Przez długi czas błąkali się na orbicie, nie rejestrując żadnej aktywności elektromagnetycznej, ale odkąd badania sejsmiczne wykazały obecność rozległej sieci tuneli, w członków ekspedycji wstąpił nowy duch.
Dziesięć kilometrów. Osiem. Siedem…
Lądownik trząsł się, gdy powietrze uderzało w poszycie i wymalowane nań logo ERK*. Morska woda, zwykle mętna i żółtawa, błyszczała w świetle Dzibanu-B, jakby przemieniła się w prawdziwe złoto.
Pięć, cztery, trzy…
Ląd, cel ich podróży, dawno zniknął za horyzontem. A tam ukryte to, czego szukali tyle lat!
Dwa… Jeden…
Plum!
Kapsuła gwałtownie wyhamowała w toni oceanu.
– Jesteśmy! – wykrzyczał radośnie wszechojciec Blue. – Reptilia!
Kristof, młody wyznawca Kościoła Nieświętego Krzyża, ustawił współrzędne misji i dopiero wtedy spojrzał na radar. Drugi z lądowników znajdował się pięćset metrów na wschód – zgodnie z podanymi przez ERK-1 współrzędnymi planetarnymi.
– Tu Lydda-1. Lydda-2, potwierdźcie, że wszystko w porządku. Odbiór.
– Jest zajebiście! – rozległ się niski głos Kronina.
– Prawda? – odkrzyknął wszechojciec, wyrwawszy mikrofon podopiecznemu. – Widzimy się na brzegu, co nie?
– No kurwa! Kto ostatni, ten robi za przynętę dla praszczurów!
Kristof westchnął i uruchomił silniki. Stare, dieslowe, zawsze niezawodne.
* – Epic Reptilian Killers
***
Znalezienie miejsca na obóz nie sprawiło im większego kłopotu. Zatrzymali lądowniki dwadzieścia metrów od pozbawionego klifów brzegu i ostatni odcinek pokonali wpław. Skład wody różnił się nieco od tego z Sol-3 – przede wszystkim zawierał większe ilości soli siarkowych – ale nie był toksyczny dla ludzkiej skóry. Podobnie było z atmosferą, złożonej w trzydziestu sześciu procentach z tlenu.
– Kto by się spodziewał, że jebane praszczury żyły w takich warunkach? – rzucił Kronin, zaciągając się powietrzem Reptilii. – Nawet nie śmierdzi jak na Acefie!
Acef (a właściwie Alfa Cefei) stanowił najdalej oddaloną ludzką bazę w tej części galaktyki, a równocześnie ich ostatni przystanek w drodze do odległego układu Psi Draconis.
– I jak badania? – spytał wszechojciec Blue.
– Przygotowaliśmy mapy podziemnych tuneli – odparł Arti bez cienia emocji. Jak każdy kosmiczny nawigator z Enceladusa decyzje podejmował w oparciu o obliczenia wszczepionego w mózg komputera kwantowego. – Optymalnie będzie podzielić się na dwie grupy. Według moich obliczeń mamy ponad trzydzieści procent szans na znalezienie celu misji w ciągu pierwszej doby.
– Moglibyśmy podzielić się tak, jak w kapsułach – wtrącił Kristof. – Ja mógłbym pójść z Jego Świątobliwością, a ty z panem Kroninem.
– Po informatyku w każdej grupie? Tak będzie optymalnie!
***
– Zasrany szkielet, mówię ci – tłumaczył przez komunikator Kronin. – Jak nic jeden z nich, jak na obrazkach. Tylko zamiast przednich łap miał szpony!
– Bestia, którą widziałem, podobna była do człowieka. Łapy jej jakby ptaka, a paszcza jakby jaszczura – wyrecytował święte słowa wszechojciec Blue. – Wszystko się zgadza. Daj młodemu do przebadania i szukajcie dalej. Jesteśmy w kontakcie – rozkazał i rozłączył się.
Maszerowali w niemal całkowitej ciemności, wąskimi, wręcz klaustrofobicznymi korytarzami, za jedyne światło mając własne generatory. Spod metalowych ścian, starych i miejscami zniszczonych, wystawały gdzieniegdzie przewody transmisyjne. Próbując podpiąć się do jednego z nich, Kristof stracił kilka procesorów. Tutejsze systemy antywirusowe zaatakowały jego komputer, z wyprzedzeniem neutralizując potencjalne zagrożenie.
Całe te korytarze, przyznał w myślach, przypominały mu raczej bazę wojskową, niż zwykłą kolonię.
– Wasza Świętobliwość myśli, że znajdziemy tu któregoś… któregoś z nich?
– Oczywiście – odparł bez zastanowienia wszechojciec Blue. – Tak mówią stare pisma. Saurianie skolonizowali tę planetę, po pokonaniu armii Wargów i zbombardowaniu ich miast. To wszystko prawda, widziałeś odczyty promieniowania.
Szli dalej, krok za krokiem, choć metalowe pancerze, specjalnie przygotowane na wypadek kontaktu, nieco utrudniały ruch. Granaty EMP, karabiny automatyczne, pociski z antymaterii – wszystko razem ważyło jakieś kilkadziesiąt kilogramów.
***
W korytarzu przed nimi błysnęło czerwone światło.
– Ej, wy tam! – krzyknął wszechojciec i oddał ostrzegawczą serię z karabinu. – Wyłazić albo was wystrzelamy jak kaczki!
Odpowiedziało mu odległe pocharkiwanie i szuranie. Rytmiczne, szybkie.
– Szykuj się! – zawołał duchowny i sięgnął do pasa z granatami. – Rozwalimy ich…
Z początku ostrożnie postąpił dwa kroki naprzód. Gdy nic go nie zaatakowało, zrobił kolejny, nabierając pewności. I hop, i jeszcze jeden… Chwilę później maszerował prosto na spotkanie z… czymkolwiek by to było. Obejrzał się jeszcze na Kristofa, który został z tyłu – łajza jedna.
Światło nabierało kształtów, okazując się nie pojedynczą lampką, a całym pomieszczeniem. Dziwne odgłosy coraz bardziej przypominały turkot nieustannie pracujących maszyn. Powietrze stawało się coraz gorętsze, aż na policzkach wszechojca pojawił się pot.
Sru-tu-tu-tu.
Wypalił kolejne strzały ostrzegawcze, lecz znów – nikt nie odpowiedział. Duchowny wziął głęboki oddech i postąpił krok naprzód.
Trafił do czegoś w rodzaju starożytnej maszynowni. Pompy nieustannie tłoczyły jakieś płyny, z rur buchały kłęby pary, a w piecach wciąż płonął ogień. Wszystko pracowało w jednostajnym rytmie: pam-pam, pam-pam, pam-pam, jakby znalazł się w sercu podziemnego ośrodka. Prawdziwym sercu.
Sięgnął do komunikatora, by wysłać sygnał alarmowy. Kronin i Arti powinni przybyć w ciągu kilkudziesięciu minut. Mieli to!
– Wasza Świątobliwość – wysapał Kristof, z trudem dobiegając do przełożonego. – Już jestem… Uch… Magnificencjo, te maszyny…
– Potrafisz rozpoznać, co pompują?
Kristof skinął. Rozpiął kombinezon, aby nie ugotować się w piekielnym żarze, i wciąż zasapany rozpoczął obchód pomieszczenia.
***
Po niecałej godzinie Kristof wyłożył swoją teorię przełożonemu.
Podstawę produkcji stanowiła woda, pompowana zapewne z niedalekiego oceanu. Wielokrotnie odparowywana i skraplana, nasączano ją witaminami, tłuszczami i uzyskiwanymi z lokalnej roślinności solami mineralnymi. Na końcu mieszano ją z wiotką, organiczną masą, hodowaną w specjalnych terrariach. Produktem końcowym był lepki, błękitny płyn. Sztuczna krew.
– Dokąd ją pompują? – szepnął wszechojciec Blue.
– Właśnie tu. Wszystkie rury prowadzą za tą właśnie ścianę. – Kristof uderzył w nią dwukrotnie. – Na mapach nic tam nie ma. Wcześniej uznaliśmy to za kawałek twardszej skały, przez którą nie mogli przekopać się budowniczowie tunelu. Ale teraz… – Kristof przejechał ręką po gładkich krawędziach, szukając otwierającego tajne przejście guzika. – Nie wiem tylko jak dostać się na drugą stronę.
Wszechojciec Blue nie zastanawiał się długo. Wyciągnął pistolet na antymaterię i dwukrotnie wystrzelił. Tyle wystarczyło, by zrobić przejście do kolejnej komnaty, oświetlanej jedynie przez wyrwę. W środku znaleźli metalowy tron, a na nim…
Reptilianina.
Wyglądał jakby wyjęty z najstarszych rycin, wielki humanoidalny gad. Wystające zza oparcia sztuczne cewki wbijały się pomiędzy zielone łuski, pompując błękitną krew. Z odchyloną w tył głową, jaszczur donośnie pochrapywał.
– Śpi, kurwa – wyszeptał wszechojciec Blue.
Dopiero po chwili dostrzegł metalowe łuski, miejscami zastępujące te biologiczne, całkowicie mechaniczne ramię czy podłączone z boku płucoserce, turkoczące przy każdym, płytkim oddechu. Gad miał w sobie więcej z maszyny, niż dawnej istoty.
Kristof uniósł palec i wskazał na inskrypcje, wyżłobione w ścianie ponad łbem potwora. Przypominały mu święte tablice z Świątyni Lyddyjskiej.
– Język starych inskrypcji. – Kaznodzieja ostrożnie podszedł. – Spróbuję to rozczytać.
Tekst mówił o wysłannikach, którzy ruszyli w stronę gwiazd i trzech narodach, które wychowali… w imię czego?
– Wasza Świątobliwość?
– Nie, to niemożliwe! – Duchowny wytarł pot z czoła. – Księgi mówią inaczej! Przecież cała apokalipsa rozprawia o bestii, nie o zbawcach…
I wtem poczuł zimny dotyk na ramieniu, jakby smagał go kawałek metalu. Obrócił głowę i ujrzał te charakterystycznie wąskie źrenice.
– Moje dziecko – wysyczał jaszczur po altairsku. – To wy? Sss… Tyle lat czekałem.
Wszechojciec Blue cofnął się dwa kroki i upadł na ziemię. Z podłokietników tronu wystrzeliły dwie struny, oplatając dłonie Kristofa, sięgającego właśnie po karabin. Drobne igły wbiły się w jego skórę, aplikując środek usypiający. Kończyny zaczęły drętwieć, świat zawirował.
– Śpijcie, moje dziatki. Potem wszyssstko wam opowiem.
***
– Jestem ostatnim z mego ludu – opowiadał z poziomu tronu jaszczur. Uśmiechnięty, tak jak ojciec uśmiecha się na widok niesfornych dzieci. – Wymieraliśmy przez zbyt małą pulę genetyczną. Dlatego ssstworzyliśmy roboty na nasze podobieństwo i wysssłaliśmy w kosssmosss, by znaleźć inne rasssy, przekazać wiedzę, ssstworzyć cywilizacje dobrobytu i pokoju. Nasze dziedzictwo.
Związany u jego stóp wszechojciec Blue chrząknął nerwowo, walcząc z włożonym w usta kneblem.
– Wtedy chodziłem jeszcze o własnych sssiłach po powierzchni mojej pięknej planety – ciągnął reptilianin. – Widzicie, drogie dzieci, co zrobił ze mną czasss? Dziesięć tysięcy lat to szmat czasu, żeby się zessstarzeć. Podłączony do tej piekielnej maszyny, dzień za dniem, noc za nocą, zasssypiałem jedynie z nadzieją, że ktoś mnie odnajdzie. I jesssteście! A teraz mogę wam o wszyssstkim opowiedzieć!
Dostrzegł błysk w oczach Kristofa.
– Tak, sssynu. Zimna fuzzzja, egzotyczna materia, światy poza naszym… Przez tysiące lat wszyssstko policzyłem i nie chciałbym, aby ta wiedza umarła wraz ze mną. A komu to przekazać, jeśli nie własssnym dzie…
SRU-TU-TU-TU.
Łeb potwora eksplodował w nagłym błysku energii.
– Ha, pierdolony praszczur ma za swoje! – Stojący w wejściu Kronin odwiesił działo do pasa i ruszył rozwiązać towarzyszy. – Kurwa, mieliście rację, że ta antymateria ma kopa… Hej, co z wami? Zrobiłem coś nie tak?