Kazek uratował mieszkańców Erpat.
Ta wieść rozeszła się w świat, tak jak wszystko, co prowadziło do oswobodzenia. Rycerz przyjechał z daleka, z nadmorskiego Kyl Muir, świata kokosów i rajskich ptaków, a po drodze przezimował w Cesselon, na dworze księcia Hervé. Do Erpat przybył z giermkiem Eleanderem wraz z końcem maja i w zamian za zabicie bestii otrzymał obietnicę sławy, domostwa i ręki szlachcianki, córki burmistrza.
Choć nigdy wcześniej nie tropił żadnych bestii, tak ze swoim przybocznym podjęli się poszukiwań. Dwa miesiące później pokonał potwora w krwawym boju, choć Eleander zginął. Po pochowaniu giermka, opowiedział, co zaszło i został w mieście przywitany jako bohater.
Gdy minęły uczty na cześć Kazeka i tragicznie zmarłego giermka, a towarzystwo wytrzeźwiało na dobre, wydawało się, że złe czasy minęły bezpowrotnie. Zwolniono nadmiar strażników i wojów, a ich broń sprzedano. Zaczęto wieszczyć w Erpat czasy dobrobytu, Kazek cieszył się młodą żoną, a ludzie wrócili do prac i przespanych nocy.
Fragment listu czarodzieja Mamuka do Gozdena Menescu
***
Wapienny ostaniec przy trakcie znali wszyscy. Tysiące dłoni przez setki lat wygładziły krawędzie skały, niemego świadka wyjazdów i powrotów, rodzącej się tęsknoty i serc bijących szybciej przed odwiedzinami rodzinnych progów. Przypisywano mu moc ochrony podróżnych, stąd znajdowali się i tacy, którzy nosili przy sobie jego odłamki.
Do Erpat pozostawało sześć mil. Jedna z młodych kobiet skrzywiła się, położyła torbę na ziemi i pomasowała ścierpłe ramię.
– Na świętą Eselię, ile to waży!
– Nie bluźnij, Harma. Nigdy nie wiadomo, co nam się z tego przyda – odpowiedziała elfka.
Kątem oka zobaczyła coś przy drzewie w głębi lasu. Podeszła kilka kroków.
– Co widzisz, Terienne?
– Chyba nic. Wydawało mi się, że ktoś tam był – odrzekła i wróciła do przyjaciółki. – Tam dalej jest Ostańczyk, dziwne miejsce.
– Ostańczyk? Dlaczego?
– Opowiem ci potem.
Trzy godziny marszu bardzo się dłużyły. Elka i Neivaalka ocierały czoła, spieczone sierpniowym słońcem, pokonując wyboistą drogę. Przed bramą miasta Terienne poprawiła bluzkę na ramionach i podciągnęła ją nieco. Poprawiła też warkocz, lepiej odsłaniając podłużne uszy. Harma jedynie zmierzwiła włosy kilkoma niezgrabnymi ruchami. Egzotycznie opalona skóra i bezgranicznie czarne oczy wystarczająco przyciągały spojrzenia i ciekawość, więc estetyka bywała drugorzędna. Strażników przy bramie wydawało się być mniej, niż w dniu wyjazdu Terienne wczesną wiosną. Przy wejściu do miasta zapytano jedynie, co się dzieje w dalekim świecie. Wszak podróżnych o inne rzeczy się nie pyta.
– Niesiemy ratunek – odpowiedziała Terienne, uśmiechając się nieznacznie.
– Ratunek? – Strażnik oparł się na trzonku topora. – To nie wiecie o Kazeku?
Kobiety pokręciły głowami.
– Terienne, twój ojciec wszystko wam powie. Ja zmianę kończę, do baby czas wracać.
***
Obie kobiety rzuciły się na skromnie zastawiony stół w rodzinnym domu elfki – ostatni, pieszy fragment wyciągnął z nich resztkę sił. Lazar wykorzystał ten czas na opowiedzenie, co wydarzyło się od początku wiosny.
– Czyli wszystko załatwione? – Terienne klasnęła z zachwytu po historii ojca. – Jak cudownie to słyszeć! Harma, będziemy mogły zająć się eliksirami!
Neivaalka uśmiechnęła się nieszczerze, bo momentami miewała wrażenie, że ich przyjaźń opierała się głównie na przysługach. Pomagała Terienne w przygotowywaniu eliksirów do akademii, a gdy dowiedziała się o problemach w Erpat, wyjechała razem z nią.
– Szkoda tylko, że nie wiemy, co to był za stwór – kontynuowała Terienne. – W akademii poświęcamy takim sporo uwagi, bo rzadkie okazy niosą szansę poznania czegoś nowego.
– Rozumiem – odpowiedział Lazar i zmarszczył brwi. Pogładził się po łysinie i westchnął przeciągle.
– Coś się dzieje, tato?
– A wiesz, nie jestem pewien tego, co się właściwie wydarzyło.
Elfka i Neivaalka lekko pochyliły się w jego kierunku. Z ulicy dobiegły dziewczęce piski i gromki śmiech młodzieży, wracającej ze szkółek przyświątynnych.
– Potwór zabity, a ostatnio zaginął poborca, Kazek ponoć sprawdzał co się dzieje, aczkolwiek nic nie znalazł. Potem zaszył się w domu, tak jak poprzednio, a ludzie podejrzewają, że podatkowy uciekł ze swoją kochanicą.
– A ktoś inny widział tego zabitego stwora? – zapytała Harma.
– Tak, Warand ze straży odwiedził miejsce, gdzie Kazek go ubił w Ostańczyku.
– To nie drążmy dziury w całym. – Kobieta wzruszyła ramionami i zniecierpliwiona przewróciła oczami. Irytowało ją roztrząsanie zamkniętych spraw.
– Doprawdy? – Oczy Lazara błysnęły gniewem. – Nie mówię “mam rację”. Mam wątpliwości, ale nikt nie słucha. Było spokojniej, ale ponoć znowu ktoś zaginął. Co gdyby po miesiącach w napięciu i strachu, ktoś otwarcie powiedział, że istnieje coś gorszego? Ci ludzie przez rok żyli z dnia na dzień, nie wiedząc, czy nie przyjdzie pora na nich. Nie chcą szukać nowych niebezpieczeństw, nawet jeśli mogą przyjść i zabić.
– To jak mamy mieć pewność co do pańskich przypuszczeń? – odpowiedziała cicho, przez dłuższą chwilę spoglądając na rozmówcę.
– Nie kłóćcie się! – Terienne wstała i spoglądała, raz na przyjaciółkę, raz na ojca. – W ten sposób nie dojdziemy do porozumienia. Tato, gdzie możemy się czegoś dowiedzieć? Od Kazeka?
Lazar skinął twierdząco.
***
Tu i ówdzie rozlegały się piski zamykanych okiennic. Od lampy do lampy kuśtykał latarnik. Kiedy tylko dostrzegł kobiety, schylił się nisko z szelmowskim uśmiechem. Terienne pamiętała, że latarnik nie narzekał na swoją pracę, pomimo kolejnych niedomagań. Gdzieniegdzie między uliczkami przemieszczały się grupki pijanych mężczyzn. Elfka poznała jednego z nich – był to Warand. Gdy wstępował do straży, otoczono go szacunkiem; mówiono, że wydoroślał, zmądrzał i trwało to do śmierci bestii. Jako jeden ze świeżych strażników, został zwolniony w pierwszej kolejności, a podczas bezrobocia trafił w sidła zastawione przez ojca pijaka.
Kobiety minęły zataczającego się Waranda i skręciły w prawo. Krętą uliczką wspięły się na wzgórze, skąd roztaczał się widok na miasto, mury porozciągane pomiędzy basztami i popękane szczyty Alamn. To poniżej nich znajdował się wapienny las, zwany przez miejscowych Ostańczykiem.
Kawałek dalej, po prawej stronie stał dom z płaskorzeźbami przy drzwiach, kolorowymi mozaikami wokół okien i imponującą kołatką w kształcie lwiego łba.
– Godny wybawcy miasta – rzekła Harma, lustrując dom aż po sam dach.
Terienne ujęła kołatkę, która przy jej drobnej dłoni wyglądała na bardzo masywną i zapukała w mosiężną paszczę.
Zza drzwi odezwał się piskliwy głos.
– Kto tam?
– Sroka jakaś… – skwitowała cicho Harma.
Teri zganiła przyjaciółkę spojrzeniem.
– Tutaj Terienne i Harmaszizijah. Szukamy pana Kazeka.
Odpowiedział im szczęk otwieranego zamka. Dziewczyna w koszuli nocnej skłoniła się skromnie i wpuściła je, przedstawiając się jako żona rycerza.
Z korytarza bezszelestnie wyszedł mężczyzna, nieco zgarbiony, ze wzrokiem równie nieprzytomnym, co wściekłym. Szyję miał szczelnie obwiązaną ciemnym szalem, od podbródka aż do obojczyków.
Harma rozpoznała Kazeka z trudem. Widziała go raz, na turnieju rycerskim w Cesselon trzy lata wcześniej, lecz nie przypominał tamtej osoby. Wówczas rycerz giął na głowie miecze pokonanych przeciwników, a gdyby chciał, to robiłby to samo z płytami pancerza. Teraz wydawało się, że nie połamałby w dłoni nawet gałązki.
– Czego? – odezwał się zachrypniętym głosem. Przyłożył dłoń do ust i odkaszlnął.
– Dzień dobry. Pan Kazek? – powiedziała Terienne, przybliżając się do niego o krok. Odsunął się.
– Co chcecie? A ty miałaś nikogo nie wpuszczać. – Zmierzył żonę spojrzeniem.
– Panie Kazeku, chciałybyśmy…
– Won. Natychmiast.
Nie powiedziały nic więcej. Elfka wtuliła głowę w ramionach i w kilku krokach znalazła się na ulicy. Harma skrzywiła się, splunęła ostentacyjnie na próg, burknęła pod nosem i poszła w ślady przyjaciółki.
– Buc. Tępak.
– Może miał po prostu gorszy dzień? – opowiedziała Terienne. – Przecież wiesz, że tak się zdarza. Nie oceniajmy osoby po jednym wydarzeniu.
Harma prychnęła i przewróciła oczami.
– Jak zawsze, porządnie i z wytłumaczeniem.
– Nie rozumiem. – Terienne założyła ręce na piersi. – Staram się być wyrozumiała. Ty też miewasz gorsze dni.
– I to właśnie mnie złości. Nie potrafisz nazwać rzeczy po imieniu, tylko wszystko wyjaśniasz, bo w przeciwieństwie do wielkich, tfu, bohaterów, ja nikogo nie wyrzucam z domu. Nie w ten sposób.
Zamilkły. Wieczór otulał skórę przyjemnym, sierpniowym ciepłem, a koniki polne grały swój klasyczny repertuar. Erpat zasypiało po pracowitym dniu na polach i w cechach. Staranne zamykanie okiennic i ryglowanie drzwi wydawało się już niepotrzebnym odruchem.
– Spójrz, jak tu spokojnie – powiedziała cicho Teri. – Podobnych miejsc trudno szukać.
– Faktycznie. Z chęcią rozejrzałabym się po mieście i po okolicy. W moim Neivaal nie ma lasów, więc wciąż się do nich przyzwyczajam. Teri?
– Tak?
– Zastanawia mnie to, o czym mówił twój ojciec. Dla mnie sprawa wydawała się załatwiona, choć wydawał się bardzo nieprzekonany do prawdy.
– Żył w strachu przez długi czas. Musisz rozumieć…
– Przestań wszystko usprawiedliwiać. Pytam poważnie.
Terienne nie była w tym poglądzie jedyna. Kiedy Kazek wrócił z Ostańczyka i opowiedział o tym, co się wydarzyło, Erpat odetchnęło zbyt mocno. Po jakimś czasie wyszły na wierzch problemy kiepskich zbiorów czy plotki o nowych zaginięciach, ale niewielu chciało słuchać. W stosunku do dopiero co zażegnanego zagrożenia ze strony bestii, inne sprawy zdawały się prozaiczne, a kto twierdził inaczej, zasługiwał na wyszydzenie i gniew mieszkańców.
***
Przez następne dni Harma odpoczywała po podróży, zwiedzając ciasne zakamarki Erpat i spacerując na zewnątrz murów. Widywała regularnie śpiących na warcie strażników, a co więcej, nikt nie miał do nich pretensji. W czasach strachu przed bestią, stali się bohaterami prawie tak wielkimi jak Kazek, bo bez ich pracy ofiar byłoby więcej.
Terienne w tym czasie zaszyła się w swoim pokoju. Rzadko wychodziła, sporadycznie dołączała do posiłków, a gdy już rozmawiała z Harmą i Lazarem, odpowiadała powściągliwie i nerwowo. Na pytania o plany na dzień, odwracała wzrok w inną stronę.
– Nic takiego. Muszę poczytać księgi i być przy tym sama. Potrzebuję skupienia – mówiła.
Pewnego dnia Neivaalka weszła do kuchni. Terienne siedziała nad miską zimnej owsianki i patrzyła przed siebie. Harma przypatrywała się jej. Elfka oddychała płytko i rzadko mrugała. Powoli odchyliła się na krześle i odwróciła głowę.
– Terienne?
Kobieta otrząsnęła się. Jej szeroko otwarte oczy skrzyły, choć linia ust pozostawała nienaruszona. Biła od niej obojętność.
– Hm?
– Wszystko w porządku?
– Ty akurat nie powinnaś mnie o to pytać. Nie po tym wszystkim – odpowiedziała chłodno.
– Co ty bredzisz? Po czym?
– Zostaw mnie w spokoju, nie rób mi krzywdy! – krzyknęła elfka i pobiegła po schodach na górę.
***
Harma szybkim ruchem odsunęła ciężkie zasłony. Usiadła przed srebrnym lusterkiem, obróciła je, by widzieć lepiej. Z rzeźbionej szkatułki wyjęła węgielek ferwijski, palcem wskazującym potarła go i nałożyła na powieki.
Zawiesiła wzrok, spoglądając sobie przeciągle w oczy. Wynieść się? Zostawić Erpat i wrócić do akademii? Wystarczyłoby spakować rozrzucone po pokoju rzeczy i w pół godziny znalazłaby się poza miastem. Znając siebie, tak by zrobiła – wściekłaby się na Terienne za takie potraktowanie.
Złość jest przecież prostsza niż smutek. Tym bardziej po tym, jak przemierzyła kawałek świata, aby nieść pomoc miastu przyjaciółki.
Na zewnątrz rozległ się tupot, lecz nie zwróciła na niego baczniejszej uwagi, dopóki nie usłyszała otwieranych drzwi i głośnej, choć przytłumionej, rozmowy na dole. Stąpając na palcach, zakradła się na schody.
– Zastanawiam się. To samo stało się z burmistrzem. Stał się obłąkany. Kazek skłamał, mówiąc nam, że zabił bestię. To nie przypadek, że dotknęło to kilka osób, także Mamuka. Z kolei parę innych zaginęło bez wieści.
– Czarodzieja Mamuka? Masz ci los. Ale ponoć jakiś strażnik był w Ostańczyku i widział trupa – odparł Lazar.
– Był. Wiesz kto? Ten pijak Warand, a jemu bym nie wierzył, bo na łeb mu już padło. Nie zawracam ci głowy, w razie czego zachodź w każdym momencie. Powiedz tylko, jak twoja córka? Nie widuję jej na mieście.
– A wszystko dobrze, dziękuję. Nie wychodzi, bo skupia się na czytaniu.
– Zawsze była ułożona, trafiła ci się. Nic to, bywaj w zdrowiu!
Harma cofnęła się do pokoju i po dłuższej chwili wyszła na zewnątrz, mijając Lazara bez słowa. Rozejrzała się. Ruszyła w kierunku rynku, przecięła plac na skos i weszła w zacienioną przez drzewa alejkę. Niedaleko masywnej siedziby straży dostrzegła patrol.
– Czy znają może panowie Waranda? Był u was kiedyś na służbie.
Wąsaty strażnik zmierzył ją badawczym spojrzeniem.
– Tak, a czego potrzebujesz? Swoją drogą, wyglądasz jak z Kyl Muir – powiedział, po raz kolejny przyglądając się jej cerze i włosom.
– Pudło. Neivaal, ale nie brnijmy. Potrzebuję Waranda, gdzie go znajdę?
– Szukaj po knajpach, pewnie rozpija się od poranka. To wszystko, co wiemy.
Kobieta przeklęła samą siebie, że pozwoliła dopuścić myśl szybkiego znalezienia strażnika. Odwiedziła chyba wszystkie piwniczne świątynie picia, miejski browar, krążyła od punktów straży do gromad ludzi przy kramach na rynku i z powrotem, lecz nikt nie potrafił odpowiedzieć.
Dzienna spiekota mijała, a wyższe budynki miasta zasłaniały zniżające się słońce. Harma wróciła do domu.
Próbowała zasnąć, lecz natłok myśli, a przede wszystkim ciche głosy z pokoju Terienne jej to uniemożliwiały. Odrzuciła kołdrę na bok. Przyłożyła ucho do drzwi sypialni.
Słyszała niewyraźnie, jak elfka każe komuś odejść i nie robić jej krzywdy, by potem żalić się, że całe miasto mówi tylko o niej.
Czy Mamuka i inni też tak postradali zmysły? – pomyślała. Wróciła do pokoju, przesunęła krzesło i usiadła przy oknie.
Księżyc w ostatniej kwadrze poszarzał i ściemniał. Wpatrywała się w śpiące miasto, wsłuchiwała w głosy zmieniających się wart. Nie mogąc nic wymyślić, zaczęła działać. Tylko to pozostało.
Wymknęła się na ulicę, kontynuując odwiedzanie zaułków miasta. Przemykała pod latarniami i znów zagłębiała się w cień, pytając napotkanych o Waranda.
Przy świątyni Eselii to ona została zaczepiona.
– Wiem, gdzie jest Warand. Zaprowadzę panienkę – powiedział mężczyzna.
Weszli na podwórze nieopodal. Pod daszkiem tliło się kilka kaganków, w wątłym świetle Harma zobaczyła nieprzytomnego chłopaka. Wstrzymała oddech, podeszła i trąciła go w ramię. Tylko ono pozostawało wolne od wymiocin.
– Warand? To ty?
– Hm? Czego? – wybełkotał.
– Czy widziałeś zabitego stwora w wapiennym lesie?
– Co, co?
– Potwór. Wapienny las – rzekła szybko.
– Coś-coś było. Waaaliło truchłem.
Warand oparł się o worki i chrapnął przeciągle. Harma skinieniem głowy podziękowała mężczyźnie, który ją przyprowadził i stwierdzając, że nie dowie się nic więcej, oddaliła się w kierunku najwyższego wzgórza w mieście.
***
– Kazek! – Harma uderzyła w drzwi. – Otwieraj!
Rozległ się szczęk zamka. Drzwi uchyliły się nieznacznie.
– Znowu? – zapytał chrypiącym głosem.
Harma pchnęła je i weszła do środka.
– Co się wydarzyło w czerwcu?! Co tam widziałeś? Musisz mi odpowiedzieć, bo jeśli ja ci krzywdy nie zrobię, to zrobią to wszyscy mieszkańcy, którzy czują się oszukani. Może już cię szukają i mordy nie obiją, tylko naciągną na pal albo z urwiska zrzucą.
Twarz rycerza nie zmieniła się.
– Już? Skończyłaś?
– Muszę wiedzieć!
– I co?
Harma zacisnęła pięści i krzyknęła:
– Niemożliwe, że jest ci to obojętne! Bo skoro jest, to dlaczego przyjeżdżałeś?!
– To bardziej skomplikowane, dziewczyno.
– Pytam kolejny raz! Co się wydarzyło? Nie zabiłeś bestii, prawda? Stąd te problemy?
– Zabiłem.
Kazek odwrócił się i ruszył w kierunku izby.
– Chodź, usiądź – rzekł, wskazując na fotel wyłożony skórami jeleni. – Prawda jest bardziej skomplikowana – ja czekam na śmierć, a ona mnie nie chce.
Chwycił szal i kilkoma ruchami odsłonił szyję. Podniósł podbródek.
Krtań zdobiła obręcz świeżych, ciemnych skrzepów.
– Próbowałem praktycznie wszystkiego i zawsze ktoś musiał mi pomóc. Ostatnio zadyndałem i widziałem samą Eselię, a wtedy sznur się zerwał. Na trochę otrzeźwiałem, przestraszyłem się, ale długo już nie dam rady.
– Musisz mi odpowiedzieć, co się stało – odpowiedziała Harma łagodząc ton.
Usta Kazeka zadrgały.
– W takim wy-wypadku nie ma innych opcji. Jest jedna, skończyć ze so-sobą, gdy jawa miesza się ze snem, a razem niosą strach i w-wspomnienia.
Harma otworzyła usta, lecz nie wydobyła z siebie żadnego słowa.
– On niszczy. Nie mogę o nim zapomnieć, na każdy podejrzany ruch zamieram lub uciekam. W domu nie jest lepiej, ale wśród ludzi się już nie da. Ręka mnie boli od trzymania noża pod poduszką.
Kobieta wstała, rycerz cofnął się w fotelu i skurczył, gdy podeszła. Położyła mu palce na skroniach.
– Jest sposób, bym dowiedziała się szczegółowo. Pozwól mi. Naprawdę muszę…
– Co ci to po-pomoże? – jęknął. – Tylko szybciej się stąd wyniesiesz.
– Muszę wiedzieć, co tu się dzieje.
Kazek nie odpowiedział.
***
Harma otworzyła oczy. Stała na wysepce, płaskiej skale unoszącej się w ciemnogranatowej nicości. Jednak nicość nie była pusta – stanowiła coś więcej, ponieważ łączyła podobne wysepki, scalała je w jeden, nieograniczony i niepojęty organizm. Nawet jeśli jakaś wyspa odpływała, to tylko pozornie, bo zawsze ciągnęła za sobą nawet najdelikatniejsze połączenie z resztą. Wyspy nie rodziły się z nicości, tylko łączyły ze sobą i dzieliły, oddalały się i znów dryfowały bliżej siebie.
Kobieta zobaczyła rząd regałów i podeszła do pierwszego z nich. Obok unosiła się książka, kałamarz i pióro. Kartki pokrywały się kolejnymi zapiskami, bo pióro co rusz zagłębiało się w gęstym atramencie i wracało do pisania.
Weszła do środka i wykrzyczała: Co się wydarzyło w czerwcu!? Co tam widziałeś?!
Pióro opisywało resztę rozmowy, aż do końca strony. Książka zamknęła się i odleciała w kierunku ostatniego regału, a jej miejsce zajęła niezapisana. Pióro natychmiast kontynuowało.
Harma otworzyła pierwszą książkę.
3 listopada 1279 roku. Pięćdziesiąt trzy minuty przed kolejnym dniem rodzi się Kazek Ori, syn Amdy i Surego.
Odłożyła ją i poszła dalej, wzdłuż regałów, sięgnęła po książkę ze środkowej półki.
Książę na dworze w Cesselon podaje rękę i gratuluje udanego turnieju.
– Nie tu – powiedziała do siebie.
Spojrzała na rzędy ksiąg, lecz ich ilość zaczęła się jej zlewać. Wydawały się identyczne, nie potrafiła skupić wzroku na jednej. Mijała regał za regałem, podbiegła do kolejnego.
W drugim rzędzie od dołu dostrzegła książkę pokrytą pleśnią. Przybliżyła się i poczuła duszący odór wypełniający gardło. Odsunęła głowę. Wszystko zapisane później, w mniejszym lub większym stopniu, także było zepsute. Kobieta zasłoniła nos chustą. Grzbiet kleił się do dłoni i parzył.
Kazek ujął rączkę korbacza i lekko ugiął kolana, miękko stąpając. Tuż za nim podążał giermek Eleander. Przemierzali Ostańczyk już siódmą godzinę.
Potwór wybiegł zza skalnego ostańca. Wielki jak wóz, z ptasich nozdrzy wyrzucał kłęby pary, pisnął. Giermek zrównał się z Kazekiem, który nagle znieruchomiał.
Kobieta przewróciła zszarzałą kartkę.
Giermek uchylił się i uderzył bestię po grzbiecie. Wzdrygnęła się, pisnęła przeraźliwie. Kazek zamachnął się i nie trafił, giermek uderzył powtórnie, raniąc potwora. Rycerz podbiegł i zadał ostateczny cios.
Palcem powiodła po dalszych wersach.
– Panie, co się stało? Zamarłeś? Myślałem, że zginę!
– Ja nigdy… potworów…
Wśród mgły pokazała się zgarbiona postać. Mijała kamienie, stąpała pewnie pomiędzy ciekami, pomimo, że na oczach miała zawiązaną szeroką opaskę. Pod kapturem widniał trupi uśmiech.
Spojrzał na giermka, ten złapał się za głowę i krzyknął:
– To nie była moja wina!
– Eleander! Co się dzieje?!
– On wie wszystko!
Giermek upadł na kolana, w wodę. Trup zbliżył się jeszcze bardziej, stanął nad nim i przyłożył mu palec wskazujący do czoła. Nakreślił kreskę, wyschnięte stawy zgrzytnęły.
– Przeszkodziliście mi. – Kazek usłyszał głos w głowie. – Wiesz, człowieku, że każdy, także Eleander, nosi w sobie jakąś historię. A ja ją widzę i co więcej – przypomnę mu.
– Nie chciałem… – rzekł cicho giermek.
Nakreślił drugą kreskę i trójkąt.
– Każdego dnia wypominam sobie, że to powiedziałem…
Eleander spiął mięśnie twarzy i wyrwał kosmyk włosów. Rana naszła krwią.
Nakreślił okrąg.
Giermek zerwał łańcuszek przy pasie, mizerykordia błysnęła wysoko nad głową, po czym wbiła się po sam jelec, pomiędzy obojczykami.
Harma zamknęła książkę. Wzięła następną, otwierając ją w losowym miejscu.
Półtora miesiąca później, Kazek spacerował zadrzewionymi alejkami miasta. Pszczoły bzyczały w koronach, a rycerz wziął wdech. Słodki zapach lip unosił się i zwiastował słoje pełne miodu, które w połączeniu z parującym naparem, miały stanowić, jak co roku, małe zwycięstwa nad zimnymi nocami listopada.
Z bocznej uliczki wybiegła grupka dzieci.
– Tu będzie więcej miejsca!
Dziewczynka z warkoczykami stanęła pośrodku i zamknęła oczy. Inne dzieci zawiązały jej chustkę na oczach. Uśmiechnęła się, pokazując zęby.
– Nałóż kaptur! Ciuciubabka!
Kazek zesztywniał. Dziewczynkę kilkukrotnie obrócono za ramiona i dzieci rozpierzchły się. Ciuciubabka wyciągnęła rączki i zaczęła iść w kierunku rycerza.
Mężczyzna poślizgnął się i upadł na bruk.
– Nie!
Zerwał się natychmiast i uciekł, wśród akompaniamentu śmiechów i krzyków.
Harma odłożyła książkę.
***
Kazek klęczał przed kobietą, ze wzrokiem skupionym na czymś w przestrzeni.
– Widzący – szepnęła Harma.
– Siedem lat temu zabrałem młodszego brata na turniej rycerski w Dewerai – zaczął z wolna. – Matka bała się, bo miał dopiero szes-szesnaście lat, ale po długich namowach się zgodziła, więc ją po rękach całowałem. Na jednym z postoi nad Tataranicą, napadli nas maruderzy i mój brat, Uzuk, zginął. Matka od tego czasu się do mnie nie odzywa. Wtedy obiecałem sobie, że już nigdy więcej nikogo nie stracę.
Kazek nabrał powietrza, a po policzku spłynęła kolejna łza.
– A on to w-widział. Nie musiał pytać, by zobaczyć, co we mnie jest, tak wyciągnął ból na wie-wierzch, poznał go i zmiażdżył mnie jego ciężarem. Doskonale zadziałał, by trafić najgorsze i każdej nocy wraca obraz martwego Eleandera.
Podniósł wzrok na Harmę.
– Dlatego tak bardzo chcę już końca. Bo nie mogę z tym żyć, nie daję rady.
Harmaszizijah nie odpowiedziała, tylko zerwała się i dłońmi zatoczyła w powietrzu kilka okręgów.
– Zettere mel, hnu!
Kazek syknął, zesztywniał i przewrócił się na bok.
– Dziewczyno!
Żona Kazeka stała i opierała się drżąca o framugę, obserwując rozmowę.
– Zajmij się nim i daj mu wody. Musiałam… byś go nie straciła.
Pobiegła do kuchni.
***
Widzący.
To słowo powtarzała sobie Harma, zbiegając uliczkami. Ominęła wóz z węglem drzewnym i robotnika, umorusanego nawet na policzkach.
– Skąd ten pośpiech? Jak wiosną… – dziwił się.
Widzący.
Nie znała ratunku, nie znała sposobu, bo to Terienne dysponowała przecież zaawansowanymi zaklęciami ochrony. O tego typu istotach w akademii słyszała niewiele, w zasadzie nic poza tym, że rozrywali dusze. Gdy Harma dopytała o to jednego z profesorów, odpowiedział jej zdawkowo:
– Przetransferuj sobie te pojęcia na duszę, ale Widzący działają tak, jakby ktoś wykonywał sekcję na żywym.
Biegła dalej, tracąc siły.
– Teri! – powiedziała, wchodząc. – Gdzie ona jest?!
Lazar rzucił obierane warzywa do gara i poderwał się z krzesła.
– Na górze, w pokoju. Śpi. Co się stało?
– Za wszystko odpowiada Widzący.
– Widzący? Kto to?
Harma nie odpowiedziała. Trzeszczące schodki pokonywała po dwa, o mało nie łamiąc poręczy i wbiegła do sypialni. Podeszła do łóżka i przyklęknęła. Przyjaciółka spojrzała na nią obojętnie.
– Teri, pamiętasz zaklęcia? Mogłabyś je rzucać? – zapytała Harma, oddychając ciężko.
Elfka obróciła się pod kołdrą i sięgnęła do szuflady szafki nocnej. Wyjęła z niej czystą, wyszywaną w róże chustkę i przycisnęła kilkukrotnie do policzka przyjaciółki.
– Co ty… – jęknęła Harma.
– Krwawisz – odpowiedziała, uśmiechając się jeszcze szerzej i przyciskając chustkę ponownie. – Ale już dobrze, wytarłam.
Neivaalka podeszła gwałtownie do komody, na której stało niewielkie lusterko. Odgarnęła włosy z czoła, obróciła twarz kilkukrotnie i z przerażeniem stwierdziła, że nic tam nie widzi.
– Terienne? Słyszysz mnie?
– Chcesz mnie wplątać w spisek! – krzyknęła, gniewnie ściągając brwi.
– Spisek? Żadnego nie ma!
– Oni wszyscy też tak mówili!
– Jacy wszyscy?
Harma zamilkła. Rozłożyła ręce, mimowolnie rozchyliła usta. Lazar wszedł do pokoju zdecydowanym krokiem.
– Czego od niej chcesz? Dalej takaś pewna, że nic się nie dzieje?
– Znam źródło problemów. To demon kryjący się najpewniej gdzieś w Ostańcu.
– Co to za demon? To ten Widzący?
– Tak – odparła, ściszając głos. – To przez niego występuje zmętnienie myśli, szał i paranoja.
– Dowódca straży, miejski czarownik, Kazek, Terienne… Trafia i niszczy najważniejsze – skwitował Lazar jakby do siebie. – Ale czy można ograniczyć jego wpływ?
– W teorii… – Harma westchnęła i opuściła głowę. – Spróbuję.
Zacząła niemrawo recytować, przymknęła powieki, a przestrzeń zadrgała.
– Echere kadar, gho. Echere kadar, gho!
Powstała ciemna, niewyraźna kula, która z każdym wezwaniem powiększała się, aż rozszerzyła się do ścian i sufitu, szczelnie do nich przylegając. Neivaalka skończyła czar.
– Teri? – zapytała.
– Co się ze mną stało? Słyszałam wiele głosów, które mówiły, przeklinały mnie, groziły…
Kobieta podeszła do elfki, a ta ujęła jej dłoń, upewniając się niejako, że jest prawdziwa.
– To sprawa Widzącego.
– Dostrzegłam go – wyszeptała. – Trupią twarz z opaską na oczach. Harma, musimy się tym zająć. Postaram się… – zawiesiła głos. – Wzmocnić czar na drogę do Ostańczyka.
– Tylko czy to jedyne wyjście? – wtrącił Lazar. – Czy dacie radę we dwie?
– Musimy, tato. Pamiętam, pamiętam zaklęcia.
– Ale może potrzeba wam kogoś do pomocy! Wezwijmy innych czarowników!
– Idźmy już – powiedziała Terienne.
– Ale córko…
– Zaraz jesień, trakty rozmokną. – powiedziała Harma. – Kolejni zaginą, a pańską córkę, dowódcę straży, czarownika, a potem pozostałych, czeka ten sam los. Widziałam go we wspomnieniach Kazeka. Uderza w, wydawałoby się, zabliźnione rany, a one znów krwawią. Terienne jest silna, poradzimy sobie.
Elfka wstała z trudem, a Lazar ukrył twarz w dłoniach.
***
Bramę miasta przekroczyły wcześnie, chwiejnym i wolnym krokiem. Do późna w otoczce sfery obmyślały plan i próbowały przypomnieć sobie więcej zaklęć ochrony, zaś reszta nocy nie była snem, a płytkim czuwaniem. Zebrały się, gdy tylko poszarzało niebo.
Ścieżka prowadziła pomiędzy polami, a zapach świeżych snopków pozostawał przy nich przez długi czas. Potem droga kluczyła pomiędzy starymi, popróchniałymi brzozami, stopniowo schodząc w płytki wąwóz. Weszły do lasu, a każdy głos, zamiast tworzyć echo, zdawał się w nim ginąć. Niedługo później ukazały się im pierwsze wapienne ostańce.
– Faktycznie przypominają las – powiedziała cicho idąca przodem Neivaalka, spoglądając na skalne kolumny i maczugi.
– Tak – odpowiedziała jedynie Terienne.
Przyjaciółka spojrzała na elfkę, a ta odwracała się w różnych kierunkach, kogoś przy tym odganiając i zatykając uszy.
– Nie jestem w to zamieszana, nie przekonacie mnie…
– Cholera.
Posuwały się powoli do przodu. Grunt nie pomagał – ni to cieki, ni bagna rozciągały się pomiędzy porośniętymi hałdami kamieni. Powykręcane krzewy i karłowate drzewa rosnące na ostańcach zasłaniały znaczną część nieba.
Ostańczyk nie dawał oznak ani życia, ani śmierci.
„Jak to brzmiało?” – pomyślała Harma, próbując sobie przypomnieć, jak odnaleźć zaburzenia energii. W akademii uczono je, że zaburzenia mogą wpływać na samopoczucie wrażliwych na tym punkcie magów. Ona nic nie czuła i tłumaczyła to sobie przynależnością do akademickiej „goniącej średniej” czyli półki powyżej najgorszych adeptów sztuki, którzy jeszcze próbowali dogonić najlepszych. Z różnym skutkiem.
– Nihenli sefere.
Spróbowała jeszcze raz, lecz na próżno. Wapienny las zaczął stawać się labiryntem bez wyjścia, a każda skała, krzew, hałda i kałuża nie wyróżniały się spośród innych. Neivaalka nie potrafiła stwierdzić, czy idą naprzód czy od południa kręcą się w koło.
Ściemniło się szybko. Noce tutaj następowały niespodziewanie.
Terienne siedziała oparta o jeden z ostańców, lecz Harma nie widziała jej zbyt dobrze. Przed zmrokiem udało się zebrać trochę chrustu, który uporczywie nie chciał się rozpalić, pomimo kaskad iskier tryskających na podpałkę. Kobieta zacisnęła zęby i klęła cicho, trąc krzesiwem coraz mocniej. Otarła napuchnięte od wysiłku dłonie.
Użyłaby mocy, jednak musiała zachować siły.
Nad Ostańczyk napłynęła mgła. Zdawało się, że pokryła świat chłodną i lepką warstwą. Neivaalka kopnęła w wilgotniejący stosik gałęzi.
– Terienne? – odezwała się cicho Harma. – Teri? Powiedz coś się do mnie!
– Nawet tego nie potrafisz zrobić sama? Powiedział, że nadajesz się jedynie do wyrabiania mikstur i tylko tak możesz mi pomóc. Taka prawda.
Harma zacisnęła pięści.
– Ty…
Odetchnęła. Przeklęła w myślach nerwy, bo przecież Terienne walczyła. W tym momencie elfka zaczęła bełkotliwie odpowiadać na głosy, stąd nie można było wyodrębnić poszczególnych słów.
Neivaalka czuwała przez całą noc. Wydawało się jej, że słyszy szmery i pohukiwanie, lecz gdy zwracała na nie uwagę, milkły. Elfka w tym czasie spała niespokojnie, przebudzała się co jakiś czas, ale nie były to chwile świadomości, lecz obłędu – widziała, że gromadziło się wokół coraz więcej osób, wymieniających się opiniami na jej temat. Zanikały po czasie, by wrócić w jeszcze większej liczbie.
Dzień nieznacznie rozrzedził mgłę. Harma wstała, syknęła przeciągle i podreptała wokół ostańca, rozcierając zesztywniałe mięśnie. Znalazła się znów przy elfce, przykucnęła i objęła ją. Nie spała, tylko drżała skulona, odpowiadając na głosy.
– Teri, słodka Teri! Ocknij się, błagam! Znasz zaklęcia!
Harmę ogarnęło zwątpienie. Wybierając się do Ostańczyka miała nadzieję, że Terienne w jakikolwiek sposób utrzyma świadomość, aby roztoczyć strefę i razem pokonać zagrożenie. Po drodze była małomówna, ale wydawało się, że jakoś trzyma się przy zmysłach.
Neivaalce przeszło przez myśl, że jej obecność przy przyjaciółce jest bezużyteczna, kiedy pozostają pod tak silnym wpływem demona.
Elfka krzyknęła i wierzgnęła, niedaleko chlupnęła woda, a Harma dostrzegła niewyraźny, podłużny kształt zmierzający ku nim. Jej mięśnie mimowolnie się spięły i czuła, jakby coś kłuło i rozdzierało wnętrzności. Jęknęła i zacisnęła zęby. Spojrzała w kierunku postaci, lecz coś zasłoniło widok.
Zobaczyła parę trzymającą niemowlę. Rozmawiali o czymś, po czym położyli dziecko tuż przy świńskim korycie, wśród gnoju i kałuż brunatnej wody. Omijając bagno, podeszła do nich Terienne, ubrana w białą, powłóczystą szatę wyższej adeptki akademii.
– Dobrze zrobiliście. Mnie będzie potrzebna jedynie do zbierania materiałów w ciągu lat nauki, więc po wszystkim ją tu odstawię.
Obok gnoju zobaczyła stepy i dzikie pustkowia, poprzecinane wyschniętymi jarami. To było Neivaal. Dął ostry wiatr, osłaniała się od pyłu wpadającego do oczu.
Stała zupełnie sama.
Znów poczuła ostry ból. Przyklękła na jedno kolano i jeszcze mocniej ścisnęła nieprzytomną przyjaciółkę. Szlam i kamienie Ostańczyka powróciły.
Widzący atakował mocniej, przedstawiając rówieśników wyśmiewających się z niej. Gdy zapłakana wracała do obcego, zastępczego domu słyszała jedynie o tym, że musi się nie przejmować, gdy małe serce cierpiało i nie rozumiało, dlaczego ktoś ją krzywdzi.
W głowie szumiało i widziała wszystko niewyraźnie. Widzący stanął przed nią. Uniosła głowę.
Na otwartych dłoniach demon trzymał obsydianowy sztylet. Srebrny jelec pokrywały runy, a napis głosił: An ostar thán – „Przede wszystkim śmierć”.
Harma ujęła rękojeść, a Widzący oddalił się na kilka kroków i ponownie obrócił w jej kierunku.
Kobieta błądziła wzrokiem po wzorzystej szacie, po wyschniętej trupiej twarzy z opaską na oczach. Zastygł i czekał – teraz ruch należał do niej.
– Nie wszystko mi odbierzesz, chociaż miałabym tu umrzeć. Sintere… sintere, esfar.
Nic się jednak nie wydarzyło. Harma dalej trzymała sztylet; nawet w pochmurny dzień zdawał się połyskiwać. Terienne jęknęła cicho, po czym zaczęła krzyczeć i rzucać się, gwałtownie obracając głowę w jedną i drugą stronę. Przyjaciółka objęła ją ostatkiem sił i przytrzymała, by elfka nie uderzyła się o skały. Dostała łokciem, wypluła krew, która spłynęła po podbródku i szyi.
Wapienne ostańce wydawały się zanikać, świat oddalał się, mętniał i ginął. Elfka próbowała jeszcze zasłonić uszy, aby nie słyszeć głosów, lecz na próżno. One były w niej, szeptały i oceniały.
– Nie wyobrażam sobie, jak cię atakuje, lecz jestem tu… ponieważ nikt nie może dźwigać takiego ciężaru sam – wyszeptała Harma.
I pocałowała ją w czoło, zostawiając krwawy ślad.
***
Czarodziej-zielarz Mamuka wyszedł na ulicę i spojrzał na pochmurne niebo.
– To najlepszy dzień w moim życiu – mruknął.
Za nim, z podwórza domu, w którym mieszkał, wysypała się służba i pobiegła do niego.
– Panie, nie możesz wychodzić! Zabierzcie go z powrotem!
– Zostawcie mnie, do diaska! – odparł, odtrącając wyciągnięte ręce. – Obłęd mnie opuścił. Nikogo już nie słyszę. Nic się nie dzieje!
– Akurat!
Służba zamknęła czarodzieja w piwnicy aż do popołudnia, gdy szlachcic Berdia zaalarmował ich wieścią o tym, co wydarzyło się w domu burmistrza.
– Jak ręką odjął, mówię wam! Przestał tracić zmysły. Póki co puściliśmy go wolno, ale tak jakby rozumem wrócił do nas!
***
– Harma! Harma!
Chlusnęła woda, a Neivaalka powstała. Strząsnęła ociekające błoto.
– Wszystko dobrze? Nic ci nie jest? – zapytała elfka, pocierając zziębnięte dłonie.
– Słabo mi.
– Chodź – powiedziała Terienne, biorąc przyjaciółkę pod rękę. Zachwiały się. – Może jakoś wrócimy.
– Poczekaj, a Widzący?!
– Nie ma go. Nie wiem dlaczego – odpowiedziała Terienne i uśmiechnęła się niepewnie. – Chyba nie dał rady nas złamać i odszedł. Zostawił to. – Elfka podniosła obsydianowy sztylet.
– To w ogóle możliwe? – zapytała Harma, przyglądając się ostrzu.
– Jeśli ktoś nie zostaje sam, to takie demony są bez szans.
Kobiety ruszyły w drogę powrotną, przystając co chwila ze zmęczenia, jednak szły przed siebie, wychodząc z Ostańczyka innym wąwozem. Zdołały wdrapać się po zboczu i wyjść z lasu, gdy znalazły główny szlak do Erpat. Z wycieńczenia padły nieprzytomne na trakt. Jeden ze wznowionych nocnych patroli natknął się na nie i zabrał do miasta.
***
Wiatr zajadle szczypał Harmę w nos i policzki. Drzewa prezentowały już tylko nagie kikuty, a spacery obfitowały w kluczenie pomiędzy kałużami na wyszczerbionym miejskim bruku.
Przyjaciółki wydobrzały. Terienne pozostał odruch pytania, czy to, co widzi i słyszy, jest prawdą, lecz z każdym dniem czuła się coraz pewniej. Razem z Harmą obchodziły miasteczko dniem, a czasem i nocą. Przygotowane i nabuzowane mocą zapuszczały się do Ostańczyka, gubiły się we mgle i odnajdowały, zagłębiały w błota i przedzierały przez iglaste zarośla, szukając choćby śladu obecności Widzącego.
Bezskutecznie.
W dniu, gdy mróz skuł kałuże i błota, Terienne zwróciła się do Harmy:
– Sprawa Widzącego nie daje ludziom spokoju, czują się oszukani przez Kazeka i protestują na ulicach i przed domami włodarzy. A Kazek dalej chudnie i ma koszmary. Nie możemy zwlekać, kiedy żądają jego śmierci.
– Myślałam o mniszkach w Rijtn, one nie odmawiają pomocy. Teraz, gdy drogi ponownie są przejezdne, może nam się udać dotrzeć przed głębszym śniegiem.
Pod osłoną jednego z ostatnich listopadowych wieczorów, kobiety zapakowały Kazeka na wóz i przykryły. Wyruszyły przed świtem, nie zaznając kontroli strażniczej przy bramie. Któż przecież śmiałby sprawdzać prawdziwe bohaterki Erpat.
W drodze Terienne obejrzała się za siebie. Kazek spał spokojnie, z głową ułożoną na łokciu, wtulony pomiędzy bagażami. Wóz trząsł się i skrzypiał na koleinach, ale najwyraźniej mu to nie przeszkadzało.
– Mam nadzieję, że w Rijtn znajdzie spokój – powiedziała do Neivaalki.
– Oby. Przecież tyle wytrzymał.
Terienne zmrużyła oczy. Zawiał wiatr, a śnieg zawirował w powietrzu. Pierwsze płatki wylądowały na ziemi i na gałęziach drzew; niektóre osiadły też na dłoni Kazeka.
I nie roztopiły się.