- Opowiadanie: vimbago - Synowie Kanoha

Synowie Kanoha

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Synowie Kanoha

Słowo było na początku. A co się stało, stało się ze słowa. I nic by się nie stało, gdyby nie słowo. Ale wcześniej, przed słowem… Przed słowem było drżenie. Drżenie wyprzedzało słowo, zanim jeszcze jakiekolwiek, kiedykolwiek zostało wypowiedziane.

Było to daleko w czasie, choć dzieje się wciąż. Wydaje się jakby nie miało miejsca nigdy, bo w miejscu tym czas płynie równoległą rzeką. Gdzieś u zarania, w głębinie, w meandrach teraźniejszej chwili, zawsze i na początku. U podnóża pnia historii, gdzie ciemne wody podziemia prą ku szczytom kopuły Kozramu. Na granicy Bazjartoga, między doświadczaniem a niewiadomym, w najpierwszych spiralach losu. Nim nastąpiło rozdarcie, w samym sednie. Było to miejsce, gdzie żyło Stworzenie. Żyło tak jak zostało stworzone, nieświadome swego stworzenia. Było jednym Stworzeniem rozdzielonym na osobniki. Każdy osobnik był nosicielem Stworzenia, ruchliwą jego cząstką. Osobniki nie wiedziały, skąd się tam wzięły, ani czym są. Zjadały co znalazły przy ziemi, a ziemia je żywiła i żyły w obfitości kreśląc swoimi ścieżkami misterne, regularne wzory historii Stworzenia. Bo świat był dobrze stworzony.

Na wielkiej równinie, którą przecinała wielka rzeka, Stworzenie miało wielkie gniazdo. Gniazdo było jedno i było od zawsze. Wielka osobliwość ulepiona z ziemi, gliny i odchodów. Sięgało w głąb ziemi niezmierzonymi korytarzami i kopcem rysowało się ponad ziemią. Tam grzały się osobniki stworzenia własnym ciepłem w ruchliwym kłębowisku i tam wylęgały się w miotach. Wokół Gniazda topniał lód. Równinę otaczał las.

Gniazdo budowały ruchliwe samice – zorganizowane, skrupulatne, pracowite. Rozpełzały się po równinie znosząc do gniazda pożywienie. Samica miała skórę grubą, ciemną i tłustą, ciało masywne, pokryte sztywnymi włosami. Głowę futrzaną, błyszczącą od łoju. Oczy okolone szczeciną i paszczę pełną małych ostrych zębów. Cztery odnóża ze zrogowaciałym podbiciem. Tylne odnóża unosiły gruby odwłok, przednie ruchliwe, szponiaste przebierały w powietrzu badawczo pełzając po różnych przedmiotach, zbierając pożywienie, przenosząc larwy lub upychając pokarm do paszczy. Na wielkim odwłoku samice nosiły młode. Po obu stronach ciała samicy zwisały strąki, z których sączyła się lepka, pożywna maź. Do strąków przyssane były blade śliskie larwy o ciałach pokracznych i miękkich, o skórze tak cienkiej, że przeźroczystej. Larwy były prawie ślepe, niezdarne i żarłoczne. Samice miały doskonały węch i słuch, porozumiewały się tańcem, przebierając nogami, podrygując i falując. Wielkie Gniazdo zamieszkiwały tylko samice i najświeższy wylęg młodych osobników. 

Samce żyły poza gniazdem, koczując na obrzeżach, lub z dala w osobności, w rozproszeniu, w zimnych gęstwinach traw, na obrzeżach lasu. Samce nie budowały, nie nawiązywały relacji, bo nic ich nie łączyło. Gdy przychodziła ruja, tylko nielicznym z nich udawało się wedrzeć do ciepłego gniazda. Nie przeszkadzały sobie nawzajem, bo dla każdego było dość miejsca. Nie szkodziły sobie, bo każdemu starczało jedzenia i nie czyniły animozji, bo nic ich nie wyróżniało. A żaden z nich nie wiedział, czym było to coś, co pozwalało niektórym wejść do gniazda, a innych odprawiało. Samce były chude i skoczne, wzrok miały dobry, na otwartych przestrzeniach struny w tubach ich gardeł wydawały odgłosy pohukując. Porozumiewały się tymi głosami z daleka by unikać się.

Pod nabrzmiałym odwłokiem stworzenia te miały miękkie trzewia. Trzewia samic zawijały się fałdą do środka, tworząc ukrwione wgłębienie w którym jaja rozwijały się w larwy. Trzewia samców wypadały na zewnątrz tworząc pulsujący spęczniały nawis zwany Uretha.

Gdy młode męskie osobniki pokrywały się pierwszą szczeciną, samice wystawiały cały miot młodych samców poza gniazdo. Tylko tam, na zewnątrz zdolne były się przepoczwarzyć. Działo się to zawsze o tej samej porze. Młode samce nie bały się niczego, bo i niczego bać się nie mogły. Ich skóra tężała na chłodzie, ich ciała pokrywały się warstwą grubych włosów chroniąc delikatne podbrzusze i ukrwioną fałdę Uretha. Musiały nabierać sił, jadły więc i szukały rozrywek w ganianiu wśród traw i toczeniu kulek z odchodów. Potem odchodziły do lasu by zimą zapaść w odrętwienie. Nie potrzebując nic do przeżycia, niewrażliwe na chłód, ich suche i twarde ciała zimowały nieruchomo. Przepoczwarzały się. Ich serca zwalniały, a Uretha przestawało pulsować i nie wychładzało. Całą ich umiejętnością było przetrwać nic nie potrzebując, całą sztuką której się uczyły było cierpliwie czekać nic nie robiąc. Wszystko było wszak zaplanowane.

Samice posiadły sztukę tworzenia legowisk dla wylęgu i budowania korytarzy Gniazda, potrafiły orientować się w przestrzeniach pomieszczeń i utrzymywać w nich ciepło. Umiały również zbierać pożywienie odpowiednie na każdą porę roku, dobrane właściwie by odżywić swoje wielkie ciała, karmiące samice czy nabierające masy zachłanne larwy. W tym czasie gdy samce skubały jagody, by przeżyć kolejny dzień, samice oporządzały i umacniały Wielkie Gniazdo. Znosiły pożywienie, wymieniały informacje o żerowiskach i gromadziły zapasy. Uszczelniały sklepienia, uklepywały ściany i ugniatały legowiska swoimi odwłokami. W cieple wirowały, krzątały się, brzęczały i wydawały melodyjne dźwięki. Te które nie karmiły, przerabiały owoce, ucierały, suszyły i kisiły. W żmudnych i powtarzalnych czynnościach znajdowały niestrudzoną cierpliwość. Znajdowały zajęcie w każdej chwili, zawsze tam gdzie było trzeba. Bez ustanku, skrzętnie i równomiernie wypełniały Gniazdo tupaniem, ruchem i gwarem, nadając mu tętno. Tętno Gniazda biło regularnymi uderzeniami, pulsowało ciągłymi pływami w takt niesłyszalnej melodii trwającej od początku. Tak było wszak zaplanowane. 

Młode larwy nabierały ciała i zaczynały pełzać, wiecznie wygłodniałe wymagały ciągłego ich obrządzania, przenoszenia, oczyszczania. Potem gdy zaczynały posuwać się nieporadnie na swoich odnóżach kręciły się w kółko podpatrując. Gdy wzrok ich się polepszał, przyglądały się badawczo ruchliwemu gniazdu i naśladowały wszystko. Nim jednak zdolne były pojąć swoją rolę odwiecznej reguły, mijał długi, długi czas wielu cykli. 

Ruch Gniazda odbywał się według reguły tak złożonej, że tylko samice mogły ją pojąć. Ich krew pulsowała odwieczną regułą i nie było w niej zmęczenia. Lecz trzeba było czasu by znaleźć właściwe miejsce w tej regule. Młode larwy potykały się i plątały wciąż wpełzając nie tam gdzie należy. Ale i to było częścią reguły, samice wciąż cierpliwie przenosiły je i porządkowały. Rytm był niezachwiany. Czas wyznaczały cykle.

Nimfa była ostatnim stadium larwalnym samicy. Nosiła się już na dwóch odnóżach, a po obu stronach ciała miała już wykształcone strąki i zaczątki szerokiego odwłoku, ale ciało było wiotkie, miękkie i kruche. Jej skóra była jasna i gładka, delikatna i nieowłosiona. Gdy młoda nimfa zaczynała pojmować cykle Gniazda, jej aktywność i chęć uczestnictwa w życiu i ceremoniałach Gniazda wzrastała niepomiernie. Lecz zanim nimfa stawała się formą dorosłą, czekała ją jeszcze długa droga cierpliwego oczekiwania aż stężeje i odkładania w grubych fałdach zapasów. Długi czas tuczenia, obserwowania reguł i wsłuchiwania się w melodię Gniazda dzielił ją od momentu gdy będzie mogła własnym odwłokiem ugniatać swoje ciepłe legowisko. Ceremoniał rui był niedostępny dla nimfy. Jej śliska i chłodna skóra była odstręczająca dla samców.

Gdy nadchodziła ruja, samice roztaczały wokół gniazda zapach tak smakowity, że samce przybywały z dalekich okolic by zakosztować w tym zapachu, by ogrzać swe Uretha i zatopić się w błogości jaka na nich czekała w środku. Przybywali z daleka, a gdy tylko wchodzili na równinę, przenikała ich wibracja. Dudnienie gniazda spod ziemi przeszywało ich ciarkami. Drżenie wzbudzało w nich głos. Wyli i pohukiwali, a samice nasłuchiwały oczekując. Lecz niewielu samców zdołało wejść do gniazda. Krążyli wokół wydając głosy i szukając otwartego wąskiego wejścia, które prowadziło w ciemny tunel. Jeżeli któryś zdobył się na odwagę, wejść musiał tam sam, przez Korytarz Krwi gdzie samice badawczo go obwąchiwały. Szedł wpół ślepy, bo węch miał słaby, a wzrok nie przywykły do mroku korytarza, wiedziony przez swe sterczące Uretha. Samice wyczuwały wszystko. Wiedziały z którego miotu jest samiec, ile zim sobie liczy i czuły to coś, co każdy z nich nosił pod skórą, choć nie wiedziały co to jest. Im bardziej samiec się bał, tym woń wydawał obrzydliwszą. Jeżeli nie spodobał się im jego zapach, drapały i kąsały. Uretha kurczyło się, a samiec uciekał skulony. Lecz jeśli mu się udało i przebrnął głębiej, odnajdywał samicę, a ich fałdy podbrzuszy łączyły się, a samiec odnajdywał swą rolę w regule Gniazda, roztapiając się w uczuciu błogiego spokoju i falowania, w epifanii ciał stawał się udziałem historii Gniazda. Samica udawała się do legowiska a samiec opuszczał korytarze. Odchodził spokojny w dal równiny, bo Uretha było już uległe i pokorne, jego osobnicza część Stworzenia krążyła już w Gnieździe. Tak było od zawsze. 

Czasem po wielu cyklach, stare samice pozwalały pozostać w gnieździe wieloletnim samcom. Znajdowali swe miejsce w bezruchu, otoczeni samicami, wsłuchując się w kojące brzęczenie Gniazda. Uretha starego samca pulsowało wtedy już rytmem Gniazda i wszystko mogło dziać się według kolejności. Ale młody, ruchliwy, niespokojny samiec ze sterczącym Uretha, który kręci się bezradnie wtrącając się w rytm którego nie rozumie, mógłby zaburzyć wszystko – ruch, tętno i cykle. Dlatego Gniazdo stało wciąż na straży, by odwieczna reguła mogła budować, by samce nie burzyły porządku, by wszystkim było dobrze, by jedzenia zawsze starczało.

Tak toczył się świat tych stworzeń. Wszystko było doskonale zaplanowane. Ale wtedy stało się coś, co miało ten porządek zaburzyć. Coś, co jakoby miałoby być lepsze niż dobre. I strzegę się przed wątpliwościami czy aby i to nie było zaplanowane.

Był pewien młody samiec, który nie ma imienia, bo wówczas jeszcze osobniki nie nadawały sobie imion, jako że były sobie równe i były jednym Stworzeniem. Nazywa się go osobnikiem pierwszym, samcem A. Młody ten samiec subimago był podobny do właściwej formy Stworzenia. Podobny, lecz nie taki sam. Nie przeżył jeszcze zimy poza Gniazdem, nie przeszedł swej wylinki. Przetrwał w pobliżu Gniazda, nie tworząc poczwarki. Czy się taki urodził, że tęsknota nie pozwoliła mu odejść, czy węch pobudzał nazbyt jego Uretha i ciągnął ku Gniazdu, czy może nie słyszał swego głosu, który mówił mu, że udać musi się w zimę, śnieg i las ku swemu przepoczwarzeniu sam. Może śnił o rozpadzie swej poczwarki, a sny te bardziej go przeraziły niż natchnęły. Tyle wiadomo, że został zbyt długo, że koczował zbyt blisko i nie był przegnany. Lecz samiec A niczego nie zmieniłby w doskonale ułożonym świecie, gdyby nie drugi osobnik, samica A – nimfa. 

Na cały bezkres równiny, niezmierzone połacie majestatu Gniazda, jakież zrządzenie pozwoliło zetknąć się tym dwojgu? Oto ona nie znalazła swej cierpliwości w obrzędach, w nauce i przy gromadzeniu zapasów. Jej stadium nimfy trwało może za długo i może przyszło jej patrzeć jak samice, z tego miotu co ona, obchodzą ruję i ugniatają już własne legowiska odwłokami, gdy dla niej cykl jeszcze się nie zamknął. Miotała się więc niecierpliwie i tak długo tarzała się w gliniastej ziemi, że jej wiotkie jasne włosy na ciele zesztywniały oblepione, a blada błękitna skóra nabrała ziemistej barwy. Wtedy samica A zrobiła coś, czego wieczna historia Gniazda nie znała. Pod osłoną nocy wychynęła z gniazda. Ledwie z ciekawości wyjrzała, ledwie chciała to co miały inne samice. Tam natknęła się na samca A, który koczował skąd biło ciepło. Samiec A ledwie z ciekawości zbliżył się do samicy która wyszła samotnie. Bał się, ale Uretha ciągnęło do ciepła. Ona podeszła zbyt blisko. Samiec skoczył na nią, wtedy ona się wystraszyła i chciała uciec, ale było za późno. Stało się – ich fałdy splotły się. Niedobrze się stało.

Gdy gniazdo to wyczuło, przebudziło się. Wzniósł się lament w brzęczeniu i dudnienie. Samice rwały włosy pohukując, a młode wyły. To co się zawiązało do życia w ukrwionych fałdach nimfy było obce, nie było Stworzeniem, ale czymś innym, czego nie znało Gniazdo. Nimfa skryła się w korytarzach i tunelach, ale wszędzie była widoczna. Zapach jej był nieznany i przyciągała wzrok każdej samicy. Nie chciały jej karmić, bo nie pachniała jak młode, a nie umiała sobie znaleźć miejsca, ubić legowiska, poruszać się w rytm Gniazda. Zagubiona, obserwowana, odtrącona, potykała się, a ferwor roju ponosił ją wciąż, potrącał, tratował, jak gdyby Gniazdo ją wypychało. Uciekła więc kryjąc głowę, a samiec poczłapał za nią. Mieli skonać na zewnątrz by nie stać się częścią wiecznego życia. Lecz stało się inaczej, bowiem przeżyli.

Odeszli od gniazda w dal równiny. On za nią, bo jego Uretha chciało grzać się w niej. Ona z nim bo nie wiedziała co począć. On nie potrafił zbudować legowiska na wzór gniazda, ona nie mogła bo była sama w wielkiej pustce i cierpiała chłód. Fałdy jej podbrzusza zamknęły się na zimnie. On znajdował tyle jedzenia by nakarmić siebie, nie umiał zbierać zapasów. Ona na zimnie marzła i opadała z sił. On oddawał jej swój pokarm, licząc że ona, gdy się pożywi, otworzy fałdy i pozwoli mu schronić Uretha przed chłodem. Lecz ona kąsała go boleśnie, a on popychał ją i przewracał wciąż szukając zamkniętego fałdu. Czasami on popadał w odrętwienie. Szukał odosobnienia by dokończyć swe przepoczwarzenie i powrócić do właściwego porządku. Ale wtedy ona wyła z głodu, bo larwa w jej wnętrzu wyżerała jej chude ciało. Zaznali bólu, ale żadne nie mogło sobie już poradzić bez drugiego. On za słaby by upleść swój kokon, ona wygłodzona. Nie mogąc się ogrzać nawzajem, przeżywali z ledwością, cierpiąc i nienawidząc swego losu.

Wiosną z ciała nimfy wypełzła larwa. Pokraczna, obrzydliwa, wielka i napuchnięta, o ciele lepkim i wrażliwym, z ogromnym fałdem Uretha. To było już zupełnie inne stworzenie, jakiego wcześniej nie znał ten świat. Nimfa żywiła larwę jak umiała, ale bała się i jej pokarm pełen był goryczy. Na widok wielkiego Uretha swojego syna, budził się w niej strach i gniew. Była przekonana, że to młode nie przeżyje samo, tak gołe, z tak wielkim fałdem. Ale karmiła go i tuliła, bo byli dla siebie jedynym ciepłem. Wykopała dla siebie i larwy norę i młode przeżyło ogrzewane jej ciałem pierwszą zimę i wiele kolejnych.

On miał już swe imię, bo był pierwszym ze swego gatunku. Nazywał sam siebie Kanoh i zapoczątkował historię swego własnego stworzenia. 

Nimfa unikała samca A, jak tylko umiała. Chodził zmierzły i kręcił się w kółko próbując wciskać się do nory, w której karmiła larwę. Samiec był bezużyteczny. Przynosił wciąż za mało pokarmu, albo niewłaściwy, nie umiał przerabiać ani kisić. Ale przynosił, więc znosiła jego towarzystwo, choć rzucał się czasem na nią i szarpał. Kilka zim później samiec A począł zapadać się w sobie i sztywnieć. Jego przepoczwarzenie odnalazło go samo – choć już go nie szukał, w końcu musiało nadejść. Poruszał się coraz wolniej i ciemniał, zawieszał wzrok na odległym horyzoncie i kurczył w rozpadlinach. Ale nie miał dość sił, był zmizerniały i niedożywiony. I gdy w końcu zamknął się w kokonie, obumarł w nim i nigdy nie wyszedł na zewnątrz.

Nimfa pozostała sama ze swoją pokraczną opuchniętą larwą wiele lat. Kanoh był już młodym samcem a wysysał wciąż z nimfy pożywną papkę. Urósł przez to wielki, a boki miał obłożone zapasami. Nimfa nie chciała go wypuścić, choć gdy dorósł do odejścia jego zapach ją obrzydzał, a pulsujący fałd Uretha napawał przerażeniem. Matka tuliła go wciąż bo i jej było zimno. Choć skóra samca była chłodna i nie mógł zastąpić ciepłych samic w gnieździe. Kanoh nic nie wiedział o gnieździe, ani o sobie. Znał świat zimny i groźny. Głos jego ciała, który go wzywał ku przemianie i odejściu, zdawał mu się koszmarem zwiastującym śmierć. Widział wszak na własne oczy, jak samiec, który go spłodził, obumarł w swym kokonie pozostawiając na pastwę zimy i głodu jego i matkę. W Kanohu już inne czucia się odzywały niż od wieków w każdym Stworzeniu. Bał się zimy i bał się upleść kokon. Nie wiedział czy iść, czy pozostać. Gdy oddalał się, jego matka jęczała z zimna osamotniona, gdy zbliżał się za bardzo odpychała go obrzydzona. Jego miękkie, nagie ciało sprawiało, że drżał wciąż. Gdy matka jego w końcu obumarła, poszedł Kanoh w pustą dal. A gdy szedł jego fałd smagało zimne powietrze. A gdy zastygał w bezruchu czuł jakby umierał. Krążył więc bezładnie po świecie skulony, raz to próbując zbierać zapasy na zimę, które psuły się, raz to budując norę, która wciąż się zapadała. A fałd jego trzewi wciąż pulsował w nocy, w snach o Gnieździe, którego nie znał. Fałd napływał krwią, a Kanoh budził się przelękniony i przerażony zimnem.

Aż razu pewnego wiedziony słodkim zapachem trafił Kanoh na Gniazdo na równinie. Biło od niego ciepło. Długo krążył Kanoh wokół gniazda nim pojął jak się do niego dostać. A potrzeba ta była tak przemożna i słodka, że ociekał śliną, a wnętrzności skręcał głód nie dający się zaspokoić. Trzy dni czekał i obserwował. Widział samców, jak wiedzie ich sterczące Uretha, jak wchodzą i znikają w gnieździe. W końcu również Kanoh wpełzł do gniazda. Ale Gniazdo go nie przyjęło. W Korytarzu Krwi rozsierdzone samice zwęszyły go jako obcego i przegoniły. Wtedy to Kanoh wpadł w gorączkę, trzewia piekły go a wściekłość rozsadzała. Krążył zapamiętale, aż ujrzał samca, który opuszczał gniazdo. Rzucił się na niego i kąsał i drapał, aż tamten opadł i obumarł. A potem znów wszedł Kanoh do gniazda, ale tym razem cały był w zapachu i krwi tamtego i przemknął się przez korytarz, a samice go nie wyczuły. Nim zapach z niego opadł, w mroku, jego Uretha odnalazło fałd samicy i wplotło się w niego. Gdy Gniazdo odkryło podstęp, zadudniło i zawyło. Rzucił się Kanoh do ucieczki, ale samice pokąsały go i podrapały dotkliwie, że ledwie uszedł z życiem. 

Lecz przeżył. Długo lizał swoje rany i krył się by nie zwęszyły go samice wychodzące na zbiory. Nigdy już nie spróbował wejść do Gniazda, bo bał się potwornie. Lecz gniazdo go pociągało, było jego grozą ale i czymś niedoścignionym, niepojętym i majestatycznym. Lecz jakże mógłby podziwiać coś, co go odrzuciło. Gdyby jeszcze mógł ogarnąć majestat gniazda, lecz nie potrafił pojąć w jaki sposób działało, czym było i dlaczego. A samice które je budowały zdawały się niewiele różnić od Kanoha, a jednak miały moc. Były ze sobą wspólnie, miały ciepło, miały larwy i budowały majestatyczne Gniazdo. Lecz jakże miałby podziwiać te stworzenia tak niedoścignione w swej potędze, tak groźne, syte i ciepłe, skoro miały to wszystko a jego nie przyjęły. Poznał Kanoh zazdrość i żył nienawiścią, ale nic nie mógł uczynić. Gniazdo żyło i tworzyło, a on był Gniazdu niepotrzebny.

Spędził wiele zim okrążając Gniazdo. Nauczył się obdzierać ze skóry inne stworzenia i przywdziewać się w nią, bo jego skóra nigdy nie obrosła włosami i wciąż marzła. Nie bawił się jak inne samce i nie wędrował, tylko obserwował Gniazdo zawzięcie by znaleźć to coś, co pozwoli mu uwolnić się od przyciągającej siły, od bezbronności wobec tej mocy. Coś, co pozwoli mu wygrać z majestatem Gniazda, poniżyć, zaprzeczyć mu. I stało się tak któregoś dnia. 

Gdy razu pewnego krążył wkoło gniazda ze sterczącym Uretha, które nie dawało mu spokoju, chwycił je w dłoń. I wtedy zjawiła się myśl. Wszystko co stworzył Kanoh i pokolenia synów Kanoha budowało się na tej pierwszej myśli. Zrazu niepewnie potrząsnął Kanoh swym fałdem, jakby odkrył go przed chwilą. Bo oto zjawiło się przekonanie, że tym, czego najbardziej pragną samice jest właśnie Uretha. Że potęga Gniazda jest niczym, bo Gniazdo trwa tylko dzięki Uretha, a on – Kanoh – dzierży Uretha i jest teraz ponad Gniazdem. Majestat prysł tego dnia i Kanoh poczuł się lepiej. Poczuł się lepszy.

Ta myśl była kojąca, goiła jego upokorzenie. Jeszcze wiele zim krążył Kanoh po równinie, wygrażając gniazdu i szydząc. Aż kiedyś z gniazda wyszły młode samce z dawnego miotu, wśród których Kanoh rozpoznał trzech, których spłodził i byli mu podobni ze swego wyglądu. Dał im Kanoh imiona Prometh, Ehnoh i Ohnah. Zabrał ich ze sobą jakby się jemu należeli i odszedł z nimi na wschód. Tam zaczęli budować miasto na podobieństwo Gniazda. Z gliny, ziemi i odchodów budowali miasto w górę, sterczące nad ziemię, ku czci Uretha. Potem miasto budował Ehnoh tak jak mu Kanoh przykazał. Zdarzali się podówczas samcy, którzy trafiali do miasta Ehnoha i budowali wraz z nim. Wielu rezygnowało, lecz niektórzy pozostawali tam na zawsze i jak synowie Kanoha nie przepoczwarzyli się. Chłód cierpieli tam przemożny, ale znali już tylko miasto. Kanoh pogardzał gniazdem i drwił, bojąc się go jednocześnie. W zawziętości tej i pomieszaniu rośli Ehnoh, Ohnah i Prometh. Ehnoh wznosił miasto, Ohnah rozpłynął się w tęsknocie do gniazda, a Prometh był tym, który odszedł. Odszedł w gniewie i przekleństwie świata i zagubił się w lesie. A potem trafił na równinę i do Gniazda. Wchodził śmiało do Gniazda dwukrotnie i był przyjmowany. Lecz tym się Prometh rozzuchwalił tylko i postanowił wykraść ciepło dla miasta Ehnoha. Wywlókł z Gniazda dwie młode samice i zaniósł na wschód. Był Prometh tam widziany jak ten co posiadł moc Gniazda. Tam miał Prometh z nimi wiele miotów i plenili się w mieście Ehnoha. Lecz samice marniały w chłodzie, były wściekłe i cierpiące. I nim skonały z wycieńczenia, wygryzły Promethowi jego Uretha. Wił się Prometh wiele dni i nocy bezsilnie, a nie umiał umrzeć. Aż w końcu zniknął razu pewnego, lecz został w pamięci wszystkich pokoleń synów Kanoha jako bohater, a w sercach jako najsroższa przestroga.

Miasto Ehnoha rozrastało się wraz z każdym następnym miotem. Pamięć o Gnieździe wytarła się z pamięci pokoleń, pozostała tylko cześć dla Uretha, które pozwoliło wznieść miasto i było sprawcą początku. 

Samce sami zajmowali się zbieraniem pożywienia dla miasta, ale nie potrafili. Ogołocali więc wszystko i rośliny nie dawały nowych plonów. A nie potrafili zapasów przerabiać i kisić, więc wszystko się psuło. Miasto było wciąż głodne. Z odchodów swych wznosili wieże i konstrukty miasta, nie uszczelniali legowisk, więc osamotnione samice w ich norach cierpiały chłód i usychały. 

Było ich tam mnogo, a każdy samiec miał własną samicę. Pilnowali ich żeby nie uciekały, trzymali je osobno, bo w odosobnieniu były niegroźne. Lecz osobno były też nieporadne. W śmierdzących, rozległych konstruktach miasta gubiły się i żadna nie potrafiła już uszczelnić nory i ugnieść dobrze legowiska, więc lgnęły do samców wystraszone. Były wychudłe, nieruchliwe i mizerne. Nie brzęczały we wspólnych gniazdach, nie nuciły, nie tańczyły, nie robiły zapasów i nie kisiły jak należy. 

Żaden z samców już nie odszedł by się przepoczwarzyć, bo miasto wymagało by o nie dbać. Bo jego konstrukcja była wciąż chwiejna, groziła rozpadem. Był też i strach, że głód, że samice uciekną, albo że się zejdą. Wciąż nie było dość i wciąż dużo za mało by osiągnąć stabilizację. Chodzili więc wściekli, bo nic nie było tak jak powinno. Samice były leniwe, pożywienia wciąż mało, a zimno doskwierało. 

Mnożyli się jak tylko ich Uretha poczuło chłód, a że czuli chłód ciągle, to grzali się bez opamiętania, w rozpaczliwej nadziei że to coś odmieni. Najbardziej upodobali sobie nimfy. Raz to, że były jak synowie Kanoha gładkie, jasne i nieowłosione. Drugie, że tylko nimfy tańczyły jeszcze wspólnie w rytm cyklów Gniazda przy świetle księżyca wywijając odwłokami. A rytm ten pobudzał Uretha do pulsowania i wzbudzał tęsknotę najbardziej przemożną – połączenia z regułą Gniazda. Obcowali więc z nimfami chętnie. Lecz potem, gdy rozdzielali je po jednej dla każdego samca, i zamykali w budowlach miasta, rytm przestawał w nich brzmieć, one stawały się szare, niemrawe i brzydkie. I tyle tylko, że dawały im miot. 

I tak po kilku pokoleniach zatraciło się to, co niegdyś było formą dorosłą, właściwym imago na obraz i podobieństwo pierwszego Stworzenia. Nie sposób było rozpoznać jestestwa. Nie znali już swych stadiów, kolejności, rytmów, czasów ani początków. Żyli coraz bardziej bojąc się, że świat jednemu tylko ich stworzeniu poskąpił współczucia i reguł. Wciąż więc sami tworzyli zasady i prawa. A że każde swe prawo wyrażali nie tańcem, a głosem i słowem, zawsze byli w pół drogi do prawdy. Prawa chwiały się i były podważalne, żyli więc w poczuciu niesprawiedliwości.

Byli tacy wśród synów Kanoha, którzy twierdzili, że to Uretha sprowadziło na nich wieczne cierpienie. Przeklinali samice które chciały splatać swoje fałdy i samców łajali. Lecz żyli regułami Uretha i wyznając słowo, bo nie potrafili wyobrazić sobie Gniazda. A nie mogąc pojąć, skąd cierpienie – szukali winowajców. Coraz większą ilością głosów przy tym mówili. Że odchody wspólne, że każdy sobie, że jedni jedzą za dużo, że pracują za mało, że nie gromadzą zapasów, że zbyt wściekli chodzą, że nie czczą Uretha, że nie słuchają synów Kanoha, że za dużo larw, za mało larw, że jeden drugiemu odbiera, że pokarm odchodami kalają. Albo że samica z samicą na samca nastaje, że podkopują konstrukty, że leniwe, niepokorne, rodzić nie chcą, psują i nie rozumieją budowy. Gdy przecież to dla nich ta budowa, by mogły legowiska swe ubijać. I że taka jest wola Uretha, a synowie Kanoha tę wolę dzierżą.

Byli w końcu i tacy, którzy przeczuwali istnienie Gniazda. Lecz jego ogrom, złożoność i konstrukcja nie mieściły się w ich głowach. Było to przeczucie porządku wszystkiego, doskonałego kształtu, reguły najpierwszej – niepojętej zasady kryjącej się za chaosem. Lecz nie było słów, którymi tę regułę mogliby opisać, mówili więc o tęsknocie, muzyce i wielkim początku. A przeczucie to było niełatwe, walczyło w nich i rozdzierało do bólu. Bo wraz z nim, musieli przyjąć, że całe miasto i cokolwiek co stworzyli synowie Kanoha było niepotrzebne, a oni sami są zbędni… jak Kanoh.

Gdy przestano już pamiętać o Ehnohu i Lehenie który nastał po nim, gdy zapomniano już o Mahornie, który nastał po Hahnehu. Gdy już odszedł w niepamięć Neher co nosił jeszcze spuściznę Sethana, a ostatni spośród czterech Ferhenów dawno przestał budować, byli po nich Teher, Semah, Hest, Nahes. A każdy z nich w każdym miocie miał najmniej trzech takich jak oni. Tak od powstania miasta minęło więcej zim niż ktokolwiek zliczył. Miasto na wschodzie jest niezmierzone, a synów Kanoha bez liku, cierpiących głód i niepewność, gnębionych wściekłością i podłością. Ale to już niedługo, niedługo.

Nazywam się Noheh i mam imię, bo również jestem spośród potomków nimfy. Lecz poczułem drżenie i usłyszałem swój głos, który kazał odejść. Długo tułałem się po świecie, przebyłem granicę Bazjartoga i wspiąłem się na wyżyny Kozramu i tam, gdy myślałem że to już koniec, znalazłem swoje przepoczwarzenie. I odnalazłem Gniazdo, a ono mnie przyjęło. Stary jestem już, siedzę pośród samic i śpiewam im. Słucham jak Gniazdo buczy i wibruje. Od wielu dni pada ulewny deszcz. Rzeki na równinie z brzegów wystąpiły. Gniazdo jest niespokojne, ruchliwe, brzęczy, drży i dudni. Słucham tego dudnienia. Samice uszczelniają korytarze, zasklepiają wejścia. Szelest, i tupot, rytmiczne ugniatanie, chodzą tam i z powrotem, gniazdo szumi, brzmi. Słucham tego brzmienia, a ono mi mówi – będzie powódź, będzie wielka woda, tamtych na wschodzie zaleje błoto, ale siedź spokojnie Noheh, Gniazdo nie zginie, samice wiedzą co robić.

 

Koniec

Komentarze

Hej!

Przepraszam, że nie zrobiłam łapanki, wyjątkowo mało czasu mam dzisiaj, podzielę się ogólnymi wrażeniami.

Początek bardzo mi się podobał. Intrygująco, klimatycznie i bardzo starannie pod względem interpunkcji i języka. Już dawno nie czytałam tekstu z tak świadomym zastosowaniem powtórzeń.

Niestety im dalej, tym było gorzej. Coraz więcej brakujących przecinków, a powtórzenia stały się męczące. Coraz więcej zdań, nad którymi musiałam przystanąć, żeby załapać o co chodzi, często ze względu na szyk wyrazów. W środkowej części poczułam się przytłoczona biologią. Trochę tego było za dużo jak na mój gust.

Samce sami zajmowali się zbieraniem pożywienia dla miasta, ale nie potrafili.

Czego nie potrafili dowiadujemy się dwa zdania później.

W jednym z akapitów co drugie zdanie rozpoczyna się od “lecz”.

Odniosłam wrażenie, że w pewnym momencie autorowi zabrakło uwagi, energii, czasu i/lub dystansu, żeby dopieścić całość, tak jak został dopieszczony początek.

 

Zaskoczyło mnie pierwsze pojawienie się słowa “matka” w takim, a nie innym momencie historii.

Matka tuliła go wciąż bo i jej było zimno.

Jakby samice opiekujące się larwami i Gniazdem nie były matkami.

jej aktywność i chęć uczestnictwa w życiu i ceremoniałach Gniazda wzrastała niepomiernie

Myślę, że to słowo nie pasuje do przyjętej konwencji.

Coraz większą ilością głosów przy tym mówili.

Ilość – w przypadku rzeczy niepoliczalnych. Głosy są policzalne, więc powinna być “liczba”

 

Bardzo zaskoczył mnie ten tekst, poruszył. Taka modelowa cywilizacja pod lupą. Zmagają się z tymi samymi problemami co my, a wszystko i tak sprowadza się do kultu fallusa.

Pozdrawiam :)

Cześć, tu czwartkowy dyżurny. Tekst mnie zaintrygował. Zwykle nie gustuję w takim bloku "opisów przyrody", ale tym razem dało radę. Tekst był na tyle nietypowy, że mnie zwyczajnie zaciekawił. Opko wymaga jeszcze dużej bety pod względem technicznym. Powtórzeń i niezręczności językowych jest tu sporo, trzeba by posiedzieć i przeredagować. Sama stylizacja na tekst biblijny nie jest zła, po prostu trzeba to jeszcze dopieścić. Natomiast pomysł chwalę – coś rzadziej spotykanego, widać za tym jakąś myśl. W sumie po lekturze mam pewien niedosyt informacyjny – bo albo przeczytałem o nieznanych początkach naszej cywilizacji, albo jest to opis jakichś stworzeń z innej planety, które idą podobną ścieżką historii jak my. Ta druga alternatywa jest ciekawsza, bo pozwala sądzić, że zarówno ludzie jak i "synowie Kanoha" cały czas są sterowani jakąś niewidzialną ręką tego samego demiurga i realizują ten sam plan. Właściwie muszę przyznać, że tekst mi się podobał, mimo niedociągnięć technicznych. pozdrawiam, SA

Bardzo fajnie, dziękuję za komentarze.

Hejka.

Podobnie jak SA, ciekawa ta historia i mimo “ściany tekstu” bez choćby jednego dialogu czytało się gładko i podobało mi się :)

Tekst jest niejednoznaczny, mi kojarzy się z takim trochę “girl power”, samice, które ogarniają, a samce latają tylko z Urethem na wierzchu i kontemplują :) Zabrakło mi akcji, jakiegoś domknięcia na koniec, mam poczucie, że nieco urwana jest ta historia, albo stanowi ledwie wstęp do czegoś większego – w stylu “fragmenty księgi powstania gniazda”, a potem powinna nastąpić fabuła właściwa z akcją już dziejącą się tu i teraz w gnieździe, mieście lub w świecie po jakimś postapo (może po tej powodzi, która pojawia się na koniec). IMHO niekoniecznie ten utwór broni się jako samodzielna opowieść.

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Ostatnio próbowałem napisać opowiadanie w takim eposowym stylu dlatego twoja biblijna konwencja bardzo mi przypasowała. Sposób w jaki opowiadasz wymaga skupienia, ale tekst mnie jakoś przesadnie nie zmęczył tylko wciągał, co poczytuję za dobry znak.

Historia ciekawa, stylistycznie bardzo mi się podoba, myślę że forma jest tu jednym z głównych atutów. Fajnie tak pod lupą oglądać początki jakiejś cywilizacji.

Stosowane nazwy budowały klimat i na tyle dobrze brzmiały, że często googlowałem by zobaczyć czy dane imię lub pojęcie jest niezrozumiałym dla mnie nawiązaniem do czegoś z istniejących mitologii.

Bardzo byłem ciekaw do czego to zmierza i widząc zbliżający się koniec miałem takie “o nie, chce więcej”. Z jednej strony fajnie, z drugiej mam jakiś taki niedosyt, że brakuje konkluzji, jakiegoś dopełnienia.

No i brakuje mi tu jakiejś sugestii czy to prapoczątki ludzkości, “czy co”.

Ale generalnie bardzo fajnie. 

Anonimie!

 

Zmęczył mnie trochę środek opowiadania, brnąłem jak przez błoto.

Natomiast!

Początek i ostatnia część mi się podobały. Stylizacja mitologiczno-biblijna, chociaż w niektórych momentach wymagała dopieszczenia, wyszła Ci całkiem nieźle, nadała tekstowi oryginalnego klimatu. Pomysł miałeś bardzo dobry i to Ci przyznaję – historia o cywilizacjach, którą można też momentami przyporządkować do historii ludzkiej, ale w bardzo oryginalnej otoczce. Nazwy i imiona – mega robota.

No i faktycznie, może brakuje trochę dopełnienia. Ale poza tym gites.

Pozdrawiam!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Początek był intrygujący, w tekście podałeś dość rozbudowane światotwórstwo, natomiast czytanie mocno mnie znużyło.

Stosowanie wręcz starotestamentalnego stylu zadziałało na krótką metę, bo powtórzenia i taka konstrukcja zdań zaczynała mi ciążyć, tym bardziej przy ścianie tekstu. Jednak moim najważniejszym “ale” jest brak większych emocji i napięcia. Ot opisy prymitywnego gatunku, który potem zaczyna się przekształcać w coś na kształt protocywilizacji. Nie było trwania w tym, co zaraz nastąpi, pojęcie bohatera było szczątkowe przez dużą część opowiadania, więc trudne było, aby wejść w historię całym sobą. Wszystko też było wykładane na tacy przez narratora, co też działało na szkodę ciekawości, bo przecież nie pozostawało wiele miejsc do własnych domysłów.

Także podsumowując: nie mój styl, także rewelacji nie było.

Nadzieje chyba się spełniają, skoro jest ich coraz mniej.

Nowa Fantastyka