- Opowiadanie: Radek - Pancergranaty na Marsie

Pancergranaty na Marsie

 

Na po­cząt­ku nie udaje się spa­cer z mężem i dzieć­mi, potem zo­sta­je wy­my­ślo­ny plan, a na końcu na Mar­sie znaj­du­ją towar. Za­rów­no sta­cja roz­po­znaw­cza Zjed­no­czo­ne­go Kró­le­stwa jak i baza na­uko­wa Re­pu­bli­ki są nie­od­por­ne na pan­cer­gra­na­ty. Kwia­tek nie po­peł­nia sa­mo­bój­stwa, ale dalej znana jest jako Rzeź­ni­ca z Las Ame­ri­cas. W Re­pu­bli­ce zbli­ża­ją się wy­bo­ry.

 

Tekst był pi­sa­ny na kon­kurs Pla­ne­ty, ale nie na­da­je się, bo nie po­wstał na czas i prze­kra­cza dłu­gość. Teraz pani (już) major Kwia­tek leci na Marsa. Tylko wszy­scy ją znają bar­dziej jako Rzeź­ni­cę z Las Ame­ri­cas.

 

Ogromnie dziękuję betującym. Bardzo dużo się nauczyłem.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Finkla, Użytkownicy III

Oceny

Pancergranaty na Marsie

Hra­bi­na Atlas-Rif Flora of Sebta za­zwy­czaj nie ubie­ra­ła się w kry­no­li­nę tuż po śnia­da­niu, ale w tę so­bo­tę mu­sia­ła być go­to­wa do ofi­cjal­ne­go spa­ce­ru z dzieć­mi. Służ­ka uwi­ja­ła się jak w ukro­pie, ale i tak przygotowanie za­ję­ło ponad dwa­dzie­ścia minut. Pani obej­rza­ła się w lu­strze, po­pra­wi­ła nie­sfor­ny ko­smyk wło­sów i po­szła do gar­de­ro­by męża.

– Hra­bia go­to­wy? – spy­ta­ła lo­ka­ja, który stał w drzwiach.

– Pra­wie.

Jesz­cze trze­ba zo­ba­czyć, czy gu­wer­nant­ki do­brze po­ra­dzi­ły sobie z dzieć­mi. Niby wszyst­ko bli­sko, ale co dzień po ko­ry­ta­rzach zam­ko­wych prze­mie­rza­ła ki­lo­me­try.

„Jak w po­przed­niej ro­bo­cie”, po­my­śla­ła Flora, wra­ca­jąc z pokojów dziecięcych do gar­de­ro­by hra­bie­go. „Spraw­dze­nie rynsz­tun­ku przed akcją”.

Mąż oso­bi­ście po­le­ro­wał jesz­cze srebr­ną szpa­dę, ze skru­pu­lat­no­ścią jakby miał ją pre­zen­to­wać w cza­sie spa­ce­ru. Prawie skoń­czył, kiedy wpa­dła służ­ka hra­bi­ny, trzy­ma­jąc ko­mu­ni­ka­tor pani.

– Wia­do­mość z do­wódz­twa floty. Wiel­ki Ad­mi­rał Wang wzywa… – Służ­ka we­szła do gar­de­ro­by hra­bie­go i od razu padła na ko­la­na, wy­raź­nie prze­ra­żo­na.

– Po pierw­sze nie jest wiel­kim ad­mi­ra­łem, moja droga. Po dru­gie: mia­łaś nie czy­tać moich wia­do­mo­ści…

– To jej obo­wią­zek – wtrą­cił się hra­bia. – Czego Wang od cie­bie chce?

– Zo­sta­łam prze­nie­sio­na do re­zer­wy Floty Pół­noc­ne­go Atlan­ty­ku i w każ­dej chwi­li mogę być przy­wró­co­na do służ­by i użyta… – Flora czy­ta­ła z ekra­nu. – Każą mi się sta­wić u ad­mi­ra­ła.

– Nie ma z cie­bie po­żyt­ku. – Skrzy­wił się hra­bia. – Od razu wy­jeż­dżasz?

– Ze spa­ce­rem z dzieć­mi sobie po­ra­dzisz!

– Lu­dzie po­win­ni oglądać nas razem.

– W we­zwa­niu jest „bez­zwłocz­nie” – od­par­ła. – Wi­dzia­ły gały, co brały, Himi.

Hra­bia Atlas-Rif Hi­mil­co of Sebta nie lubił tego zdrob­nie­nia. Nie po­do­bał mu się ani ton, ani ak­cent zza gra­ni­cy. Żona z hodowli na Isiro miała najlepsze geny, ale szkolona w Republice, w kraju wroga, nie nabrała ogłady. Często raził jej fatalny styl wypowiedzi.

– Weźmiesz służ­kę?

– Po co mi tam? Żebym jej mu­sia­ła pil­no­wać? Dam znać, kiedy będę wra­cać, uko­cha­ny! Wiel­moż­ny panie mój i mężu. – Wy­ko­na­ła zgod­ne z ety­kie­tą dy­gnię­cie i wy­bie­gła.

Służ­ka po­pa­trzy­ła się na hra­bie­go, ten ski­nął głową, więc po­spie­szy­ła za swoją panią.

***

Flora prze­bra­ła się w polowy mundur desantu i wyszła na lą­do­wi­sko za zam­kiem. Za nią podążyła służka, niosąc walizkę.

Dwa la­ta­dła klasy 1000 stały obok sie­bie. Jedno było białe, miało na bur­cie dys­kret­nie na­ma­lo­wa­ny herb hra­bie­go i wy­da­wa­ło się mar­twe. Dru­gie nie no­si­ło żad­nych ozna­czeń, je­dy­nie ma­sku­ją­cy wzór z kom­bi­na­cji bia­łych, sza­rych i ciem­no­gra­na­to­wych wie­lo­ką­tów. Pod­łą­czo­ne do in­sta­la­cji cie­kłe­go wo­do­ru, oszro­nio­ne, z wen­ty­li o śred­ni­cy jak igieł­ka. wy­pusz­cza­ło wą­skie stru­mycz­ki gazu, wokół któ­rych kon­densowała się woda z po­wie­trza. Sil­ni­ki pra­co­wa­ły, ale tylko na tyle, żeby do­pa­lać zmie­sza­ne opary. Wy­glą­da­ło jak ptak, go­to­wy zaraz wzbić się do lotu.

Żan­darm stał przy otwar­tej ram­pie la­ta­dła, za­sa­lu­to­wał. Służ­ka wga­pia­ła się w niego, nawet nie pró­bu­jąc uda­wać, że nie. Do żan­dar­me­rii wy­bie­ra­ją wyż­szych wzrostem niż śred­ni. Służ­ka wy­glą­da­ła, jakby wła­śnie w gło­wie wyobrażała sobie czynności, pro­wa­dzą­ce do re­kom­bi­na­cji ich genów.

– Pani hra­bi­na Atlas-Rif zwana „Kwia­tek”? – spy­tał for­mal­nie.

Od dłuż­sze­go czasu Flora nie była znana jako Kwia­tek, ale „Rzeź­ni­ca z Las Ame­ri­cas”.

– Tak, major. – Od­pra­wi­ła ge­stem służ­kę i przy­ło­ży­ła do iden­ty­fi­ka­cji pier­ścień.

Służ­ka, bie­gnąc po dzie­dziń­cu do zamku, jesz­cze się obej­rza­ła dwa razy. Flora wsia­dła i za­pię­ła pasy. Dała znak żan­dar­mo­wi, żeby się po­spie­szył.

– Go­to­wość do star­tu – za­mel­do­wał pilot i włą­czył za­my­ka­nie rampy.

– Nie bie­rze pani hra­bi­na służ­by? – zdzi­wił się żan­darm.

– Nie – od­po­wie­dzia­ła. – No to fru!

– Tak jest! – Pilot zgodnie z regulaminem za­trza­snął za sobą drzwi do kok­pi­tu.

 

Rzeź­ni­ca z Las Ame­ri­cas

 

Byli już w po­wie­trzu. La­ta­dło osią­gnę­ło pułap prze­lo­to­wy, sil­ni­ki prze­sta­ły wyć, pod­ło­ga stała się po­zio­ma. Flora lu­bi­ła swój pseu­do­nim „Kwia­tek” i na­po­je z fa­bry­ki, jakie ser­wo­wa­ła flota. Na zamku ta­kich nie miała. W latadle barek był tam, gdzie za­wsze.

– Mogę o coś spy­tać? – za­czął żan­darm.

– Nie – od­par­ła Kwia­tek. – Jest pan za młody, nie zro­zu­mie pan. Może pan za­pro­po­no­wać pi­lo­to­wi kawę, czy co tam chce.

Kwiatek rozpięła pasy i ułożyła się wygodniej w fotelu. Miała zwy­czaj chwy­ta­nia każ­dej chwi­li, żeby się zdrzem­nąć. Na­uczono ją tego na samym po­cząt­ku szko­ły ka­de­tów de­san­tu, a przy­da­wa­ło się w służ­bie i potem nawet przy dzie­ciach.

Każdy chciał się do­wie­dzieć tylko tego, co się wła­ści­wie wy­da­rzy­ło na plaży w Las Ame­ri­cas. Potem kiwał głową, mówił, że ro­zu­mie i się od­su­wał. A było tak, że de­sant się udał, mia­stecz­ko opa­no­wa­no, in­sta­la­cje woj­sko­we wroga zo­sta­ły znisz­czo­ne. Jej ba­ta­lion ewa­ku­ował się na okręt de­san­to­wy „Obrzy­dli­wa”, ale nie miał kto za­brać jeń­ców, bo lo­gi­stycz­ny nie do­pły­nął. Ka­pi­tan kor­we­ty nie chciał wy­ko­nać swo­jej ro­bo­ty, tłu­ma­cząc się męt­nie sta­nem amu­ni­cji. Kwia­tek miała jesz­cze sporo po­ci­sków moź­dzie­rzo­wych, któ­rych ba­ta­lion nie zużył w walce. Na plaży sie­dzie­li skrę­po­wa­ni jeńcy. Ka­pi­tan „Obrzy­dli­wej” po­trze­bo­wał tylko przy­sta­wie­nia do głowy pa­miąt­kowego, złotego pi­sto­le­ciku, aby wy­ko­nać za­da­nie i udo­stęp­nić sys­tem ste­ro­wa­nia z okrę­tu. Przy ta­kiej na­wa­le ognio­wej jeńcy nawet nie wie­dzie­li, co ich za­bi­ja. Bała się, że bę­dzie miała nie­przy­jem­no­ści, lecz nie­słusz­nie. Po­ci­skom, przy­naj­mniej po­ło­wie z nich, koń­czył się czas przy­dat­no­ści do uży­cia.

Potem były gra­tu­la­cje i medal za „znisz­cze­nie siły żywej wroga w nie­spo­ty­ka­nej dotąd skali”. Do­wódz­two się nie cze­pia­ło o mar­no­wa­nie amu­ni­cji. Na pod­wład­nych Kwiat­ka też się po­sy­pa­ły od­zna­cze­nia. Ar­ty­ku­ły w pra­sie za­gra­nicz­nej ochrzci­ły ją „Rzeź­ni­cą z Las Ame­ri­cas”. A co miała zro­bić? Okręt lo­gi­stycz­ny nie do­pły­nął, kor­we­ta od­mó­wi­ła wspar­cia ogniem, a ewa­ku­ować się trze­ba. Teraz nawet swoi za­po­mi­na­li o przy­dom­ku ze szko­ły ka­de­tów: „Kwia­tek”.

– Prze­nie­sie­my panią do re­zer­wy – po­wie­dział wtedy ad­mi­rał Wang – bo wróg na panią bar­dzo po­lu­je. Życie ro­dzin­ne ma też swoje za­le­ty.

„Zna­czy, teraz ko­niec przy­dłu­gie­go urlo­pu”, po­my­śla­ła Kwia­tek, otwie­ra­jąc oczy.

Ro­zej­rza­ła się, była znowu w la­ta­dle floty, w dro­dze na akcję.

– Pani major, pan ad­mi­rał czeka, po­pro­wa­dzę. – Rampa już była otwar­ta, po­szła za żan­dar­mem.

***

Ad­mi­rał Wang był niski, ge­nial­ny i miał za­ufa­nie króla. Poza tym nie­na­wi­dził Eu­ro­pej­czy­ków. Dla­te­go do­wo­dził na Pół­noc­nym Atlan­ty­ku i na­praw­dę do­ce­niał wagę do­ko­na­nia w Las Ame­ri­cas.

– Major Flora of Sebta, na rozkaz, gotowa do zadań – zameldowała.

– Pani major nie siada, nie mam wiele do po­wie­dze­nia, bo nic nie wiem – za­zna­czył admirał od razu.

– Tak jest!

– Lot­nic­two prze­pro­wa­dza ope­ra­cję spe­cjal­ną i Mi­ni­ster­stwo Wojny ka­za­ło mi zna­leźć kogoś z de­san­tu, komu nie za­drży ręka – wy­ja­śnił ad­mi­rał. – Od razu po­my­śla­łem o pani. Mam na­dzie­ję, że nie boi się pani lotów ko­smicz­nych? Bar­dzo pani musi rdze­wieć w pa­ła­cu.

– Nawet w po­dróż po­ślub­ną po­le­cie­li­śmy na Księ­życ…

– Świet­nie, bo mar­sza­łek Fal­co­net­ti przy­słał jajo – ucie­szył się ad­mi­rał. – Musi im się spie­szyć.

***

Ska­fan­der ko­smicz­ny na­kła­da­ło się na mun­dur po­lo­wy floty. Na de­san­to­wy się nie dało, za dużo kie­sze­ni, pę­te­lek i gu­zi­ków do mo­co­wa­nia opo­rzą­dze­nia. Oprócz tego niby do­brze, jednak Kwia­tek za­wsze uwa­ża­ła, że ma­ry­na­rze to po­kra­ki i bie­ga­ją jak kacz­ki. Dla lot­ni­ków i tak za­wsze bę­dzie „z floty”, mimo skrzy­żo­wa­nych pik pod ko­twi­cą na czap­ce.

Po­pa­trzy­ła na pla­kiet­kę ska­fan­dra, ozna­cze­nia ma­jo­ra, pseu­do­nim Kwia­tek, jednak ktoś od­pruł po­przed­ni napis, dłuż­szy. Po­li­czy­ła li­te­ry, „Rzeź­ni­ca z Las Ame­ri­cas” by się zmie­ści­ło.

Jajem nazywano jed­no­ra­zo­wy po­jaz­d ewa­ku­acyj­ny, bo nikomu nie chciało się zapamiętać skrótu. Ba­li­stycz­nie po­tra­fił po­dró­żo­wać mię­dzy do­wol­ny­mi punk­ta­mi kuli ziem­skiej. Kwia­tek po­my­śla­ła, że pew­nie też koń­czy się mu okres przy­dat­no­ści do uży­cia, bo taki środek transportu przysługiwał jedynie najwyższym szarżom. W środku było miejsce tylko dla jednej osoby. Jeszcze raz sprawdziła, czy dobrze siedzi w fotelu i ma prawidłowo przypięte pasy.

– Go­to­wy do star­tu. – Usły­sza­ła w słu­chaw­kach. – Pani major?

Nawet nie za­py­ta­ła, dokąd leci.

– Tak! – od­po­wie­dzia­ła i usły­sza­ła wy­buch.

Przyspieszenie wcisnęło ją w fotel. Po kilku sekundach pojawiła się nieważkość. Zdjęła rękawicę, żeby zo­ba­czyć, jak unosi się w powietrzu. Natychmiast rozbrzmiał brzęczyk ostrzegający o dehermetyzacji skafandra. Odetchnęła z ulgą. Systemy pojazdu są sprawne.

***

– My­śla­łem, że nie prze­ży­je pani lotu jajem – przy­znał szcze­rze mar­sza­łek Fal­co­net­ti. – Wy­brał­bym kogoś młod­sze­go, ale król się uparł, pani major. Więc tak wy­glą­da „Rzeź­ni­ca z Las Ame­ri­cas”? My­śla­łem, że pani jest wyż­sza. Le­ka­rze nie umie­li się do ni­cze­go do­cze­pić, monitorowali pani organizm w czasie lotu. Gra­tu­lu­ję!

– Dzię­ku­ję, panie mar­szał­ku! – po­wie­dzia­ła, ale po­my­śla­ła: „Też za wy­so­ki nie je­steś i dwie dekady ode mnie starszy!”.

Spoj­rzał na nóż de­san­to­wy u pasa Kwiatek.

– Pani za­da­niem będzie znisz­czenie ogniem ar­ty­le­rii czoł­go­wej bazy wroga. A tych, któ­rzy prze­ży­ją, może pani oso­bi­ście do­rżnąć. Nie mam nic prze­ciw.

– Tak jest! – od­po­wie­dzia­ła. – A czy nie lepiej do tego nadawałby się ktoś z pancernych?

– Może jesz­cze dodam, że ta baza jest na Mar­sie.

Kwiatek na chwi­lę zaniemówiła.

– Mamy ja­kieś czoł­gi na Mar­sie? – spytała po chwili.

– Na razie nie, ale spa­ko­wa­li­śmy pani jeden. Bę­dzie pani major miała stu­pro­cen­to­wą prze­wa­gę. Oni nie mają żad­ne­go.

– Na wszel­ki wy­pa­dek zabiorę jesz­cze moź­dzierz – powiedziała i była gotowa nalegać.

Wszyst­ko lep­sze niż walka wręcz w ska­fan­drze.

– Nie wąt­pię. – Uśmiech­nął się mar­sza­łek. – Życzę po­wo­dze­nia, choć byłem prze­ciwny po­wie­rza­niu do­wo­dze­nia komuś z floty.

Ktoś w Mi­ni­ster­stwie Wojny bar­dzo nie ufa lot­ni­kom! Zasalutowała, przy­kła­da­jąc się do tego jeszcze bar­dziej niż zwy­kle, w końcu Fal­co­net­ti był mar­szał­kiem.

***

Kwia­tek po­zna­ła swój ze­spół do­pie­ro w wa­ha­dłow­cu przed startem z Ziemi. Ta sytuacja wydawała się prze­pisem na po­raż­kę. Wie­dzie­li, że do­sta­ną do­wód­cę z floty i do ze­spo­łu do­łą­czy ko­bie­ta, nie spo­dzie­wa­li się, że bę­dzie tą samą osobą.

– Je­ste­śmy go­to­wi do star­tu, pani major – po­wie­dział pilot w stop­niu po­rucz­ni­ka. – Kon­tro­la na­ziem­na za­mel­do­wa­ła…

– Tak! Za­płon.

– Tak jest!

Wszyst­ko się za­trzę­sło. Nie było wra­że­nia wy­bu­chu. Wa­ha­dło­wiec za­mon­to­wa­no na szczy­cie wiel­kiej ra­kie­ty. Sil­ni­ki po­wo­li wy­nio­sły ją ponad sta­no­wi­sko star­to­we.

– „Od­kryw­ca dwie­ście trzy” w dro­dze na or­bi­tę. Ciąg pierw­sze­go czło­nu w nor­mie. – Usły­sze­li w słu­chaw­kach ko­mu­ni­kat z kon­tro­li na­ziem­nej. – Do se­pa­ra­cji, włą­czo­ne od­li­cza­nie.

Na ekranie cyfry doszły do zera. Za­pa­dła cisza, chwi­la nie­waż­ko­ści i znowu prze­cią­że­nie. Po chwi­li po­ja­wi­ły się ob­ra­zy z kamer sa­te­li­tów, po­ka­zu­ją­ce wa­ha­dło­wiec ze wszyst­kim, co do niego do­łą­czo­no.

– Ciąg dru­gie­go czło­nu w nor­mie, go­ni­cie Kli­pe­ra, panie po­rucz­ni­ku, sta­tek jest wasz. – Kon­tro­la na­ziem­na za­koń­czy­ła ro­bo­tę.

– Dla­cze­go je­ste­śmy tacy wiel­cy? – Kwia­tek nie wy­trzy­ma­ła, mu­sia­ła za­py­tać.

– Wleczemy bekę z pa­li­wem, do­dat­ko­wy sil­nik i ła­du­nek spe­cjal­ny. Pa­li­wa nigdy za wiele – wy­ja­śnił pilot. – Za kilka minut mamy Kli­pe­ra.

– W specjalnym jest nasza Pluskwa – po­wie­dzie­li chó­rem dwaj człon­ko­wie zespołu Kwiatek, w ich sło­wach za­brzmia­ła duma.

– Ciągniecie na Marsa czołg? – zdzi­wił się pilot.

– Widzę, że ta akcja zo­sta­ła utrzy­ma­na w wiel­kiej ta­jem­ni­cy – po­wie­dzia­ła Kwia­tek. – Tylko Plu­skwa Lekka, pa­no­wie.

– Naj­no­wo­cze­śniej­szy…

– Nie­do­pra­co­wa­ny – pod­kre­śli­ła Kwia­tek. – Za Lekką bie­ga­łam jesz­cze w szko­le ka­de­tów. Do tej pory nie zo­sta­ła użyta bo­jo­wo.

– To mu­sia­ło być bar­dzo, bar­dzo dawno… – wy­rwa­ło się drugiemu z czołgistów.

– Wi­docz­nie udało się przy­sto­so­wać czołg do jeż­dże­nia po Mar­sie. – Kwia­tek wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Mamy Kli­pe­ra – po­wie­dział pilot, wró­cił do pracy. – Se­pa­ra­cja, de­or­bi­tu­je­my sil­nik.

Strze­li­ły po­łą­cze­nia mię­dzy wa­ha­dłow­cem, a po­zo­sta­ły­mi czło­na­mi. Ramię stat­ku mię­dzy­pla­ne­tar­ne­go, nazywa­ne­go „Kli­per” chwy­ci­ło człon z czołgiem w środku i przy­łą­czy­ło do kon­struk­cji. Potem wzię­ło zbior­nik z pa­li­wem.

– Cu­mu­je­my – po­wie­dział pilot i po chwi­li dodał. – Mamy kon­takt. Pani po­zwo­li, że ja pierw­szy…

– Dam radę – stwier­dzi­ła Kwia­tek, od­pię­ła się od fo­te­la i po­wo­li prze­pły­nę­ła w po­wie­trzu do dra­bin­ki, pro­wa­dzą­cej do włazu. – Pro­szę o po­zwo­le­nie wej­ścia na po­kład.

– A jak­bym nie dał? – Ze środ­ka wyj­rzał facet w ska­fan­drze z ozna­cze­nia­mi ka­pi­ta­na.

– Wydam roz­kaz do abor­da­żu!

Po­rucz­nik i od­dział Kwia­tek po­pa­trzyli po sobie naj­pierw ze zdu­mie­niem, potem z roz­ba­wie­niem.

– W lot­nic­twie nie ma ta­kie­go zwy­cza­ju…

– Wiem, panie ka­pi­ta­nie, ale ja je­stem z floty, z de­san­tu floty – wy­ja­śni­ła Kwia­tek. – Przej­mu­ję do­wo­dze­nie Kli­pe­rem, mel­do­wać o go­to­wo­ści!

– Prze­pom­po­wu­je­my pa­li­wo, ła­du­nek za­mo­co­wa­ny, za go­dzi­nę TLI – za­pew­nił pilot wa­ha­dłow­ca, który już zdą­żył do­trzeć w po­wie­trzu do kon­so­li ste­ro­wa­nia. – Her­me­ty­za­cja w po­rząd­ku, mo­że­my zdjąć ska­fan­dry.

– A może ży­czy­ła­by sobie pani major od razu TMI? – za­pro­po­no­wał ka­pi­tan śmier­tel­nie po­waż­nie.

Kwia­tek znała ten dow­cip. Za­miast Trans-Lu­nar-In­jec­tion i pętli ak­ce­le­ra­cyj­nej wokół Księ­ży­ca, pro­po­no­wa­li lot bez­po­śred­ni, a potem się śmia­li z „ary­sto­kra­tycz­nych gęsi”.

– Jeśli pan ka­pi­tan potrafi, to pro­szę wy­ko­nać. – Kwia­tek już pra­wie skoń­czy­ła prze­bie­ra­nie się w mun­dur po­lo­wy de­san­tu.

Lot w kie­run­ku Księ­ży­ca był jednocześnie nudny i koszmarny. Trwa­ły testy sys­te­mów stat­ku mię­dzy­pla­ne­tar­ne­go. Kli­per na­bie­rał pręd­ko­ści. Wszyst­kim, oprócz dwóch lot­ni­ków, ro­bi­ło się nie­do­brze.

Gałki oczne w ziem­skiej gra­wi­ta­cji spo­koj­nie leżą na swoim miej­scu w czasz­ce, ale w nie­waż­ko­ści uno­szą się. Po­wo­du­je to efekt za­bu­rze­nia wi­dze­nia zwany szarą mgłą. Na­le­ża­ło się tego spo­dzie­wać, jednak po­cząt­ko­wo było uciąż­li­we.

***

– Pani major. – Ka­pi­tan pod­pły­nął do Kwiat­ka. – Pro­szę wydać roz­kaz za­ję­cia miejsc w fo­te­lach i do­brze się przy­piąć. Ro­bi­my zaraz sil­ni­ko­wą pętlę ak­ce­le­ra­cyj­ną.

– Przez go­dzi­nę bę­dzie­my mieli prze­cią­że­nie pra­wie pięć g – wy­ja­śnił po­rucz­nik-pi­lot.

– Nie ma pro­ble­mu, do tego ich szko­lo­no – po­wie­dzia­ła Kwia­tek, po czym do­da­ła: – Mnie też.

To było troje dzie­ci temu. Na próbę na­pię­ła mię­śnie nóg. Kli­per włą­czył głów­ny sil­nik. Chcia­ła krzy­czeć, pa­mię­ta­ła ze szko­le­nia, że też po­ma­ga­ło, jednak nie dała rady.

Gdy w końcu powróciła nieważkość rozejrzała się, jak przeciążenie znieśli członkowie oddziału. Nawet dla lotników to nie był spacerek, ale czoł­gi­ści wy­glą­da­li, jakby wciąż omdle­wa­li.

– Pani major żyje? – spy­tał ka­pi­tan.

– Jesz­cze, panie lot­nik.

– Sil­nik głów­ny odłą­czo­ny, ­zo­sta­wia­my tylko jo­no­wy, je­ste­śmy na dro­dze do Marsa – za­mel­do­wał. – Roz­pę­dza­my ro­ta­cję i gdy tylko skoń­czy­my testy zapraszamy do kabin. Pan po­ka­że, po­rucz­ni­ku.

– Tak jest!

Właz pro­wa­dził do miej­sca, gdzie świat się krę­cił, przy­naj­mniej w po­rów­na­niu z kok­pi­tem. Zej­ście do kabin na ob­wo­dzie koła przy­po­mi­na­ło tro­chę wsko­cze­nie w stud­nię.

– Pa­no­wie czoł­gi­ści? – spy­ta­ła Kwia­tek.

– Damy radę, pani major – za­pew­ni­li.

– Pan po­rucz­nik na nich uważa, bez nich się nie uda – po­wie­dzia­ła do lot­ni­ka, który miał do­świad­cze­nie w po­ru­sza­niu się na stat­ku mię­dzy­pla­ne­tar­nym.

 

Pan­cer­gra­na­ty

 

Gdy Klipper obrał bezpośredni kurs na Marsa, Kwiatek zarządziła przejście na czas docelowy, zgodny z położeniem celu misji. Co­dzien­nie or­ga­ni­zo­wa­ła za­pra­wę przed śnia­da­niem, spo­tka­nie tak­tycz­ne przed obia­dem i sesję łącz­no­ści z Zie­mią przed ko­la­cją. Czas wolny do kon­tak­tów z ro­dzi­ną wypadał wieczorem, ale więk­szość nad­ra­bia­ła za­le­gło­ści.

– Pro­szę się nie oba­wiać za­da­wa­nia pytań – za­czę­ła Kwia­tek spo­tka­nie po­świę­co­ne pla­no­wa­niu.

– Dla­cze­go nas tam wy­sy­ła­ją, pani major? – ode­zwał się ośmie­lo­ny strze­lec. – A nie mo­gli­by wal­nąć nu­kiem? Ni­ko­go nie za­bi­ją, oprócz wroga. Duże Glo­rii by pew­nie nad­to­pi­ło po­wierzch­nię pla­ne­ty i ich od­pa­ro­wa­ło.

– A nie wi­dział pan tych wie­ży­czek? Nie sły­szał pan o obro­nie an­ty­ba­li­stycz­nej? A o tym, że musi być zin­te­gro­wa­na? Na pewno mają coś wyżej, na or­bi­cie. Pa­no­wie, nie bierz­my wroga na­sze­go za głup­sze­go!

Po dru­gim pi­dża­ma party, bo tak wszy­scy na­zy­wa­li sesje łącz­no­ści, Kwiatek za­czę­ła wie­rzyć, że akcja ma prawo od­nieść po­wo­dze­nie. Naj­więk­sze za­gro­że­nie upa­try­wa­ła w tym, że wpraw­dzie do­sta­ła naj­lep­szych, którzy jednak nigdy nie pra­co­wa­li ze sobą jako ze­spół. Tylko obaj czoł­gi­ści się znali i ćwi­czy­li razem wcze­śniej. Trzej de­san­tow­cy przy­naj­mniej byli z lot­nic­twa i znali te same ko­men­dy ge­sta­mi.

– W cza­sie gdy pa­no­wie czoł­gi­ści spraw­dzą pod­sys­te­my Lek­kiej Plu­skwy, strze­lec zaj­mie po­zy­cję SA1, a gre­na­dier GA1.

Po­ki­wa­li gło­wa­mi, wpa­trze­ni w trój­wy­mia­ro­wą pro­jek­cję bazy wroga z trzy­zna­ko­wy­mi ko­da­mi i wek­to­ra­mi ilu­stru­ją­cy­mi zmia­ny po­zy­cji w po­szcze­gól­nych fa­zach.

– Do­pie­ro, gdy do­sta­nie­my sy­gnał OK od czoł­gi­stów, strze­lec ogniem jo­no­wym obez­wład­nia wie­życz­kę jeden i dwa oraz nisz­czy ra­kie­ta­mi trze­cią i czwar­tą. Kryty pan fi­zy­lier zaj­mu­je po­zy­cję FA1. Strze­lec prze­cho­dzi na SA2, a pa­no­wie czoł­gi­ści po­twier­dza­ją obraz i na­miar od gre­na­die­ra.

Daję roz­kaz ognia, nawet jeśli jakaś wie­życz­ka jest zdol­na do obro­ny prze­ciw­ba­li­stycz­nej. Zgod­nie z re­gu­la­mi­nem i jak na mapie: trzy strza­ły i zmia­na po­zy­cji. Wybór i ko­lej­ność celów ko­or­dy­nu­je gre­na­dier, bo jest naj­bli­żej. Widzę wynik ostrza­łu, bo włą­czam się w tor lor­net­ki ze wskaź­ni­kiem celu.

Po roz­ka­zie „wstrzy­mać ogień” plu­skwa wy­jeż­dża zza za­sło­ny te­re­no­wej i osła­nia nas bez­po­śred­nio. Wcho­dzi­my z na­prze­ciw­ka. Pan fi­zy­lier się wresz­cie ruszy i za­cznie li­kwi­do­wać wszyst­ko, co wy­pełź­nie, choć nic już nie po­win­no. Dalej re­gu­la­mi­no­wo: strze­lec nas kryje, a pan gre­na­dier wrzu­ca cy­tryn­kę w każdą dziu­rę. Prze­cho­dzi­my przez gru­zo­wi­sko i ro­bi­my sobie z ce­low­ni­ka czoł­gu i z sa­te­li­ty, sel­fiacz­ki. Jasne, pa­no­wie!?

– Jeśli któryś bę­dzie aku­rat prze­la­ty­wał – mruk­nął do­wód­ca czoł­gu, świa­dom, że bę­dzie pod pan­ce­rzem i znowu się nie załapie.

– Jakie po­ci­ski zo­sta­ną użyte? – spy­ta­ła, umknę­ło jej po­przed­nio.

– Pan­cer­gra­na­ty! – od­po­wie­dzie­li obaj czoł­gi­ści z dumą.

Kwia­tek spoj­rza­ła z nie­do­wie­rza­niem. Spo­dzie­wa­ła się ja­kiejś nowej kon­struk­cji, wy­my­ślo­nej spe­cjal­nie na Marsa.

– Te pancergranaty!?

– Tak jest, pani major! – Czołgiści uśmiechnęli się szeroko. Świetnie rozumieli emocje dowódcy. W napięciu czekali, co powie.

Kwiatek zamyśliła się. Historii o pancergranatach uczono już w pierwszej klasie szkoły kadetów. Departament Uzbrojenia w Królestwie podczas budowy pierwszego okrętu klasy niszczyciela uparł się, żeby wieża artyleryjska była taka sama jak dopiero co wystandaryzowana w czołgach. Specjaliści floty zakładali, że do podjęcia równorzędnej walki z korwetami Republiki, dysponującymi większymi działami, będzie konieczne użycie specjalnie zaprojektowanego pocisku, nazwanego właśnie pancergranatem. Czepiec balistyczny gwarantował mu dużą prędkość lotu, kształt i utwardzenie powierzchni zapewniało przebicie burty lub ściany nadbudówki, a wybuch miał zdemolować wnętrze. Próby poligonowe wykazały, że kaliber sto dwadzieścia cztery milimetry nie wystarcza i flota wymusiła powiększenie do stu dwudziestu ośmiu.

Przeprojektowano wszystkie czołgi Zjednoczonego Królestwa, żeby niszczyciele otrzymały wieżę, z której można strzelać pancergranatem. Dalszy ciąg tej opowieści znali wszyscy czołgiści, ale we flocie jedynie oficerowie. Otóż nigdy w warunkach bojowych nie użyto pancergranatu. 

Kwiatek widziała taki pocisk tylko na obrazku. Wprawdzie niszczyciel Bernikla, który był jej ostatnim prawdziwym domem, miał na wyposażeniu pancergranaty, ale przechowywano je w mokrych magazynach amunicyjnych. Artylerzyści nie dopuściliby nawet myśli, żeby zastępca dowódcy plutonu desantu dotykał pocisków, czy zbyt natarczywie się przyglądał. Wyobraziła sobie miejsce w historii: „pancergranaty zostały pierwszy raz użyte bojowo w czasie szturmu na bazę wroga na Marsie przez major Florę of Sebta hrabinę Atlas-Rif”. Już nikt nie pamiętałby „rzeźnicy z Las Americas”!

– Do­brze – po­wie­dzia­ła, uśmiechając się szeroko. – Two­rzy­my tu hi­sto­rię.

– Nie inaczej, pani major – przyznał dowódca czołgu z entuzjazmem.

– Jesteśmy gotowi lądować, jesteśmy gotowi walczyć, jesteśmy gotowi zabijać – wyskandowali trzej z desantu lotnictwa, bo stwierdzili, że tak trzeba.

– Niech żyje król! – odpowiedzieli głośno pozostali, Kwiatek też.

Po tre­nin­gach w sy­mu­la­to­rach i spo­tka­niach tak­tycz­nych na­bra­ła prze­ko­na­nia, że po­raż­ka wy­da­je się nie­moż­li­wa. Strze­lec odbył nawet prak­ty­kę na Księ­ży­cu, a wszy­scy mieli ogrom­ne do­świad­cze­nie nie tylko na po­li­go­nach, ale i w walce.

Kapitan Klippera zajrzał, zwabiony hałasem. Nic nie powiedział.

***

– Jutro od rana wstrzy­mu­je­my ro­ta­cję – za­mel­do­wał ka­pi­tan, do­wód­ca Kli­pe­ra. – Za­czy­na­my ma­newr de­ce­le­ra­cyj­ny wokół Fo­bo­sa.

– Prze­cią­że­nie? – spy­ta­ła pani major.

– Bez prze­sa­dy, ale się przy­pnij­my, bo zaraz potem sta­bi­li­zu­je­my or­bi­tę oko­ło­mar­sjań­ską.

„A więc to już”, po­my­śla­ła Kwia­tek. „Ko­niec przy­go­to­wań, czas na akcję”.

***

Prze­sie­dli się do wa­ha­dłow­ca „Od­kryw­ca dwie­ście trzy”, pi­lot-po­rucz­nik zajął miej­sce za ste­ra­mi. W środ­ku pojazd bar­dzo przy­po­mi­nał la­ta­dło klasy 1000, tylko bra­ko­wa­ło ścia­ny mię­dzy ka­bi­ną pa­sa­żer­ską a kok­pi­tem.

– Se­pa­ra­cja od Kli­pe­ra, od­li­czam do im­pul­su ha­mu­ją­ce­go, upew­nić się, że kom­bi­ne­zo­ny her­me­tycz­ne – po­wie­dział. – Dzie­sięć, dzie­więć,…

Szarp­nię­cie i po chwi­li sta­tek mię­dzy­pla­ne­tar­ny znik­nął im z oczu. Po­wierzch­nia pla­ne­ty po­wo­li, bar­dzo po­wo­li się przy­bli­ża­ła. Kwia­tek pa­trzy­ła w okna z przo­du wa­ha­dłow­ca, po­ja­wia­ły się pierw­sze ogni­ki. Czuli po­wrót gra­wi­ta­cji.

– To się samo pro­wa­dzi, jak la­ta­dło 1000? – spy­ta­ła.

– Nawet bar­dziej – od­po­wie­dział pilot. – Uwaga! Ro­bi­my esiki – i pu­ścił stery.

Usły­sze­li strza­ły, tak brzmia­ło włą­cza­nie się sil­ni­ków ma­new­ro­wych, i teraz le­cie­li bo­kiem, prawą stro­ną do przo­du, potem zwrot i lewą. W końcu się zro­bi­ło nor­mal­nie, ale nic nie było widać w oknach z przo­du. Wa­ha­dło­wiec oto­czy­ła kula ognia.

– Je­ste­ście na­praw­dę do­brze przy­pię­ci? – spy­tał pilot i nie cze­kał na od­po­wiedź, roz­po­czę­ła się pętla.

Od­pa­le­nie głów­ne­go sil­ni­ka w cza­sie, kiedy wi­sie­li gło­wa­mi w dół, było pew­nym za­sko­cze­niem lecz Kwia­tek wie­dzia­ła, że wrażenia z sy­mu­la­to­rów są zawsze nieco odmienne.

Po wy­rów­na­niu lotu wa­ha­dło­wiec le­ciał dzio­bem do przo­du i grzbie­tem do góry. Nie otaczały ich płomienie, zjonizowana atmosfera nie przesłaniała widoku. Powierzchnia Marsa przybliżała się szybko.

– Uwaga! – po­wie­dział pilot. – Od­pa­lam retro!

Efek­tem ko­lej­nych strza­łów była znacz­na re­duk­cja pręd­ko­ści. Zo­ba­czy­li pas star­to­wy, świa­tła i wrota do han­ga­ru. Kwia­tek wstrzy­ma­ła od­dech. Nie zdążą? Ude­rzą! Za­czę­ły się otwie­rać. Pod­wo­zie wy­szło. Ko­lej­nym od­pa­le­niom sil­ni­ków retro to­wa­rzy­szy­ło dzia­ła­nie ha­mul­ców tar­czo­wych. Zdą­ży­li wy­tra­cić pręd­kość, wje­cha­li do han­ga­ru.

– Pro­szę po­zo­stać na miej­scu. Zanim nam otwo­rzą drzwi, muszą upew­nić się, że nie ciek­nie z nas pa­li­wo – zwró­cił uwagę pilot. – Tok­sycz­ne!

W han­ga­rze na sta­no­wi­sku w głębi stał drugi wa­ha­dło­wiec, za fi­la­rem jeden po­jazd do jeż­dże­nia po po­wierzch­ni Marsa i dużo złomu, któ­re­go Kwia­tek nie po­tra­fi­ła zi­den­ty­fi­ko­wać. Dalej zo­ba­czy­ła go­to­we do uży­cia zbior­ni­ki na pa­li­wo do lotów mię­dzy po­wierzch­nią pla­ne­ty i or­bi­tą.

Wrota zamknęły się. Po wyjściu z wahadłowca przeszli do śluzy.

***

Do­wód­ca sta­cji bo­jo­wej na Mar­sie powitał gości. Miał sto­pień ka­pi­ta­na i z upo­rem ma­nia­ka ty­tu­ło­wał Kwia­tek wy­łącz­nie „wiel­moż­ną panią hra­bi­ną”, ale nigdy ma­jo­rem. For­mal­nie miał rację, gdyż tytuł ary­sto­kra­tycz­ny był waż­niej­szy niż sto­pień woj­sko­wy.

– Po­win­na pani hra­bi­na po­zwo­lić lu­dziom wy­po­cząć, lą­do­wa­nie może być mę­czą­ce dla ama­to­rów. Ekipa pani hra­bi­ny to nie są lot­ni­cy.

– Po­trze­bu­ję to­wa­ru… – za­czę­ła Kwia­tek, zdejmując hełm.

Byli już za śluzą, otaczało ich zatęchłe powietrze stacji.

– Ła­du­nek spe­cjal­ny pani hra­bi­ny zde­san­tu­je się na po­wierzch­nię za trzy go­dzi­ny, w cza­sie na­stęp­ne­go prze­lo­tu Kli­pe­ra nad sta­cją.

Po­wie­dział tonem, jakby cho­dzi­ło o ko­lek­cję su­kien. Wy­raź­nie ka­pi­tan nie miał po­ję­cia o cha­rak­te­rze misji ze­spo­łu Kwia­tek.

– W sam raz na sen – od­po­wie­dzia­ła i wy­da­ła roz­kaz: – Ro­zejść się.

Kwia­tek poszła do wyznaczonej kabiny, ale czuła zbyt wiel­ką eks­cy­ta­cję, żeby usnąć. Po­sta­no­wi­ła wy­pró­bować ska­fan­der mar­sjań­ski i wyjść poza sta­cję. Na strzel­ni­cy spotkała prawie wszyst­kich ze swojego zespołu. Tylko czołgiści zostali w środku, po­szli na sy­mu­la­tor.

„Ma­nia­cy”, po­my­śla­ła i tym razem wy­da­ła pre­cy­zyj­ny roz­kaz, żeby od­po­czy­wać.

Cią­że­nie na Mar­sie było dużo niż­sze niż na Ziemi i do uży­wa­nych tu ska­fan­drów się mu­sie­li przy­zwy­cza­ić się przed akcją. Sta­cja bo­jo­wa przy­po­mi­na­ła tę z me­diów, ale nie­zu­peł­nie. Pra­wie ni­g­dzie nie dało się wyj­rzeć na po­wierzch­nię pla­ne­ty. Okna za­zwy­czaj były za­mon­to­wa­ne po­zio­mo, oświe­tla­ły po­ma­lo­wa­ną na biało wnękę. Ściany od­bi­ja­ły świa­tło i kierowały do po­miesz­cze­ń. Ochro­na przed pro­mie­nio­wa­niem sta­no­wi­ła prio­ry­tet. Sta­cję zbu­do­wa­no ze sta­lo­wych kopuł, po­łą­czo­nych przej­ścia­mi pod po­wierzch­nią. Na tym po­ło­żo­no jakby szpa­chlą coś, co Kwia­tek na­zwa­ła w my­ślach ce­men­tem. Miało chro­nić i uszczel­niać. Na wierz­chu usy­pa­no war­stwę gleby mar­sjań­skiej, ale ta się prze­miesz­cza­ła pod wpły­wem sil­nych wia­trów. Kwiatek obejrzała to wszystko, wracając do swojej kabiny.

„Jeśli tak samo zbu­do­wa­na jest baza wroga, pan­cer­gra­nat bę­dzie ide­al­ny”, po­my­śla­ła Kwia­tek, pró­bu­jąc usnąć.

***

– Pani hra­bi­no – bu­dził ka­pi­tan. – Pani hra­bi­no! Ła­du­nek leci w stro­nę bazy tam­tych. My nim nie ste­ru­je­my, au­to­ma­tycz­nie…

Kwia­tek szyb­ko się ubra­ła i po­bie­gła za nim do po­ko­ju kon­tro­l­ne­go. Ro­zej­rza­ła się po ekra­nach. Na jed­nym były dane te­le­me­trycz­ne, na dru­gim mapa po­wierzch­ni pla­ne­ty z wy­li­czo­nym punk­tem lą­do­wa­nia.

– W po­rząd­ku, zgod­nie z pla­nem – po­wie­dzia­ła. – Po­pro­szę o obraz.

– To nie Zie­mia, nie mamy tyle sa­te­li­tów ob­ser­wa­cyj­nych, pani hra­bi­no. Bę­dzie trze­ba zo­ba­czyć na wła­sne oczy – stwier­dził ka­pi­tan.

– Ktoś nas pod­rzu­ci?

– Tak jest! Pan ka­pral Zenon, nasz naj­lep­szy kie­row­ca – po­chwa­lił się do­wód­ca sta­cji.

– Zbio­rę resz­tę.

Przed śluzą do han­ga­ru znaj­do­wał się ma­ga­zyn, gdzie prze­cho­wy­wa­no ekwi­pu­nek nie­zbęd­ny do wyj­ścia na po­wierzch­nię pla­ne­ty. Kiedy ze­brał się cały ze­spół, zro­bi­ło się cia­sno. Kwiatek rozkazała sprawdzić sprzęt.

Na­kła­da­nie ska­fan­dra mar­sjań­skie­go było prost­sze niż kry­no­li­ny. Kwia­tek przy­pa­sa­ła pi­sto­let ra­kie­to­wy, jaki kró­lew­scy gwar­dzi­ści zwy­kle noszą, de­san­to­wy nóż, spraw­dzi­ła łącz­ność i wy­szła zro­bić zbiór­kę ekipy.

– Bie­rze­my Gą­sie­ni­cę! – Wska­za­ła na le­żą­cy ra­kie­to­wy po­cisk moź­dzie­rzo­wy w kra­tow­ni­cy star­to­wej.

„Mamy czołg, a ona ma ja­kie­goś szmer­gla na tym punk­cie”, po­my­ślał strze­lec, ale się nie ode­zwał.

– Ka­pral Zenon mel­du­je po­jazd „mar­sjań­ski lis jeden”, go­to­wy do jazdy.

– Spo­cznij – za­ko­men­de­ro­wa­ła. – Do wozu!

Po­jazd z zewnątrz wy­glą­dał tak samo jak stan­dar­do­wy, uży­wa­ny w woj­skach pan­cer­nych roz­po­znaw­czy Lisek. Za­miast opon miał plecionkę ze sprę­żyn, dru­tów i me­ta­lo­wych pły­tek. We wnę­trzu kabiny nie było elek­tro­ni­ki ra­da­ru ba­li­stycz­ne­go, a je­dy­nie ławki. Z wierz­chu wszyst­ko za­szpa­chlo­wa­no tym „ce­men­tem”.

– Wasz ła­du­nek wy­lą­do­wał. – Usły­sze­li w słu­chaw­kach ko­mu­ni­kat do­wód­cy sta­cji. – Mamy po­ło­że­nie, ale stra­ci­li­śmy łącz­ność.

– Może się an­ten­ka przy­ku­rzy­ła – mruk­nął czoł­gi­sta.

– Przy­naj­mniej nam na głowę nie spad­nie – po­wie­dzia­ła Kwia­tek. – Od­jazd.

Wrota han­ga­ru się otwo­rzy­ły. Pierw­sze sto me­trów drogi było cał­kiem przy­zwo­ite.

– Nie de­her­me­ty­zo­wać ska­fan­drów, pa­no­wie, to zna­czy, pro­szę pań­stwa – po­pra­wił się kie­row­ca, wal­cząc z wer­te­pa­mi. – Lisek tro­chę ciek­nie i po­le­ga­cie na swoim po­wie­trzu, ale można pod­ła­do­wać z in­sta­la­cji po­jaz­du. W cza­sie pierw­szej prze­rwy po­ka­żę, jak pod­łą­czyć.

Strze­lec gła­dził swoją strzel­bę, przy­sto­so­wa­ną do wa­run­ków marsjańskich z jakąś lu­bież­ną fa­scy­na­cją. Gre­na­dier przekładał gra­na­ty z torby na kamizelkę i z powrotem. Spraw­dzał przy­rząd ob­ser­wa­cyj­ny, zwany dla nie­po­zna­ki lor­net­ką. Fi­zy­lier za­sy­piał, ale ciągle budziła go tarcza, bo przewracała się i waliła w nakolanniki. Obaj czoł­gi­ści pół­gło­sem snuli wizje, co się mogło w Lek­kiej Plu­skwie ze­psuć, że nie ma z nią kon­tak­tu. Kwia­tek, cho­ciaż pod­łą­czo­na do wspól­ne­go ka­na­łu ko­mu­ni­ka­cyj­ne­go, nie ro­zu­mia­ła, o czym roz­ma­wia­li oprócz po­wta­rza­ją­cego się wyrażenia: „przy­ku­rzo­ne an­ten­ki”. Mó­wi­li zbyt du­ży­mi, sobie zna­ny­mi skró­ta­mi.

Kwia­tek przy­trzy­mu­jąc się uchwy­tu, bo coraz bar­dziej rzucało, przy­glą­da­ła się wskaź­ni­ko­wi ła­do­wa­nia po­jaz­du. Kie­row­ca wy­da­wał się spo­koj­ny, choć prądu szyb­ko uby­wa­ło. Ziem­ski zwia­dow­czy Lisek miał czte­ry sil­ni­ki elek­trycz­ne na­pę­dza­ją­ce koła i spa­li­no­wą turbinę, ten tutaj czer­pał tylko z aku­mu­la­to­ra.

– Jak wró­ci­my? – wresz­cie spy­ta­ła, kal­ku­la­cja prze­sta­ła się zga­dzać.

– Macie czołg – od­po­wie­dział kie­row­ca ka­pral Zenon. – Jak roz­wa­li­cie im bazę, to jakiś prąd się może też znaj­dzie. Tylko nie sklep­cie ich na pła­sko, pani major.

– Nie da się Liska z Plu­skwy za­ła­do­wać – wtrą­cił się czoł­gi­sta. – Na­pię­cie nie to.

– Zdo­bę­dzie­my tę bazę, pani major – po­wie­dział strze­lec, znowu gła­dząc strzel­bę.

Po kilku ki­lo­me­trach na pul­pi­cie kie­row­cy po­ja­wi­ło się żą­da­nie ko­mu­ni­ka­cji. Kie­row­ca je zga­sił.

„Dziw­ne”, po­my­śla­ła Kwia­tek. „Je­ste­śmy poza zasięgiem sta­cji. Przez sa­te­li­tę?”.

Po chwi­li – znowu.

– Od­bierz! – roz­ka­za­ła.

Kie­row­ca na­tych­miast na­ci­snął przy­cisk ak­cep­ta­cji po­łą­cze­nia:

– No czego? – spy­tał.

– Coś wa­sze­go spa­dło u nas. – Głos miał ak­cent z Re­pu­bli­ki, Kwia­tek nawet po­tra­fi­ła­by wska­zać re­gion. – Po­sta­wi­li­śmy na ko­łach, to zna­czy na gą­sie­ni­cach. Je­dzie­cie po to?

– No wła­śnie – po­wie­dział kie­row­ca. – Ilu was jest? – spy­tał chy­trze.

– Dwóch, ale dźwi­giem, wy ta­kie­go nie macie – po­chwa­lił się tam­ten.

Kie­row­ca się roz­łą­czył. Ciszę prze­rwa­ło py­ta­nie Kwiat­ka.

– Macie ga­te­way, czy jak to się na­zy­wa po re­pu­bli­kań­sku?

– Mu­si­my ze sobą cza­sem gadać – od­po­wie­dział kie­row­ca. – Odkąd był wy­pa­dek w tam­tej bazie Unii…

Mu­sia­ła za­pla­no­wać akcję, na chwi­lę za­pa­dła cisza, sły­chać było tylko pracę za­wie­sze­nia.

– Gre­na­dier, fi­zy­lier i strze­lec, przy­go­to­wać się do opusz­cze­nia po­jaz­du – roz­ka­za­ła. – Bę­dzie­cie nas osła­niać. Od­bi­je­my czołg! Jeśli to nie pu­łap­ka, mamy dwu­krot­ną prze­wa­gę.

Zwol­ni­li, tamci trzej wy­sko­czy­li w biegu. Kwia­tek za­mknę­ła właz. Nie warto było mar­no­wać po­wie­trza na na­peł­nia­nie ka­bi­ny.

– Będę gadać… – po­wie­dzia­ła Kwia­tek.

– Za po­zwo­le­niem pani major, może ja – wtrą­cił kie­row­ca. – Znają mnie. Le­piej ja, żeby ja­kiej ryfy nie było.

– Ka­pra­lu! – za­czę­ła z wy­so­kie­go tonu, ale zmie­ni­ła zda­nie. – Ak­cep­tu­ję.

W końcu za­sko­cze­nie jest pod­sta­wą suk­ce­su ope­ra­cji spe­cjal­nych. Tak było na pierw­szej lek­cji kursu głę­bo­kie­go zwia­du.

Obok pod­wo­zia czoł­gu stał po­jazd z dźwi­giem. Ni­ko­go nie było. Strze­lec po­twier­dził, że obaj wro­go­wie sie­dzą w środ­ku i nie widać żad­nych od­dzia­łów wo­ko­ło.

„Dziw­ne”, po­my­śla­ła Kwia­tek. „Ide­al­ne wa­run­ki na pu­łap­kę”.

– Wieża się roz­kli­no­wa­ła – stwier­dził jeden z czoł­gi­stów, zerkając przez okno.

Rze­czy­wi­ście le­ża­ła obok.

– I ośka prze­ko­szo­na, pa­tro­ny luzem leżą, to się na­pra­wia w fa­bry­ce – dodał drugi. – Jesz­cze wieżę tym dźwi­giem się jakoś za­ło­ży…

Kwia­tek wy­sko­czy­ła z po­jaz­du, zanim kie­row­ca się wy­gra­mo­lił. Pan­cer­g­ra­na­ty le­ża­ły na mar­sjań­skiej gle­bie. Wieża le­ża­ła od­wrot­nie, ka­ra­bin ochro­ny an­ty­ba­li­stycz­nej był zgnie­cio­ny. Kwia­tek ostat­nio czuła się tak bez­sil­na w szko­le ele­men­tar­nej, kiedy te lep­sze dzie­ci wy­wa­li­ły jej za­war­tość piór­ni­ka na pod­ło­gę. Teraz pa­trzy­ła na po­ci­ski le­żą­ce na mar­sjań­skiej gle­bie, jak wtedy na ołów­ki.

– Mamy po­wie­trza na dwa­dzie­ścia go­dzin i prądu na po­ło­wę trasy po­wrot­nej, ka­pra­lu? – zwró­ci­ła się do kie­row­cy.

– Tak jest, pani major! Trosz­kę mniej niż po­ło­wę…

Ręka jakoś ma­chi­nal­nie się­gnę­ła do za­wo­ru, wy­pusz­cza­ją­ce­go po­wie­trze ze ska­fan­dra.

– Mó­wi­łem, że będę gadał – przy­po­mniał kie­row­ca Zenon i dodał: – Za po­zwo­le­niem, pani major.

Po­wie­dzą, że do­sta­ła naj­lep­szą ekipę, nowy czołg i pro­ste za­da­nie. A potem „Rzeź­ni­ca z Las Ame­ri­cas” jedno stra­ci­ła, a resztę ze­psu­ła.

„Sa­mo­bój­stwo to prze­stęp­stwo”, po­my­śla­ła. „Nie wy­pa­da”.

Jed­nak ręka upar­cie nie chcia­ła pu­ścić za­wo­ru.

 

Po­wie­trze

 

Dwóch fa­ce­tów z Re­pu­bli­ki wy­gra­mo­li­ło się z po­jaz­du z dźwi­giem. Szli w stro­nę grup­ki Kwia­tek.

– Lą­do­wa­nie po­szło do­brze, ale usiadł na zbo­czu i się zsu­nął, za­wa­dził o coś i po­szedł do góry ko­ła­mi – wy­ja­śnił do­wód­ca czoł­gu w stop­niu sier­żan­ta.

– … i się wieża roz­kli­no­wa­ła, i ośka… – dodał drugi.

– Uwaga! Prze­cho­dzi­my na kanał ogól­ny – ostrze­gła Kwia­tek. – Pan ka­pral chce z tam­ty­mi po­ga­dać.

– Pod­ła­du­je­cie nas? – spy­tał bez ogró­dek.

– Tylko żeby to było ostat­ni raz, Zenek!

– Jak to ostat­ni? Je­ste­ście nam winni trzy ła­do­wa­nia, a my wam dwa. Usta­li­li­śmy, że na Mar­sie przy­sług nie ze­ru­je­my.

– Sze­fo­stwo się cze­pia, wsia­daj­cie, jedź­cie za nami, tylko bli­sko! – Dwaj republikanie od­wró­ci­li się i po­dą­ży­li do po­jaz­du z dźwi­giem.

– Je­ste­śmy już sami? – spy­ta­ła Kwia­tek o usta­wie­nie ka­na­łu łącz­no­ści.

Po­łą­cze­nie przez sa­te­li­tę sys­te­mów in­ter­ko­mo­wych swo­ich i wroga w taki spo­sób, że dało się gadać pro­sto „z gu­zi­ka”, nie mie­ści­ło się jej w gło­wie.

– Tak, pani major, nie sły­szą już nas – po­twier­dził kie­row­ca.

Wsie­dli do Liska, fi­zy­lier do­mknął właz. Wsia­dał ostat­ni, żeby lu­dzie nie po­ty­ka­li się o jego tar­czę.

– Strze­lec! Prze­stań gła­dzić tę strzel­bę! – Głos Kwiat­ek wy­rwał wszyst­kich z odrę­twie­nia. – Dzi­siaj nic z tego – po­wie­dzia­ła z re­zy­gna­cją w gło­sie. – Mają prze­wa­gę li­czeb­ną?

– Dużą. – Kie­row­ca po­tak­nął obo­jęt­nie.

– Po­za­bi­ja­ją nas, pani major! – Strze­lec nie po­tra­fił ukryć stra­chu, wi­dząc z da­le­ka ko­pu­ły bazy. – Jak się wy­tłu­ma­czy­my z czoł­gu?

– Po­wie­my, że za po­mo­cą wy­bu­chów chcie­li­śmy wzbi­jać kurz i badać lu­mi­ne­scen­cję wzbi­ja­ne­go pyłu – po­wie­dzia­ła Kwia­tek, miała to prze­my­śla­ne. – Ba­da­my po­wierzch­nię, się­ga­my tro­chę głę­biej, szu­ka­my mi­ne­ra­łów…

– To ma sens! – wtrą­cił się czoł­gi­sta.

– Łykną to, pani major? – zdzi­wił się gre­na­dier, od­pi­na­jąc gra­na­ty z ka­mi­zel­ki i prze­kła­da­jąc do torby.

– Nie takie rze­czy wróg łyk­nął, jak ro­bi­łam w zwia­dzie, pa­no­wie.

– Z panią major nie zgi­nie­my.

Słowa fizyliera zabrzmia­ły tak, jakby miał na­dzie­ję.

– Przy­naj­mniej nie tak szyb­ko, pa­no­wie – po­twier­dzi­ła.

Prze­jeż­dża­li wła­śnie koło pierw­szych in­sta­la­cji bazy. Au­to­ma­tycz­ne dział­ka wy­ra­sta­ły ze sztucz­nie usy­pa­nych pa­gór­ków. Kwiat­ko­wi wy­da­wa­ły się dziw­nie zna­jo­me, jakby ktoś wy­pre­pa­ro­wał je z my­śliw­ców Kró­le­stwa.

Wje­cha­li do han­ga­ru w bazie Re­pu­bli­ki. Lisek sta­nął na miej­scu przy nie­dba­le wy­dra­pa­nej na murze ko­ro­nie. Ka­pral Zenon wy­siadł i pod­łą­czył do ła­do­wa­nia.

– To po­trwa, słaby prąd tu mają – po­wie­dział. – Chodź­my za nimi.

Republikanie za­par­ko­wa­li dźwig bli­sko śluzy. Wy­sie­dli, ma­cha­li rę­ka­mi i coś krzy­cze­li, ale z po­cząt­ku nie było sły­chać.

– Do środ­ka! – za­dud­ni­ło w słu­chaw­kach, ka­pral-kie­row­ca prze­łą­czył się na wspól­ny kanał. – Szko­da po­wie­trza.

Stali w ślu­zie obok wro­gów, cze­ka­jąc, aż lampki sy­gna­li­za­cyj­ne dadzą znak, że jest już wy­peł­nio­na po­wie­trzem i nie zo­sta­ły wy­kry­te tok­sycz­ne gazy w nie­bez­piecz­nym dla czło­wie­ka stężeniu. Kwia­tek za­sta­na­wia­ła się, jak da­le­ko na Mar­sie za­szło zbra­ta­nie mię­dzy kró­lew­ski­mi a re­pu­bli­kań­ski­mi. Kwia­tek od­krę­ci­ła zawór wy­rów­nu­ją­cy ci­śnie­nie w ska­fan­drze z oto­cze­niem.

– Można zdjąć hełm – po­wie­dział gło­śno jeden z republikanów.

Sły­chać już go było nor­mal­nie, nie przez in­ter­kom, ale przez po­wie­trze jak na Ziemi.

***

Niby głu­pio było sie­dzieć w ska­fan­drach i cze­kać, ale w bie­liź­nie jesz­cze gorzej. Miej­sce do prze­bie­ra­nia się było po­łą­cze­niem szat­ni, ma­ga­zy­nu na sprzęt i po­cze­kal­ni. Wszystko wydawało się trochę większe, ale bardzo podobne.

Głę­biej do bazy nie chcie­li ich wpu­ścić, ale Kwia­tek za­wsze znała nie­za­wod­ny spo­sób.

– Pa­no­wie, ja muszę do ubi­ka­cji – po­wie­dzia­ła, wsta­ła i w charakterystyczny sposób za­ci­snęła kolana.

– Za­pro­wa­dzę – za­ofe­ro­wał się ka­pral-kie­row­ca, jemu ufali, że się nie zgubi ani nie wej­dzie, gdzie nie trze­ba.

Kwia­tek wy­ko­rzy­sta­ła drogę do obej­rze­nia frag­men­tu bazy. Była wy­ko­na­na nie­mal iden­tycz­nie jak kró­lew­ska. Płytę metalu, chyba stali, pokryto warstwą gleby marsjańskiej. Nie było za to tego, co Kwia­tek na­zwa­ła ce­men­tem. Pan­cer­gra­nat wy­da­wał się ide­al­ny do wy­bi­ja­nia w tym dziur i de­mo­lo­wa­nia wnętrz. Wes­tchnę­ła z żalem.

„A mogło być tak pięk­nie!”, po­my­śla­ła.

***

Nie­któ­rzy zdję­li ska­fan­dry i uło­ży­li w rogu, aby łatwiej ładować sys­te­my pod­trzy­my­wa­nia życia z pro­wi­zo­rycz­nie roz­pię­tych rurek. Dwaj republikanie z dźwi­gu czę­sto­wa­li gości kawą i na­po­ja­mi z dys­try­bu­to­ra. Ka­pral-kie­row­ca uło­żył się wy­god­nie i za­czął drze­mać.

„Fra­ter­ni­za­cja pełną gębą”, po­my­śla­ła Kwia­tek. „Go­rą­co tu.”

Za­czę­ła roz­pi­nać ska­fan­der, bo chło­dze­nie ze zdję­tym heł­mem dzia­ła­ło tak sobie. Dys­kret­nie zdję­ła spin­kę do wło­sów, ozdo­bio­ną tru­pią czasz­ką – znak no­szo­ny przez żeń­skich zwia­dow­ców de­san­tu kró­lew­skiej floty.

– A ja pro­szę o sum­la­si. – Wska­za­ła na dys­try­bu­tor.

Wszy­scy zwró­ci­li na nią uwagę.

– Widzę, że lu­bisz takie dzie­cin­ne na­po­je – sko­men­to­wał jeden z republikanów od dźwi­gu.

– Nie wie­dzia­łem, że macie sa­micz­kę – za­śmiał się drugi. – My­śla­łem, że u was sami woj­sko­wi. Przy­sła­li za­baw­kę? Tro­chę sta­ra­wa…

Kwia­tek od­nio­sła wra­że­nie, że ci tutaj nie roz­po­zna­wa­li ofi­cer­skich stop­ni woj­sko­wych Kró­le­stwa.

Kapral Zenon wyrwany z drzemki spojrzał niepewnie na panią major. Ta uśmiechała się łagodnie, co go przeraziło. Intuicja podpowiadała mu, że zanim zacznie mordować, Kwiatek będzie się starała wyglądać łagodnie. Niczego się nie bał bardziej niż walki wręcz w ciasnych pomieszczeniach bazy. Miał nadzieję, że do tego nie dojdzie. Chociaż nie był pewny, czy panowanie nad sobą jest najmocniejszą stroną Rzeźnicy z Las Americas. Poznał.

– U was też są ko­bie­ty – rzucił ka­pral Zenon, nie wiedząc co powiedzieć.

– Ale na­ukow­czynie – pod­kre­ślił kie­row­ca dźwi­gu.

– A ko­bie­ta-na­uko­wiec, to jak świn­ka mor­ska. Ani świn­ka, ani mor­ska. – Obaj republikanie za­re­cho­ta­li.

– Po­dob­no u was się sza­nu­je ko­bie­ty – za­uwa­żył Zenon, zer­ka­jąc na swo­je­go do­wód­cę.

– No, przy swo­ich bym tak nie po­wie­dział, ale przy wrogu…

– Mie­li­by­śmy nie­przy­jem­no­ści.

Kwia­tek ro­zej­rza­ła się, nie wie­rząc, że tu nie ma ani kamer, ani mi­kro­fo­nów. Zenon odetchnął z ulgą, nie będzie jatki na pięści, meble i noże.

– Jakby tu był jej mąż, musiałby ci w mordę dać…

– Sama mogę! – Kwiatek uśmiechnęła się szerzej, miała zaciśnięte pięści. – Muszę nieskromnie stwierdzić, że jestem lepsza w tej dziedzinie od męża. – Kapral Zenon rozejrzał się w poszukiwaniu kryjówki.

– Twoje Sumlasi, nalało się. – Republikanin podał kubek z napojem. – Strasznie ostra jesteś.

– Strasz­nie to ona jest po­dob­na do tej rzeź­ni­cy z Las Ame­ri­cas – za­uwa­żył ten drugi, już się nie śmiał, odsunął się. – Tylko tamta była młod­sza i wyż­sza.

– Bo ja z ho­dow­li – po­wie­dzia­ła Kwia­tek z ak­cen­tem z miej­sca uro­dze­nia, z Isiro. – Dziękuję! – Wypiła pierwszy łyk. – To najlepsze, co macie w tej waszej Republice.

– Wszyst­kie one z ho­dow­li wy­glą­da­ją po­dob­nie – mruk­nął sfru­stro­wa­ny strze­lec, któ­re­mu ka­za­ła zo­sta­wić strzel­bę w marsjańskim lisku. – Naj­lep­sze geny mają i spaczone gusta.

***

Lisek miał za­ła­do­wa­ne aku­mu­la­to­ry. Gdy wy­je­cha­li z bazy i wszy­scy z ze­spo­łu Kwia­tek ode­tchnę­li z ulgą. Mieli wy­star­cza­ją­co po­wie­trza w zbior­ni­kach oso­bi­stych i po­jaz­du, żeby wró­cić na stację Królestwa.

Wieża leżała wśród roz­sy­pa­nej amu­ni­cji, ale pod­wo­zie stało na gą­sie­ni­cach. Jeden z czoł­gi­stów zajął się zdal­nym ste­ro­wa­niem. Po­je­cha­ło za nimi. Ła­twiej ra­dzi­ło sobie z wer­te­pa­mi niż Lisek na ko­łach. Ener­gii nie wy­star­czy na do­jazd do sta­cji Kró­le­stwa, ale przy­naj­mniej znajdzie się dalej od bazy wroga.

Kwia­tek po­pa­trzy­ła na po­cisk moź­dzie­rza ra­kie­to­we­go w kra­tow­ni­cy star­to­wej. Leżał na pod­ło­dze i wy­glą­dał jak mar­twy kawał że­la­stwa.

– Stop – roz­ka­za­ła. – Za­trzy­mać się!

Ten z czoł­gi­stów, który był za­ję­ty zdal­nym ste­ro­wa­niem pod­wo­zia, zwró­cił uwagę, kiedy go pac­nę­ła w heł­m. Kie­row­ca za­trzy­mał Liska.

– Usta­wić Gą­sie­ni­cę do strza­łu.

– Oni nam po­mo­gli – stwier­dził szep­tem strze­lec, ale przez in­ter­kom było sły­chać nor­mal­nie.

– Sie­dem­dzie­siąt minut w bazie Re­pu­bli­ki i pa­no­wie prze­pi­sa­li się z kró­lew­skie­go woj­ska do klubu dys­ku­syj­ne­go? Wy­ko­nać!

Gre­na­dier, fi­zy­lier i obaj czoł­giści chwy­cili po­cisk moź­dzie­rzo­wy w kra­tow­ni­cy, wy­tar­ga­li przez właz i usta­wili w po­zy­cji star­to­wej. Strze­lec sie­dział, jakby go spa­ra­li­żo­wa­ło.

– Do wozu i od­jazd! Sama wpro­wa­dzę tra­jek­to­rię i ko­or­dy­na­ty celu.

Po­jazd ru­szył. W rzad­kiej mar­sjań­skiej at­mos­fe­rze po­cisk wy­star­to­wał szyb­ciej niż na Ziemi i zaraz wy­łą­czył sil­nik ra­kie­to­wy. Opa­da­jąc na cel, szu­kał lot­ka­mi oporu po­wie­trza, żeby wpro­wa­dzić się w ro­ta­cję. Nie zna­lazł, mu­siał po­now­nie włą­czyć sil­nik do ste­ro­wa­nia w koń­co­wej fazie lotu strugami. Spadł nie­mal pio­no­wo na cel. Usły­sze­li pierw­szy wy­buch, a zaraz potem ko­lej­ne.

Ude­rzył w po­rzu­co­ną wieżę czoł­gu. De­to­no­wa­ły po­zo­sta­wio­ne pan­cer­gra­na­ty. W rzad­kiej at­mos­fe­rze Marsa wy­bu­chy amu­ni­cji były ledwo sły­szal­ne.

„Przy­naj­mniej tyle mo­głam zro­bić”, po­my­śla­ła Kwia­tek kwa­śno, pa­trząc na ko­mu­ni­ka­ty błę­dów na kon­so­li ste­ro­wa­nia: „pręd­kość wzno­sze­nia – zbyt duża”, „przed­wcze­sne od­cię­cie sil­ni­ka”, „lotki – dys­funk­cyj­ne”, „pręd­kość opa­da­nia – poza za­kre­sem”, „awa­ryj­ne ste­ro­wa­nie na­pę­do­we”.

***

Lot do domu dłu­żył się nie­zno­śnie. Oprócz ja­ło­wych roz­wa­żań, co jesz­cze da­ło­by się zro­bić, nie mieli wiele do ro­bo­ty. Kwia­tek za­rzą­dzi­ła ru­ty­no­we ćwi­cze­nia, żeby jej nie oskar­ży­li, że de­mo­ra­li­zu­je woj­sko nie­rób­stwem.

Pi­lo­ci „Kli­pe­ra” pa­trzy­li na panią major, jakby była już mar­twa, a na pewno jej to­wa­rzy­stwo przy­no­si­ło pecha. Niby oka­zy­wa­li sza­cu­nek wyż­sze­mu stop­niem, ale Kwia­tek wy­czu­wa­ła inne emo­cje.

Wresz­cie, ha­mo­wa­nie wokół Księ­ży­ca i or­bi­ta oko­ło­ziem­ska. Prze­sie­dli się do wa­ha­dłow­ca. Kiedy już odłą­czy­li się od stat­ku mię­dzy­pla­ne­tar­ne­go, pilot po­wie­dział, że będą lą­do­wać na lot­ni­sku koło Sto­li­cy, a nie w bazie lotnictwa.

Kon­tro­la lotów zro­bi­ła im miej­sce, żeby nie wpa­dli w rój la­ta­deł ani na trans­kon­ty­nen­tal­ny sa­mo­lot. Wa­ha­dło­wiec do­tknął ko­ła­mi pasa star­to­we­go, wy­ha­mo­wał i chwi­lę po­stał, zanim pod­je­chał do niego lot­ni­sko­wy cią­gnik. W han­ga­rze cze­ka­ła na panią major Kwia­tek li­mu­zy­na z dys­kret­nym na­pi­sem „gwar­dia”.

„Nie­do­brze”, po­my­śla­ła. „Cho­ciaż le­piej niż od razu więź­niar­ka albo kat, to zna­czy pan eg­ze­ku­tor”.

 

Epi­log

 

– Pani hra­bi­no! – Drzwi otwo­rzył kie­row­ca w mun­du­rze ga­lo­wym gwar­dii. – Król czeka.

– Chyba po­win­nam się prze­brać? – Kom­bi­ne­zon floty, z któ­re­go wła­śnie zdję­ła ska­fan­der ko­smicz­ny, nie wy­da­wał się sto­sow­ny.

– Król nie lubi cze­kać.

W li­mu­zy­nie zna­la­zła ga­lo­wy mun­dur de­san­tu, szko­da że bez żad­nych dys­tynk­cji. Za­ło­ży­ła na palec pier­ścień hra­bi­ny. Nie spadał, czuła, że w cza­sie lotu spu­chła.

Los tych, któ­rzy za­wie­dli króla, bywał nie­we­so­ły.

„Może tylko dzie­sięć lat cięż­kich robót, a nie śmierć”, po­my­śla­ła.

Gwar­dzi­sta w rynsz­tun­ku bo­jo­wym szedł przed nią. Zgubiłaby się w labiryncie korytarzy, schodów i wind. Przyglądała się ciężkiemu pancerzowi, jaki miał na sobie gwardzista. Był cięż­ki, dla­te­go zo­stał wy­po­sa­żo­ny w eg­zosz­kie­let. Wy­trzy­my­wał ostrzał z ręcz­nej broni ba­li­stycz­nej i jo­no­we. Kwia­tek przy­po­mnia­ła sobie pistolet rakietowy, który miała przy pasie na Mar­sie. Uśmiech­nę­ła się w my­ślach do sie­bie, pociski dziu­ra­wił­by taki pan­cerz jak szpil­ka pa­pier.

Przy drzwiach ga­bi­ne­tu stał drugi. Hełmy z fil­tra­cją po­wie­trza, któ­rym od­dy­cha­li, wy­dat­nie utrud­nia­ły nor­mal­ną mowę.

– Jego kró­lew­ska mość czeka – po­wie­dział przez ge­ne­ra­tor dźwięku i otwo­rzył drzwi.

Za­mknął i Kwiatek zo­sta­ła sama z mo­nar­chą.

– Gra­tu­lu­ję wy­ko­na­nia za­da­nia – po­wie­dział król – chyba czas na eme­ry­tu­rę.

– Jak to? – Po­pra­wi­ła się szyb­ko: – Nie udało się, wasza kró­lew­ska mość.

– Sia­daj. Ka­za­łem przy­nieść spe­cjal­nie sofę. My­śla­łem, że bę­dziesz w kry­no­li­nie, jak przy­sta­ło na hra­bi­nę. – Wska­zał na obity je­dwa­biem kunsz­tow­ny mebel. – Jeśli są­dzi­łaś, że pierw­szy czołg, wy­sła­ny na inną pla­ne­tę i pię­ciu ludzi wy­star­czy, żeby znisz­czyć bazę ko­smicz­ną wroga, to na­praw­dę czas na eme­ry­tu­rę, pani major.

– Jak to, wasza kró­lew­ska mość?

– Teraz tamci będą mu­sie­li wy­słać dwa czoł­gi, na tym po­le­ga po­stęp tech­nicz­ny. Cała Zie­mia i tak bę­dzie nasza. A na razie mu­si­my za­dbać, żeby wro­go­wie rów­nież fi­nan­so­wa­li po­trzeb­ne nam ba­da­nia. Zo­ba­czy­my, co wy­my­ślą.

– Fra­ter­ni­za­cja? – Kwia­tek nie umia­ła utrzy­mać ję­zy­ka na wodzy.

– Na razie nie szko­dzi. Mó­wi­łem, że zanim prze­nie­sie­my wojnę na Marsa, mu­si­my się jesz­cze tro­chę roz­wi­nąć tech­no­lo­gicz­nie. A pani major przej­dzie do cy­wi­la. Ja­kieś ży­cze­nia?

– Żad­nych, wasza kró­lew­ska…

– A na­praw­dę? Tylko bez prze­sa­dy, bo puł­kow­ni­ka z pani nie zro­bię, nie na­le­ży się.

– Może roz­wód, wasza kró­lew­ska mość.

– Nie­we­so­ło w domu? Po­my­śli­my o tym – westchnął król. – A myślałem, że pani znudził się pseudonim Rzeźnica.

– Nie aż tak, wasza królewska mość.

***

– Co to jest? – Pre­zy­dent Re­pu­bli­ki wstał zza biur­ka, wi­dząc, że Mi­ni­ster Obro­ny pa­ku­je mu się do ga­bi­ne­tu, dźwi­ga­jąc coś ob­łe­go.

– Pan­cer­gra­nat…

– Widzę – prze­rwał mu. – Wi­dzia­łem taki w mu­zeum na­szych zdo­by­czy wo­jen­nych. Prze­wod­nik pół go­dzi­ny opo­wia­dał o głu­po­cie wrogów. Pa­mię­tam z wy­ciecz­ki w szko­le pod­sta­wo­wej.

– Ale ten jest z Marsa.

Pre­zy­dent umilkł, myśl o za­wie­zie­niu tak dużej ar­ma­ty na inną pla­ne­tę wy­da­ła mu się ab­sur­dal­na, nawet jak na tych z Kró­le­stwa. Cho­ciaż co może się ulę­gnąć w gło­wie krzy­żów­ki klona bo­jo­we­go z czło­wie­kiem?

– Prze­trans­por­to­wa­li tam też czołg, ale się po­psuł przy lą­do­wa­niu – dodał mi­ni­ster. – Po­psuł się, ale jeź­dzi.

– Do wy­bo­rów trzy mie­sią­ce? Utaj­nij to! – roz­ka­zał pre­zy­dent.

– Załoga bazy już wy­kle­pa­ła ro­dzi­nom. Po­dob­no wi­dzie­li Rzeź­ni­cę z Las Ame­ri­cas…

– To ostat­nie dys­kret­nie każę roz­po­wie­dzieć, od razu widać, że bajka. Każdy może zo­ba­czyć na wła­sne oczy, jak prze­cha­dza się po nad­mor­skich bul­wa­rach, prze­bra­na za tort bez­owy.

„Zaraz wy­bo­ry, a on mi z pan­cer­gra­na­tem do ga­bi­ne­tu”, po­my­ślał Pre­zy­dent i dał znać, że roz­mo­wa skoń­czo­na.

Koniec

Komentarze

Przeczytałem.

 

Witaj. :)

 

Jak zawsze, kreślisz charakterystykę postaci bardzo realistycznie oraz obrazowo, czytelnik może sobie doskonale wyobrazić każdego bohatera. Także bieg wydarzeń jest drobiazgowo opisany, szybki, precyzyjnie przestawiony. :)

 

 

 

Z technicznych:

W tekście czasem spotykam pogrubione kursywą pojedyncze litery – to celowe?

 

Służka uwijała się jak w ukropie, ale i tak zajęło ponad dwadzieścia minut. – tu brak podmiotu drugiej części zdania – CO zajęło?

 

Mąż osobiście polerował jeszcze srebrną szpadę, ze skrupulatnością (wstawiłabym tu przecinek) jakby miał ją prezentować w czasie spaceru.

 

W wezwaniu jest bezzwłocznie (może ten wyraz ująć w cudzysłów lub napisać kursywą, aby wiadomo było, że jest cytatem?)– odparła.

 

Do żandarmerii wybierają wyższych niż średnia. – jakby brak części zdania, CO jest średnie?

 

(…) „rzeźnicą z Las Americas”. – raz piszesz pierwszy wyraz wielką literą, raz – małą, trzeba to ujednolicić

 

Mam nadzieję, że nie boi się pani lotów kosmicznych? – tu raczej znak zapytania niepotrzebny, bo to zdanie twierdzące

 

Jeszcze raz sprawdziła (tu, jak na maniaczkę przystało, dałabym przecinek) czy dobrze siedzi w fotelu i ma prawidłowo przypięte pasy.

 

Kwiatek poznała swój zespół dopiero w wahadłowcu przed startem z Ziemi. Wyglądało jak przepis na porażkę. – błąd składniowy – CO wyglądało? Bo jeśli masz na myśli zespół, to „o” jest zbędne

 

Po chwili pojawiły się obrazy z kamer satelitów, pokazujący wahadłowiec ze wszystkim, co do niego dołączono. – tutaj też błąd składniowy. CO pokazywało? Jeśli masz na myśli obrazy z kamer, to powinno być „pokazujące”, jeśli satelity, to „pokazujących”.

 

– A może życzyłaby sobie pani major od razu TMI – zaproponował kapitan śmiertelnie poważnie. – brak pytajnika po zapytaniu

 

Gdy w końcu powróciła nieważkość rozejrzała się, jak znieśli ja (literówka, powinno być „ją”) członkowie oddziału.

 

Duże (czy tu miało być „Dużej”?) Glorii by pewnie nadtopiło powierzchnię planety i ich odparowało.

 

Kapitan Klippera zajrzał, zwabiony hałasem. Nic nie powiedział. Po treningach w symulatorach i spotkaniach taktycznych nabrała przekonania, że porażka wydaje się niemożliwa. Strzelec odbył nawet praktykę na Księżycu, a wszyscy mieli ogromne doświadczenie nie tylko na poligonach, ale i w walce. – tu niejasny jest podmiot – KTO nabrał? Ostatnio podmiotem był kapitan, a potem piszesz w rodzaju żeńskim „nabrała”.

 

Przepraszam, to na razie tyle, postaram się jeszcze wrócić i dokończyć czytanie. :)

 

Pozdrawiam serdecznie. :)

 

Pecunia non olet

Także bieg wydarzeń jest drobiazgowo opisany, szybki, precyzyjnie przestawiony. :)

Dziękuję, ale to zasługa betujących :-)

W tekście czasem spotykam pogrubione kursywą pojedyncze litery – to celowe?

Oczywiście, że nie. To był błąd i mam nadzieję, że już usunięty.

Z przecinkiem się nie zgodziłem, dopiero się uczę, ale się odważyłem.

Do żandarmerii wybierają wyższych niż średnia. – jakby brak części zdania, CO jest średnie?

Zmieniłem na: “Do żan­dar­me­rii wy­bie­ra­ją wyż­szych wzrostem niż śred­nia. “

Mam nadzieję, że nie boi się pani lotów kosmicznych? – tu raczej znak zapytania niepotrzebny, bo to zdanie twierdzące

Chciałem z tego zrobić pytanie zadane intonacją.

 

wiatek poznała swój zespół dopiero w wahadłowcu przed startem z Ziemi. Wyglądało jak przepis na porażkę. – błąd składniowy – CO wyglądało? Bo jeśli masz na myśli zespół, to „o” jest zbędne

Kwia­tek po­zna­ła swój ze­spół do­pie­ro w wa­ha­dłow­cu przed startem z Ziemi. Ta sytuacja wydawała się prze­pisem na po­raż­kę.

 

Gdy w końcu powróciła nieważkość rozejrzała się, jak znieśli ja (literówka, powinno być „ją”) członkowie oddziału.

Zmieniłem na: Gdy w końcu powróciła nieważkość rozejrzała się, jak znieśli ja (literówka, powinno być „ją”) członkowie oddziału.

 

Ostatnio podmiotem był kapitan, a potem piszesz w rodzaju żeńskim „nabrała”.

Zmieniłem lekko kolejność, bardzo dziękuję.

Bardzo dziękuję za celne uwagi i oczywiście przeczytanie.

 

Pozdrawiam,

Radek

Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny

Jak dla mnie – kolejny argument, że wojna jest głupia. Cywile znaleźliby dla pieniędzy mnóstwo lepszych zastosowań niż przewiezienie czołgu na Marsa. Żeby nawet pocisków nie dostosować do innego ciśnienia i grawitacji? Witki opadają.

Stary schemat: na górze hierarchii kretyni z cygarami, na dole niepisane umowy dżentelmeńskie.

Technicznie jest nieźle.

Babska logika rządzi!

To ja bardzo dziękuję, Radku. smiley

W chwili wolnego zerknę jeszcze dalej. :)

 

Pozdrowionka! heart

Pecunia non olet

@Finkla:

Jak dla mnie – kolejny argument, że wojna jest głupia.

Tu nie ma dyskusji, ale niestety ludzie to ciągle robią :-(

 

Żeby nawet pocisków nie dostosować do innego ciśnienia i grawitacji? Witki opadają.

Pocisk sobie poradził (jeden, jedyny, ten nieprzetestowany i niepoliczony). Nie poradził sobie lądownik :-)

Technicznie jest nieźle.

 

A to ogromna zasługa betujących :-)

Dziękuję za klik.

 

@bruce:

Dziękuję i byłoby super!

Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny

Przeczytałem też. Ale nie podobało się, jakieś to toporne i przyziemne. I właściwie nie wiadomo o co chodzi, mieli jakąś bazę zniszczyć, tylko po co i czym im ci Republikanie zawinili… Mogła to być fajna przygodówka, bo pomysł z tym czołgiem nawet ciekawy, ale zaprzepaszczone natłokiem nieistotnych informacji i brakiem tych istotnych, no i te drętwe dialogi…

Czasem też szwankuje styl:

“Żona z hodowli na Isiro miała najlepsze geny, ale szkolona w Republice, w kraju wroga, nie nabrała ogłady, ale fatalnego stylu wyrażania się”.

W tym zdaniu, poza fatalną składnią, jest za dużo informacji nie przyswajalnych dla czytelnika, jaka hodowla, czym była ta Republika. No i jakby wynikało z tego, że geny są odpowiedzialne za to, jaką kto ma ogładę… A myślałem, że to wynik wychowania i kultury…

Dziękuję za przeczytanie i za komentarz. Rzeczywiście styl musi być fatalny, bo przytoczone zdanie wydawało mi się zrozumiałe.

Pierwsza informacja: “Żona z hodowli ma najlepsze geny”.

W sumie logiczne, bo po co hodować ludzi z gorszymi genami.

Druga informacja: “szkolona w kraju wroga”.

Niby dlaczego nie? Jeśli kogoś się uważa za wroga, to wypada tam szkolić szpiegów i zwiadowców, żeby dobrze się poruszali w obcej (sobie od urodzenia) kulturze i cywilizacji.

Trzecia informacja: “nie nabrała ogłady, ale fatalnego stylu wyrażania się”.

Właściwie to powtórzenie drugiej informacji. Jeśli człowiek nabiera obcej kultury i cywilizacji, to nie ma swojej. A to może prowadzić do wrażenia “fatalnego stylu wyrażania się” (ocenne).

No i jakby wynikało z tego, że geny są odpowiedzialne za to, jaką kto ma ogładę… A myślałem, że to wynik wychowania i kultury…

Najlepsze geny – zaleta.

Brak ogłady – wada.

 

Też sądzę, że wynik wychowania i kultury, a co gorsza – ocenne.

 

Poprawiłem na:

Żona z hodowli na Isiro miała najlepsze geny, ale szkolona w Republice, w kraju wroga, nie nabrała ogłady. Często raził jej fatalny styl wyrażania się.

 

Nie ma dwa razy “ale”, ale jest zaimek.

 

czym im ci Republikanie zawinili…

A musieli zawinić? Niektórzy są po prostu agresywni i chcą dominacji. Poza tym wina implikuje pewną etykę i moralność. W opowiadaniu tego nie ma.

Oczywiście chętnie bym walnął wstęp info-dumpem (żeby nie rozciągać opowiadania), ale to niemoralne :-(

Brzmiałby jakoś tak:

 

Pierwszym genetycznie zmodyfikowanym organizmem ludzkim były oczywiście zabawki seksualne, ale drugim – klony bojowe, dopiero potem przyszedł czas na medyczne. Żaden normalny człowiek nie chciałby być wysłany na drugi koniec świata, ryzykować życia i zabijać dla czyichś mniej lub bardziej wzniosłych interesów. W Republice firmy technologii genetycznych przewyższały wszystkie inne.

Organizmy, zwane komercyjnie klonami bojowymi, miały od człowieka większą siłę, wytrzymałość, intencjonalność, szybkość i lepszą koordynację ręka-oko. Obniżona wrażliwość i empatyczność pozwalała im działać w warunkach, gdzie normalni żołnierze sobie nie radzili. Posiadały lojalność wobec siebie nawzajem i poszanowanie hierarchii. Jakiś defekt produkcyjny spowodował, że były w stanie się krzyżować z ludźmi. Ich potomkowie stali się arystokracją w odległym zakątku świata.

Sankcje gospodarcze ani nadzieja na degenerację czy rozpłynięcie się genów w populacji się nie spełniły. Utworzone państwo zostało zmuszone do poszukania alternatywnych technologii i stało się mekką szalonych naukowców oraz wiecznych „zastępców głównego konstruktora”, którzy do emerytury nie mogliby gdzie indziej realizować swoich pomysłów. Tamtejsze społeczeństwo podzielone zostało na trzy kategorie społeczne i niezliczoną liczbę podkategorii.

Kiedy Novarchia stała się Królestwem nazwanym Zjednoczonym, elity Republiki musiały przyznać, że tego wrzodu się już nie wypali tak łatwo ani szybko. W chwili, gdy „Ogień z Nieba” nakładał sobie na głowę koronę, na orbitach okołoziemskich już miał głowice termojądrowe. Wysyłane przez Republikę oddziały klonów walczyły jak lwy, ale w przypadku porażki przyłączały się do wroga. Ten projekt musiał zostać zakończony.

Wojna trwała z różnym natężeniem „od zawsze”. Flora, wtedy jeszcze nie hrabina, uczestniczyła w pierwszej operacji zaczepnej Królestwa.

 

A który dialog najbardziej drętwy?

Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny

Teraz oczywiście, podzielone na dwie części, zdanie brzmi znacznie lepiej. Choć wciąż te “się" na końcu… Bo zasada ogólna jest taka, by nie podawać w jednym zdaniu zbyt wielu różnych informacji, a najlepiej tylko jedną. A w Twoim było aż kilka. I to z różnych zakresów, bo mamy hodowlę, czyli infrastrukturę, geny, czyli technologię, potem idzie kraj wroga, czyli – ale czytelnik musi się tego domyślić – bohaterka przechodzi na drugą stronę, i wreszcie kwestie obyczajowe na końcu, czyli mało elokwentny sposób mówienia.

 

Twój infodump oczywiście za długi, ja bym w ogóle zrezygnował z tych kwestii technologicznych, hodowli genów czy czego tam, wcale to nie jest zasadne. To znaczy rozwój militarny nie idzie w tym kierunku, właściwie poza lepszymi rakietami i celownikami niewiele się zmienia [w wielkim uogólnieniu oczywiście] Tak nawiasem mówiąc, zamiast czołgu posłano by pewnie rakietę właśnie.

 

Co do dialogów może nie są aż takie drętwe, tyle że wszyscy bohaterowie są żołnierzami, a mówią zbyt technicznym językiem, zamiast bardziej “mięsistym”. Jak w zdaniu:

“W czasie gdy panowie czołgiści sprawdzą podsystemy Lekkiej Pluskwy, strzelec zajmie pozycję SA1, a grenadier GA1”. – i dalej podobnie. Wiadomo, że weterani zwłaszcza mają swój własny “styl” mówienia, zdecydowanie bardziej soczysty. Inna rzecz, nie podoba mi się również nazewnictwo militarne, te wszystkie pancergranaty, latadła i dziwaczna nazwa czołgu… Moim zdaniem tradycyjne nazewnictwo wciąż brzmi lepiej – granaty przeciwpancerne, latadła to przecież prom kosmiczny, jeśli dobrze zrozumiałem, tylko trochę nowszy, a czołg niech będzie Czarną Panterą…

 

Teraz oczywiście, podzielone na dwie części, zdanie brzmi znacznie lepiej. Choć wciąż te “się" na końcu…

Bardzo słuszna uwaga – poprawione.

czyli – ale czytelnik musi się tego domyślić – bohaterka przechodzi na drugą stronę

Albo zostaje wysłana, żeby się nauczyć technik infiltracji i przetestować “wierność”. Nie o tym jest opowiadanie (choć moim zdaniem to niezły temat), ale istotą tego zdania jest obserwacja, że panu hrabiemu nie podoba się, w jaki sposób żona mówi. Niekoniecznie chodzi o elokwencję, raczej o bezpośredniość.

mamy hodowlę, czyli infrastrukturę, geny, czyli technologię

Znajomość praw Mendla i brak ograniczeń etycznych przy eliminacji “wadliwego produktu” wystarczy. Oczywiście umiejętność sekwencjonowania i projektowania genów pomaga, a nie przeszkadza.

Tak nawiasem mówiąc, zamiast czołgu posłano by pewnie rakietę właśnie.

Która pewnie by nie doleciała do celu. Stosowna wymiana zdań zaczyna się pytaniem strzelca:

“– Dlaczego nas tam wysyłają, pani major? – odezwał się ośmielony strzelec. – A nie mogliby walnąć nukiem? Nikogo nie zabiją, oprócz wroga. Duże Glorii by pewnie nadtopiło powierzchnię planety i ich odparowało.”

Śledzenie obiektów na powierzchni planety jest trudniejsze niż w atmosferze.

Co do dialogów może nie są aż takie drętwe, tyle że wszyscy bohaterowie są żołnierzami, a mówią zbyt technicznym językiem, zamiast bardziej “mięsistym”.

Oni nie są w kantynie na wódce, ale w drodze na zadanie, od którego rezultatu zależy ich życie np.: szkoły oficerskie i wieczna chwała. Dlatego planowanie musi być techniczne. Do tego dodam, że podoficera od wyższego oficera dzieli przepaść, a właściwie dwie. Im nie wolno byłoby pójść do tej samej kantyny (zgodnie z regulaminem prawie każdej armii).

Zdanie: “to się zjebie, pani major” paść by nie mogło. Raczej: “odczuwam, za pozwoleniem pani major, niepokój co do kontroli poza prawą krawędzią perymetru”.

Inna rzecz, nie podoba mi się również nazewnictwo militarne, te wszystkie pancergranaty, latadła i dziwaczna nazwa czołgu…

To w sumie dobrze. Nas od “królewskich” dzieli pewna bariera cywilizacyjna. Im by się nie podobała nazwa Czarna Pantera, bo kotki są delikatne – zły omen, a pluskwy twarde. Zwróć uwagę, że ostatnio w Polsce na K2 też się unika nazwy Czarna Pantera, choć Leopard chodzi w przestrzeni medialnej.

Pancergranat (APCBC-HE-T) jest dosyć szczególnym rodzajem granatu przeciwpancernego. Np.: HEAT albo HESH jest granatem przeciwpancernym, ale nie jest pancergranatem.

Wahadłowiec to prom kosmiczny. Jajo nie istnieje w metalu, choć bywało projektowane. Latadło już ma nazwę niemal oficjalną: aeromobil, ale o statusie “nazwy firmowej” jak po polsku rower.

Jeszcze raz dziękuję za przeczytanie i uwagi.

Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny

Witaj.

 

Wracam zatem do czytania, jak obiecałam. :)

 

Dużo humoru, ciekawych przemyśleń głównej bohaterki, sporo drobiazgowych opisów zdarzeń oraz zjawisk.

 

Z technicznych:

Okna zazwyczaj były zamontowane poziomo, oświetlały pomalowaną na biało wnękę, która odbijała światło i kierowało do pomieszczeń. – tutaj nieco posypał się szyk w całym zdaniu

 

Na wierzchu usypano warstwę gleby marsjańskiej, ale się przemieszczała pod wpływem silnych wiatrów. Obejrzała to wszystko, wracając do swojej kabiny. – tutaj ponownie brakuje zdania wtrącającego i wynika z treści, że to gleba (czyli ostatni podmiot) „obejrzała i wróciła do kabiny”

 

To nie Ziemia, nie mamy tyle (wydaje mi się, że w tym miejscu powinno być „tylu”) satelitów obserwacyjnych, pani hrabino.

 

Kwiatek przypasała pistolet rakietowy, jaki królewscy gwardziści zwykle noszą, zwykły desantowy nóż, sprawdziła łączność i wyszła zrobić zbiórkę ekipy. – powtórzenie

 

W czasie pierwszej przerwy pokażę (maniakalnie dałabym przecinek) jak podłączyć.

 

Kwiatek, chociaż podłączona do wspólnego kanału komunikacyjnego, nie rozumiała, o czym rozmawiali oprócz powtarzającej się (czemu tutaj jest rodzaj żeński?, czy chciałeś dalej napisać „przykurzonej”?) „przykurzone antenki”.

 

 

Ziemski zwiadowczy Lisek zwiadowczy miał cztery silniki elektryczne napędzające koła i spalinową turbinę, ten tutaj czerpał tylko z akumulatora. – powtórzenie

 

Po kilku kilometrach, (ten przecinek bym usunęła) na pulpicie kierowcy pojawiło się żądanie komunikacji.

 

„Dziwne”, pomyślała Kwiatek. „Jesteśmy poza zasięgiem stacji. Przez satelitę?” – brak kropki na końcu zdania

 

– Do środka! – zadudniło w słuchawkach, kapral-kierowca przełączył się (czy tutaj nie brakuje wyrazu „na”?) wspólny kanał.

 

Na płycie metalu, chyba stali, pokryto warstwą gleby marsjańskiej. – tu też posypał się szyk, pewnie chciałeś napisać: „Na płycie metalu, chyba stali, wydać było warstwę gleby marsjańskiej”, albo: „Płytę metalu, chyba stali, pokryto warstwą gleby marsjańskiej”.

 

Zaczęła rozpinać skafander, bo chłodzenie ze zdjętym hełmem działało bardzo tak sobie. – lepiej brzmi bez „bardzo”

 

A ja proszę o Sumlasi? (czy to na pewno jest zdanie pytające?) – Wskazała na dystrybutor.

 

Gdy wyjechali z bazy i (zamiast „i” powinien być przecinek, bo szyk zdania padł) wszyscy z zespołu Kwiatek odetchnęli z ulgą.

 

Ten z czołgistów, który był zajęty zdalnym sterowaniem podwoziem („podwozia”?) , zwrócił uwagę, kiedy go pacnęła w hełm.

 

Usłyszeli pierwszy wybuch, a zaraz potem kolejce („kolejne” czy „następne w kolejce”?)

 

Kontrola lotów zrobiła im miejsce, żeby nie wpadli w rój latadeł ani (brakuje „na”?) transkontynentalny samolot.

 

Czuła, że w czasie lotu spuchła, nie spadał. – dobrze by było dorzucić w zdaniu coś o pierścieniu, który nie spadał, bo składnia jest niejasna

 

Prezydent umilkł, myśl o zawiezieniu tak dużej armaty na inną planetę, (ja bym ten przecinek przeniosła dopiero przed „nawet”, ale pewności nie mam) wydała mu się absurdalna nawet jak na tych z Królestwa.

 

„minister” raz małą, raz wielką literą – trzeba to ujednolicić

 

Pozdrawiam serdecznie, Radku. :)

Pecunia non olet

Radku, będę oczywiście czytał dalej i napiszę o swoich odczuciach, ale popatrz na tytuł. Czy na pewno ma być taki: “PANCERGRANTATY NA MARSIE”?

 

Pancergrranaty leżały na marsjańskiej glebie. ← literówka

Przeczytałem do końca i odniosłem wrażenie, że jest to ironiczne pokazanie bezsensu wojny i działań na szczeblach od najwyższych do najniższego. W sumie gorzko zabawny tekst.

@Koala75:

Pancergranaty na Marsie ← tak, bo są osią fabuły, a pani Kwiatek ludzie nie lubią. Wcale się nie dziwię, bo to jednak psychopatka. Literówka w tytule blush

 

Przeczytałem do końca i odniosłem wrażenie, że jest to ironiczne pokazanie bezsensu wojny i działań na szczeblach od najwyższych do najniższego.

Opowiadanie miało być technicznie poprawnym opisem nieudanej próby przeniesienia wojny na Marsa. Jako że wojna jest bezsensowna (na każdym poziomie), to znaczy, że się udało. Dziękuję!

 

Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny

Radku, to jednak była literówka. :) Miałem to opowiadanie w kolejce i ‘widziałem’ do wczoraj tytuł bez tego t, czyli taki, jaki miał być. Gdy wczoraj zacząłem czytać i upewniłem się, że w środku piszesz o pancergranatach, zacząłem się zastanawiać, czy ta literówka nie jest specjalnie zrobiona ze względu na wydźwięk treści. Wprawdzie wtedy bardziej by mi pasowały pancertany. ;) Zabawne jest, że człowiek widzi to, co mu głowa podpowiada i nie zauważa tego, co jest.

@bruce:

Dużo humoru, ciekawych przemyśleń głównej bohaterki, sporo drobiazgowych opisów zdarzeń oraz zjawisk.

Dziękuję i bardzo się cieszę, że się podobało.

 

Te wnęki tym razem się chyba udało ostatecznie poprawić. Technicznie to super prosty pomysł jak się ochronić przed promieniowaniem przenikliwym, nie zamurowywując okna, ale jakoś nie umiałem napisać.

To nie Ziemia, nie mamy tyle (wydaje mi się, że w tym miejscu powinno być „tylu”) satelitów obserwacyjnych, pani hrabino.

Obstawiałbym tyle, bo niemęskoosobowy: tyle ich, a nie tylu ich.

 

Przecinek – oczywiście tak.

 

Czuła, że w czasie lotu spuchła, nie spadał. – dobrze by było dorzucić w zdaniu coś o pierścieniu, który nie spadał, bo składnia jest niejasna

Zmieniłem składnię, powinno być lepiej.

 

W epilogu epilogu pełen tytuł “Minister Obrony” piszę dużą, a skrócony – małą. Po polsku to jest protokolarnie OK, ale literacko nie wiem.

 

Bardzo, bardzo Ci dziękuję!!!

Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny

Cała przyjemność po mojej stronie. smiley

Moja bazgranina to zawsze tylko pierwsze przemyślenia po przeczytaniu, nic ważnego oraz pewnego. Jak wiesz, zawsze proszę, aby podchodzić do takich uwag swobodnie, bo mogę się mylić. smiley

Pozdrawiam serdecznie. heart

 

Pecunia non olet

Radku, nie umiem napisać nic sensownego. To, co dotyczy wojskowości i bitew wszelakich, nawet utrzymanych w tak szczególnej formie jak tutaj,  zdaje mi się mało zajmujące, a nierzadko trudne do ogarnięcia moim starczym rozumem.

 

Do żan­dar­me­rii wy­bie­ra­ją wyż­szych wzro­stem niż śred­nia. → Piszesz o wzroście, który jest rodzaju męskiego, więc: Do żan­dar­me­rii wy­bie­ra­ją ze wzro­stem wyższym niż śred­ni.

 

Za­sa­lu­to­wa­ła, przy­kła­da­jąc się do niego jesz­cze bar­dziej niż zwy­kle… → Kim był ten, do którego się przyłożyła?

 

– Dzie­sięć, dzie­więć,… → Przed wielokropkiem nie stawia się przecinka.

 

do uży­wa­nych tu ska­fan­drów się mu­sie­li przy­zwy­cza­ić przed akcją. → …do uży­wa­nych tu ska­fan­drów mu­sie­li przy­zwy­cza­ić się przed akcją.

 

po­ci­ski le­żą­ce na mar­sjań­siej gle­bie… → Literówka.

 

– … i się wieża roz­kli­no­wa­ła, i ośka… → Zbędna spacja po wielokropku.

 

wsta­ła i wy­ko­na­ła gest za­ci­ska­nia kolan… → Gesty wykonuje się rękami, nie kolanami.

Proponuję: …wstała i w charakterystyczny sposób zacisnęła kolana

 

– A ja pro­szę o Sum­la­si. – Wska­za­ła na dys­try­bu­tor. – A ja pro­szę o sum­la­si. – Wska­za­ła dys­try­bu­tor.

Nazwy napojów piszemy mała literą.

 

– Nie wie­dzia­łem, że macie sa­micz­kę – za­śmiał się drugi, – My­śla­łem… → Po didaskaliach powinna być kropka, nie przecinek.

 

– Dzię­ku­ję! – Wzię­ła pierw­szy łyk.– Dzię­ku­ję! – Wypiła pierw­szy łyk.

Łyków się nie bierze.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo Ci dziękuję za rzucenie okiem.

To, co dotyczy wojskowości i bitew wszelakich, nawet utrzymanych w tak szczególnej formie jak tutaj,  zdaje mi się mało zajmujące,

W zupełności rozumiem. Trudno jest pojąć, a jeszcze ciężej zaakceptować, że ludzie sobie chcą robić krzywdę. Niestety jest to dziedzina życia, którą jakoś ogarniam rozumem i się będzie w opowiadaniach przewijać.

Co do pozostałych rzeczy, to zawsze się dziwię, że mi umknęło. Szczęka mi opada!

 

wzrost “wyższy niż średnia” wziął się z domyślnego “średnia arytmetyczna”, ale oczywiście poprawione.

 

Zasalutowała, przykładając się do niego

Oczywiście “do tego”.

gest zaciskania kolan

Poprawiłem ale: etymologicznie gest ← gestus (łac.) – gest, gestykulacja, postawa, postura czyli całe ciało. Poza tym “ruch ciała, zazwyczaj dłoni, podkreślający treść wypowiedzi”. Też mi nie brzmi, chociaż i sjp[3] nie odnosi tylko do ręki.

 

Wziąć vs. wypić łyk – poprawiłem, ale nawet znalazłem jako dopuszczalne potocznie “wziąć łyka”. Bo jeśli łyk można dać (komuś), to i powinno się dać wziąć?

 

Przyznam, że Twoja moc znajdowania ewidentnych błędów przy tak dogłębnie sprawdzonym tekście budzi podejrzenie o źródła nadprzyrodzone.

Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny

Nie­ste­ty jest to dzie­dzi­na życia, którą jakoś ogar­niam ro­zu­mem i się bę­dzie w opo­wia­da­niach prze­wi­jać.

Radku, bardzo rozumiem, że mając zasób wiadomości o działaniach wojennych, będziesz tę wiedzę wykorzystywać w opowiadaniach i raczej nie spodziewam się, że zaczniesz pisać o kotkach, motylkach i roślinkach. ;)

 

Po­pra­wi­łem ale: ety­mo­lo­gicz­nie gest ← ge­stus (łac.) – gest, ge­sty­ku­la­cja, po­sta­wa, po­stu­ra czyli całe ciało. […]Też mi nie brzmi, cho­ciaż i sjp[3] nie od­no­si tylko do ręki.

Owszem, SJP PWN podaje (podkreślenie moje): 3. «środek wyrazu scenicznego: nacechowany znaczeniowo ruch ciała towarzyszący mówieniu postaci lub zastępujący słowo»

Natomiast słowo sceniczny, SJP PWN definiuje: 1. «dotyczący sceny lub teatru» 2. «o utworze literackim: nadający się do wystawienia na scenie» – a w opowiadaniu nie piszesz o występach w teatrze, ani na scenie.

 

…ale nawet znalazłem jako dopuszczalne potocznie “wziąć łyka”.

Ano właśnie, dopuszczalne potocznie, ale poprawne to wyrażenie, moim zdaniem nie jest i w opowiadaniu bardzo mnie razi, wręcz potykam się o nie.

 

Bo jeśli łyk można dać (komuś), to i po­win­no się dać wziąć?

Uważam, że łyk nie można dać dany. Można komuś dać naczynie zawierające niewielką ilość cieczy, czyli łyk, ale ten ktoś weźmie naczynie, a rzeczony łyk wypije, nie weźmie. Chyba że będzie to lekarstwo – lekarstwo można wziąć.

 

Przy­znam, że Twoja moc znaj­do­wa­nia ewi­dent­nych błę­dów przy tak do­głęb­nie spraw­dzo­nym tek­ście budzi po­dej­rze­nie o źró­dła nad­przy­ro­dzo­ne.

Radku, wyzbądź się wszelkich podejrzeń – we mnie nie ma nic nadprzyrodzonego.

Jednakowoż cieszę się, że uznałeś uwagi za przydatne. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

nie spodziewam się, że zaczniesz pisać o kotkach, motylkach i roślinkach. ;)

 

o kotkach pisałem :-)

Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny

Owszem, Radku, pamiętam, ze pisałeś, ale też pamiętam, że niewiele z tamtego opowiadania zrozumiałam. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć:)

 

Lekturę ogólnie uważam za udaną, choć również nie pozbawioną wad. Ogólnie sporo jest tu wszelakich elementów wojskowo-technicznych, z których wprawdzie nie wszystkie zrozumiałem, ale na pewno budują Ci klimat tekstu. No i, z tych które zrozumiałem, to wyglądały sensownie i dobrze wpisywały się w ogólną narrację i motywacje bohaterów.

Choć historia ostatecznie była raczej prosta (o tym niżej), to moim zdaniem udało Ci się wymalować portret charakterologiczny hrabiny/Kwiatka. Zarówno w głównych zdarzeniach (zakładam, że motywacja do sukcesu na Marsie (związana z jej przeszłością) najbardziej popchnęła ją do zniszczenia bazy tych dobrych ludzi), jak i detalach (nerwowości na określenie ją Rzeźnikiem). Samo wytłumaczenie historii Las Americas również wyszło całkiem dobrze, nie było ani zbyt “infodumpowe”, a wyjaśniło co trzeba zrozumiale:P

Językowo też moim zdaniem ok:)

Z minusów… Historię zaczynasz nierównym tempem, tzn. najpierw masz bardzo wolny fragment z jej mości mężem hrabią i jej dylematy ze służką, by chwilę później wejść w nadnaturalnie szybki dialog.

– Co się stało admirale? – spytała Kwiatek.

– Nie wiem – odparł admirał. – Ale wysyłamy panią na Marsa!

– Ale…

– Nie ma czasu!!!

No, wręcz takie:P

Potem to szybsze tempo utrzymujesz przez dłuuugi czas, w zasadzie nie wiem czy nie do końca (może z paroma spowolnieniami w bazie). Zresztą ja sam bym tam wrzucił więcej detali – bo ogólnie to dla mnie działo się nieco za szybko:P Ale no, szczególnie ten przeskok na początku, popatrzyłbym (może nawet zaczął u tego Falconettiego, z komentarzem w dwóch zdaniach, że tam ją wysłał admirał albo w ogóle pomijając Wanga).

No i pomyślałbym nad tą załogą pani major, bo dla mnie ona trochę zlała się w jedno tło. Byli czołgiści, byli lotnicy, po drodze jakiś kapral Zenon, ale nikt kogo bym zapamiętał nawet w objętości tekstu:P Nie wiem, może któregoś wyróżnić, może coś z charakterem zrobić, może dać więcej czasu na dogrywanie załogi? Bo te momenty, gdzie padało “z panią major nie zginiemy!” wypadały niewiarygodnie.

 

No to tyle (chyba), idę zgłosić do biblioteki.

Слава Україні!

Hej Golodh’cie!

Bardzo dziękuję za przeczytanie i uwagi. Dziękuję za dobre słowa :-)

Z minusów… Historię zaczynasz nierównym tempem, tzn. najpierw masz bardzo wolny fragment z jej mości mężem hrabią i jej dylematy ze służką, by chwilę później wejść w nadnaturalnie szybki dialog.

Na początku chciałem wejść w atmosferę domową “sielsko-anielską”, z której hrabina jest wyrywana rozkazem. Dialog z admirałem i potem marszałkiem miał pokazać proces przerzucania “gorącego kartofla” w myśl zasady “byle nie było na mnie”.

Z jej załogi kapral Zenon (jako miejscowy na Marsie) miał się wyróżniać na tle “tych najlepszych”.

Bo te momenty, gdzie padało “z panią major nie zginiemy!” wypadały niewiarygodnie.

To nie ma uzasadnienia logicznego, wręcz przeciwnie, ale “tonący brzytwy się chwyta”. Chodziło mi raczej o pokazanie stanu psychicznego.

Jeszcze raz dzięki za przeczytanie i uwagi.

Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny

Nowa Fantastyka