Serce Vedrana Eraka wypełniała pogarda. Odrazę dzielił sprawiedliwie między nieokrzesanych prostaków, aroganckich ignorantów, królewskich poborców podatków, nawiedzonych kapłanów i wiecznie pijanych trubadurów. Nie zapominał także o tych czarodziejach, którzy pomimo ewidentnych braków intelektualnych i osobistych, byli w stanie osiągnąć sukces nieosiągalny dla Vedrana, adepta sztuk magicznych trzeciej klasy.
Najbardziej pogardzał sobą.
Gdy dziesięć lat wcześniej z zadartym nosem opuszczał mury Akademii, był pewny, że jest skazany na sukces. Stałe zatrudnienie, może w Gildii Magicznej, albo nawet przy Radzie Królewskiej, było na wyciągnięcie różdżki.
Tymczasem sączył podły podpiwek, siedząc na ławce z nieheblowanych desek w wypełnionej wonią smażonej cebuli i obornika gospodzie w Zadupiu Średnim, czy jak tam się ta wiocha zwała. Drzazgi wbijały mu się w siedzenie, lichy napitek dobijał kubki smakowe, wiatr hulał w pustych kieszeniach.
Co poszło nie tak? – to pytanie dręczyło Vedrana bardziej niż pchły gnieżdżące się w sienniku, na którym spędził ostatnią noc.
Bezradnie pokręcił głową, westchnął ciężko, podniósł się z ławy i ruszył do wyjścia. Gdy zbliżył się do drzwi, zauważył przybity do ościeżnicy pergamin opatrzony królewską pieczęcią. Przebiegł wzrokiem po tekście i uśmiechnął się.
Trzy dni drogi dały Vedranowi nieźle w kość. Gdy wreszcie stanął przed masywnymi drzwiami siedziby głównej Gileańskiej Gildii Magów, marzył tylko o ciepłym posiłku i suchych butach.
Po ostatniej wizycie miał nadzieję nigdy więcej tu nie wracać. Nie mógł jednak przegapić takiej szansy, na porzucenie smrodu, chłodu, ubóstwa i wszystkiego, czego doświadczał jako wędrowny magik do wynajęcia. Żeby wyrwać się z tego przeklętego kręgu, musiał tylko wypełnić opisane w królewskiej nocie zadanie. A do tego potrzebował kilku drobiazgów. I wszystkie mógł załatwić właśnie tutaj.
Pociągnął za sznur dzwonka. Drzwi otworzyły się ze złowieszczym zgrzytem.
W kamiennej, pozbawionej okien sali receptorium panował zawiesisty, wilgotny, przenikający do szpiku kości chłód. Woń pergaminów mieszała się z zapachem omszałej jaskini i torfu. Kilka niewielkich, zaśniedziałych lampek oliwnych nie zdołało pokonać wylewającego się z każdego kąta mroku. Sufit i ściany pomieszczenia tonęły w ciemnościach.
Vedran zacisnął dłonie w pięści i ruszył do środka. Jego kroki dudniły głucho. Gdy potknął się na nierównej posadzce, mógł przysiąc, że w którymś z kątów coś złośliwie zachichotało.
– Licencja magiczna, sygnatura identyfikacyjna, certyfikat dopuszczenia do wyższych misteriów proszę – wyrecytowała siedząca za masywnym stołem leciwa niewiasta, nie przerywając szydełkowania.
Vedran drżącą dłonią wydobył dokumenty ze skórzanego, przewieszonego przez ramię tubusa i położył je na stole. Urzędniczka odłożyła robótkę, rozprostowała zwoje, przejrzała pobieżnie. Po chwili namysłu sięgnęła po drewniane pudełko. Skrzypnęło wieko. Kobieta sprawnym ruchem wydobyła z niego srebrne oprawki okularum veritatis i zamocowała w nich dwie soczewki – jedną zielonkawą i jedną bladoniebieską, całość umieściła na haczykowatym nosie. Pochyliła się nad dokumentami.
Vedran znał procedurę weryfikacyjną, przechodził ją w końcu wielokrotnie. Nie korzystał z fałszywek, używał tylko licencjonowanych środków i zaklęć, a patenty i składki cechowe płacił na czas, więc nie miał się czego obawiać.
Teoretycznie.
W praktyce – za każdym razem pocił się jak opiekany z wolna szczur.
– A tu? – Urzędniczka spojrzała na niego, unosząc cienkie brwi. Kościstym palcem wskazała jeden z pergaminów. – To jest pieczęć uprawnień trzeciego stopnia.
Vedran poczuł, że strużka potu na skroni zamienia się w miniaturowy sopel lodu.
Kobieta z dezaprobatą pokręciła głową i sięgnęła do stosu broszur.
– Powinniście odświeżyć sobie, co mówi Regulamin Receptorium – oświadczyła, podając jedną z ulotek. – Magicy stopni poślednich, nie będący pracownikami Gildii, winni stawiać się na spotkanie z Radą w stroju ceremonialnym. Tymczasem, wy – tym razem kobieta wycelowała kościsty palec w Vedrana – macie na sobie szatę w nieprzepisowym kolorze, o nieprzepisowej długości. To samo włosy. Włosy powinny być nie krótsze niż dwanaście i pół standardowej longitudy.
Młody magik zacisnął zęby, tłumiąc przekleństwo. Szata, którą nosił, była jego jedynym odzieniem. A włosy miał ostrzyżone krótko. Praktyczne rozwiązanie dla włóczęgi, którym de facto był.
Tak skutecznie omijał to przeklęte miejsce, że nie był świadomy nowych zasad w Regulaminie.
Nie mógł zdobyć odpowiedniej szaty, nie miał na to ani czasu, ani funduszy. Przedłużenie włosów wykraczało poza jego uprawnienia magiczne. Zerknął do broszury, którą otrzymał od urzędniczki. Swoją szansę znalazł w punkcie sto dwunastym.
– Przybywam w niezwykle ważkiej sprawie, w związku z królewską notą – oświadczył dostojnie. – Czy moglibyśmy potraktować to jako… hmmm… okoliczności specjalne?
Kobieta zamyśliła się. Przechyliła głowę i jeszcze raz przyjrzała Vedranowi.
– Ale traficie na koniec kolejki. I wyczyścicie buty.
Vedran odetchnął.
Urzędniczka zmrużyła oczy.
– Nie zapomnijcie też o dodatkowej opłacie.
Vedran zacisnął zęby i wysupłał z mieszka ostatnie numy.
Kobieta podniosła się z krzesła, wyciągnęła przed siebie obie dłonie, wyszeptała formułę. W powietrzu trzasnęło, zapachniało spalenizną, a na jednej ze ścian pojawiło się przejście do korytarza wypełnionego falującą mleczną poświatą.
– Trzeci portal po lewej stronie – oświadczyła, zajmując miejsce za wielkim stołem. Sięgnęła po szydełko. – I pamiętajcie o tych butach.
Siedzisko, które Vedran zajmował od kilku godzin było twarde i niewygodne. Trzeszczało i skrzypiało przy każdym ruchu, nawet jeżeli jedynym ruchem, który Vedran wykonywał, było zgrzytanie zębami.
Po przejściu przez portal trafił do niewielkiej komnaty, będącej zapewne poczekalnią najniższej klasy. Świadczył o tym całkowity brak dekoracji i wygód oraz intensywna woń zatęchłej ścierki wypełniająca wnętrze.
– Pamiętaj, po co tu jesteś – mruczał pod nosem, ściskając w kieszeni zabraną z gospody królewską notę. – Czy legendarny G’hallaar Mocarz narzekał na trudy, gdy latami szukał leża smoka Odariona? A czy największa pośród wieszczek Unnesta użalała się nad sobą, będąc zakładniczką okrutnego Hofinga? No właśnie.
Płomyk zwisającej z sufitu samotnej latarenki niespodziewanie zadygotał. Vedran rozejrzał się niepewnie. Gdy uszy wypełnił mu szum, w ustach poczuł słony smak, a otaczająca przestrzeń wyostrzyła się i zaczęła tracić kolory, już wiedział.
Nie zdążył nawet zakląć. Poczekalnię zalało ostre, białe światło, lodowaty podmuch zepchnął go z siedziska, a niewidzialna siła wessała w ciemność, szarpiąc, tarmosząc, pozbawiając tchu.
Lądowanie było dość gładkie. Mimo to mdłości zgięły Vedrana w pół.
Przełknął ślinę, zacisnął usta.
Bezskutecznie.
Fala wymiocin chlusnęła prosto na jego niedawno wyczyszczone buty.
Wyprostował się powoli.
Wylądował w sporej komnacie. Witrażowe okna mieniły się purpurą i srebrem. Na jednej ze ścian dostrzegł ogromny batalistyczny obraz. Sądząc po stylu, było to jedno z wczesnych dzieł braci de Trevl. W kącie stała donica ze wspaniałą jarzębiną światłonośną, gatunkiem od lat niewystępującym w naturze. Nad potężnym, marmurowym kominkiem zawieszono szkielet ogromnego ptaszyska. Kształt dzioba i rozpiętość skrzydeł wskazywały na jakiś rodzaj jadowitego kolumbida. Do tego pozłacane świeczniki, eleganckie, aksamitne kotary, delikatna woń luksusowego kadzidła.
Vedran poczuł parcie na pęcherz.
Na środku sali, przy okrągłym stole zarzuconym różnego rodzaju dokumentami, siedziały trzy osoby.
Centralne miejsce zajmowała kobieta o ogromnej tuszy i przenikliwych, ciemnych oczach, odziana w połyskującą, jaskrawo pomarańczową szatę. Vedran nie miał pojęcia, kim jest ta olbrzymia niewiasta, kolorem i kształtem przypominająca dojrzewającego pomidora.
Po jej lewej stronie drzemał zasuszony staruszek owinięty grubym pledem. Pasma cienkich, siwych włosów zwisały smętnie z jego głowy. Pomarszczona skóra barwy popiołu była usiana ciemnymi plamkami.
To musi być mistrz Cerius! – pomyślał Vedran. Najstarszy z żyjących czarodziejów! Odkrywca substancji ciemnej!
Trzecią osobą przy stole był szczupły, młody mężczyzna w czarnym, eleganckim kubraku. Na jego piersi spoczywał medalion arcymistrzowski.
Serce Vedrana zadudniło, płomień wypełzł na uszy i policzki. Tego osobnika znał aż za dobrze.
Erkliff z Vans. Młody, ambitny czarodziej, którego ulubionym hobby było dręczenie studentów Akademii.
– Brawo! Doprawdy doskonała aportacja. Winszuję – głos młodego arcymistrza przeszył ciszę lodowatym ostrzem.
Łajdak – pomyślał Vedran.
Splunął na podłogę, po czym otarł usta chusteczką, którą na szczęście miał przygotowaną w rękawie.
– Czy moglibyśmy przejść do sedna? Szkoda czasu na takie gierki, Erkliff – warknęła kobieta.
Wykonała niedbały gest dłonią i kałuża wymiocin wyparowała z głośnym mlaśnięciem.
– Droga Ravindro, oczywiście. Nie śmielibyśmy marnować twego drogocennego czasu. – Erkliff skłonił się w jej stronę.
A więc to była Mistrzyni Ravindra Argear. Vedran nigdy nie miał okazji spotkać jej osobiście, ale to, co o niej słyszał, napełniało go jednocześnie podziwem i lękiem. Jak ta historia z weselem księcia Ranorisa…
– Giń, grabiejżco! – wychrypiał nagle Cerius, zrywając się z fotela. Pled osunął się na podłogę, odsłaniając pasiastą koszulę nocną.
Vedran opuścił wzrok i przestąpił kilka razy z nogi na nogę.
Ravindra delikatnie położyła dłoń na ramieniu staruszka, ten zacmokał, opadł na siedzisko i ponownie zapadł w drzemkę. Kobieta zwróciła się do Vedrana.
– Z czym do nas przychodzicie?
Vedran odetchnął głęboko i zbliżył do stołu. Z kieszeni wydobył królewską notę.
– Z tym.
Staruszek zachrapał głośno, z kącika ust potoczyła się ślina. Ravindra zmrużyła oczy, a jej brwi uniosły się lekko. Erkliff parsknął.
– Dobrze rozumiem, że chcesz się podjąć rozwiązania królewskiego problemu? – uśmiechnął się złośliwie.
Vedran potaknął.
Erkliff zachichotał.
– Uroczy. Doprawdy uroczy jesteś… ehm… Jak właściwie się nazywasz? – Zerknął w leżący przed nim pergamin. – Vedran Erak? Nie kojarzę. – Pokręcił głową i rozparł się na krześle. – Oczywiście zdajesz sobie sprawę z konsekwencji w razie porażki? A może jesteś na to zbyt głupi?
Vedran poczuł wzbierającą w jego trzewiach falę gniewu. Musiał zachować spokój. Zastosował więc najlepszy znany mu sposób. Wyobraził sobie dostojną Radę w samych gaciach.
Zadziałało.
– Mam pewien pomysł, jest on trochę osobliwy…
– I przekracza wasze uprawnienia, więc zwracacie się do Rady o tymczasowe ich rozszerzenie? – bezceremonialnie przerwała mu Ravindra.
– Tak. – Vedran z szacunkiem skłonił głową w jej stronę. – Będę potrzebował także dostępu do Leksykonu Nauk Wyzwolonych mistrza Fabulusa oraz pewnych substancji, na które nie mam licencji. Proszę, tu jest lista.
Położył na stole gęsto zapisany świstek.
Ravindra wyciągnęła po niego rękę, jednak to Erkliff był szybszy. W skupieniu studiował zapiski przez dłuższą chwilę.
Vedran poczuł kroplę potu sunącą wzdłuż kręgosłupa.
– Bezczestna ciekączka, tak, tak – zamruczał Mistrz Cerius, a głowa opadła mu na piersi.
Ravindra wzniosła oczy.
– Plan rytuału i schemat zaklęć też macie? – zwróciła się do Vedrana.
– Proszę, to jest wstępny projekt. – Podał kobiecie zwój. – Mogę uszczegółowić, jeżeli…
– Projekt wstępny to robota dla studenta pierwszego roku, a ty, pozwolę sobie przypomnieć, jesteś dyplomowanym magikiem trzeciej klasy – warknął arcymistrz.
– Spuść napięcie z pęcherza, Erkliff – odezwała się Ravindra. – Do odrzucenia wstępny plan w zupełności wystarczy.
Vedran poczuł miękkość w kolanach.
– Odrzucenia? – wybąkał niepewnie.
– Tak. Odrzucenia – odpowiedziała chłodno mistrzyni. – A czego się spodziewaliście? Przychodzicie znikąd, z nędznymi referencjami. Wasze oczekiwania są, jakby tu powiedzieć… – zawahała się na moment – odrealnione. Tak, to dobre słowo. Poza tym macie brudne buty.
Serce Vedrana zatrzymało się, po czym ruszyło galopem. Wszystkie emocje – gniew, determinacja, nadzieja na lepsze życie ulatywały z niego tak samo nieubłaganie, jak para z końskiego łajna urżniętego na drodze w mroźny poranek.
Nie chciał się poddać.
Nie mógł się poddać.
To była jego szansa.
Jedyna i tak długo wyczekiwana.
Już miał otworzyć usta, gdy odezwał się Erkliff.
– Moja droga, dajmy młodemu Vervanowi szansę na przekonanie nas do swojego planu – mówił uśmiechając się, a każde słowo ociekało nienaturalną słodyczą.
– Vedran. On ma na imię Vedran. – Ravindra spojrzała na Erkliffa z obrzydzeniem. – Osobiście nie widzę takiej potrzeby. Sama ta królewska nota jest niedorzeczna. Kaprys, ot co!
– Ależ moja droga! – obruszył się Erkliff. – Tu chodzi o najistotniejsze dla królestwa kwestie. Każda dziedzina czerpie potęgę z siły swojego pana. Niepewny siebie, melancholijny król to katastrofa. Także wizerunek władcy, zarówno wśród swoich poddanych, jak i na arenie międzynarodowej, jest równie ważny. No i pozostaje jeszcze problem sukcesji.
Ravindra prychnęła, ale nie podjęła dyskusji. Skinęła tylko na Vedrana.
– Dobrze, wysłucham, co macie do powiedzenia, żebym potem z czystym sumieniem mogła wasz wniosek odrzucić. – Obróciła się w stronę arcymistrza. – Nie więcej niż trzy pytania.
Ciało Vedrana napięło się.
Czekał.
Erkliff wygładził przód kaftana i odchrząknął.
– Z tych zapisków wynika, że proponowaną procedurę oparłeś na teorii hormonalnej. Tymczasem teoria ta nigdy nie została uznana przez Akademię. Ktoś – Erkliff zmrużył oczy – mógłby pomyśleć, że uważasz się za mądrzejszego niż kolegium arcymistrzowskie.
Vedran gwałtownie wciągnął powietrze do płuc.
– Z całym szacunkiem, projekt mój został oparty nie na teorii, ale na praktyce. Podobne procedury przeprowadzałem z sukcesem. Tyle, że nie u ludzi, a u zwierząt. Głównie parzystokopytnych, ale także dwu– i trzy– rogatych. I ptakach, w większości nielotach.
Ravindra szeroko otworzyła oczy, a jej policzki zapłonęły czerwienią.
– Chcecie powiedzieć, że zamierzacie potraktować króla jak… jak… bydło?!
Vedran skulił się w sobie. Niepotrzebnie wszedł w szczegóły.
– Pani Argear, wybaczcie, nie miałem na myśli nic złego. – Skłonił się w stronę zacietrzewionej kobiety. – Mimo naszych osiągnięć cywilizacyjnych, kulturalnych i tak dalej, my ludzie pozostajemy mimo wszystko zwierzętami. Szczegóły rytuału należy oczywiście dopracować, dopasować do wymogów bytu zaawansowanego, ale rozumiecie, że podstawy… – Rozłożył ręce.
– Muszą pozostać takie same – z niechęcią dokończyła Ravindra.
Erkliff uśmiechnął się krzywo.
– Moje kolejne pytanie dotyczy jednej z substancji na liście. Chodzi o wyciąg z bagiennika czerwonego. Jak zapewne dobrze pamiętasz, jest to substancja zakazana, a prawo do jej stosowania mają tylko mistrzowie i arcymistrzowie. Wyjaśnij, w jaki sposób poznałeś ją na tyle dobrze, żeby wykorzystać w swoim planie? – zakończył z satysfakcją i rozparł się na krześle.
Ty skurwysynu zjełczały – pomyślał Vedran. Mógł się tego spodziewać. Co robić? Kłamać? Lawirować? Zemdleć?
Zacisnął dłonie w pięści, przymknął oczy, zebrał w sobie całą odwagę, która mu pozostała, po czym przemówił spokojnym i tylko lekko drżącym głosem:
– Obserwowałem pokaz arcymistrzowski. Nielegalnie. Na ostatnim roku Akademii. Schowałem się w szafie i… – Opuścił głowę. – Potem czytałem o tym trochę, a dokładne użycie zaplanowałem przez aproksymację i drugą zasadę gatunków podobnych.
Ravindra spojrzała na niego. W jej ciemnych oczach błyskały ogniki gniewu.
Erkliff złożył usta w dziubek.
– Ho ho! Ktoś tu ma ambicje. Ale nielegalne podglądanie? Proszę, proszę, kto by pomyślał. – Zatarł ręce i uśmiechnął się od ucha do ucha. – Moje ostatnie pytanie – kontynuował leniwie – dotyczy warunku granicznego. Zgodnie z teorią wielu przestrzeni…
Vedran nie wytrzymał napięcia i wpadł arcymistrzowi w słowo:
– Magia nie ma granic. Tak, znam tę teorię. Ale się z nią nie zgadzam. – Wyprostował się dumnie.
Ravindra huknęła pięścią w stół. Część pergaminów spadła na podłogę.
– Uważaj! Za coś takiego ląduje się w lochu!
Erkliff klaskał, chichocząc.
Vedran odetchnął głęboko. Nie miał już nic do stracenia. Pragnął jedynie czerpać satysfakcję z tej jednej chwili prawdy.
– A te wszystkie procedury? Certyfikaty? Stopnie wtajemniczenia? Inne banialuki? A cóż to jest innego niż stawianie magii granic? Sztucznych! – ryknął Vedran, a krople śliny poleciały wprost na członków dostojnej komisji. – Ale jednak granic.
Popatrzył na śliniącego się przez sen Ceriusa. Na osadzone w pulchnej twarzy ciemne oczy Ravindry, wciąż połyskujące gniewnie. Na Erkliffa lustrującego stan swojego kubraka. Zmobilizował resztkę godności i ostatkiem sił wycedził:
– Proszę o odpowiedź, szkoda mojego i waszego czasu.
– Trzebieże kwaśnicą porosły, oj porosły… – zabełkotał Cerius.
A potem zapadła ciemność.
Najpierw usłyszał szum suchych liści poruszanych wiatrem. Po chwili dołączyły delikatne ptasie świergoty i trzeszczenie konarów.
Powietrze było chłodne, rześkie, pachnące zielenią i ziemią.
Leżał na wznak, na nierównej, twardej powierzchni.
Powoli otworzył jedno oko.
Gęstwina liści. Przebijająca się gdzieniegdzie szarość nieba.
Usiadł.
– A więc wykopali mnie. Nawet nie na bruk, tylko prosto do lasu – skonstatował.
Vedran Erak podniósł się, otrzepał ubranie. Zignorował obryzgane wymiocinami buty. Między drzewami kusząco jaśniał trakt.
Ruszył, zostawiając Gilean za plecami.
Był wolny. A przed nim stał otworem cały świat.
Prawie cały.