Po długiej wędrówce przez śnieżne zaspy dotarli wreszcie do bram stolicy, chociaż Emasduhi nigdy nie zgadłby, że coś tak żałośnie mizernego może znajdować się w jego mieście. Wrota były małe, bardziej przypominając swym rozmiarem furtkę niż wejście do stolicy potężnego królestwa, a ich zbutwiałe, naznaczone wyżłobieniami wierzeje ledwo wisiały na zawiasach, poskrzypując cicho, jak gdyby wołały o pomoc. Nie wydawało się jednak, by ta pomoc miała prędko nadejść, gdyż wszystko w okolicy prezentowało sobą podobnie nędzny obraz. Mury, które książę znał jako potężne fortyfikacje oplatające pałac i całe miasto wysokim pierścieniem, tutaj były ziejącą dziurami ruiną, przypominającą szczerbaty uśmiech. Obrazu rozpaczy dopełniały nietknięte pługami zaspy, obrastające fortyfikacje jak pleśń na gnijącym mięsie.
– Któż dokonał tych zniszczeń?! – zakrzyknął zdumiony Emasduhi. – Wszak miasto nie było nigdy atakowane!
Zartar pozwolił sobie na lekki, sardoniczny uśmiech.
– Dokładnie. Zatem czemu dobry kamień ma się marnować? Ilekroć ktoś w mieście potrzebuje budulca wysokiej jakości, to sięga tutaj.
– Ale… jakże to tak?! – bulwersował się książę, biegnąc wzrokiem po rozległych zniszczeniach. – Trzeba to powstrzymać!
– Trzeba, powiadasz? Jakim sposobem? Nasyłając gwardię na przedsiębiorczych obywateli? W imię garści kamieni, które stoją między ludźmi, którzy nikogo nie obchodzą, a wrogą armią, która nie nadejdzie?
– Ludzie mojego miasta jak najbardziej mnie obchodzą! – zaprzeczył surowo Emasduhi.
– Doprawdy? Kiedy ostatni raz miałeś kontakt z człowiekiem, który nie był służącym w pałacu albo kolejną nałożnicą?
Książę zamilkł, coraz bardziej zirytowany krnąbrnością Zartara, lecz także speszony prawdziwością jego słów, uderzających niczym nóż w miękkie podbrzusze jego psychiki. Jego wiedza o świecie faktycznie pochodziła z opowieści dworzan i ludzi odwiedzających pałac: kupców, oligarchów i mówców bogów. O ulicach miasta za murami pałacu wiedział niewiele więcej niż o odległych krainach za oceanem na zachodzie i południu, czy kolosalnymi pasmami górskimi na wschodzie i północy. Potrafił wyrecytować nazwy, herby i zawołania każdego klanu na kontynencie, lecz równie dobrze mogły być to mityczne bestie, gdyż znał je jedynie ze słuchu. Wyłącznym kontaktem ze zwykłymi obywatelami kraju, którym miał rządzić, były spotkania ze służącymi, nałożnicami i wojownikami z gwardii. Tak też miało być, król miał stanowić przykład, prowadzić w drodze na Szczyt i inspirować do wielkich czynów, podczas gdy od kontaktów z poddanymi byli ludzie jak Zartar. Ten układ nabierał jednak innej wymowy, gdy stało się w obliczu ruiny, jaką mieli teraz przed sobą.
Emasduhi nie wiedział, co powiedzieć, lecz jego przewodnik najwyraźniej nie spodziewał po księciu niczego innego, gdyż nie czekał nawet na odpowiedź, tylko ruszył pod żałosną, gnijącą bramę. W mroku rzucanym przez opuszczony barbakan powitały ich liczne sylwetki, które wypełzły powoli z cieni. Demonstracyjnie wolno rozeszły się na boki, tak by otoczyć każdego, kto zbliży się do bramy. Wszyscy z nich byli straszni, obwieszeni bronią, z mordem wypisanym w błysku swoich złych oczu. Postać pośrodku grupy była tak wysoka i blada, że przypominała bezlistne, przeżarte chorobą drzewo. Zniewieściała twarz o delikatnych rysach, ewidentne upodobanie do ekstrawaganckiej biżuterii oraz jedwabny szal zawiązany wokół szyi powinny nadać jej aurę kogoś delikatnego, lecz nie były w stanie ukryć faktu, że mieli przed sobą twardego mordercę. Jego twarz i ręce były pokryte licznymi, paskudnie zrośniętymi bliznami, a ruchy zdradzały szybkość weterana niezliczonych walk i bójek. Książę zadrżał na widok grupy bandytów i miał ochotę zawrócić, lecz Zartar nawet nie zwolnił kroku.
– Czołem, szefie – przywitała się blada postać, krzyżując żylaste ramiona na piersi i podzwaniając licznymi bransoletkami. Spojrzała potem na księcia i oceniła go z góry na dół, niczym kawał mięsa.
Emasduhi szybko uciekł wzrokiem w bok na widok obrzydliwie bezczelnego uśmiechu na bladej twarzy i złowieszczego spojrzenia czarnych oczu, pustych jak u morskiej bestii.
– Nie wspominałeś, że będziemy robić za niańki – powiedział wojownik, a cichy rechot przetoczył się przez grupę wokół nich.
– Będziecie robić, co wam rozkażę – odparł spokojnym tonem Zartar, jak gdyby stał pośród gromadki niefrasobliwych dzieci, a nie twardych morderców. – Jak chociażby gdy każę odnosić się z szacunkiem do waszego księcia.
Postać prychnęła ze złością, lecz posłusznie skinęła głową w stronę Zartara, a następnie Emasduhiego.
– Wybacz, szefie. Proszę o wybaczenie szanownego księcia.
– Widziałem w życiu szczersze przeprosiny – skomentował to obojętnym głosem mężczyzna w złotej masce, nie dając przemówić księciu.
Gniew zniekształcił delikatną twarz mordercy, a czarne oczy zaskrzyły żądzą krwi, lecz jego niesamowicie wysoka sylwetka pokornie skłoniła się nisko, wyglądając, jakby miała złamać się w połowie.
– Najmocniej przepraszam Waszą Książęcą Mość – powiedziała blada istota, bez cienia ironii w głosie.
– Lepiej. Teraz ruszajmy. Książę jest wielce zatroskany o losy swych poddanych.
Na brudnych twarzach morderców wykwitły bezczelne uśmiechy i pragnienie roześmiania się, jednak żaden nie ośmielił się tego zrobić. Zamiast tego przeszli przez bramę, odpychając kopniakami jej żałosne wrota i ustępując drogi Zartarowi oraz Emasduhiemu. Gdy książę znalazł się po drugiej stronie murów, jego nozdrza natychmiast zaatakował smród nieporównywalny z niczym, co kiedykolwiek czuł. Fetor zdawał się wpychać swoje obrzydliwe, brudne palce głęboko w jego nos i gardło, grzebiąc agresywnie wewnątrz czaszki oraz szarpiąc za przełyk, by wyrwać z niego zawartość żołądka.
– Na bogów… – zakasłał, zginając się wpół i usiłując z całej siły nie zwymiotować. – Cóż to za paskudna woń?
– Nie poznajesz? – spytał rozbawiony Zartar. – To wszak twoi poddani.
Mężczyzna w złotej masce zatoczył ręką wokół. Książę z trudem podniósł wzrok i spojrzał załzawionymi oczami na to, co mu pokazywano. Początkowo nie mógł uwierzyć w widok przed sobą i aż zamrugał oraz przetarł łzy z twarzy, aby upewnić się, że to nie jakaś iluzja czy koszmar. Miasto wokół było kłębowiskiem odstręczających i byle jak skleconych ruder, a cała okolica wyglądała niczym pobojowisko po zaciętej bitwie, które następnie zostało zalane ściekami. Ku swemu zgorszeniu zdał sobie sprawę, że to ostatnie nie było dalekie od prawdy. Odchody zaiste spływały wraz ze strumieniem błota oraz nieczystości, który wżerał się między zaspy brudnego śniegu i który służył za główną aleję tej zapomnianej przez bogów dzielnicy.
Kilku odrapańców, wcześniej zajętych leczeniem kaca za pomocą piwa, umknęło w popłochu na widok grupy morderców, którzy ustawili się teraz szpalerem wokół księcia i Zartara.
– Przez tysiące pokoleń panowania na tym kontynencie deptaliście takim ludziom po karkach – skomentował ten widok mężczyzna w złotej masce, tonem nauczyciela omawiającego niezbyt skomplikowany temat. – Ujarzmialiście i wykorzystywaliście słabych według igraszek waszej woli, nigdy nie zastanawiając się, co dzieje się z tymi, którzy są uznawani za niegodnych, zbyt miernych, odrzuconych. Tymczasem oni zbierali się w szczelinach cywilizacji jak łajno w gnojówce, czekając tylko, aż osiągną krytyczną masę. Zbierali się w miejscach takich jak to, z dala od oczu władzy i waszych delikatnych żołądków, by przypadkiem nie pobrudzić gównem waszego sumienia.
– Na Przodków, to jakiś koszmar – wysapał Emasduhi, nie wiedząc, co innego powiedzieć.
Zartar skinął dłonią i całą grupą ruszyli w dół ulicy, zanurzając się po kostki w strumieniu nieczystości. Książę wzdrygnął się ze zgrozą, czując, jak wlewają mu się do butów i oblepiają stopy swym paskudztwem.
Wieść o ich przybyciu musiała już roznieść się po okolicy i przetoczyć echem paniki, sądząc po zamieszaniu, jakie rozgrywało się w głębi tej ponurej dzielnicy. Ludzie pierzchali do swoich bud i chowali się w lichych lepiankach. Nieliczni, którzy mieli drzwi, zatrzaskiwali je z hukiem i zapierali, czym się dało.
– Czemu oni żyją w takich warunkach? – spytał wciąż osłupiały. – Czemu nie znajdą pracy, nie zbudują lepszych domów?
– Gdyż to nędzne kreatury uzależnione od jałmużny, niezdolne do wysiłku ponad otwarcie butelki wódki. My oferujemy im ciężką drogę na Szczyt śladem silniejszych od nich, podczas gdy wróg obiecuje wniesienie ich tam na plecach tychże silniejszych. Jak widzisz zatem, grunt jest tu niezmiernie podatny na poglądy Ludzi Morza mówiące o tym, że wszyscy są równi i wszyscy zasługują na zaspokojenie wszelkich swoich potrzeb. Rozprzestrzeniają się tu jak jakaś plaga. Usiłowałem powstrzymać ją tradycyjnymi metodami, jak kazania mówców bogów albo zniszczenie reputacji prowodyrów całego ruchu, jednak ta ideologia wydaje się zaskakująco odporna na podobne zabiegi. W akcie frustracji dokonałem kilku zabójstw kreatur najgłośniej nawołujących do nowego porządku świata, lecz niczym karaluchy są niemożliwi do wytępienia i za każdym zabitym krzykaczem pojawiają się kolejni na jego miejsce, jeszcze bardziej radykalni.
Gdy Zartar mówił, krocząc pewnie między ruinami, książę przyglądał się całej okolicy. Był w szoku, że dwa tak odmienne światy mogą istnieć tuż obok siebie. Niecałą milę dalej starszyzna klanów i kupcy dyskutowali o towarach o wartości setek tysięcy sztuk złota, otoczeni przez służbę i popijający wino ze srebrnych kielichów, a tuż pod ich nosami odbywał się teatr bezsensu, gdzie każdy dzień pełen był nowych tragedii.
– Rozważałem odcięcie tej dzielnicy od świata i powolne zaduszenie całej szarańczy, jednak to wydaje mi się marnotrawstwem zasobów. Pozostaje nam jeszcze sprawdzona od wieków metoda ochrony statusu quo, jaką jest zorganizowanie fanatycznych bojówek pośród tutejszych ludzi. Tych z nich, którzy wybiorą dyscyplinę i ojczyznę, ponad mrzonki o równości. Zaopatrzeni w broń od wojska i odpowiednio podburzeni szybko wyrżnęliby wszystkich naszych oponentów i zaprowadzili tutaj porządek, jednak mogliby chcieć potem sięgnąć poza ten gnojownik, by wkroczyć z butami między prawdziwych ludzi. Na to nie możemy pozwolić. Nie wspominając, iż konwersowanie z takimi istotami oraz delikatne manipulowanie nimi to dużo pracy i gwałt na naszych wolnościach.
– Zatem jakie rozwiązanie znalazłeś?
– Najlepsze, jak zawsze. Albowiem ich wyzwolimy, tu i teraz. Zniszczymy społeczność, na której polegają, zniszczymy więzi, które ich niewolą, zniszczymy kajdany, które dźwigają, zostawiając tylko jednostkę. Wolną i niezależną. Wreszcie zostaną wyrwani z szarej egzystencji i przeciętności, z pracy bez celu i bez satysfakcji, otrzymując godny cel w życiu, zamiast powolnego dogorywania z dnia na dzień. Damy siłę bezsilnym i wolność zniewolonym. Będą mogli wyrażać swoją ambicję i indywidualizm, myśleć, co chcą, mówić, co chcą, robić, co chcą…
– …tak długo, jak będą zabijać, kogo każemy i kiedy każemy – wszedł mu w słowo Emasduhi, sam zaskoczony własną śmiałością.
Zartar zamilkł, a zadowolony uśmiech wykwitł na jego przystojnej twarzy.
– Szybko łapiesz, młody książę – pochwalił go, chyląc lekko głowę z uznaniem.
– Dawno nauczyłem się, że twoje piękne słowa to jedynie jedwabne rękawice skrywające dłoń z ołowiu. Dłoń gotową zacisnąć się na gardle całego świata, jeśli zajdzie taka potrzeba.
– Dość dramatycznie to ująłeś, lecz nie mogę odmówić ci racji. Pozwól zatem, że ściągnę tę rękawicę i okażę swą jakże twardą dłoń.
Zatrzymali się pośrodku czegoś, co z pewnością miało być tutejszym rynkiem, lecz z uwagi na stan lepianek wokół i jezioro nieczystości w jego centrum bardziej przypominało chlew.
– Czy wiesz, młody książę, jak twoi poddani radzą sobie z problemem szczurów? Nie polują na nie pojedynczo, to mijałoby się z celem. Zamiast tego zakopują w ziemi wysoką beczkę i wrzucają do niej orzechy, jabłka, ziemniaki, cokolwiek, co mają pod ręką. Szczury nie są znane ze swej wybredności. Gryzonie przychodzą po swą jałmużnę, licząc, iż człowiek chce je nakarmić, i wpadają do beczki. Nie minie dużo czasu, a złapiesz w ten sposób wszystkie szczury w okolicy. Co wtedy robisz?
– Palisz je? – zasugerował Emasduhi, mając przemożne pragnienie, by właśnie to zrobić z dzielnicą, w jakiej się znajdowali. Wszystko przed jego oczami krzyczało, że było za późno na wszelkie próby ratunku i tylko święte oczyszczenie ogniem mogło tutaj pomóc.
– Nie. Jakkolwiek doceniam destrukcyjny urok płomienia, nie jest narzędziem, którego używasz w takiej sytuacji. Gdy masz już wszystkie szczury zamknięte w jednej beczce, po prostu zostawiasz je samym sobie, a one zaczynają pożerać się nawzajem. Będą żreć i mordować, aż zostanie garstka. I co wtedy? Pozwalasz im także się zjeść, by cało wyszedł tylko jeden, najsilniejszy szczur? Nie. Wtedy wyciągasz je wreszcie z beczki i puszczasz w świat. Lecz teraz nie jedzą już orzechów, ziemniaków czy jabłek. Nie liczą na resztki rzucone przez swoich ludzkich panów. Teraz jedzą inne szczury. Dałeś im nie tylko wolność, lecz także siłę. To samo planuję uczynić tutaj. Weźmiemy tłuszczę, jakiej wróg chciał użyć przeciwko nam, i zmienimy ją w naszą broń.
– Jak chcesz to osiągnąć? Jak mają walczyć przeciwko naszym wrogom, gdy ci obiecują im bogactwa?
Zartar skinął na trupiobladego mordercę, a jego gang natychmiast rozbiegł się po okolicznych budynkach. Słychać było jęki, płacze, błagania. Biedota przekrzykiwała się, każda nacja w swoim języku, tworząc dziwaczny jazgot. Szczekanie jednych mieszało się z gardłowym zaśpiewem innych, wszystko to zabarwione zwierzęcą paniką. Mordercy Zartara wyganiali wszystkich z ruder, chatek, spelun i innych kryjówek, zaganiając na plac jak bydło na rzeź. Książę nigdy nie widział bardziej wyniszczonych, nędznych i ohydnych ludzi. Mieli obrzmiałe i brudne twarze, wychudzone sylwetki oraz niezgrabne ruchy. Wszystko w nich go odpychało: wygląd, zachowanie, nawet obce języki, którymi się posługiwali. Wlekli się po ulicy ze spuszczonymi głowami, jedni zaspani po wielu nieprzespanych nocach, inni otępiali od alkoholu lub używek, jeszcze inni po prostu tępi. Nikt nawet nie przejmował się wartkim strumieniem odchodów, w jakim brnęli, choć mało kto miał jakiekolwiek obuwie. Nikt nie usiłował się stawiać czy uciekać. Szli pokornie tam, gdzie ich spędzano.
– Będą walczyć przeciwko naszym wrogom, gdyż nie pozostawię im żadnej alternatywy. A gdy z nimi skończę, nie będą już marzyć o obalaniu autorytetów czy obrażaniu bogów, tylko skupią się na tym, co ważne.
Wszyscy okoliczni mieszkańcy zostali zrzuceni na plac, po czym otoczeni przez morderców pod rozkazami bladego potwora. Zartar skinął po raz kolejny, a gang rzucił kilka garści broni na środek placu, prosto w błoto i nieczystości. Chociaż ciężko było nazwać to, co rzucono, bronią. Kije, nieobrobione kamienie, pałki, jakieś narzędzia. Nijak się miały do zabójczego oręża tworzonego przez klany, z twardych krzemieni osadzonych w solidnych maczugach, a tym bardziej do niepokonanego brązu gwardii króla.
– Dziesięciu przeżyje – przemówił blady potwór, a jego wysoki głos brzmiał teraz straszniej niż najbardziej tubalny bas zawodowego żołnierza.
Reszta gangu dobyła swoich broni, by nie pozostawić żadnych wątpliwości co do losu stawiających opór. Obdrapańcy wlepili w nich swój otępiały wzrok, niektórzy zbyt przerażeni, inni zbyt zmęczeni lub przepici, by cokolwiek zrobić. Tylko paru biedaków zaczęło powoli gramolić się w stronę rzuconych broni, przyglądając się im, jak gdyby nie wiedzieli, co z nimi zrobić. Oszołomieni, bezradni jak dzieci. Ciężko myśleli, a jeszcze ciężej się ruszali. Jakiś południowiec z dalekich stron, o wysuniętej szczęce i małych oczkach, gapił się na kij pod swoimi stopami, lecz nawet nie drgnął w jego stronę. Bladzi palacze opium zachowywali się jak w letargu, nawet nie wiedząc, gdzie się znajdują. Matki z dziećmi były jedynymi, które pojęły sytuację, w jakiej się znalazły, lecz nawet one nie działały, a jedynie rozglądały się w panice i szukały ratunku ze strony innych. Wreszcie ktoś w głębi tłumu zrozumiał, co musi zrobić, i zaatakował. Wkrótce przemoc rozeszła się okrutną falą. Rozpoczęła się krwawa orgia bestialstwa i bezsensu.
– Taka czystka nie tylko pozwala wyselekcjonować najsilniejszych i najbardziej bezwzględnych, jednocześnie pozbywając się słabeuszy, co jeszcze czyni ich współwinnymi wielkiego zła – przemówił Zartar równie niewzruszony, jak gdyby komentował pogodę. – Nigdy już nie będą mogli przedstawić się w pozytywnym świetle, nawet przed samymi sobą. Nigdy już nie będą mogli nazwać twego ojca okrutnym czy wyzywać mówców bogów od chciwców. Nie, gdy oni sami żyją tylko dlatego, że pozwolili, aby wszystko, co znali umarło. Żyją, bo własnymi rękami roztrzaskali czaszkę swojego sąsiada i poderżnęli gardło własnej babci.
– Po czymś takim nic już nie będzie miało dla nich znaczenia – wyszeptał przerażony książę, czując, że znów zbiera mu się na wymioty. – Będą wściekli, zdesperowani, puści.
– Dokładnie. Idealni wojownicy. Zbierzesz ich razem i każesz szarżować na wroga, a oni ruszą bez chwili wahania.
– Licząc, że znajdą tam upragnioną śmierć – powiedział Emasduhi bez zastanawiania się nad swymi słowami, które opuszczały jego usta same z siebie, jak u wyroczni w transie. – Śmierć i koniec koszmaru, jakim będzie codzienne przeżywanie zbrodni, które popełnili, by przeżyć. Celem twojej armii jest zamiana zwykłych ludzi w morderców! Zamknięcie ich w cyklu przemocy, z którego nie ma wyjścia poza śmiercią!
Zartar wzruszył ramionami, ani trochę nie przejmując się oburzeniem księcia czy rzezią przed swoimi oczami.
– I tak staliby się mordercami w tych warunkach, w jakich żyją. Ja tylko upewniam się, że będą mordować naszych wrogów i siebie nawzajem, a nie wyższe klasy. Wyższe klasy, na których szczycie znajdujesz się ty i twoja rodzina.
Chłopak nie mógł dalej patrzeć na krwawą łaźnię przed sobą. Same dźwięki i zapachy przyprawiały go o szaleństwo. Miał ochotę zatkać uszy i zacisnąć powieki, byle tylko na chwilę przerwać ten koszmar, w jakim się znalazł.
– Błędem Przodków było pozwolić im żyć i gnić, licząc, że sami znajdą drogę – kontynuował monotonnym tonem Zartar. – Zaprowadzimy teraz nowy porządek świata, ty i ja. Taki porządek, w którym gdy nie ma wystarczająco dużo jedzenia dla wszystkich, słabi umierają. Leniwi umierają. Chorzy na ciele umierają. Chorzy na umyśle umierają. Jedynie silni przetrwają w naszym nowym świecie i spłodzą silne dzieci, utrzymując krew narodu czystą. Nigdy więcej nie pozwolimy słabości zagnieździć się w ten sposób w naszym królestwie.
– To potworne – wyszeptał książę, czując, że coś w nim pęka. – Na bogów, coś ty uczynił?!
– Uczyniłem ich silnymi – zasyczał Zartar, obracając ku niemu swoją pełną pogardy twarz. – Co ty dla nich zrobiłeś ze swoimi ideałami i morałami? Co ty robiłeś, podczas gdy ja szukałem sposobów, by uratować nasz lud?
– Uczyłem się, trenowałem, doskonaliłem, robiłem wszystko, aby uczynić coś dobrego ze swoim życiem! By prowadzić przez przykład, gdy obejmę władzę! By inspirować do drogi na Szczyt!
– Łatwo wierzyć w ideologię drogi na Szczyt, gdy urodziłeś się niemal na samym jego wierzchołku – prychnął Zartar. – Jednak dla ludzi, którzy całe życie spędzają w rynsztoku kilka mil pod Szczytem, jest on równie fikcyjny, co gwiazdy na niebie.
– Jakoś ta ideologia utrzymała nas w jedności i postępie przez tysiące lat. A ty i twoje chore pomysły?! Kto by chciał siły, która zmienia w potwora?! Czynisz z nich wszystkich dzikie zwierzęta!
– Przeszedłem taki sam proces jak oni i jakoś nie stałem się zwierzęciem! – krzyknął Zartar, po raz pierwszy okazując tak straszliwą agresję, szczerząc zęby i płonąc żądzą krwi. Emasduhi poczuł, jak gdyby stanął nagle twarzą w twarz z jakimś monstrum z legend. – Pokonałem potwora wewnątrz mnie, potwora, który tli się w każdym, kto nie urodził się otoczony luksusami. Pokonałem złość tak silną, że czułem, jakby miała zeżreć mnie od środka. Mogłem pozwolić, aby mnie złamała… lub wykuć z niej kogoś silniejszego. W przeciwieństwie do ciebie nie mam zamiaru grzecznie się położyć i zaakceptować śmierci z rąk Ludzi Morza. Nie po tym wszystkim, co przeżyłem, i po wszystkich próbach, jakie pokonałem. Zrobię, co w mojej mocy, żeby uratować ten kraj.
– Za jaką cenę?!
– Każdą! – ryknął Zartar, a nawet jego mordercy zrobili kilka kroków w dal, byle nie stać zbyt blisko tego uosobienia bestialskiej furii. – Jedynym sposobem pokonania potężniejszego od siebie wroga jest wyzbycie się wszelkich skrupułów, blokad i morałów. Nawet gdy byłem małym szczurem, potrafiłem zmusić do posłuszeństwa dużo większe dzieciaki, gdyż nie bałem się nikogo, ani niczego. Wiele razy niemal zginąłem, lecz zawsze wychodziłem z każdego starcia silniejszy. Zdobyłem potęgę i pozycję w pojedynkę, a kto tego nie szanował, szybko spotykał się z mym nożem.
Mężczyzna urwał nagle swój wywód i opamiętał się, a spokój powoli powrócił na jego twarz. Wyprostował się, poprawił złotą maskę i wygładził rozwichrzoną czuprynę.
W międzyczasie czystka się zakończyła, a w makabrycznym kręgu została garstka wycieńczonych obdartusów zbyt zmęczonych, by dalej walczyć. Sapali i dyszeli, zlani krwią, potem i nieczystościami ulicy, a na ich twarzach malowały się obłąkańcze uśmiechy. Ku swojemu zaskoczeniu Emasduhi dostrzegł wśród niedobitków jedną z kobiet. Trzymała zakrwawiony kij w wyciągniętej daleko przed siebie ręce, a drugą zasłaniała dwójkę dzieci, które jakimś cudem ochroniła przed rzezią.
– Kruszec dobrej jakości dźwięczy, gdy w niego uderzysz – skomentował ten widok Zartar, z uznaniem bijącym z jego głosu, który na powrót stał się ciepły i spokojny. – Ta wojna pozwoli im odkryć w sobie siłę, o jakiej sami nie wiedzieli.
– Przy okazji pozbawiając życia tysiące, setki tysięcy – zaprotestował książę. – Topiąc w krwi i szaleństwie całe pokolenia, niszcząc kulturę na rzecz sztuki wojny i religię na rzecz kultu przetrwania!
– Brutalne straty są konieczne do zmiany. Słabi zostaną złamani, by silni mogli wyjść z tego konfliktu lepsi niż kiedykolwiek. To zawsze była doktryna naszej cywilizacji, teraz została jedynie… zintensyfikowana. Jeśli wolisz świat, w którym wszyscy są bezpieczni, poddaj się woli najeźdźców. Pod ich władzą nikomu nigdy nie dzieje się krzywda, a wszyscy potulnie wielbią kajdany, w jakie się ich zakuwa.
– Nie wolę, lecz z pewnością są lepsze sposoby wydobycia z ludzi pełni ich potencjału niż ludobójstwo.
Zartar zamyślił się przez chwilę, po czym ściągnął rękawicę z prawej dłoni, ukazując księciu coś, co przyprawiło go o zawroty głowy bardziej niż rzeź czy fetor dzielnicy. Szpon wystający z rękawa mężczyzny był czarny jak obsydian, a jednocześnie żarzył się bladym światłem, przypominając kawałek węgla w ognisku.
– Jak widzisz, twe wcześniejsze porównanie było bardziej trafne, niż mogłeś przypuszczać – powiedział Zartar, bez odrobiny humoru w głosie. – Przemoc dała mi moją siłę. Zostawiła na mnie znamię na niezliczoną ilość sposobów, wystawiając na tysiące prób, lecz tylko jej najstraszliwsze wyzwanie uczyniło mnie tym, kim jestem dzisiaj. Oczywiście możesz przeżyć całe życie bez takiego doświadczenia, lecz gdy wreszcie stanie na twej drodze… nigdy nie będziesz taki sam.
Wyciągnął straszliwą dłoń ku Emasduhiemu, zapraszając do jej uściśnięcia.
– Znajdziemy inną drogę, jeśli chcesz. Lecz nigdy nie będziesz pewny, czy nie odebrałeś sobie i swojemu ludowi szansy na wielkość, jakiej nawet sobie nie wyobrażacie. Nigdy nie będziesz pewny, czy rezygnując, nie podpisałeś wyroku na siebie, swoją rodzinę i swoją kulturę.