- Opowiadanie: fanthomas - Pleroma

Pleroma

Inspiracją była Drabina Jakubowa. Wspominam o tym, bo to dobry film, ale tekst nie ma z nim nic wspólnego.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

drakaina, BasementKey, fmsduval, Finkla

Oceny

Pleroma

 

– Czy on na pewno uczy obsługi programów księgowych?

Spoglądałem nieufnie na orangutana, który zanieczyścił klawiaturę komputera swoimi odchodami.

– Niestety wszyscy nasi specjaliści wyjechali za granicę w poszukiwaniu lepszych zarobków – tłumaczył się mężczyzna o twarzy przypominającej fileta śledziowego, który zapisał mnie na kurs kreatywnej rachunkowości. – A zwierzętom przynajmniej nie musimy płacić. Damy mu banana i jest zadowolony. Prawda, Gilbert?

Małpiszon podrapał się po głowie, po czym wydał z siebie dźwięk zawieszony pomiędzy pierdnięciem, a rytmami disco-polo.

– Zna się na księgowości?

– Tak napisał w CV. Mamy na wszystko papiery, gdyby chciał nas pan zaskarżyć.

Nagle rozległ się głośny kwik i przez drzwi wejściowe przecisnął się prosiak. Biegł za nim spocony facet z plikiem dokumentów pod pachą.

– Proszę się zatrzymać! Musi pan podpisać te papiery! – krzyczał.

– To nasz kierownik – skomentował siedzący obok mnie mężczyzna. – Wygrał konkurs na to stanowisko. Pewnie znów przegryzł przewody i internet zacznie wariować. Pójdę sprawdzić. Czy mógłby pan zająć miejsce w sekretariacie?

– Ja? Dlaczego?

– Nasza sekretarka jest zajęta obrabianiem dup koleżankom. W sensie dosłownym. Nie chciałby pan wiedzieć nic więcej.

Po tym jak rozległ się odgłos przypominający serię z karabinu maszynowego śledziowaty wybiegł z gabinetu, pozostawiając mnie sam na sam ze specjalistą od księgowości, który był zajęty rzucaniem odchodami w ścianę.

– Przepraszam – powiedziałem, nie wiem, czy bardziej do siebie, czy do niego i również opuściłem pomieszczenie o zapachu ryb i fekaliów.

Kiedy skierowałem się do wyjścia zaczepił mnie mężczyzna w długiej białej szacie i przyczepionymi do pleców ogromnymi skrzydłami.

– Chciałbyś dostać się do nieba? – zapytał.

– No pewnie – odparłem szybko. – Wszędzie byle nie tutaj.

– Chodź za mną.

Facet rozpromienił się tak bardzo, że jeszcze chwila i musiałbym założyć przyciemniane okulary. Wręczył mi ulotkę zapisaną dziwacznym pismem, zapewne enochiańskim. Domyśliłem się, że to oferta all-inclusive wiecznych wczasów w niebie. Była to kusząca propozycja.

Wyszliśmy z budynku i go okrążyliśmy. Trafiliśmy do zaułku, w którym śmierdziało moczem.

– To tutaj – powiedział skrzydlaty facet.

– Nie wygląda mi to na niebo, chyba że w wersji dla urynofili.

– Oszukałem cię – Anioł wyciągnął scyzoryk i zaczął nim wymachiwać. – Dawaj forsę.

– Nic nie mam.

Wywróciłem na wierzch kieszenie. Nie dość, że były puste, to jeszcze dziurawe.

– Ale jak to?

– Wysłali mnie z urzędu pracy na kurs. Jestem kompletnie spłukany.

– A niech to! Że też musiałem trafić na takiego buraka.

– Niestety. To może zabierzesz mnie do tego nieba?

– Chyba nie mam innego wyjścia. Ostatnio mało osób jest odpowiednio zdeterminowanych. Chciałbym awansować nieco w hierarchii i dorobić się dodatkowych skrzydeł.

– Te ci nie wystarczają?

– Nie o to chodzi. Mógłbym w końcu troszkę poszpanować przed kolegami. Hmmm… Czyli chciałbyś trafić do nieba. Jesteś grzesznikiem?

– Potwornym.

– No to będzie problem.

– W takim razie nie jestem grzesznikiem.

– To brzmi znacznie lepiej. Chodź za mną.

– Znowu? Już mówiłem, że nie mam kasy.

– A, no tak, zapomniałem. Dobra, zrobimy inaczej. Odwróć się na chwilę.

Zrobiłem jak kazał, choć obawiałem się, że wpakuje mi scyzoryk w plecy i ucieknie. Usłyszałem odgłos podobny do stukania młotkiem o metalową powierzchnię, potem ciężkie sapanie, aż w końcu pozwolił mi się obrócić.

– Voila – powiedział. – Czy coś. Nie znam za dobrze francuskiego.

Anioł wyczarował skądś drabinę. Zadarłem głowę, ale nie byłem w stanie dostrzec jej szczytu.

– Sięga do nieba?

– Tylko do pierwszego przystanku.

– Nie macie jakiejś windy? Cierpię na lęk wysokości.

– Myślałeś, że droga do nieba będzie bezproblemowa? Trzeba się sporo namęczyć i napocić. Za pierwszym razem też trochę się bałem. Schodzenie na dół jest znacznie gorsze. Najważniejsze to nie patrzeć pod nogi.

– Spróbuję.

Wszedłem na pierwszy stopień i dostałem gwałtownych zawrotów głowy oraz ucisku w żołądku, a z gardła wydobył mi się potworny wrzask.

– Z ciebie jest naprawdę ciężki przypadek – stwierdził anioł, po czym wręczył mi napój podobny z wyglądu do Red Bulla.

– Doda mi skrzydeł? – zapytałem.

– To nie będzie konieczne, bo nigdzie nie lecimy. Wtedy to dopiero narobiłbyś w gacie. Unosisz się w powietrzu, a pod tobą pustka.

– Okropne.

– No właśnie. To specjalna anielska mieszanka. Trochę koki, żebyś nie zemdlał na dużych wysokościach, sporo cukru dla zabicia ohydnego smaku i kilka tajemniczych składników, których nie mogę ci wyjawić, bo nie chciałbyś pić.

Pociągnąłem solidny łyk. Smakowało jak większość gazowanych napojów.

– Po co ci były potrzebne te pieniądze?

Anioł przewrócił oczami.

– Chciałem je wydać na prostytutki. Kto inny zechciałby obcować z facetem z takimi skrzydłami? Do tego zero mięśni i niewinna twarzyczka nie pomagają w tych sprawach.

– A tam w niebie nie macie…?

– Nic z tego. Sami faceci.

– Faktycznie kiepsko.

Opróżniłem całą puszkę, zgniotłem i wyrzuciłem do stojącego obok kontenera. Ze środka wyleciał oskarżycielski okrzyk jakiegoś żula albo tajnego agenta.

Faktycznie po wypiciu anielskiej mikstury poczułem się znacznie lepiej. Już nie dręczył mnie strach przed wejściem na drabinę, która przewyższała Burdż Halifa.

– No to w drogę! – zakrzyknąłem i zacząłem się wspinać.

Anioł podążył za mną. Dziwnie się czułem wchodząc jako pierwszy, zupełnie jakbym to ja prowadził i wiedział, co czeka na górze.

– Może to ty powinieneś iść przodem? – zagadnąłem.

– Lepiej nie. Nie założyłem majtek, a mój strój jest dość… przewiewny. Musiałbyś cały czas patrzeć pod nogi, a to niewskazane.

Nie oponowałem.

Wspinaliśmy się ku niebu. Kiedy minęliśmy chmury, obok przeleciał samolot, drabiną zakołysało i obawiałem się, że spadniemy, ale aura pewności siebie, którą roztaczał wokół siebie anioł, zmotywowała mnie do porzucenia ziemskich lęków, wszak nie znajdowałem się już na Ziemi, a jedną nogą w kosmosie.

– Jak tam jest? – zapytałem. – W niebie.

– Niedawno skończyłem anielski uniwersytet, a potem zostałem wysłany na Ziemię, by rozdawać ulotki i nawracać niewiernych, więc mało widziałem. Mamy tam coś na podobieństwo waszych komputerów, ale napędzanych filozofią.

– I jak one działają?

– Normalnie. Wasze bazują na liczbach, bo skonstruowali je matematycy. Gdyby to zrobili pisarze, działałyby na słowach, a gdyby muzycy to na dźwiękach. U nas zero reprezentuje chaos, a jedynka boski porządek. Maszyny napędzają wzajemnie zwalczające się przeciwieństwa.

– To intrygujące, ale skoro macie takie komputery, to powinniście używać nowszego sprzętu niż drabiny. Zaczynają boleć mnie ręce. Do tego jest mi zimno. A może gorąco? Sam nie wiem.

– Ale z ciebie maruda.

– Zaraz… Czy ta drabina opiera się o księżyc?

– Tak, to nasz pierwszy przystanek.

– A potem co?

– Oczywiście słońce.

– Chyba sobie żartujesz.

– Tym razem jestem zupełnie poważny.

Nagle poczułem jak anioł mnie dotyka. Zacząłem się zastanawiać, czy nie ma przypadkiem skłonności homoseksualnych, choć patrząc na sprawę obiektywnie, to istoty niebiańskie najpewniej nie posiadają płci, choć ten wyglądał zupełnie jak facet.

– Hej, co robisz? – zaniepokoiłem się. Nie chciałem spoglądać w dół, gdyż prawdopodobnie straciłbym wtedy resztki odwagi. Widocznie magiczny eliksir o smaku Red Bulla przestawał działać.

– Próbuję cię złapać. Czy mógłbyś się zatrzymać?

– Ale po co?

Anioł objął mnie w pasie i pociągnął za sobą. Poczułem jak ręce i nogi odrywają się od szczebli drabiny, a ja wzlatuję w pustkę. Wydałem gardłowy okrzyk i zacząłem się szarpać.

– Na twoim miejscu bym tego nie robił. Znajdujemy się daleko nad Ziemią, a nie spadasz tylko dlatego, że cię trzymam.

– Wybacz ten impuls, ale co ty wyprawiasz? Postaw mnie!

– Mam już dość twojego marudzenia. Dolecimy na miejsce ekspresowo.

Ułamek sekundy później stałem już na powierzchni Księżyca. Przynajmniej na to wyglądało, choć równie dobrze mogła to być pustynia w studiu filmowym jak z nagrania z Neilem Armstrongiem. Anioł puścił mnie i sapnął.

– Ale grubas mi się trafił.

– To może trzeba było zabrać ze sobą anorektyczną modelkę.

– Walory estetyczne to podstawa. Pewnie zastanawiasz się, jak to się stało, że tak szybko tu przylecieliśmy.

– Mam to w dupie. Nazwałeś mnie grubasem.

– Tylko żartowałem.

– Akurat. Odstaw mnie z powrotem na Ziemię.

– Nie ma mowy. Jesteś moją przepustką do awansu.

– No to mamy problem.

– Chyba ty. Powiedzmy, że zniknę, a ty zostaniesz tutaj kompletnie sam, zawieszony w pół drogi pomiędzy niebem a ziemią.

– Może jednak jakoś się dogadamy.

– Od razu lepiej. Teraz tylko klucze od Piotra i…

Anioł spoglądał smętnie na stojący obok nas stolik, którego chwilę wcześniej nie było. Leżała na nim karteczka z enochiańskim pismem.

– O co chodzi? – zapytałem.

– Napisał, że zaraz wraca, ale lepiej na niego nie czekać. I że kod do drzwi to data narodzin.

– O jakie drzwi chodzi?

– Te za tobą.

Odwróciłem się szybko. Faktycznie były tam drzwi z klawiaturą numeryczną.

– A gdzie stare dobre klucze? – westchnął anioł. – I co mamy zrobić z tym fantem?

– Nie znasz kodu?

– Uczyli nas, że będzie tu czekał Święty Piotr z kluczami. Widocznie doszło w międzyczasie do jakiejś modernizacji.

– I co teraz?

– Data narodzin, ale czyich?

– Może twoich.

– To uniwersalny kod, a ja jestem tylko ziarnkiem piasku nad morzem Wszechświata.

– Może spróbuj wpisać cztery zera. Często pomaga.

– Zaraz… Cztery zera? No tak! Wielki Początek. Narodziny Wszechświata. Trzy-siedem-sześć-jeden.

Drzwi się otworzyły. Ze środka wyleciało kilka karaluchów.

– A te skąd się tu wzięły?

– Widocznie ktoś je przyniósł z zewnątrz. Albo z wewnątrz. Zależy jak na to spojrzeć. One przetrwają wszystko i wszędzie. Są pod tym względem prawie jak anioły. A teraz idziemy się zważyć.

– Już mówiłem, że nie jestem gruby!

– Nie o to chodzi.

Weszliśmy do pomieszczenia, w którym znajdowała się ogromna waga łazienkowa oraz konfesjonał.

– No wskakuj.

Popatrzyłem na konfesjonał.

– Nie tam, na wagę.

Zrobiłem jak kazał. Cyfrowy wyświetlacz pokazał równe osiemdziesiąt kilogramów.

– Ta waga oszukuje – próbowałem się usprawiedliwiać. Natychmiast podskoczyło do osiemdziesięciu jeden kilogramów.

– Każde kłamstwo coś waży. A teraz musisz się wyspowiadać i zrzucić balast grzechów. Tylko tak możesz mieć szansę dotrzeć do nieba.

– Dawno tego nie robiłem.

– Nie musisz używać klasycznej formułki. Po prostu wyznaj grzechy i możemy lecieć dalej.

***

Moje grzechy ważyły naprawdę dużo, bo gdy ponownie wszedłem na wagę wskazywała zaledwie sześćdziesiąt pięć kilogramów.

– No widzisz, gdybyś tyle ważył wcześniej nie byłoby problemów. Z taką ilością grzechów powinieneś mieć na imię Grześ.

– A ty z tak suchymi żartami zamieniłbyś dżunglę w pustynie.

Anioł spiorunował mnie wzrokiem.

– Ja mogę sobie żartować, ale ty lepiej tego nie rób, jeśli nie chcesz zobaczyć jak się gniewam.

– Anioły chyba nie powinny używać przemocy.

– Zawsze potem mogę się wyspowiadać, prawda? No widzisz, wyznawanie win jest lepsze niż jogging. A teraz następna stacja. Mars.

– Wcześniej mówiłeś, że Słońce.

– Kłamałem. Oj tam, zaraz udzielę sobie autorozgrzeszenia.

Chwilę potem staliśmy na równie jałowym gruncie, co wcześniej, ale był znacznie bardziej czerwony.

– Czy nie powinienem przypadkiem jakoś odczuwać zmiany grawitacji i na przykład unosić się w powietrzu?

– Poruszałbyś się jak mucha w smole. Otoczyłem cię anielską aurą. Grawitacja dla ciebie jest wszędzie taka sama.

– Aaa, to wiele tłumaczy. Dobrze mieć takiego kumpla. Jak w ogóle masz na imię?

– Arcturus, ale możesz mi mówić Arktur.

Nagle tuż obok nas pojawiła się grupa istot z dużymi głowami i oczami oraz niepokojąco zielonkawą skórą. Wyglądali niczym stereotypowi Marsjanie. Anioł powiedział coś do nich w dziwacznym języku, podobnym do chińskiego zmieszanego z buszmeńskim. Żadnego z nich nie znałem, ale tak po prostu mi się skojarzyło. Marsjanie wybełkotali coś podobnego.

– Co im powiedziałeś? – spytałem.

– Standardowo zaprosiłem ich do nieba i zapytałem, czy nie chcieliby paru ulotek.

– A oni co na to?

– Że zabiorą mnie na badania.

– Nie rozumiem.

– Chyba wcześniej nie widziały anioła. Chcą na mnie eksperymentować.

– Zaraz… A co ze mną?

– Was, ludzi, dobrze znają. Nie są zainteresowani twoim ciałem. Podrzucą cię z powrotem na Ziemię.

– A co z niebem?

– Innym razem, wybacz.

W następnej sekundzie znajdowałem się z powrotem na Ziemi. Tuż obok mnie małpiszon zlizywał coś z klawiatury. Pomyślałem, że to dobrze wrócić do normalności.

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Zrobiłem jak kazał, choć obawiałem się, ze wpakuje mi scyzoryk w plecy i ucieknie. ← literówka

– A tam w niebie nie macie…?

– Nic z tego. Sami faceci.

Hm…

 

O tak, tag absurd jest jak najbardziej uzasadniony. Trochę nie wiem, co myśleć. Większość żartów była sucha jak język Bralczyka, gdyby mu go wyrwać i podsmażać wystarczająco długo na rozgrzanym kamieniu. Inne z kolei kłóciły się z moim wewnętrznym cenzorem. Pozostałe dwa zasługują jednak na medal, taki z drogiego kruszcu, nie jakiś plastik z biedronki, co je kupują na zawody szkolne, kiedy budżet pozwala na coś więcej niż wydrukowanie dyplomów z błędem w nazwie szkoły.

Napisane sprawnie, szkoda że wpadła literówka, bo wprowadza to chaos, do i tak nieco chaotycznego tekstu (to nie jest zarzut) i w dodatku przesądza o mojej ocenie, która wynosi[nie powiem, bo się wstydzę].

No, to przeczytałem. Dzięki. Czekam na następne. ;)

 

I teraz się zastanawiam,  które dwa masz na myśli. ;)

To chyba nostalgia, jedna wielka tęsknota za tamtymi czasami, tamtą modą, muzyką, stylem, życiem...

No, bizarro z poczuciem humoru. Cześć z wędrówką do nieba wydała mi się nieco za długa, ale może tak być musi że względu na zakończenie. Czyta się bardzo płynnie, baboli nie dostrzegłam

http://altronapoleone.home.blog

Spoglądałem nieufnie na orangutana, który zanieczyścił klawiaturę komputera swoimi odchodami.

Biorąc pod uwagę możliwości „wypróżnieniowe” orangutana oraz porównując jego kubaturę z kubaturą klawiatury komputera, to zawartość eufemizmu w tym eufemizmie – skoro już błąkamy się w oparach absurdu – wydaje mi się przesadnie duża.

(…) tłumaczył się mężczyzna o twarzy przypominającej fileta śledziowego, który zapisał mnie na kurs kreatywnej rachunkowości.

Bardzo konsekwentnie wprowadzasz elementy irracjonalne – narratora na kurs kreatywnej rachunkowości zapisał filet śledziowy. Skubany rybek miał łeb! Nadal go miał, w przeciwieństwie np. do kuzynów „skoreczkowanych” w słoikach od Lisnera.  

Nagle rozległ się głośny kwik i przez drzwi wejściowe przecisnął się prosiak. (…) – To nasz kierownik (…)

Zatrudnianie nieletnich na stanowiskach kierowniczych należy uznać za przejaw głębokiej desperacji. Chyba faktycznie firma znalazła się w kolosalnym dołku kadrowym.

– Chciałbyś dostać się do nieba? – zapytał.

– No pewnie – odparłem szybko. – Wszędzie byle nie tutaj.

A nie miało to brzmieć: „Wszędzie, byle dalej stąd”?

Trafiliśmy do zaułku, w którym śmierdziało moczem.

gdzie? – w zaułku

trafiliśmy – do kogo? do czego? – do zaułka

– Może to ty powinieneś iść przodem? – zagadnąłem.

– Lepiej nie. Nie założyłem majtek, a mój strój jest dość… przewiewny.

„Powiem ci jeno, że to nawet i niepolityczne aniołowi na drabinie siedzieć, bo ucieszny może dać światu prospekt!” Amen.

Chwilę potem staliśmy na równie jałowym gruncie, co wcześniej, ale był znacznie bardziej czerwony.

(…) ale znacznie bardziej czerwonym. Nie będę się rozpisywać, dlaczego właśnie tak.

Tuż obok mnie małpiszon zlizywał coś z klawiatury. Pomyślałem, że to dobrze wrócić do normalności.

Tylko na Marsa i wio z powrotem na Ziemię? A miało być tak pięknie! Pleroma! Bliski kontakt z boską mocą i takie tam inne!  Tymczasem znowu na tym łez padole, na dodatek w biurze, w którym księgowy wali wielkie kupy na narzędzia pracy urzędników.  Nie ma się co takim powrotem specjalnie ekscytować.

 

Początek, według mnie, mocno przeszarżowany, później, gdy już autor nieco ostygł, leci fajnie – dowcipnie, dwuznacznie, lekko. Pzdr.

Bardzo przyjemna lektura :) Dużą ilość dialogu złagodziło stężenie absurdu w absurdzie. Dodatkowy bonus za anioła bez majtek.

 

Pozdrawiam :)

Siema :)

 

Fajna historia, żarty śmieszne, absurd na odpowiednim poziomie. Być może można by pomyśleć nad jakąś puentą/twistem na koniec, bo ten z Marsjanami wydaje mi się lekko z czapy. Ale może tak właśnie powinno być.

Daję kliczka.

 

Jeszcze pierdoła:

 

choć patrząc na sprawę obiektywnie, to istoty niebiańskie najpewniej nie posiadają płci, choć ten wyglądał zupełnie jak facet.

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Pogodny absurdalny absurd. Dla dopełnienia go autor mógł sobie przyznać piórko od anioła. Piórko anielskie – nowa kategoria, Łatwo się czytało.

Absurd i humor trochę jak mieszanka Pratchetta i munchhauseniady. Napisany zgrabnie, szybki do przeczytania tekst. I plus za nowe słowo, którego nie znałem, w tytule – takie coś zwraca uwagę, skłania do myślenia, a co za tym idzie, często do przeczytania tekstu.

 

Voila – powiedział. – Czy coś. Nie znam za dobrze francuskiego.

Tu się przyczepię: prędzej Voilà :)

I może lepsze byłoby “Czy jakoś tak” zamiast “Czy coś”?

 

 

Nie jestem fanem absurdu w takich ilościach, ale czytało się bez bólu :) Początek wyszedł najlepiej. 

Cześć! Tu twój wtorkowy dyżurny :)

 

Na początek garść sugestii (to nie łapanka, jedynie propozycje usprawnień):

powiedziałem, nie wiem, czy bardziej do siebie, czy do niego i również opuściłem pomieszczenie o zapachu ryb i fekaliów.

Za dużo tu naładowałeś. Może:

 

powiedziałem, nie wiem – do siebie czy do niego – i również opuściłem pokój śmierdzący rybami i gównem (tu by siadła mała łacinka dla podbicia klimatu :))

 

Kiedy skierowałem się do wyjścia zaczepił mnie mężczyzna w długiej białej szacie i przyczepionymi do pleców ogromnymi skrzydłami.

Może przy wyjściu/w progu/w drzwiach? Skróciłbyś przeładowane zdanie.

 

– Po co ci były potrzebne te pieniądze?

Zachowane znaczenie bez jednego długaśnego i kwadratowego słowa.

 

– Może jednak jakoś się dogadamy.

Pytajnik na końcu

 

pustynie.

ę

 

Lubię się z Twoim absurdem – raz mniej, raz bardziej, ale się lubię. Parę razy parsknąłem, bo nie ukrywam, przepadam za takim beznamiętnym, niby-poważnym poczuciem humoru. Przedstawione sceny były interesujące, dobrze skomponowane. Może rzeczywiście podróż do nieba ciutkę się dłużyła, ale to tak o długość paznokcia. 

Ogólnie – niezła lektura, więc klikam.

 

Z pozdrowieniami,

 

fmsduval

 

 

EDIT: Drabina Jakubowa to wyśmienity film. Prawie na pewno widziałeś, ale w podobnym klimacie polecam Harry’ego Angela.

 

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

No cóż, Fanthomasie, przywykłam już, że Twoje opowiadania są przesiąknięte absurdem, ale tym razem odbiłam się od zaprezentowanego humoru.

 

i mu­siał­bym za­ło­żyć przy­ciem­nia­ne oku­la­ry. → …i mu­siał­bym za­ło­żyć przy­ciem­nione oku­la­ry.

 

Wy­szli­śmy z bu­dyn­ku i go okrą­ży­li­śmy.Wy­szli­śmy z bu­dyn­ku i okrą­ży­li­śmy go.

 

Tra­fi­li­śmy do za­uł­ku→ Tra­fi­li­śmy do za­uł­ka

 

Voila – po­wie­dział.Voilà – po­wie­dział.

 

napój po­dob­ny z wy­glą­du do Red Bulla. → …napój po­dob­ny z wy­glą­du do red bulla.

 

elik­sir o smaku Red Bulla… → …elik­sir o smaku red bulla

 

A ty z tak su­chy­mi żar­ta­mi za­mie­nił­byś dżun­glę w pu­sty­nie. → Literówka.

 

sta­li­śmy na rów­nie ja­ło­wym grun­cie, co wcze­śniej… → …sta­li­śmy na gruncie rów­nie ja­ło­wym, jak wcze­śniej

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Sympatyczny absurdzik, miło się czytało. Humor zawsze na plus. :-)

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka