każdy, kto miał do wyboru wyjść na desperata albo wyjść na jelenia, wybierał tę mniej żałosną opcję. Sama w końcu mówiłaś, że naiwniak czy idealista to jedynie miłe słowa, którymi opisywali samych siebie zwykli frajerzy. Ludzie za słabi na kosmos. Oczywiście, że wiedziałem, że tak będzie. Od początku liczyłem się z porażką, choć mogę teraz przyznać, że obecna forma bolała bardziej niż zwykłe, różowe rozczarowanie, do którego zdążyłem przywyknąć.

W odseparowanej części umysłu kotłowały się moje świadomie tłumione emocje. Patrzyłem na nie zza szyby i kolorowałem je, nadając im charakter. W końcu tylko tego chciały. Być zauważone. Wysłać mi swój sygnał do dalszego przetworzenia. Znalazłem wśród nich moje zmartwienie. Było lekko bordowe. Dostrzegłem je, doceniłem i wyłączyłem. Mogłem wrócić do tu i teraz. Kapitan długo nie czekał na moją reakcję.

– Zielone ludziki? – zapytałem celowo wyolbrzymiając niedowierzanie w głosie.

– Moim zdaniem wyglądają jak gobliny – odpowiedział całkiem poważnie kapitan.

– Kosmiczne gobliny?

Tym razem moje pytanie trąciło sarkazmem. Byłem od ponad roku na stacji i choć była to dopiero moja trzecia rozmowa z kapitanem, miałem dość czasu na lekturę jego profilu i wyrobienie na jego temat stosownej opinii. Pozostawało tajemnicą, jakie sznurki zostały pociągnięte, że na kapitana stacji wybrano osobę, której spektrum intelektualne w żadnym podzbiorze nie wyskakiwało ponad poziom ogólny, ale podejrzewałem, że podobnie jak przy każdej innej absurdalnej decyzji, i ta miała podłoże polityczne. Im dalej na kraniec układu, tym spora część lokalnie panującej większości odbiegała coraz dalej od realizowania propagowanych w centrum haseł o dążeniu ludzkości do perfekcji w każdej dziedzinie. Homo ut regines universum. Tutaj jednak, na szarym końcu cywilizowanego świata, akceptowana była zwykła niedoskonałość. Salamander wpisywał się w miejscowe realia, tak jakby sam je nakreślił, a jego wykuta z kamienia ignorancji załoga, wierzyła w każde słowo swojego poczciwego kapitana.

– Tak jest! – Przytaknął z zadowoleniem. – Choć głównie to przenikają przez wymiary.

Jego nonszalancko zakręcony wąs podskakiwał od pionowego ruchu głową. Powstrzymałem chęć przeliczenia przyśpieszenia naszej stacji, korzystając z okresu drgań i domniemanej masy kapitańskiego wąsa.

– Międzywymiarowe gobliny? – przeformułowałem pytanie wznosząc się na kolejną wyżynę cierpliwości.

– O, to to!

Cienki uśmiech rozciął pomarszczoną twarz kapitana. Ludzie lubili słyszeć własne myśli wypowiadane przez innych. Zawiesiłem wzrok na jednej, głębokiej zmarszczce w kąciku rozszerzonych ust Salamandra. Jego skóra dawała wyraźne oznaki hiperwitaminozy. Za mało ruchu, za dużo suplementów. Choć zidentyfikowałem jego emocję to, z czego w tej chwili cieszył się kapitan, pozostawało otwartym pytaniem. Sytuacja na stacji była, podobnie do sytuacji pod czaszką Salamandra, dość tragiczna. Postanowiłem popracować ciszą. Większość osób o jego profilu powinna w takiej sytuacji kontynuować snucie swojej opowieści.

– Widzi pan, bo te stworzenia – podjął po chwili kapitan – to czekają tylko na moment, kiedy nie zwracamy uwagi na jakiś fragment naszego świata. Wtedy szybko zamieniają materię w falę i naginają tak rzeczywistość, żeby zabrać kawałek materii do swojego wymiaru. Mogą przejść przez dosłownie wszystko w każdej chwili!

Zaczął mówić szybko, nerwowo machając rękami, jakby musiał stale odganiać natrętne insekty bzyczące mu koło twarzy. Może musiał? Zauważyłem na jego nadgarstku miedziany odpromiennik. Nie miałem pojęcia, skąd go sprowadził, ale jako kapitan stacji, mógł mieć networking aż do krańców systemu. Korzenie sprawy sięgały dalej, niż myślałem. Oderwałem wzrok od bibelotu i wlepiłem spojrzenie w piwne tęczówki kapitana, które zdawały się zielone na tle jego wyraźnie zaróżowionych białek.

– A nie jest to tak, że część materii jest w istocie falą fotonów? – zapytałem rzeczowo.

Starałem się wypowiadać słowa wolno i ze spokojem. Zniżyłem swój ton głosu, wyraźnie kontrastując z jego piskliwym. Siedziałem podręcznikowo w tej samej, co on, pozycji – z prawą kostką założoną na lewe kolano i plecami niezdrowo odgiętymi w krzyżu od fotela. Jedynie dłonie splotłem na modłę eksperta, dla kolejnego kontrastu. Chciałem prezentować ciałem opanowanie i zaufanie, jednocześnie będąc idealnym, krzywym zwierciadłem ciała kapitana. Zaczęło mnie łechtać znajome wrażenie, że robot byłby lepszy ode mnie w te klocki. Mój wstyd był jasno pomarańczowy. Salamander może był za nisko na spektrum, żeby dostrzec moje sygnały, ale nie był to powód by zaniżać własną poprzeczkę. Wszedłem głębiej w rolę. Pracowałem.

– To co innego – stwierdził bez namysłu Salamander – inny fenomen. Od dawna wiadomo, że wszystko znika, jak tylko świadomy organizm na to nie patrzy. Patrzysz – materia, nie patrzysz – tylko fala.

– Wszystko znika? – dopytałem.

Terapeuta we mnie nie dawał za wygraną, choć naukowiec już dawno skreślił kapitana z listy ludzi rozumnych i dodał do spisu kmiotów.

– Oczywiście, że tak! To znany fakt! Jest o tym mnóstwo materiałów.

Mój towarzysz zapatrzył się przez okno, zapewne dumając nad rzekomymi materiałami. Bezmyślnie pociągnął z krętej, zielonej fajki. Podążyłem za jego przekrwionym spojrzeniem.

Kołowaliśmy akurat tak, że część widoku na planetę przesłaniał ogrom naszej stacji wydobywczej. Ponury cień orbitalnego kolosa przesuwał się po gęstych, kremowych chmurach tętniących w atmosferze pod nami. Ich kłęby roznosiły się po powierzchni globu wzburzonym, obcym pulsem. Pieniły się i opadały niczym kipiące, tęczowe mleko, pod którym ktoś na zmianę podkręcał i wyłączał źródło ciepła. Gruby kożuch tworzył się na granicy z zimnym kosmosem. Błyskające co chwila wyładowania wyglądały na tle gazowego oceanu jak gigantyczne, elektryczne węgorze oddane godowym tańcom, które co i raz wynurzały długie grzbiety ponad powierzchnię mieniącego się mleka. Skany składu atmosfery były tym, co zwabiło mnie na ten zapadły koniec układu. To i kryształ od Klary. Odruchowo włożyłem rękę do kieszeni, żeby sprawdzić czy wciąż tkwił tam cenny breloczek. Jego zimno ukoiło wnętrze mojej spoconej dłoni.

Kapitan dopalił fajkę, sięgnął do puszki z suszem i nabił kolejny raz. Zaoferował rozpałkę, a gdy podziękowałem, uśmiechnął się i ochoczo przyłożył żarówkę do cybucha. Pomieszczenie wypełnił ponownie zapach cannabisu.

– No i te małe stworzenia… – kontynuował jeszcze wyższym głosem, trzymając w płucach lepki dym.

– Przepraszam, jak małe dokładnie?

– Mikroskopijne, gołym okiem się nie zobaczy – wypuścił dym i znowu pociągnął z fajki. Najwyraźniej tlen nie był tym, co nakręcało jego układ – Co mówiłem?

– O falach i małych stworzeniach – przypomniałem jemu i sobie.

– Właśnie. Przez to, że materia wymaga naszej uwagi, morfy muszą czekać na możliwość, by przeniknąć do nas przez wymiary i zabrać kawałek materii.

Miałem nadzieję, że nawet nie drgnęła mi powieka, gdy wyartykułowałem oczywiste pytanie.

– Morfy?

– Xenomorfy, jak pan woli. Poprawny termin to mikroxenomorfy, ale można też mówić mikromorfy albo multimorfy, w skrócie ememy.

Pracowałem ciszą.

– Problem z badaniem obcych – podjął po chwili – polega na tym, że te mikromorfy widać dopiero pod mikroskopem i to wyłącznie, jeśli jakimś cudem trafisz na trupa.

Tym razem poczułem, jak moja powieka sama się uniosła. Nieprofesjonalnie. Wybaczyłem sobie odruch i wróciłem do roli.

– Na trupa? – zapytałem z pełną kontrolą tonu, wyrażającego wyłącznie rosnące zainteresowanie.

– Tak właśnie! Bo widzi pan, obcy nie zawsze są tacy super doskonali. Czasami nie udaje im się poprawnie nagiąć rzeczywistości. Najwyraźniej wszędzie we wszechświecie mają idiotów, co nie? – zaśmiał się i stuknął pięścią w stół.

Pozwoliłem sobie na uśmiech. Kapitan nabił kolejną fajkę. Nie oszczędzał suszu. Zastanawiałem się jakiej jakości materiał właśnie biernie wdychałem.

– No i, gdy takiemu idiocie się nie uda i zginie w 3D – ciągnął kapitan, a z każdym słowem wylatywało z niego odrobinę trzymanego w płucach dymu – pozostawia po sobie ciało. Doktor Abmeiz znalazł pierwszego mikromofra już ponad dziesięć lat temu. Słyszał pan?

– Słyszałem, że to niesprawdzona informacja.

Ryzykowałem nawet z małą dozą sceptycyzmu, ale każda inna odpowiedź byłaby dla mojej osoby nie na miejscu.

– No co pan?! Sprawdzona i pewna! Abmeiz trafił na morfa przypadkiem, badając próbkę marsjańskiej skały. Naturalnie pomyślał, że ememy występują tylko na Marsie, ale specjaliści w całym układzie zaczęli natrafiać na nie w swoich próbkach. No i okazało się, że morfy są wszędzie! Kolejni badacze znajdowali zwłoki w różnych stopniach rozkładu. Mamy więc kilka nagrań.

– Mamy nagrania?

Naukowiec we mnie wyrwał się na przód. Jeśli faktycznie istniało źródło tej dezinformacji należało je zidentyfikować i wypalić ogniem.

– No jasne! Spójrz pan na to.

Przed oczami wyświetlił mi się hologram trójwymiarowego ciała stworzenia w wyraźnej fazie rozkładu. Stwór wyglądał, jak żywcem wyjęty z fantastycznej gry VR.

– Faktycznie wygląda trochę jak goblin – przyznałem, kryjąc świadomie kpinę.

– Wygląda zupełnie jak goblin! Przecież to właśnie cały czas próbowałem powiedzieć. Mamy w końcu dowody, ale centrala nie chce o tym słyszeć!

– Zweryfikowano źródło hologramu?

– Jasne, przecież nie powtarzałbym głupot! – oburzył się kapitan. – To jest oryginał badań samego Abmeiza. Pierwszy znaleziony, idealnie zachowany multimorf. Niestety rozpadł się w pył chwilę po wykonaniu tego skanu.

Naukowiec we mnie odetchnął z ulgą. Kolejny bubel prosto z pseudo-laboratorium Abmeiza. Miałem szczerą nadzieję, że szarlatan już siedział w jakiejś karnej lodówce, tylko wieści o tym do nas jeszcze nie dotarły.

– Nie wiem, nie przekonuje mnie to – odparłem dyplomatycznie.

– Ale ja pana nie próbuję przekonać. Ja tylko mówię, jak jest. Ziemia próbuje zataić przed nami odkrycie tysiąclecia, ale nie damy z siebie robić wariatów! Mamy swój rozum!

 

***

Wyszedłem od kapitana chwilę po ciszy nocnej i ruszyłem korytarzem oficerskim. Stąpałem z intencją nierówno, patrząc, jak ledy w podłodze starają się przewidzieć tempo moich niemiarowych kroków, nawigując mnie do wind. Wezwałem ogólną i zjechałem do wspólnego poziomu. Niedobitki siedziały jeszcze w kantynie – czyjeś urodziny według ziemskiego kalendarza. Rzadko widywało się podobne tradycje tak daleko od centralnego systemu.

– Pierdolone gobliny! Znowu to zrobiły! Widziałeś? Dopiero co ją miałem! – skarżył się na całą kantynę konkretnie zawiany, niski mężczyzna w cywilnym kombinezonie. Najwyraźniej szukał zapalniczki. Z jego łysej głowy zwisała przechylona na lewe ucho złota, drukowana korona, odznaczając dumnego jubilata. Wyglądał w szaro-zielonym kombinezonie jak marudny bobas, z tak samo krótkimi, co nóżki, rączkami. Jedynie gęsty, rudawy zarost zdradzał z daleka, że miało się jednak do czynienia z dorosłym mężczyzną. Dawałem mu z czterdzieści lat.

– Widziałem, stary. Trzeba wyste… rylizować całe to miejsce.

Pocieszał go wysoki Mulat, który heroicznie walczył z pijacką czkawką, jednocześnie poklepując wspierająco po plecach wyraźnie starszego kolegę. Choć chłopak ubrany był w identyczny kombinezon, ten dla odmiany nadawał mu profesjonalnego wyglądu. Czynił dorosłym.

– One rzadko naginają w tym samym miejscu. – Nie ustępował łysy. – Trzeba pojechać wszystko dookoła!

W jego oczach widać było czystą determinację. Nienawiść do czegoś, co nie było ludzkie i chciało mu najwyraźniej zaszkodzić i to jeszcze w urodziny.

– To dawaj ich na dwie butle! – wykrzyknął bojowo towarzysz łysola.

Byli pijani, bardzo pijani, ale trzeba było im przyznać – wiedzieli, jak przeprowadzać sterylizację. Jako były coach dostrzegłem ich marnujący się potencjał. Co oni tu w ogóle wszyscy robili? Po co przyjechali do Elizjum? Całą stację dawno należało zautomatyzować. Wystarczyłoby kilka osób obsługi, a przy cięciu kosztów poradziłbym sobie nawet sam.

Od lat dostarczono centrali dość danych, by potwierdzić, że ludzkość nie powinna się tak szeroko rozprzestrzeniać. Pozostawione sobie systemy za szybko się radykalizowały. Dochodziło do samosądów, linczy, zbiorowych egzekucji. Na sąsiedniej stacji wyrzucono z luku grupę naukowców, którzy zaczęli protestować przeciwko zasadności teorii mikromorfów. Straciliśmy w podobny sposób za wiele światłych umysłów. Zaczynałem obawiać się o własne badania.

Niestety, komunikaty wysyłane z Ziemi docierały do tego zapyziałego systemu przez stacje ulegające infodemii. Odkrycia medyczne trafiały tu z opóźnieniem paru lat, a nowe technologie nawet z dwukrotnie większym. Dezinformacja za to przenikała przestrzeń bez żadnych zakłóceń. Po okolicznych systemach krążyły plotki o śmiertelnej epidemii panującej na Elizjum. Powtarzane były historie o setkach ofiar, o mikrobach przenikających przez próżnię i istotach z innych wymiarów przejmujących puste, ludzkie ciała. Sytuacja dawno wymknęła się spod kontroli Instytutu Zdrowia Publicznego.

Przechodząc przez ładownię minąłem grupę osób na przerwie podczas nocnej zmiany. Patrzyli na mnie spode łba. Jeden splunął na podłogę, gdy ich mijałem. Otoczyłem się w myślach bezpieczną barierą i przyjąłem bardziej pewny siebie chód. Ruszyłem w stronę kwater prywatnych. Strudzone spojrzenia śledziły mnie do samego zakrętu. Ciężka robota i niska płaca nie zachęcały członków ekipy wydobywczej do sympatii federacyjnych. Większość górników, jak sami siebie nazywali, miała głębokie przekonanie, że ktoś ich oszukuje, wykorzystuje, albo próbuje zniewolić. Przeprowadzone przez instytut ankiety wskazały, że tendencja do wiary w co najmniej jedną z rozpowszechnionych w systemie teorii spiskowych była najwyższa w całej federacji. W którymś momencie ludzka głupota zwyczajnie przestała mnie szokować.

Zatrzasnąłem za sobą właz i przekręciłem zamek. Mieszkałem w laboratorium od roku. Ograniczyłem konieczność przemieszczania się po stacji do minimum. Zdjąłem kombinezon, nalałem sobie kubek whisky i otworzyłem komunikator ukryty pod filtrem powietrza. Wysłałem codzienny raport, załączyłem nagranie rozmowy z kapitanem i wznowiłem apel o pilne wysłanie na stację oddziałów do walki z dezinformacją, dodając, że moim skromnym zdaniem, każdy w promieniu dziesięciu lat świetlnych był przekonany o odkryciu obcych przez doktora Abmeiza. Uparcie odrzucali fakt, że rozprzestrzeniliśmy się po całej galaktyce i dalej nie znaleźliśmy dowodów istnienia życia pozaziemskiego.

– Niech żyje Abmeiz! – wzniosłem gorzki toast i przechyliłem kubek.

Polałem sobie drugi raz. Oszczędzałem flaszkę specjalnie na tę okazję. Nigdy nie sądziłem, że wypiję ją sam.

Zielone światełko na skanerze dalej migało, ale bałem się sprawdzić, czy maszyna działała poprawnie. Należało wykluczyć szereg błędów. Drgania silników stacji mogły wpływać na czułość instrumentów. Cholera, mogły na nią wpłynąć moje własne drżące ręce.

– Twoje zdrowie! – wzniosłem trunek w stronę poczciwej maszyny. – Obyś się nie mylił.

Dopiłem ciepłe whisky, podszedłem do komory z próbką i odsunąłem ołowianą kurtynę ochronną. Nie potrzebowałem skanera, żeby wiedzieć na co patrzę. Stworzenie dalej pływało w chmurze rozgrzanego gazu tak, jak je zostawiłem. Pojemnik wciąż sprawnie symulował miażdżące ciśnienie z powierzchni. Kolonia jednokomórkowych organizmów, przypominała kilkucentymetrową amebę. Skan wykazał w komórkach wysoką obecność krzemu i wodoru. Teoretycznie stworzenia oparte na silikonie zmieniały się w kamień w obecności tlenu. Pół życia poświęciłem poszukiwaniu źródła zalewających układ kryształków, sprzedawanych jako pamiątki z krańca świata. Pierwszy kryształ dostałem od żony. Była jak sroka, jeśli się świeciło, trzeba było to kupić. Chwilę patrzyłem na falujący taniec czegoś, co dla laika mogłoby być kroplą mleka zamkniętą w nieforemnej, mydlanej bańce, zanim polałem sobie kolejny kubek starej poczciwej.

– Twoje zdrowie, kochanie! – powiedziałem do przyklejonego nad skanerem zdjęcia, z którego od czasu naszego rozstania uśmiechała się do mnie Klara – Miałaś rację.

Mogliśmy kolonizować razem kolejny nowy świat. Klara pracowała nad terraformacją Edenu od kiedy przybyła na powierzchnię pierwszym transportem. Była nieustępliwa, a ja przez długi czas byłem jej wiernym cieniem. Nie wiem, co było gorsze: wszechobecny pył, zalegający na powierzchni ostry, nieprzebyty żwir, czy stęchłe powietrze z filtrów, ale pewnego dnia coś we mnie pękło. Nie żałuję żadnej rozpieprzonej wtedy próbówki. Przybyłem na planetę drugim transportem i po pięciu latach dłubania się w jednolicie szarym pumeksie Edenu nie znalazłam niczego, co mogłoby przypominać życie.

Samotność we wszechświecie była czymś przerażającym, czymś kontr-intuicyjnym. Te wszystkie światy, te wszystkie miejsca – tylko dla nas? Udowodniliśmy, że nie jesteśmy na to gotowi. Nie potrafimy sami sobą zarządzać. Bez silnej centralnej władzy kolejne światy porywała infodemia mikromorfów. Komunikaty federacyjne były uznawane za propagandę i manipulację, a zalecenia IZP celowo ignorowane. „Dowody” istnienia obcych zalewały kolejne układy, a brak ostrej reakcji z Ziemi w żaden sposób nie przyczyniał się do poprawy sytuacji.

– Jasne, rzuć wszystko i jedź! – gorzkie słowa Klary, które jak klątwa wisiały ciężko na moim sercu, rozbrzmiały szyderczo mi w głowie. – Jedź szukać życia na jakiejś zapadłej stacji wariatów. Nawet jeśli je, kurwa, znajdziesz, nikt ci w to w życiu nie uwierzy!

Mój smutek był czarno-niebieski.

Koniec

Komentarze

Miś przeczytał.

 

Dzielny miś :) Dziękuję.

Pomysł na teorię spiskową bardzo ciekawy, a przedstawienie ludzkiej natury całkiem trafne, jednak sporo w tym tekście mankamentów, które utrudniają lekturę. W początkowym dialogu jest trochę za dużo wtrąceń, ucieczek myślami bohatera i zbędnych szczegółów. Jak na tak krótki tekst sporo opisów, zwłaszcza ten planety. Nie mam nic przeciwko opisom, ale gdy w połowie opowiadania nagle pojawia się taki na tysiąc znaków, to trochę rozbija kompozycję. Fabuły w tym tekście niewiele, może jednak lepiej zrobiłoby wprowadzenie jakiejś intrygi, która posłużyłaby do opowiedzenia o tych “goblinach”?

Preczytałam. Ale nie wiem, o co chodzi w tym tekście. Pomysł ciekawy, a temat ważki, wart poruszania. Ale niestety za dużo tu jak dla mnie niedopowiedzeń, realia są za słabo zarysowane i momentami się gubię. Nie rozumiem, kim jest narrator i jaką funkcję pełni na stacji? Zachowuje sie niby jak terapeuta (ale tak nie do końca), przy czym mówi o sobie, że jest naukowcem, i końcówka sugeruje, że jest tam, żeby szukać życia pozaziemskiego. To po co ta niby-sesja terapeutyczna z kapitanem? I w ogóle do kogo on się zwraca w tej narracji, bo zaczynasz od “Jeśli zapytałabyś się mnie”?

Nie wiem czy taki był Twój zamysł, ale narrator przez tę rozmowę z kapitanem wzbudził moją zdecydowaną antypatię. Przez to jak się wywyższa, naigrywa z kapitanai go podpuszcza.

Fabuła jest… nie wiem jak to nazwać, nierówna. Ponad połowa tekstu to rozważania o tych minimorfach czy jak im tam, a potem nagle wyskakuje motyw z próbką, którą gdzieś trzyma w laboratorium i jakieś retrospekcje na temat jego życia prywatnego… Nie jest to powiedziane otwarcie, ale odnosze wrażenie, że on tę próbkę komórek utrzymuje w sekrecie, ale dlaczego? Chyba, że źle rozumiem. Ale w takim razie czemu mu smutno? Skoro znalazł życie pozaziemskie, którego tyle czasu szukał? Bo nikt mu nie uwierzy? Ale to nie wynika z tekstu…

Jeśli chodzi o Twoje wątpliwości co do tagów, to chyba jednak bardziej socjo SF niż hard SF, bo science tu za wiele nie ma… raczej pseudo-science.

 

A teraz mini-łapanka. Bylo więcej, ale wyłapałam tylko te najbardziej kłujące mnie w oczy.

Jeśli zapytałabyś się mnie

Im dalej na kraniec układu, tym spora część lokalnie panującej większości odbiegała coraz dalej od realizowania propagowanych w centrum haseł o dążeniu ludzkości do perfekcji w każdej dziedzinie.

Przeczytałam to zdanie dosłownie cztery razy, rozebrałam na kawałki i nadal nie do końca jestem pewna czy wiem o co chodzi. Sugeruję całe gruntownie przekonstruować.

Im dalej na kraniec układu, → masz na myśli “im bliżej krańca układu”?

spora część lokalnie panującej większości → nie wiem co to znaczy, jaka panująca większość?

 

a jego wykuta z kamienia ignorancji załoga,

Kompletenie nie pasuje do dotychczasowego stylu.

Błyskające co chwila wyładowania wyglądały na tle gazowego oceanu jak gigantyczne, elektryczne węgorze oddane godowym tańcom, które co i raz wynurzały długie grzbiety ponad powierzchnię mieniącego się mleka

Węgorze w mleku? Przekombinowałaś z tymi metaforami.

zapytałem z pełną kontrolą tonu,

Zapytałem, kontrolując ton.

dla mojej osoby

Dla mnie.

Od lat dostarczono centrali dość danych, by potwierdzić, że ludzkość nie powinna się tak szeroko rozprzestrzeniać.

“Od lat dostarczano” albo “Lata temu dostarczono”. Z kontekstu wnoszę, że chodziło Ci o to drugie.

 

linczy

Linczów.

Ciężka robota i niska płaca nie zachęcały członków ekipy wydobywczej do sympatii federacyjnych.

Nie brzmi mi “zachęcanie do sympatii”.

 

 

Kosmos to bazgranina byle jakich wielokropków!

Hmmm. Brakowało mi spójnej fabuły. To raczej obserwacje bohatera, który łazi sobie i ogląda różne rzeczy – a to sesja z kapitanem, a to czyjeś urodziny. Jedno w żaden sposób nie wynika z drugiego. Krążysz dookoła zjawiska, pokazujesz je z różnych kątów widzenia, ale całość wypada dość statycznie, bo niewiele się dzieje, niewiele się zmienia.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka