- Opowiadanie: Łosiot - KOI

KOI

Wakacyjna historia o facecie, który poleciał w jedno miejsce, a potem wrócił, ale to zmieniło jego życie. 

Z dedykacją dla pewnego kapitana, pewnego jachtu.

 

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

KOI

Roxxie przyspiesza bardzo łagodnie, ale to wystarczy, od razu czuję, że ręce robią mi się cięższe, jakby nasiąkły wodą. Zawsze nienawidziłem tego paskudnego uczucia: ołowiane kończyny, mroczki przed oczyma, płytki oddech, jakby ktoś wysypał na mnie hałdę mokrego piasku. Za każdym razem, gdy czuję choćby namiastkę przeciążenia, zaczynam – zupełnie bez powodu – lekko panikować. 

Mówią, że starego psa nowych sztuczek nie nauczysz. Ale ja, nie będąc pierwszej młodości wymyśliłem sobie latanie, i jakoś się nauczyłem. Tylko że faktycznie jestem teraz jak podstarzały, przerażony pies pędzący przez tor przeszkód. Czuję, jak wali mi serce, z wysiłkiem uspokajam oddech. Przełknąwszy z trudem ślinę, mrugam zawzięcie, żeby zmyć z oczu powidoki światełek konsoli sterowania. Zaraz potem jest mi wstyd przed samym sobą. Przeciążenie jest słabe, a ja przecież wiedziałem, że takie będzie. Przeklinam pod nosem nadmierne środki ostrożności: podciągnięcie uprzęży, aktywowanie skafandra i odchylenie fotela, nerwowe sapanie, drżenie spoconych rąk. Znowu to samo. Jak żółtodziób. Kosmiczna zielonka, której zachciało się przygód.

 

Siedząc za sterami Roxxie, wyobrażam sobie, że rakieta unosi się w ciemności, jakby ktoś trzymał ją na niewidzialnej żyłce, a w tle umieścił czarną planszę z gwiazdami. W tym pozornym bezruchu tylko widoczne na konsoli dane przypominają mi, że statek pędzi przez przestrzeń z zawrotną prędkością. Gdy wyglądam przez bulaj, jestem w stanie zobaczyć tylko fragment kadłuba, który z jednej strony lśni w świetle Słońca, z drugiej kryje się w nieruchomym cieniu, ostrym jak krawędź kawałka szkła. Unoszę wzrok i przez grubą szybę widzę królującą w Układzie Słonecznym gwiazdę. Od razu czuję na całym ciele ciepło i pocę się pod skafandrem. Gdy nie oddziela cię odeń warstwa atmosfery, Słońce przeraża przepaloną bielą i gnającymi przez przestrzeń grotami promieni, które czasem prawie aż słychać.

Palce skaczą po klawiszach, muskają przyciski, trącają dźwigienki i suwadełka. Dbam, by robiły to wszystko z dala od dużego, zielonego przycisku komunikatora, próbującego od dłuższego czasu zwrócić moją uwagę. Palce pracują, a posłuszny automatyczny mózg statku liczy trajektorie, koryguje kurs, pilnuje komunikacji z bazą w punkcie L4 i uaktualnia informacje o trojańczykach – ciemnych planetoidach, które lubią się kręcić w pobliżu punktów libracyjnych. 

Palce teraz drżą lekko, przyczajone tuż nad pulpitem sterowniczym. Zerkam na uparcie mrugający zielony przycisk interfejsu komunikatora, odwracam wzrok, a potem znów zerkam, targany wyrzutami sumienia. W końcu jeden z palców, niczym zniecierpliwiony harcownik wykonuje szaloną szarżę i uderza. Kabinę Roxxie wypełnia wzburzony ocean głosu Roksany, falujący troską i, co gorsza, skrywanym gniewem:

Frank! Gdzie jesteś? Co się z tobą dzieje, nie mam od ciebie żadnej wiadomości od kilkunastu godzin! Odezwij się natychmiast proszę. Obiecałeś mi, obiecałeś, że będziesz się odzywał, i co? Czy coś ci się stało?

Zamykam oczy i kiwam głową z ponurą satysfakcją kogoś, kto trafnie przewidział przyszłość, ale wcale nie jest z tego powodu szczególnie zadowolony.

A mówiła mi mama, że będę żałować, że cię puściłam, że w tym wieku tylko kłopoty z tego będą, Frankie.

Żebyś tylko sobie dał tam radę!

Na wspomnienie mamy kurczę się w fotelu pilota, a sekundę później natychmiast krzywię z bólu, gdy zdezorientowany skafander nadyma pęcherze antyprzeciążeniowe na łydkach. Jak słyszę, “żebyś tylko dał sobie radę”, krzywię się jeszcze bardziej. Owszem, nigdy jeszcze nie poleciałem Roxxie dalej, niż na Księżyc, ale to nie znaczy, że miałbym sobie nie poradzić gdzie indziej.

Frankie, tak nie można, zgodziłam się na to… Na tę twoją samotną podróż, ucieczkę od nas, bo wiem, że ci to potrzebne. Ale muszę wiedzieć, gdzie jesteś i co robisz, bo zwariuję. Mam nadzieję, że ci tam beze mnie dobrze, że odpoczniesz trochę. Ale daj znać, proszę, boję się, że odleciałeś za daleko i coś sobie zrobisz.

Gdy wiadomość się kończy, wzdycham ciężko. Pięć lat pracy nad Roxxie, każda wolna godzina spędzona w garażu nad wymianą śrubek, przewodów, układów scalonych i osprzętu, wszystko to pod nieustającym ostrzałem wątpliwości, czy dam radę, czy w tym wieku to ma w ogóle sens, że przecież i tak nigdzie nie polecę. Dlatego teraz każda kolejna godzina lotu smakuje tryumfem.

Trzeba odpowiedzieć. Nagrywam wiadomość do Roksany. W międzyczasie znów daje o sobie znać nieszczelność instalacji z helem i gdy słyszę swój niedorzecznie piskliwy głos, od razu poprawia mi to nastrój. Podjadam trochę prowiantu z pękającej w szwach pokładowej spiżarni. Przeżuwając mdły batonik z suszonych owoców, podejmuję decyzję. Ten lot nie będzie zwykłą wycieczką. Czas na prawdziwą wyprawę, i nikt mi nie powie, że nie dam rady.

Przenoszę się na koję i mocuję w śpiworze. Jestem podekscytowany, ale muszę odsapnąć przed przeprawą przez Studnię. Przeprawą, o której po cichu zdecydowałem już dawno temu, ale nie chciałem tego przyznać nawet przed samym sobą.

Śni mi się, że spadam, ale to przyjemny sen.

 

Kochanie, nie odzywałem się, bardzo cię przepraszam, dostałem w końcu twoją wiadomość i odpowiadam najszybciej jak mogę, wcześniej miałem problemy z konfiguracją nadajnika. Wszystko tu dobrze, latam, testuję sprzęt i w całym tym bałaganie zapomniałem ci wysłać wiadomość. Nagrałem, a nie wysłałem, wyobraź sobie! Roxxie spisuje się wspaniale. Oczywiście ciągle mam pełne ręce roboty; większość czujników wymaga kalibracji, mam do zaktualizowania sterowniki do… Właściwie, to wszystkie sterowniki. Poza tym, ciągle coś – tu kabelek, tam uszczelka, ale to drobnostki, nic niebezpiecznego. A propos uszczelki: pewnie, to znaczy mam nadzieję, że cię to bawi, jak mnie słyszysz? Głos mam taki dziwny przez wyciek helu, miałem nieszczelność instalacji. No, ale wymieniłem o-ringi na zaworze. Ciągle coś, ale sama rozumiesz, w końcu to JEST rocket science, no nie? Kurs mam na… Ceres, zobaczę Pas, oczywiście z bezpiecznej odległości, i wracam. Odezwę się później, Roksanko, ale trudno przewidzieć kiedy, bo tu różnie jest z zasięgiem. Przestań się zamartwiać, dobrze? To brzmi jakbyś w ogóle we mnie nie wierzyła. Poradzę sobie, przecież nie jest ze mnie aż taki łamaga. I żadna to ucieczka, jak tak możesz mówić. Do usłyszenia!

 

***

 

Synchronizując autopilota z podyktowaną przez stację L4 ścieżką podejścia, skupiam się przez chwilę na przyrządach, ale tak naprawdę to nie one są tu teraz najważniejsze, bo wszystko robi za mnie Roxxie. 

Najważniejsze jest to, że w kosmosie trzeba dobrze brzmieć przez radio. Nie wystarczy znać żargon, choć oczywiście to podstawa. Głos prawdziwego pilota musi być spokojny i pewny siebie, ale wyluzowany, czasem nawet lekko znudzony. Jeśli nawet w najbardziej stresujących momentach potrafisz mówić tak, jakbyś miał zaraz zasnąć z nudów – w kosmosie załatwisz wszystko z każdym. A jeśli przesadzisz z entuzjazmem, albo dasz ponieść nerwom, wezmą cię za nadmiernie podekscytowanego amatora. W moim przypadku taka ocena byłaby trafna. Ale nie mam zamiaru narobić sobie wstydu. Nie dziś.

W rozmowie z operatorem Studni mówię głosem spokojnym, wręcz znudzonym, jakbym czytał ciekawą książkę i zupełnie przy okazji musiał skoczyć do innego systemu gwiezdnego po kolejny tom. Na wszelki wypadek mam pod ręką notatki spisane lata temu, gdy podsłuchiwałem przez radio manewrujących przy bazach orbitalnych Ziemi pilotów. Już wtedy uwielbiałem te zblazowane pogawędki kosmicznych weteranów. I marzyłem, by zostać jednym z nich.

 – L4 do Roxxie, L4 do Roxxie, trzymamy cię za rączkę, utrzymuj prędkość, potwierdzam twój slot na przerzut o czternastej Zulu. – Rzuca niedbale operator mistrzowsko zdystansowanym i nieco zmęczonym, tonem.

 – Roxxie do L4, Roxxie do L4, potwierdzam, idziemy grzecznie po ścieżce, George na sterze i trzyma prędkość – potwierdzam po uruchomieniu autopilota. Brzmię, jakbym wykonywał tysięczny rejs międzygwiezdny, robił to zupełnie od niechcenia, a przy okazji lekko drzemał.

– Roxxie, nie mamy destynacji na przerzut, podaj ASAP – rzuca, jakby mimochodem, operator.

W kabinie Roxxie słychać głośne plaśnięcie – to moja szeroko otwarta dłoń uderza w czoło. Idiota! Tak bardzo skupiłem się na tym, że w ogóle polecę przez Studnię, i samej wizji opuszczenia Układu Słonecznego, że nie zdążyłem przemyśleć, dokąd właściwie chcę skoczyć.

– Tak, no, nie podałem wam jeszcze, prawda, destynacji, faktycznie.

Za łatwo dałem się zbić z pantałyku. Ale w tej chwili to nie największy problem. Znów gdzieś puściła instalacja z helem, a ja zabrzmiałem jak zakłopotana postać z tej starej kreskówki o wiewiórkach. Nie wytrzymuję. Zasypuję gradem piskliwych obelg badziewne uszczelki, trefne zawory i swoje skąpstwo przy kupnie przewodów. 

– Roxxie? – W tym jednym pytaniu operator zawiera nie tylko swoje wątpliwości, ale także wizualizację szeroko otwartych ze zdumienia oczu, uniesionych z niedowierzaniem brwi i szyderczego uśmieszku.

– Nie podałem destynacji – odpowiadam w końcu. Niestety nadal głosikiem, który od wieków bawi miliony amatorów baloników z helem. 

– Tak, Roxxie, nie podaliście. Czy wszystko tam u was w porządku? 

– Wszystko dobrze, tak, w porządku – mówię powoli, przeciągając głoski, żeby kupić sobie trochę czasu. Szybko wywołuję nieskończenie długą listę lokalizacji do przerzutu. – Naprawdę nie podałem wam celu podróży? To dziwne – dodaję jeszcze wolniej, a w tym czasie na ekranie rozlewa się wykaz miejsc, do których może mnie zabrać Studnia. 

– Roxxie, podajcie nam destynację. – W głosie operatora nie słychać już sympatycznego znudzenia. Zamiast niego coraz wyraźniej wybrzmiewa mało sympatyczna stanowczość.

– Chwileczkę, dobrze? Znajdę tylko, bo jestem pewien, że wam wysłałem, to jakieś nieporozumienie, przecież wiem, dokąd chcę się udać. Możecie sprawdzić jeszcze raz?

Zagryzam dolną wargę i w szaleńczym tempie przeglądam listę. Kepler? Za daleko, jak na pierwszy wypad poza Układ Słoneczny. Proxima? Za blisko. Trappist? Wielki węzeł komunikacyjny, za duży ruch, nie na moje umiejętności. Jeszcze wpadnę pod któryś z tych wielkich transportowców.

– L4 do Roxxie, L4 do Roxxie, podajcie nam waszą POD ASAP, albo kancelujemy wasz slot! – operator już zupełnie wyłamuje się z konwencji, bo podnosi głos.

– Już, już, L4, bardzo przepraszam! – tłumaczę piskliwie, po czym, mówiąc sobie, że przecież to tylko szybki skok, krótka wycieczka tam i z powrotem, wysyłam w bój dzielnego harcownika, który wybiera zupełnie przypadkową pozycję na liście destynacji. 

– Roxxie do L4, Roxxie do L4, potwierdzam… 

– Dobra, przyjęliśmy, leć pan już, Studnia gotowa, minuta do przerzutu. Bez odbioru. Co za amator, kto mu dał licencję, ja pierdo…

Transmisja urywa się nagle, a elektroniczny umysł Roxxie rozpoczyna odliczanie. Do przerzutu została minuta i postanawiam wykorzystać ją, żeby w końcu zobaczyć Studnię na własne oczy. Zerkam przez bulaj, przed dziobem Roxxie wisi okrągła, czarna łata naklejona na gwiezdne tło. Pozbawiona głębi, płaska, jakby pożyczona z jakiejś innej, dwuwymiarowej przestrzeni, zupełnie tu nie pasuje. Gdy jestem już tak blisko, że nie widzę jej krawędzi, tylko jednolitą czerń bez żadnych punktów orientacyjnych, trudno mi ocenić odległość. Wleciałem już do środka? A może jeszcze się zbliżam? A jeśli zaraz w coś uderzę?

– Roxxie do L4, Roxxie do L4, czy to już? Co się dzieje? Jesteście tam? – nawołuję niepewnym głosem w zupełnej ciszy. 

Spełniam marzenie o podróży międzygwiezdnej. I akurat w tym najważniejszym momencie, w chwili na którą czekałem od lat i wyobrażałem sobie setki razy, nie mogę się opędzić od wątpliwości i narastającego gdzieś w środku strachu. Za dużo w tym wszystkim improwizacji. Opuszczam Układ Słoneczny własnoręcznie wyremontowaną rakietą, która, choć sam nie jestem już młody, jest sporo starsza ode mnie. Za moment przejdę przez Studnię, i nawet nie wiem gdzie się pojawię po drugiej stronie.

Strach pęcznieje gdzieś pod sercem jak bryłka lodu. Ale poradzę sobie. 

Roksanko. Prosiłaś, żebym się częściej odzywał, ale teraz muszę cię uprzedzić, że przez jakiś czas będzie z mojej strony cisza. Przeliczyłem wszystko jeszcze raz, a moje obliczenia potwierdza Roxxie – lepiej mi polecieć szlakiem, na którym przez parę dni będę schowany za Słońcem, patrząc oczywiście z punktu widzenia Ziemi. Łączność wtedy praktycznie nie działa, więc umówmy się, że dam znać za jakieś cztery dni, dobrze?

Aha, no i wybrałem tę trasę, żeby tak naprawdę być w domu szybciej, tak mi wyszło z obliczeń po prostu. Pamiętaj, nie jestem daleko, nie ma bezpieczniejszego miejsca niż Układ Słoneczny.

Także całuski, dam znać.

 

***

 

Roxxie wbija dziób w czerń Studni. Nie chcę przegapić momentu przejścia, więc oczy mam szeroko otwarte i raz po raz przenoszę wzrok z pulpitu sterowniczego na widok za szybą. W końcu mrugam, i właśnie w tym ułamku sekundy to się dzieje. Gdy otwieram oczy, zamiast czerni, przed dziobem Roxxie znów są gwiazdy. Nie liczyłem na świetlisty tunel, ani na rozmazane od przyspieszenia smugi gwiazd. Ale to? Tak wygląda podróż do miejsca odległego o całe lata świetlne? Transfer przez Studnię jest niezauważalny, potrzebuję chwili, żeby zdać sobie sprawę, że w ogóle miał miejsce. I sprawdzić, gdzie właściwie jestem. 

Okazuje się, że pierwszym pozasłonecznym układem planetarnym, jaki jest mi dane w życiu odwiedzić, jest KOI-4878. Według lakonicznego wpisu w Przewodniku Planetarnym, jestem w odległości blisko trzystu pięćdziesięciu parseków od Ziemi, w peryferyjnym układzie z jedną zamieszkiwalną planetą i niedawno założoną na niej raczej niewielką kolonią. Mam szczęście, bo choć zupełnie przypadkowo, wybrałem spokojne i mało uczęszczane miejsce, idealne dla początkującego odkrywcy nie czującego się jeszcze zbyt pewnie za sterami.

Jestem ponad tysiąc lat świetlnych od domu. Tutejszy żółty karzeł, któremu nikt nie dał porządnej nazwy, niewiele różni się od Słońca. No, może jest trochę jaśniejszy i, jak czytam w Przewodniku, trochę odeń większy. Ten sam ciepły blask, to samo ostre, białe światło, które – gdybyś nie wiedział, że patrzysz na gigantyczny reaktor fuzji – kazałaby ci myśleć, że to któryś z bogów, i to pewnie ten najważniejszy.

Lampka komunikatora znów mruga na zielono. Odpowiedź Roksany dopadła mnie nawet tutaj, dzięki transponderowi – automatowi komunikacyjnemu w regularnych odstępach czasu przechodzącemu przez Studnię.

Nie teraz.

 

Wyznaczam kurs na jedyną skolonizowaną planetę w systemie. Ona również nie dorobiła się własnej nazwy. KOI-4878.01 to brudnozielona, kojarząca się z katarem kulka oblepiona postrzępioną watą chmur, a dziś ja jestem jej odkrywcą. No dobra, nie jestem, bo została już skolonizowana, a odkryto ją kilka dekad wcześniej. Ale w tym momencie odkrywcą się czuję, a to jest najważniejsze. Najpierw okrążę glob; Roxxie posłusznie mknie po łagodnym łuku. Palce znów skaczą po przyciskach konsoli, czujniki zbierają dane, pokładowe kamery robią zdjęcia, a ja w skupieniu marszczę czoło. Tutejsze słońce znika za wygiętym horyzontem i wpadamy z Roxxie w cień planety. Ciemna strona KOI-4878.01 jest tak inna niż obciągnięte świetlistą pajęczyną nocne oblicze Ziemi, czy obsypany rozżarzonymi węglami nigdy nie zasypiających miast Mars – tu ciemność jest czarna i gęsta jak smoła.

Według zebranych przez czujniki danych, pod względem wielkości i masy planeta prawie nie różni się od Ziemi. Podobne odczyty zebrałem w kwestii składu atmosfery, ciśnienia i temperatury. 

– Tak! – krzyczę uradowany, gdy wyniki mojego rekonesansu są takie same, jak dane o KOI-4878.01 w Przewodniku Planetarnym. Dobra robota. Gdybym przyszedł na świat w czasach, w których było jeszcze coś do odkrycia, byłby ze mnie świetny pionier. No, ale śmiałkowie Ery Ekspansji nie skanowali tylko planet z orbity. Skoro już i tak skoczyłem do innego systemu, to co mi szkodzi wylądować choć na chwilę i choć raz w życiu odetchnąć powietrzem z innego świata?

 

***

 

Stąpam po płycie lądowiska i rozglądam się z zakłopotaniem. Rozgrzany beton szybko stygnie w chłodzie wieczoru, a powietrze nad nim faluje.

Roxxie chyba jest cała, ale od miejsca gdzie stoi na osmolonym betonie rozchodzą się czarne błyskawice pęknięć. Poniosło mnie… Lądując, zamiast zostawić ten manewr autopilotowi Roxxie, przejąłem stery. Statek opadał odrobinę za szybko i przyziemił zdecydowanie za mocno. Ale chyba nikt nie widział tego pokazu amatorszczyzny, bo w pobliżu nie ma nikogo – na KOI mało kto zagląda i lądowisko raczej nie ma stałej obsługi. 

Tuż po uderzeniu, podjąwszy szybką decyzję o ewakuacji, zerwałem z siebie okablowanie i hełm, następnie wygramoliłem się z fotela pilota i ruszyłem w kierunku wyjścia. Niestety, nawykłe w ostatnich dniach do braku ciążenia nogi odmówiły posłuszeństwa i pierwszy etap ewakuacji zakończyłem na podłodze z paskudnym rozcięciem na głowie. Kolejny – zalewając cieknącą z czoła krwią drzwi włazu do rakiety. Po ich otworzeniu okazało się, że czeka mnie jeszcze etap trzeci – szarpanina z uszkodzonym mechanizmem opuszczającym trap, żeby w ogóle móc zejść na ląd. Rakiecie trzeba będzie zrobić solidną diagnostykę, uderzenie w płytę lądowiska mogło nadwyrężyć jej konstrukcję, nie mówiąc o kluczowych systemach. Krople krwi kapiące na lądowisko przypominają mi, że najpierw muszę się zająć sobą.

Wylądowałem wieczorem, więc dziś już nie zobaczę zbyt wiele z goszczącej mnie planety. Blady pieniążek słońca chowa się właśnie za horyzont, a jakiś kilometr od lądowiska widzę skąpane we mgle i zapadającej nocy kolonijne habitaty. Nie wygląda na to, żeby ktoś tutaj był zainteresowany moją wizytą. Rana głowy wciąż krwawi, postanawiam więc poszukać w przystani automatu medycznego.

Gdy wychodzę poza zasięg świateł Roxxie, zdaję sobie sprawę, że jest bardzo ciemno. Włączam latarkę i ruszam w kierunku niewielkiego kompleksu budynków będących teraz tylko czarną, kanciastą płaszczyzną na tle nocnego nieba. W skaczącym świetle latarki przystań na KOI to mały, zapuszczony jak na moje oko, światek złożony z kilku przyklejonych do siebie modułowych budynków. Z ich ciemnych okien zieje pustka, a ściany i szyby pokrywa zgniłozielony nalot, sprawiający, że światek ten skąpany jest w monochromatycznej zieleni. 

Strasznie tu cicho. Mój oddech jest dziwnie głośny i odruchowo próbuję go wstrzymywać. Nieopodal majaczy czerwień automatu medycznego. Po krótkiej inspekcji okazuje się jednak, że urządzenie jest niesprawne. Owszem, symbol czerwonego krzyża mruga jeszcze nieregularnie, ale jego mechaniczne ramiona zwisają smutno powykrzywiane jak kończyny zdechłego pająka, a panel sterowania nie reaguje, gdy próbuję go aktywować.

– Co za dziady – mruczę pod nosem z dezaprobatą.

Ale zaraz potem znów wstrzymuję oddech. Wydaje mi się, że z boku, gdzieś blisko mnie, coś słyszę. Zastygam na moment i dociera do mnie coś jakby westchnienie albo echo oddechu. Odwracam głowę i posyłam w tym kierunku snop światła latarki.

Nie jestem w stanie powstrzymać okrzyku przerażenia. Kilka kroków ode mnie widzę postać. Chwilę patrzymy sobie w oczy, ale potem natychmiast wyskakuje z kręgu światła i czmycha w czerń nocy na KOI.

Nieważne, że nie mogę złapać oddechu i bieg w tańczącym świetle latarki jest dość ryzykowny. Byle dobiec do Roxxie. Uczucie, że ktoś jest tuż za mną i zaraz mnie dopadnie mija dopiero po tym, jak zatrzaskuję za sobą pancerne drzwi włazu do rakiety. 

Drżącymi rękoma uruchamiam panele kontrolne i włączam wszystkie możliwe reflektory na kadłubie. Chcę mieć pewność, że statek otoczony jest pierścieniem światła. W brzuchu czuję jeszcze lodowate echa przerażenia, ale staram się wziąć w garść i skupiam na czymś ważnym.

Z pochyloną przed lustrem głową, unoszę brwi, żeby lepiej widzieć. Apteczkę mam nieźle wyposażoną i postanawiam opatrzyć głowę sam. Gdy płyn dezynfekujący odparowuje, ostrożnie pokrywam ranę spoiwem medycznym. Biały jak śnieg środek oblepia ciemną bruzdę i topnieje, wypełniając ranę kojącym płynem. Roksana na pewno będzie mnie wypytywać o bliznę.

Najchętniej odleciałbym z KOI już teraz. Tłumaczę sobie, że to, co zobaczyłem, podpowiedziała mi przecież wyobraźnia, a Roxxie wypadałoby przed odlotem zrobić przegląd po tym moim niezbyt delikatnym lądowaniu. Poza tym – cóż byłby ze mnie za odkrywca, gdybym odleciał, nie obejrzawszy planety w świetle dnia i nie poznawszy kolonistów?

Kiedy już w końcu przestaję nerwowo wyglądać przez bulaje, sprawdzam jeszcze obraz z kamer manewrowych. Kładę się spać, ale długo nie mogę zasnąć. Gdy tylko zamykam oczy, widzę schwytaną na moment w promień latarki kobietę wpatrzoną we mnie jak ptak z przechyloną głową. Zjawa od razu znika w czeluściach nocy, ale wspomnienie jej bladej twarzy jest jak plama, którą trudno doprać. 

 

* * * 

 

Mimo wrażeń, jakich dostarczył mi pierwszy wieczór na KOI, złapałem parę godzin niespokojnego snu. Rano jestem zmęczony i nieświeży, jak tutejszy świt – widowisko tak niepozorne, że prawie umknęło mej uwadze. Po prostu, w pewnym momencie robi się tu jaśniej, a zza grubej warstwy chmur co jakiś czas niechętnie przeziera tarcza słońca. 

Planeta, która pokazała mi wczoraj swe mroczne oblicze i nieźle nastraszyła, dziś ma twarz nieciekawą, płaską i właściwie wypraną z kolorów innych niż wszędobylski zielony. W okolicy nie widzę żadnych roślin, a tym bardziej zwierząt. Powierzchnia planety jest tu płaska prawie jak stół. Z okien Roxxie widzę osadę kolonistów. Habitaty, pojazdy, maszyny, zasobniki i palety wyglądają jak garść klocków, które ktoś niedbale rozsypał na brudnym dywanie. Dzieli mnie od niej jakiś kilometr, postanawiam więc zrobić sobie mały spacerek. Niewinna z pozoru przechadzka okazuje się jednak wyczerpującą wyprawą. Kleista maź o barwie szarozielonego gluta pokrywa całą okolicę. Domyślam się, że nie tylko ją, przecież cała planeta miała właśnie taki kolor, gdy zobaczyłem ją z wysokiej orbity. Podeszwy to kleją się do podłoża, to ślizgają. Spacer to tak naprawdę karkołomny marsz przy akompaniamencie obleśnego mlaskania butów na gliniastej brei i przekleństw, które rzucam, co rusz łapiąc równowagę.

Spocony i poirytowany, docieram do pierwszych zabudowań kolonii i gdy widzę ją z bliska, natychmiast przemianowuję ją w myślach na osadę, choć zostawiam sobie jeszcze w odwodzie “dziura zabita dechami”.

Między puszkowatymi habitatami, jak zdechłe owady z podkurczonymi odnóżami tkwią zdezelowane maszyny: automaty rolnicze, łaziki, podnośniki i koparki. Na ziemi, zatopione w pokrywającej wszystko mazi, leżą skrzynie, beczki, arkusze blachy i plastiku. Niektóre ze sprzętów wciąż jeszcze zawinięte są w folię zabezpieczającą, jej strzępy powiewają teraz w łagodnym wietrze jak płaty schodzącej z pleców skóry. Zaczynam mieć wątpliwości, że kogokolwiek tu w ogóle zastanę.

Minąwszy pierwsze zabudowania, zauważam jednak kolonistów, ale znowu – szybko nabieram wątpliwości, czy to adekwatne określenie. Bo gdy widzę, jak ubrani w brudne i podarte kombinezony opierają się o ściany habitatów, jak siedzą w kucki z łokciami opartymi o kolana, w myślach przemianowuję ich na „tubylców”.

Gdy idę przez osadę, tubylcy prowadzą mnie spojrzeniami. Widzę białka oczu łypiących na mnie na tle ciemnych od brudu i zarostu twarzy i jest mi coraz bardziej nieswojo, bo mam wrażenie, jakbym wtargnął przez pomyłkę na wybieg dla zwierząt, które nie zdecydowały jeszcze, czy są roślinożerne, czy mięsożerne.

– Dzień dobry – zagaduję kilku z nich, ale mnie ignorują.

Kolejne próby nawiązania kontaktu kończą się niepowodzeniem, a mnie kończy się cierpliwość. 

– Halo! Proszę pana! – krzyczę do kudłatego niechluja opartego o wbitą w ziemię i pokrytą zielonym błockiem łapę automatu rolniczego. 

Cisza.

– Czy jest tu ktoś, z kim mogę porozmawiać? Przybyłem z Ziemi i pomyślałem, że miło byłoby… – przerywam w końcu, bo drab patrzy na mnie wzrokiem tak irytująco bezmyślnym, że w końcu zdaję sobie sprawę, o co tu tak naprawdę dzieje.

– Ha, ha, proszę państwa, już wszystko rozumiem, świetny żart, bardzo dziękuję, bardzo miło, że mają państwo takie poczucie humoru, wesoła ta państwa osada, nie ma co. 

Z trudem przywołuję na twarz uśmiech, ale tak naprawdę w ogóle nie jest mi wesoło. Jeśli koloniści – tubylcy – robią sobie ze mnie żarty, to brakuje im wyczucia.

– Każdy żart, nawet najzabawniejszy, w pewnym momencie przestaje takim być, szanowni państwo – unoszę głos, bo teraz już chcę, żeby wszyscy mnie usłyszeli. – Nie sądzą państwo, że można by gościowi okazać odrobinę gościnności? 

Zero reakcji. Nie mając zamiaru dać się sprowokować, chodzę sobie, jak gdyby nigdy nic, pogwizdując wesoło. Nie tak powinny wyglądać kolonie pionierów na nowych planetach. Habitaty, maszyny, sprzęt – wszystko tu wygląda na częściowo tylko rozpakowane i rozłożone. Moduły mieszkalne są pootwierane na oścież, a do środka przez drzwi i okna wlewa się ten tutejszy, obrzydliwy mech, w którym brodzę teraz prawie po kostki. Nikt nie miałby szans przeżyć na tej jałowej, lepkiej planecie bez działającego sprzętu. A już zostawianie otwartych na noc drzwi i okien jest wyjątkowo niefrasobliwe. Brak profesjonalizmu tych ludzi jest porażający!

Jak oni tu przeżyli cali i zdrowi? Chociaż, z tym ich zdrowiem tak naprawdę nie jest chyba najlepiej. Koloniści są niewiarygodnie brudni i wychudli tak, że nigdy chyba nie prane kombinezony wiszą z nich jak za duże o co najmniej jeden rozmiar.

Wytłumaczenie, że robią sobie ze mnie żarty, wygląda na coraz mniej prawdopodobne. Odrzucam je zupełnie, gdy dostrzegam tutejsze dzieci. Na ich widok pęka mi serce. Potwornie chude siedzą na ziemi, umorusane tą wszędobylską breją i apatycznie wpatrują się przed siebie. Widzę ruch ich żeber, gdy spazmatycznie próbują złapać oddech. Gdyby nie to, wziąłbym je za potworne lalki, szkielety obciągnięte żyłkowatą, szarą skórą. 

Chcę ich zapytać, co się tu dzieje. Gdzie, do licha, są matki tych nieszczęść? Dlaczego na to pozwalają? Szukam oczu, które dadzą mi odpowiedź. Chcę znaleźć choć jedną osobę, która zwróci na mnie uwagę, dojrzy mnie na chwilę i zamieni ze mną choć kilka słów. Ale puste spojrzenia wokół nie dają nadziei. Mimo to chodzę po niedorozwiniętej osadzie, która z jakiegoś powodu nie zdążyła nawet stać się prawdziwą kolonią, i wołam. W pewnym momencie widzę ją – brudną, bladą, z włosami jak czarna chmura. Serce podchodzi mi do gardła, bo poznaję w niej tę, która śledziła mnie nocą przy lądowisku. 

– To ty! – krzyczę, wskazując na nią oskarżycielsko. – Ty! Chodziłaś za mną w nocy! 

Przez chwilę wydaje mi się, że usłyszała, bo coś szarpnęło ją gwałtownie na dźwięk mojego głosu. Pewien byłem, że powie coś, zrobi cokolwiek, pokaże, że w środku ktoś jest. Ale kobieta wygląda na zupełnie nieobecną – spojrzenie jej błądzi gdzieś nade mną, a potem opada na unurzane po kostki w zielonej brei, bose stopy.

Stoję wpatrzony, a wtedy ona sięga w dół, łapie w dłoń solidną porcję zalegającego tu wszędzie zielonkawego paskudztwa, po czym wkłada je sobie do ust i zaczyna przeżuwać. Akurat w tym właśnie momencie kieruje na mnie swój wzrok. 

Strach łapie mnie w swe lodowate łapsko i ściska tak mocno, że śniadanie podchodzi do gardła, a ja nie jestem w stanie go powstrzymać. Zobaczyłem coś w tych oczach. Mignąwszy ledwie, skupiło na mnie uwagę, a potem natychmiast skryło się za bielmem bezmyślnej pustki. Wcześniej jednak musiało zauważyć mój strach.

Jedno z dzieci podchodzi na czworaka i zaczyna obwąchiwać moje wymiociny. 

 

***

 

Mogłem to zauważyć wcześniej. Kolonia na KOI gnije i powoli tonie w zielonej brei. To miejsce zaczęło się rozpadać jeszcze zanim w pełni zdążyło powstać. I jest coś jeszcze. W cieniu habitatów, które nigdy nie zdążyły być prawdziwymi domami, nigdy nie użytego sprzętu i ludzi, którzy z jakiegoś powodu nie zdążyli się tu rozgościć, krąży coś, lub ktoś. Nie mam pojęcia, z kim mam do czynienia, ale wiem jedno – muszę stąd uciec.

Ostry dziób Roxxie lśni z oddali. Jedyne, czego teraz pragnę, to usiąść za jej sterami, odpalić silniki i zostawić to obrzydliwe miejsce hen, w dole. Zwalczam jednak pokusę by zacząć biec. Coś mi mówi, że ten pusty wzrok tubylców to tylko pozory. Jak tylko zacznę uciekać, pobiegną za mną.

W tubylcach faktycznie zachodzi jakaś trudna do uchwycenia zmiana. Mam teraz wrażenie, że o ile wcześniej naprawdę mieli moją wizytę gdzieś, teraz robią wszystko, by nie dać znać po sobie, jak bardzo moja osoba zaczęła ich interesować. Napinają mięśnie, powoli przenoszą ciężar ciała z nogi na nogę. Biorą wdech. Drapieżnik szykuje się do skoku.

Udawanie kończy się, gdy dochodzę do obrzeży ich osady. Wstają wszyscy, w jednym momencie, jakby ktoś dał im sygnał. Kończymy udawać. Oni, że nic mi nie zrobią. Ja, że nie uciekam.

Mam przewagę. Byłem gotowy i kiedy oni stawiają pierwsze kroki, ja już biegnę. Walcząc z pokusą obejrzenia się za siebie, myślę tylko o oddechu i utrzymaniu równowagi na pokrywającej tu wszystko śliskiej mazi. Z początku radzę sobie nie najgorzej, ale potem droga do Roxxie zaczyna prowadzić lekko pod górę i bieg jest coraz trudniejszy. Buty znów raz lepią się do podłoża, raz tracą przyczepność. Jedno potknięcie, drugie. Padam na kolana.

Czuję, że są tuż za mną, że zaraz ktoś złapie mnie za ramię, więc zrywam się i biegnę przed siebie. Roxxie jest coraz bliżej, może dam radę? Nie wytrzymuję i odwracam na chwilę głowę z nadzieją, że może jednak nikt mnie nie ściga, że spanikowałem, a koloniści są daleko z tyłu i śmieją się ze mnie. Nic z tego. Sfora jest kilkadziesiąt kroków za mną. Odsadziłem ich trochę, bo biegnąc potrącają się nawzajem, wpychają jeden przez drugiego, widzę, jak któryś upada, a następni tratują go, wdeptując mu twarz w błoto.

Przez to oglądanie się znów prawie upadam, ale w ostatniej chwili podpieram się rękoma. Palce rwą kleiste błoto, gęste i zaskakująco ciepłe. Biegnę dalej, teraz już tylko skupiony na tym, co przede mną. Rakieta jest niedaleko i na szczęście nikogo przy niej nie widzę. Gorzej, że kątem oka zauważam ruch po bokach. Są tam, biegną po mojej lewej i prawej, przebiegły drapieżnik próbuje mnie oskrzydlić. Gdy dobiegam do Roxxie, praktycznie nie mam już tchu. Resztką sił wbiegam po schodkach trapu, dopadam do włazu, otwieram go błyskawicznie i oto jestem już bezpieczny, pozostaje tylko wystartować i odlecieć.

A wcześniej wciągnąć trap. Ten, który przecież nie działa. 

 

***

 

Skaczę od bulaju do bulaju. Wpuszczone w kadłub okienka dają mizerne pole widzenia, rzucam się więc do pulpitu sterowniczego i kieruję obiektywy kamery manewrowych na rufę. Tubylcy wspinają się po wspornikach rakiety i trapie, którego nie zdołałem wciągnąć. Krzyczę by przestali, każę złazić i iść precz. Wyzywam ich od robactwa, widząc, jak z uporem i sprawnością insektów obłażą moją Roxxie.

Naprawdę są jak rój owadów. Wspinają się po sobie, rozczapierzonymi palcami chwytając za ubrania i włosy. Ci na dole uginają plecy, by następni mogli wejść po nich wyżej. Tych na górze jest coraz więcej, a wtedy w dole trzaskają kolana i kręgosłupy. Koloniści padają twarzami w zielonkawe błoto i już się z niego nie podnoszą, zadeptywani przez swoich towarzyszy.

Roxxie stoi teraz na tej zasmarkanej KOI obwieszona potwornymi gronami posplatanych ze sobą ludzi. Przechodzi mi przez myśl, żeby odpalić silniki, ale start w takich warunkach byłby zbyt ryzykowny ze względu na ten cholerny, wciąż opuszczony trap i dodatkowe, nierównomierne obciążenie rakiety.

Dopadam do komunikatora, zbywam ruchem ręki czekającą na mnie wiadomość od Roksany i nagrywam własną. 

Roksano, jestem w wielkim niebezpieczeństwie. Jestem w systemie KOI-4878, to poza Układem Słonecznym, wyjaśnię ci później. Tutejsi chcą… Chcą mnie skrzywdzić, jestem tego pewien. Chcieli mnie złapać, ale schroniłem się na pokładzie Roxxie. Otoczyli statek i próbują się tu wedrzeć. Próbowałem z nimi rozmawiać, ale tu dzieje się coś bardzo niedobrego, coś się stało z tymi ludźmi, chyba jakaś choroba, nigdy czegoś takiego nie widziałem. Zdziczeli tu i zidiocieli, Roksanko, nie wiem jak to wytłumaczyć, ale uwierz mi, mam powody by sądzić, że chcą mnie zabić.

Kochanie, potrzebuję twojej pomocy, tu trzeba chyba wojska i lekarzy, daj znać, najdroższa błagam cię komu trzeba, służbom wszystkim. Roksano, musisz pamiętać, że to jest tak, że lokalny transponder przekazuje wiadomości z opóźnieniem, bo przechodzi przez Studnię raz na dwanaście godzin. Słyszysz słowa, które wypowiedziałem wiele godzin temu po prostu. Działaj najszybciej jak możesz, od razu skontaktuj się z policją, przekaż im moją wiadomość i zalączone koordynaty i niech kogoś wyślą, bo będzie za późno. 

 

Cała nadzieja w Roksanie. Nie pozostało mi nic innego, jak czekać. W podawanych przez kamery wąskich kadrach widzę ich, jak wciąż kleją się do statku; bezkształtna masa kończyn, twarzy i brudnych kombinezonów roboczych zastygła jak lawa. Choć nie wyglądają, jakby mieli się gdzieś ruszyć, wiem do czego są zdolni i nie zamierzam pozwolić, by uśpili moją czujność. Przede mną długa wachta. 

 

***

 

Z ni to snu, ni to czuwania, wyrywa mnie własne chrapnięcie. Przerażony unoszę głowę. Wydaje mi się, że zmrużyłem oczy tylko na chwilę, ale zesztywniałe mięśnie karku sugerują coś zgoła innego.

Sprawdzam obraz z kamer. Koloniści zniknęli. 

Zrywam się na równe nogi i wyglądam przez okna w kadłubie. Zrobiło się późno. Tubylców nie ma ani na trapie, ani na wysuwanych z kadłuba podporach rakiety. Odlecę stąd już za chwilę i nigdy nie wrócę w to chore miejsce! Raz jeszcze sprawdzam mechanizm podnoszenia trapu. Według doniesień pokładowego komputera, urządzenie nie działa z powodu zbyt niskiego ciśnienia helu w instalacji. Nie mam szansy załatwić sprawy z wnętrza Roxxie. Żeby uciec z KOI, muszę tylko odkręcić pare śrub mocujących zepsutą konstrukcję do kadłuba. Muszę po raz ostatni wyjść na zewnątrz i jeszcze raz odetchnąć obrzydliwym, stęchłym powietrzem tej planety.

Otwieram ostrożnie właz i dopiero teraz dostrzegam stojących w oddali kolonistów. Otaczają Roxxi kręgiem poszarzałych kombinezonów, upapranych błotem, a czasem i krwią twarzy bez wyrazu i pustych oczu. Przełykam ślinę, gdy gruba pokrywa włazu do Roxxie ze szczękiem blokuje się w pozycji “otwarte”. Szacuję, że tubylcy stoją w bezpiecznej odległości. Jak tylko zaczną kombinować, cofnę się do wnętrza rakiety i zamknę za sobą właz, zajmie mi tylko kilka sekund. Nie spuszczam z nich wzroku, a oni nie spuszczają wzroku ze mnie. Wokół panuje absolutna cisza, jakby cała KOI wstrzymała oddech. Przykładam klucz do śruby mocującej trap i chyba na całej planecie słychać szczęk metalu o metal. Zerkam pospiesznie, ale tubylcy nie reagują. Nie wykonują najmniejszego ruchu, jakby zależało im na tym, żeby mnie nie przestraszyć. I jakby na coś czekali. 

Myśl, żeby spojrzeć w górę wbija się we mnie jak lodowy kolec. Wraz z nią pojawia się przekonanie, że z jakiegoś powodu jest już za późno. Że gdy uniosę głowę, na pewno coś się stanie. 

Właściwie, to nie jestem zaskoczony, gdy widzę, że są tuż nade mną. Ze spokojem uświadamiam sobie, że kamery nie obejmują przecież całego kadłuba Roxxie, a bulaje są zbyt małe, żeby dało się przez nie dobrze rozejrzeć. Do tego ta nieplanowana drzemka. Okazji, żeby się przemknać, mieli mnóstwo.

Jestem usprawiedliwiony. Miałem prawo nie zauważyć, że obleźli całą rakietę i czekają na mnie wczepieni skrwawionymi palcami, posplatani jak trzewia przyklejone do kapsuły na szczycie rakiety.

Drapieżnik już się nie kryje. Widzę go w ich oczach, jak skupia na mnie całą swą uwagę i pręży się do skoku. Wiem już, że nie zdążę, ale i tak próbuję. Rzucam się w korytarz prowadzący w głąb Roxxie. Nie ma mowy o zatrzaśnięciu za sobą włazu, drapieżnik jest już w środku, ciżba napierających ku mnie ciał, próbujących mnie sięgnąć dłoni, błyskających białek oczu i zębów. Zupełnie na oślep zadaję ciosy kluczem. Słyszę głuchy odgłos uderzeń i trzask pękających kości, ale żaden z kolonistów nawet nie piśnie z bólu. Gdy rozbijam jedną głowę, w jej miejsce pojawia się następna. Gdy pogruchoczę kości sięgającej mnie ręki, drapieżnik wyciągnie po mnie inną. Ich dłonie zaciskają się na moich nadgarstkach, przedramionach i nogach i wpijają kurczowo w kombinezon, czuję ich ogromną siłę. Krzyczę, kiedy unieruchamiają mi kończyny. Ryczę wściekły i przerażony, gdy powalają mnie na zimną podłogę Roxxie. Chcę ich gryźć i kopać, szarpię się z całych sił, ale nie mam szans sprostać ich tępej, jakby gadziej sile. Drapieżnik ma mnie w swoim uścisku. Krępuje mi ruchy i przygniata swoim ciężarem tak, że coraz trudniej mi złapać oddech. Zanim umrę tu, w ciemnym i cichym korytarzu Roxxie, wyginam się konwulsyjnie i znajduje odrobinę luzu, by wziąć ostatni oddech.

– Zostawcie mnie! – krzyczę. 

To moje ostatnie słowa. Drapieżnik pakuje mi do ust palce, ciągnie w dół szczękę. Czuję smak brudu rąk, a potem słoną krew, gdy z nienawiścią zaciskam zęby. Ale gdy drapieżnik dopada ofiarę, ból nie ma znaczenia, nic nie ma znaczenia. Rany wyliże później. Nie mam już siły i pozwalam otworzyć sobie usta. Szlocham i charczę przerażony, gdy drapieżnik nachyla się nade mną, otwiera usta i wlewa we mnie zieloną breję KOI.

Potem pogryzione palce cofają się, a zaciśnięte na mnie dłonie powoli odpuszczają. Wyrywam się z tej plątaniny ciał i jedyne, na co mam siłę, to zwinięcie w kłębek w kącie z kolanami podciągnietymi pod brodę. 

 

***

 

Gdzieś obok mnie płyną zupełnie nowe, niezrozumiałe jeszcze myśli. Na razie są jak szept, dobiegający z części mnie, której przed chwilą jeszcze nie było. Mam nowe wspomnienia. Z początku mgliste i obce, z czasem układają się w opowieść.

Na jej początku nie ma nic, ale potem wyłaniam się z ciemności i głębin. Dookoła jest tyle światła, tyle radosnego i niezgrabnego jeszcze świeżo wyklutego życia, a we mnie jest jedno tylko uczucie, jedno pragnienie.

Opowieść przerywa wrzask. To ja. Wciąż tu jestem, siedzę na podłodze oparty plecami o ścianę i krzyczę. Trzeba wstać. Ruszyć się, odpalić silniki i wracać na Ziemię. Do Roksany. 

Większość tubylców odeszła, ale gdy odkręcam śruby mocujące trap, widzę kilku z nich, jak dogorywają wdeptani w błoto KOI u stóp Roxxie. Gdy startuję, pożerają ich płomienie i jest mi to zupełnie obojętne. 

Roxxie z wysiłkiem pnie się w górę na grubym warkoczu szarego dymu. Dla mnie ucieczka z KOI to przeprawa jeszcze trudniejsza niż dla starej rakiety. Przygnieciony przez ogromny ciężar walczę o każdy oddech, a wzrok płata mi figle.

Wraca do mnie obraz tętniącego młodym życiem świata pełnego stworzeń, stawiających pierwsze, niepewne jeszcze kroki, szukających dla siebie miejsca i pomysłu na to, jak przetrwać. Czuję niezwykłą energię eksplozji życia, jest jak pierwsze minuty filmu, jak pierwsze karty książki, jak początek wspaniałej historii. Nie szept już, a wyraźny głos podpowiada mi jednak, że historia życia na KOI wcale nie jest długa. I wcale nie kończy się dobrze.

Ze zdziwieniem obserwuję własne dłonie, jak wywracają do góry nogami zawartość pokładowej spiżarni. W kabinie Roxxie unosi się chmura saszetek, torebek i batoników. Część z nich jest otwarta, krztuszę się, czując w gardle smak ziemniaczanego puree w proszku. Jestem potwornie głodny, ale nie znajdę wśród zgromadzonych na Roxxie zapasów nic, co zaspokoi mój głód.

Lecę do domu. Do Roksany. 

 

Roksanko, lecę do ciebie. Na KOI coś się stało, nie wiem jeszcze, nie rozumiem do końca, źle się czuję, będę potrzebował pomocy.

 

Pożarłem na KOI wszystko, wiesz?

Wygrałem, ale przez to byłem tam zupełnie sam, na zawsze sam.

Teraz lecę do ciebie.

 

Żegnaj.

 

Nie wiem dlaczego to powiedziałem. Do zobaczenia.

 

Nie wiesz nawet, jak bardzo jestem głodny.

 

***

 

Ostry dziób Roxxie wbija się w aksamitną ciemność Studni. Mam szeroko otwarte oczy, tym razem nie mrugnę. Mimo to, nie jestem w stanie zauważyć momentu przejścia. W jednej chwili jest całkowita czerń, a teraz jej nie ma, znika rozproszona mrowiem gwiazd. Albo nadal tam jest, tylko po co patrzeć na ciemność, gdy można patrzeć w gwiazdy? Wypuścić się wzrokiem w ich stronę i uciec w nie na zawsze?

 

Nie wiem, czy Frank jeszcze jest.

Teraz jestem ja. 

Przyszedłem z ciemności i głębin maleńki jak pył i nieważny, a potem pożarłem wszystko i wszystkich i obróciłem wszystko w wieczne błoto. 

Jestem KOI. Czuję ogromny głód. I znów mam na kogo polować.

 

 

Koniec

Komentarze

Przeczytałem. Niestety z trudem, rosnącym w miarę lektury. Powód zaistnienia wspomnianego trudu jest bardzo prosty. Taki tekst, w znaczeniu taka fabuła, mogłaby “chwycić” osiemdziesiąt lat temu. Teraz już nie “chwyci” nikogo, posiadającego podstawową wiedzę o kosmonautyce, technice i kosmosie.

Własnoręczny remont starej rakiety. To po prostu, z racji złożoności tegoż pojazdu, niewykonalne dla amatora. O cenie, jak Pawlak o kole od rowera, nie wspomnę.

Studnia. Tak, istnieją spekulacje, oparte na interpretacjach ogólnej teorii względności, o mostach Einsteina-Rosena, na hipotezach o materii egzotycznej, ale żadna nie gwarantuje trwałości takiego tunelu i jego przydatności do wykorzystania w praktyce. Przeważnie jest to – jeśli w ogóle jest – bardzo krótkotrwałe “zjawisko” w mikroświecie kwantowym. 

Ale to nic. Przyjmijmy, że można kupić starą rakietę, że można ją odremontować, samemu nauczyć się pilotażu z poradnika “Jak zostać doświadczonym nawigatorem przez weekend”, że nikt nikogo nie pyta, po co gdzieś tam leci, ale niczym nie da się wytłumaczyć, dlaczego na KOI nie pojawiła się ekspedycja, sprawdzająca stan rzeczy w kolonii. Dlaczego nikogo nie interesuje, co się tam dzieje, co się tam stało – opanowani bowiem przez “zielonego gluta” ludzie, sądząc z opisu ich wyglądu i zachowania, nie informowali Ziemi o katastrofie.

Całkiem inna kwestia, że na tym ostatnim, na klęsce kolonii, można oprzeć scenariusz o wiele bardziej prawdopodobny. Koloniści zdążają zorientować się, co ich opanowuje, zdążają powiadomić, na KOI rusza ekspedycja naukowo-wojskowa. Dalej może być albo poważnie, albo space opera, ale w obu przypadkach ciekawiej i bliżej prawdopodobieństwa.

Hej, dzięki za komentarz.

Własnoręcznie wyremontowana rakieta i podróż międzygwiezdna przez dziurę w kosmosie? Pewnie nawet osiemdziesiąt lat temu nikt by tego nie łyknął. Pewnie nikt nie łyknąłby też “zielonego gluta” z KOI (oprócz mojego bohatera, on łyknął).

Tu jest zresztą znacznie więcej takich bzdur, jakby podrapać pazurkiem. 

Być może błędnie przyznałem opowiadaniu tag science fiction, bo opowiadanie zawiedzie oczekiwania wszystkich, którzy podchodzą do sci-fi merytorycznie. Wybacz, moje opowiadanie jest zupełnie nie w tę “merytoryczną” stronę.

To taki bardziej Star Trek, pomyślałem sobie, że też tak mogę. 

 

Fantasy to też nie jest. Sięgnąłeś po instrumentarium technicznie sprawdzalne (poza Studnią). Psychoaktywność “zielonego gluta” także daje się obronić.

“Star Trek”? Oj, rozmachu zabrakło… :-)

A co do “łyknięcia: przed mniej więcej osiemdziesięcioma laty – oj, nie takie rzeczy wtedy powstawały i w świat ruszały… No i, przyznać się muszę, często miały w sobie swoisty urok.

Adamie, nikt nie twierdzi, że to jest fantasy, wczoraj zmieniłem tag z SF na INNE. Przy przy płynności granic gatunkowych w fantastyce ja osobiście, zwyczajnie, po chamsku, postmodernistycznie, mam gdzieś przynależność tego opowiadania. Bawię się troche konwencją, mieszam motywy, nie silę się na żadne hard-sc-fi i jestmi z tym dobrze, ale jasne, przyjmuję, że możesz być tym zdegustowany. 

Rozumiem też, że w tym krótkim opowiadaniu zabrakło Ci rozmachu serialu StarTrek, jednak w porównaniu doń, chodziło mi właśnie o lekkie podejście do kwestii fizycznych i technicznych, a nie o rozmach. 

 

Przeciążenie jest słabe, a ja przecież wiedziałem, że takie będzie.

Gdy wyglądam przez bulaj… ← dałbym tu bulaje z powodu kontekstu

 

Nie wiem, czy Frank jeszcze jest.

Teraz jestem ja. ← pierwsze zdanie wydaje mi się niepotrzebne

 

Jak widać, przeczytałem. Dobrze, że zmieniłeś kwalifikację opka. bo można go czytać jak perfidny złowieszczy żart.

 

“[…] wczoraj zmieniłem tag z SF na INNE.”

Można powiedzieć, oczywiście żartem, że zastosowałeś prosty, ale skuteczny unik.

A na serio, żadne tam zdegustowanie. Nawet o tym nie pomyślałem. Autorzy mieli i mają niezbywalne prawo pisania o tym, o czym chcą, i jak chcą.

Pozdrawiam.

Czy to był tekst na konkurs “Planety”?

Podobała mi się narastająca atmosfera grozy i opis kolonistów, zwłaszcza zwisające ciała wypadły plastycznie. Roxxie – Roksana, gra słów zapewne nie była przypadkowa. Zakończenie udane, częściowo otwarte. Myślę, że prawdziwy horror wydarzy się po dotarciu bohatera na Ziemię…

Początek opowiadania dobrze oddaje opis osoby prowadzącej pojazd, skojarzył mi się z jazdą autem. Do kwestii technicznych się nie odniosę, nie wiem, na ile możliwe jest odkręcenie śrub na zewnątrz rakiety. Jednak całość kupiła mnie nastrojem, zwłaszcza w scenie pierwszego spotkania z kolonistami i w momencie, gdy bohater poszedł naprawiać rakietę. Ładnie pokazałeś w kilku słowach jego relację z Roksaną, kibicowałam mu.

 

Koalo, miło, że przeczytałeś i dzięki za propozycje zmian, będę poprawiau. Żart żartem, ale perfidny!?

;)

AdamieKB – zdegustowany czy nie, wolałbym, żeby opowiadanie Ci się spodobało. Dzięki raz jeszcze za przeczytanie i podzielenie się opinią.

 

Witaj, ANDO :)

Dzięki za poświęcenie czasu na lekturę i bardzo się cieszę, że Ci się spodobało. Kibicowałaś Frankowi, to super, bo wywołał jakies emocje.

Co być może ciekawe – mnie gość trochę wkurza :P

EDIT: Nie, konkurs Planety odpusciłem od samego początku, bo byłem wtedy przygnieciony pracą.

To opowiadanie to echo pomysłu na drugi tekst do Grafomanii :P

A mnie się bardzo podobało.

Pewnie, to nie jest hard SF, ale mam wrażenie, że nigdy nie miało być i że sprawdzanie tu faktów (czy się to da wyremontować itd.) jest podobnie przeciwskuteczne, jak rozważanie prawdopodobieństwa istnienia prawa Hodgkinsa o równoległym rozwoju planet (i jego efektu w postaci postania w komosie równoległego imperium rzymskiego, tyle że mówiącego po angielsku) we wspomnianym Star Treku. Jak przyłożymy do tego tekstu miarkę hard SF, to zawsze wyjdzie ocena negatywna.

Ale IMHO to nie ma nic wspólnego z hard SF. Jak dla mnie, to jest ubrana w lekko space operowy kostium historia z gatunku “Johnny w ramach kryzysu wieku średniego wyremontował starego Dodge’a i jedzie przed siebie autostradą; potem wieczór, mała usterka i konieczność zjechania do przypadkowego miasteczka, które okazuje się Miasteczkiem z Ponurym Sekretem, a potem już tylko masakra”. Innymi słowy, jedna z klasycznych inkarnacji horroru. I jako taki – pożeniony z kolejną klasyczną konwencją, tym razem horroru kosmicznego o zabójczym blobie z obcej planety – działa IMHO bardzo dobrze. Ale żadna z tych konwencji nie domaga się realizmu, ani w przedstawieniu kolonii, ani podróży kosmicznych.

Tekst ma wyraźnie dwie części, bardziej obyczajową i bardziej horrorową. Ta pierwsza podoba mi się ogromnie. To, że bohater nie jest młody, nie jest fachowcem, to, jak z nerwów się kompromituje przed ekipą Studni, to, jak bardzo ten domowy projekt remontu jest ważny dla jego samopoczucia i poczucia własnej wartości, jakby był ostatnim śladem młodości, to, jak bohater ewidentnie kocha żonę, ale też kombinuje za jej plecami drobne, pozornie niewinne kłamstwa, które wcale nie okażą się niewinne, jest IMHO charakterologicznie bardzo prawdziwe i przekonujące. Wielkie brawa za kreację Franka. Druga część, ta grozowa, od momentu lądowania, jest bardziej konwencjonalna, odhacza znane motywy, ale robi to bardzo sprawnie i umiejętnie, skutecznie budując nastrój niesamowitości i grozy z drobnych elementów.

Podsumowując; bardzo udany tekst, z dużą przyjemnością czytałam.

ninedin.home.blog

ninedin, ale fajnie!

Dziękuję za tę recenzję, nigdy nie dałbym rady tak trafnie opowiedziec o własnym tekście :)

Gęba mi się cieszy, bo to jest bardzo miłe, jak się znajdzie Czytelnika, który tak wręcz stuprocentowo odbiera to co się chciało przekazać. 

Hej Łosiot!

 

Tubylców nIe ma ani na trapie,

Literówka.

Szybko wywołuję nieskończenie długą listę lokalizacji do przerzutu. – Naprawdę nie podałem wam celu podróży? To dziwne – dodaję jeszcze wolniej, a w tym czasie na ekranie rozlewa się nieskończenie długa lista miejsc,

Powtórzenie.

 

Jest kilka momentów nieprawdopodobnych, np. to, że facet nie wiedział gdzie chce się przedostać za pomocą Studni. Albo, że tak po prostu wyszedł na przechadzkę po nieznanej planecie. Albo ten fragment:

Ze spokojem uświadamiam sobie, że kamery nie obejmują przecież całego kadłuba Roxxie, a bulaje są zbyt małe, żeby dało się przez nie dobrze rozejrzeć. Do tego ta nieplanowana drzemka. Okazji, żeby się przemknać, mieli mnóstwo.

Musiał być wyjątkowo nieostrożny i beztroski. Według mnie bardziej przekonujące byłoby, gdyby był świadomy, że ktoś może się gdzieś chować, bo kamery nie obejmują zasięgiem całej rakiety, ale i tak zaryzykował wyjście, bo musiał naprawić trap.

 

Dobre momenty to budowanie klimatu grozy i działające na wyobraźnię opisy, które do mnie bardzo trafiają. Najlepszy według mnie był środek opowiadania, kiedy koloniści z pogrążonych w maraźmie dziwaków przeistoczyli się w agresywne "zombie”. Spodziewałem się nieco bardziej zaskakującej końcówki, ale nie jest źle. Domyślam się, że bohater może przenieść “chorobę” (albo czymkolwiek to jest, super-głodem?) na inne siedziby ludzkie po powrocie.

Wątek obyczajowy kupuję, ale nie za bardzo mnie poruszył.

 

Traktuję elementy SF jako umowne i przychylam się do opinii ninedin, że należy ten tekst traktować jak horror. W takim kontekście jest udany, dlatego zgłaszam do biblioteki.

cześć kronosie!

Dziękuje za uznanie opowiadania nominacją do Biblioteki, no i w ogóle dziękuję za przeczytanie, bo tekst mi spada w otchłań bez specjalnego zainteresowania. 

Rozumiem, że niektóre elementy fabularne mogą nie przekonywać, że mogą tu “dzwonić luzy” ;)

Chciałbym jednak żebyś uznał, że Frank to trochę, nie bójmy się tego słowa, pierdoła. Cała ta jego wyprawa jest trochę na spontanie, w strachu przed żoną, w aurze kłamstw i niedopowiedzeń, a przez to – chaosie organizacyjnym. 

 

Według mnie – Frank nie miał pomysłu na cel podróży, bo podjął decyzję ad hoc, w emocjach. Z drugiej strony – miał pełną spiżarkę, więc zakładał sobie po cichu opcję dalszej wyprawy. No, ale nie ogarnął. Miał to być element komediowy, bo mam nadzieję, że trochę tu komedii czuć. 

Kamery – myślę, że w Twojej wersji, Frank nie zdobyłby się na odwagę wyjścia na zewnątrz. 

 

Tak czy siak, liczę na to, że się dobrze bawiłeś czytając, dzięki!

Łosiocie, zaciekawiła mnie opowieść starszego pana, który w garażu wyremontował pojazd kosmiczny i udał się nim w wymarzoną podróż.

Zastanawia mnie tylko, dlaczego Frank podszedł do sprawy tak bezmyślnie, dlaczego z taką ufnością i całkiem bezbronny opuścił rakietę i łaził po KOI? Po opisie stanu rzeczy na planecie było wiadomo, że kontakt z miejscowymi nie może skończyć się dobrze, a zielone mazidło zalegające powierzchnię od razu było wielce podejrzane.

No cóż, sprawy ułożyły się według Twojego pomysłu i nie ukrywam, że najbardziej ciekawi mnie to, co mogło się wydarzyć po powrocie Franka na Ziemię. Taaa, czy aby na pewno Franka…?

Wykonanie, niestety, nie jest najlepsze.

 

znów zer­kam, tar­ga­ny wy­rzu­ta­mi su­mie­nia W końcu… → Brak kropki na końcu zdania.

 

Ale muszę wie­dzieć, gdzie je­steś i co ro­bisz, bo zwa­riu­je. → Literówka.

 

po­twier­dzam po za­łą­cze­niu au­to­pi­lo­ta. → Czy autopilot na pewno był załączony?

 

że w ogóle po­le­cę przez Stud­nie… → Literówka.

 

tref­ne za­wo­ry i swoją ską­pość przy kup­nie prze­wo­dów. → Raczej: …tref­ne za­wo­ry i swoje skąpstwo przy kup­nie prze­wo­dów.

 

Roxie po­słusz­nie mknie po ostroż­nym łuku. → Literówka. Na czym polega ostrożność łuku?

A może miało być: Roxxie po­słusz­nie mknie po łagodnym łuku.

 

po tym moim nie­zbyt de­li­kat­nym ła­do­wa­niu. → Pewnie miało być: …po tym moim nie­zbyt de­li­kat­nym lą­do­wa­niu.

 

spraw­dzam jesz­cze na obraz z kamer ma­new­ro­wych. → Coś się tutaj przyplątało.

 

leżą skrzy­nie, becz­ki, płaty bla­chy i pla­sti­ku. Nie­któ­re ze sprzę­tów wciąż jesz­cze za­wi­nię­te są w folię za­bez­pie­cza­ją­cą, jej strzę­py po­wie­wa­ją teraz w ła­god­nym wie­trze jak płaty scho­dzą­cej… → Powtórzenie. Może w pierwszym zdaniu: …leżą skrzy­nie, becz­ki, arkusze bla­chy i pla­sti­ku.

 

Ko­lej­ne próby na­wią­za­nia kon­tak­tu koń­czą się nie­po­wo­dze­niem, a mnie koń­czy się cier­pli­wość. → Czy to celowe powtórzenie?

 

krzy­czę do ku­dła­te­go nie­chlu­ja opar­te­go wbitą w zie­mię… → Chyba miało być: …krzy­czę do ku­dła­te­go nie­chlu­ja opar­te­go o wbitą w zie­mię

 

Nie mając za­mia­ru dać po sobie spro­wo­ko­wać… → Pewnie miało być: Nie mając za­mia­ru dać się spro­wo­ko­wać… Lub: Nie mając za­mia­ru dać niczego po sobie poznać

 

A już zo­sta­wia­nie otwar­tych na noc drzwi i okien wy­da­je jest wy­jąt­ko­wo nie­fra­so­bli­we. → Dwa grzybki w barszczyku.

 

z tym ich zdro­wiem tak na­praw­de nie jest chyba naj­le­piej. → Literówka.

 

a potem opada w dół, na unu­rza­ne… → Masło maślane – czy coś może opadać w górę?

 

Aku­rat w tym wła­śnie mo­men­cie kie­ru­je na mnie swój wzrok. → Zbędny zaimek – czy mogła kierować cudzy wzrok?

 

Strach łapie mnie w swe lo­do­wa­te łap­sko… → A może: Strach łapie mnie lo­do­wa­tym łap­skiem

 

teraz robią wszyst­ko, by nie dać znać po sobie… → …teraz robią wszyst­ko, by nie dać poznać po sobie

 

Bie­gnę dalej, teraz już tylko sku­piam na tym, co przede mną.Bie­gnę dalej, teraz już tylko sku­piam się na tym, co przede mną. Lub: Bie­gnę dalej, teraz już tylko sku­piony na tym, co przede mną.

 

kie­ru­ję obiek­ty­wy ka­me­ry ma­new­ro­wych… → Literówka.

 

ale tu dzie­je coś bar­dzo nie­do­bre­go… → …ale tu dzie­je się coś bar­dzo nie­do­bre­go…

 

prze­każ im moją wia­do­mość i za­lą­czo­ne ko­or­dy­na­ty… → Literówka.

 

wy­gla­dam przez okna w ka­dłu­bie. → Literówka.

 

Tu­byl­ców nIe ma ani… → Literówka.

 

muszę tylko od­krę­cić pare śrub… → Literówka.

 

Oka­zji, żeby się prze­mknać… → Literówka.

 

Krzy­czę, jak unie­ru­cha­mia­ją mi koń­czy­ny.Krzy­czę, gdy/ kiedy unie­ru­cha­mia­ją mi koń­czy­ny.

 

z ko­la­na­mi pod­cią­gnie­ty­mi pod brodę. → Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Reg, dziękuję Ci bardzo za propozycje poprawek i zmian, zabiorę się do roboty. Zawsze, gdy kończę opowidanie, postanawiam, że teraz czas odczekać ten tydzień, wrócić, wczytać się, poprawić błędy. Kwadrans później opowiadanie już wisi na portalu. To jest silniejsze ode mnie :D

 

dlaczego Frank podszedł do sprawy tak bezmyślnie, dlaczego z taką ufnością i całkiem bezbronny opuścił rakietę i łaził po KOI?

– wytłumaczenie mam tylko takie, że Frank to facet – Piotruś Pan, marzyciel, odkrywca, i trochę pacan, skupiony na przygodzie i zachłyśnięty wolnością, bo się wyrwał spod pantofla/opiekuńczych ramion/opiekuńczego pantofla rozsądnej małżonki. 

 

Po opisie stanu rzeczy na planecie było wiadomo, że kontakt z miejscowymi nie może skończyć się dobrze, a zielone mazidło zalegające powierzchnię od razu było wielce podejrzane.

– no ale powiedz, czy w większości horrorów nie jest tak, że to my wiemy, że zaraz, już za chwilkę z ciemności wyłoni się łapsko potwora, a bohater żyje sobie w błogiej nieświadomości i idzie dokłądnie w tę stronę, gdzie nie powininen? No i tak sobie myślę, że z początku miał prawo nie zdawać sobie sprawy z realnego zagrożenia, wszystko tam było dla niego inne i nowe…

 

Dzięki za odwiedziny, serdecznosci :D

 

 

Bardzo proszę, Łosiocie. Cieszę się, że poprawki uznałeś za przydatne. :)

 

Za­wsze, gdy koń­czę opo­wi­da­nie, po­sta­na­wiam, że teraz czas od­cze­kać ten ty­dzień, wró­cić, wczy­tać się, po­pra­wić błędy. Kwa­drans póź­niej opo­wia­da­nie już wisi na por­ta­lu. To jest sil­niej­sze ode mnie :D

Rozumiem, że w tej sytuacji nie ma co sugerować Ci pracy nad poprawą samodyscypliny. ;)

 

…Frank to facet – Pio­truś Pan, ma­rzy­ciel, od­kryw­ca, i tro­chę pacan, sku­pio­ny na przy­go­dzie i za­chły­śnię­ty wol­no­ścią…

Podejrzewam, że mógłby nawet pognać w góry w klapkach… ;)

 

…czy w więk­szo­ści hor­ro­rów nie jest tak, że to my wiemy, że zaraz, już za chwil­kę z ciem­no­ści wy­ło­ni się łap­sko po­two­ra, a bo­ha­ter żyje sobie w bło­giej nie­świa­do­mo­ści i idzie do­kłąd­nie w tę stro­nę, gdzie nie po­wi­ni­nen?

…i zatrzymuje się na nocleg w pustym domu, przed czym wszyscy go przestrzegali, i nocą włazi do piwnicy, choć wie, że tam nie ma światła… ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

O, kryzys wieku średniego i Obcy w jednym :) Podobało mi się, przyznam, że kryzys wieku średniego bardziej niż Obcy, ale na glutowatego kosmitę narzekać nie będę ;) Franka polubiłam, bardzo fajnie go wykreowałeś. Jako żywo przypomina pewnego mojego znajomego, z tym, że on wyremontował motor i ruszył w stronę Chorwacji ;) Też zaliczył wpadki po drodze, tyle że wrócił bez towarzystwa ;)

Domyślam się, że opko powstało z lekkim przymrużeniem oka, że tego właśnie chciałeś – przenieś w kosmos męskie marzenia o przygodzie, dlatego ne będę się czepiać kosmicznych szczegółów ;)

Wątek horrorowy też fajny, akurat w sam raz na moje zszargane ostatnio nerwy, bo trudno gryźć paluchy, kiedy człowiek podejrzewa, że Obcy jest zielony i glutowaty ;)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Bardzo fajne opowiadanie.

Skojarzyło mi się z “Nawigatorem” Rybaka, podobny klimat, taki pozwalający nie zwracać w ogóle uwagi na jakiekolwiek prawdopodobieństwo.

Facet wyremontował sobie w garażu rakietę i poleciał w kosmos, dobrze nie wiedząc dokąd, no i fajnie.

Od razu wiadomo, że z KOI jest coś nie tak. Cała planeta krzyczy “uciekaj!”, ale wiadomo też, i też od razu, że Frank wysiądzie i coś się wydarzy, i że to będzie coś nieprzyjemnego. Wizyta w osadzie – no oczywiście. Dziwna maź – no przecież.

Świetne opowiadanie.

Przynoszę radość :)

Irko, strasznie się ciesze, że wpadłaś tu do mnie, no i że dałaś szansę tej konwencji, i tak trafnie (w sensie: zgodnie z tym, co chiałem przekazać), interpretujesz historię łysiejącego zapewne Franka podbijającego kosmos. I tak, Frank to postać z życia wzięta. Choć pierwowzór nie jest takim fajtłapą (pisze to na wypadek, gdyby kiedyś to przeczytał, w co wątpię). 

Anet, bardzo mi miło czytać Twój tak rozbudowany komentarz. Możnaby nim obdzielić kilkadziesiąt statystycznych Anet :D

Facet wyremontował sobie w garażu rakietę i poleciał w kosmos, dobrze nie wiedząc dokąd, no i fajnie.

TAK!

No i faktycznie, to może się kojarzyć z rybakowymi Nawigatorami. Uwielbiałem te teksty.

 

Bardzo się cieszę, że wpadłyście i chciało Wam się czytać. Opowiadanie nie zrobiło furrory, a trochę na to liczyłem przy publikacji :P

 

 

 

No wiesz, klika do biblioteki brakowało, to się zmobilizowałam ;)

Naprawdę fajne, podobało mi się.

Przynoszę radość :)

Piekło zamarzło, Anet napisała długi komentarz, czy to pierwszy zwiastun apokalipsy? :o 

Jeźdźcy już się pojawili, więc ten…

Przynoszę radość :)

Gdy wyglądam przez bulaj, jestem w stanie zobaczyć tylko fragment kadłuba

Aż mi zapachniało fantastyką naukową z ubiegłego wieku. :P

Unoszę wzrok i widzę przez grubą szybę królującą w Układzie Słonecznym gwiazdę.

Szyba królowała, czy gwiazda? Bo przy tej konstrukcji to wcale nie jest oczywiste. Proponuję:

…i przez grubą szybę widzę królującą…

Od razu czuję na całym ciele ciepło i pocę się pod skafandrem. Gdy nie oddziela cię od niego warstwa atmosfery, Słońce przeraża przepaloną bielą

Tu też problem, bo obecna konstrukcja sugeruje, że gdy od skafandra nie oddziela cię gruba warstwa atmosfery, wtedy Słońce przeraża przepaloną bielą.

 gnającymi przez przestrzeń grotami promieni, które czasem prawie aż słychać.

Słyszeć fotony, to dopiero synestezja!

Pilnuję, by robiły to wszystko z dala od dużego, zielonego przycisku komunikatora, próbującego od dłuższego czasu zwrócić moją uwagę. Palce pracują, a posłuszny automatyczny mózg statku liczy trajektorie, koryguje kurs, pilnuje komunikacji z bazą w punkcie L4 i uaktualnia informacje o trojańczykach – ciemnych planetoidach, które lubią się kręcić w pobliżu punktów libracyjnych. 

Trochę blisko.

że w ogóle miał miejsce. I sprawdzić, gdzie w ogóle jestem. 

Powtórzenie.

Lampka komunikatora znów mruga na zielono. Odpowiedź Roksany dopadła mnie nawet tutaj, dzięki transponderowi – automatowi komunikacyjnemu w regularnych odstępach czasu przechodzącemu przez Studnię.

Rozumiem przekazywanie istotnych informacji, ale transponder – czy raczej transpondery – przechodzą regularnie przez studnię, by każdy z każdym mógł sobie pogadać? A transpondery, bo studnia prowadzi w wielu kierunkach, więc musi być albo więcej, niż jeden, albo den jeden odwiedza jedno miejsce po drugim.

Brzmi na strasznie kosztowne, a uzasadnienie jest niewielkie.

Ona również nie dorobiła się własnej nazwy

Nie wierzę, zwłaszcza, że ludzie lubią nazywać rzeczy.

Kolejny – zalewając cieknącą z czoła krwią ciężkich drzwi włazu do rakiety

Coś się tu posypało.

Rakiecie trzeba będzie zrobić solidną diagnostykę, uderzenie w płytę lądowiska mogło nadwyrężyć jej konstrukcję, nie mówiąc o kluczowych systemach.

Skoro skala ryzyka przy samodzielnym lądowaniu była tak wielka, nie mogę stwierdzić nic ponad to, że bohater jest durniem.

Z ich ciemnych okien zieje pustka, a ściany i szyby pokrywa zgniłozielony nalot, sprawiający, że światek ten skąpany jest w monochromatycznej zieleni. 

Coś mi się zdaje, że wiem, jaki będzie morał tej historii…

…a jednak się myliłem.

czmycha w czerń nocy na KOI.

Wiemy gdzie.

Planeta, która pokazała mi wczoraj swe mroczne oblicze i nieźle nastraszyła, dziś ma twarz nieciekawą, płaską i właściwie wypraną z kolorów innych niż wszędobylski zielony. W okolicy nie widzę żadnych roślin, a tym bardziej zwierząt. Powierzchnia planety jest tu płaska prawie jak stół.

Czekaj czekaj. Zielona planeta. Podobna do Ziemi. Skolonizowana.

I nie ma na niej życia?

Spocony i poirytowany, docieram do pierwszych zabudowań kolonii i gdy widzę ją z bliska, natychmiast przemianowuję ją w myślach na osadę, choć zostawiam sobie jeszcze w odwodzie “dziura zabita dechami”.

Skoro to jest hard sci-fi, to muszę zadać to pytanie: jaki ekonomiczny sens miałaby kolonizacja takiej planety i utrzymywanie z nią połączenia?

Dlaczego widzę to dopiero teraz? Kolonia na KOI gnije i powoli tonie w zielonej brei. To miejsce zaczęło się rozpadać jeszcze zanim w pełni zdążyło powstać. I jest coś jeszcze. W cieniu habitatów, które nigdy nie zdążyły być prawdziwymi domami, nigdy nie użytego sprzętu i ludzi, którzy z jakiegoś powodu nie zdążyli się tu rozgościć, krąży coś, lub ktoś.

Żebym dobrze zrozumiał: ktoś wysłał tam kolonistów z drogim, specjalistycznym sprzętem, wcześniej nie prowadząc żadnej misji badawczej na planecie? Nikt nie sprawdził, jak sobie radzą? Nie ma żadnych procedur nakazujących utrzymywać kontakt?

Przecież taka kolonizacja wymaga dużej specjalizacji. Nawet maszyny rolnicze musiałyby być dostosowane do lokalnych warunków. Trzeba by sprawdzić, czy w ogóle jest szansa na uprawę ziemskich gatunków roślin czy w ogóle wytwarzanie pożywienia w jakikolwiek sposób…

jak któryś upada, a następni tratują go, wdeptując mu twarz w błoto.

Tam nie ma błota, tylko zielona maź. :)

szans sprostać ich tępej, jakby gadziej sile

Owady były w tym miejscu – tak jak wcześniej – bardziej adekwatne.

 

Zacznę od tego, że mnie się podobało. Nawet bardzo. Lubię takie sci-fi w stylu retro, dobrze mi się to czyta, mam do tego słabość i najzwyczajniej w świecie mnie tym kupiłeś. Historia mnie wciągnęła, prowadzisz ją umiejętnie, fajnie opisujesz szczegóły, przez co ta historia opanowanego przez kryzys wieku średniego durniowatego entuzjasty lotów kosmicznych była dla mnie po prostu przyjemna.

Nie sprawiało mi problemu uwierzenie w to, że bohater samodzielnie naprawił rakietę. W końcu umiejętności ludzi się podnoszą, a w dodatku mogły mu pomóc w tym jakieś automaty. Nie znamy dokładnie realiów twojego świata, nie wiemy, kiedy rozgrywa się opowiadanie, ale można zasugerować się istnieniem studni i szeroko zakrojoną ekspansja ludzkości w kosmosie. Widać podróże w kosmos są tam codziennością. Może nie jest to najprawdopodobniejsza wizja przyszłości, ale ok, kupiłem ja na potrzeby opowiadania, bo bohater – przy swojej durniowatości – był sympatyczny.

Przy lądowaniu na planecie, choć wydarzenia tam się rozgrywające były bardzo klimatyczne i śledziłem je z zaciekawieniem, pojawiły się pierwsze zgrzyty. A im dalej szedłem w tekst, tym było ich więcej, co wyraziłem w komentarzach łapankowych.

Bohater co i raz popisuje się głupotą, widać taki już jest. Nawet mu nie przyszło do głowy, że ludzie obleźli rakietę. W sumie to pasuje do jego wcześniejszej nieporadności.

Zastanawiam się, jaki też ma cel KOI – bo on nie zabija ofiar, on się rozprzestrzenia. Czy organizm Franka nabył cechy pozwalające na reprodukcję mazi? W sumie to nie zarzut, ale ciekawość.

No i tak z jednej strony tekst mnie wciągnął i czytało się świetnie, bo byłem bez wątpienia jego targetem, a z drugiej odczuwam pod skórą, że coś jest z nim nie tak. Jakby to była ta gdzieś wyżej wspomniana ekspedycja wojskowa, albo wyprawa badawcza, to może ok, ale wycieczka amatora kosmopodróży w rejony, skąd zasadniczo się nie wraca, która nie przykuwa niczyjej uwagi?

I wydaje mi się, że wiem, w czym leży problem. Ty ten tekst – pierwszą jego część, elementy związane z podróżą (nie z bohaterem) i z rakietą – zbyt realistycznie opisałeś. Część elementów jest bliska realizmowi, przylega do rzeczywistości czy wyobrażeń rodem z hard sci-fi; a druga część, to jak sam wspomniałeś, Star Trek. I one dwie się ze sobą gryzą.

A gdybyś ten tekst odrealnił, właśnie tak, jak odrealniony jest Star Trek? Gdyby pojawiły się elementy z anturażu space opery? Myślę, że zgrzyt byłby mniejszy, albo w ogóle by nie było, bo konwencja pozwalałaby na to i owo.

A tak, to mimo całej sympatii i przyjemności, jaką mi zaoferowałeś, będę głosować na NIE. I szczerze źle mi z tym.

"Odpowiedz najpierw na jedno ważne pytanie: czy umysł istnieje?" - Golodh, "Najlepsze teksty na podryw, edycja 2023"

Hej, Gekikaro, ucieszyłem się, że wpadłeś z własnej nieprzymuszonej woli, ale widzę na końcu komentarza “NIE”, co świadczy, że wpadłeś w roli Lożanina, ale przecież tego opowiadania nikt nie zgłaszał, więc… Własciwie, to jakie to ma znaczenie? :P Dzięki za lekturę i komentarz. 

 

Umówmy się tak, że jak będę miał chwilę, to ogarnę Twoje uwagi/poprawki językowe (widzę dużo bardzo trafnych).

 

Napisałeś, że “się podobało. Nawet bardzo” ta “historia (…) była dla mnie po prostu przyjemna.”

– fuck yeah! Mógłbym na tym zakończyć, bo od dłuższego czasu nie napisałem niczego ciekawego (no dobra, z tekstu na Grafomanię jestem bardzo zadowolony;) ) zapomniałem już, jak to jest usłyszeć te proste słowa. Strasznie się cieszę, że Tobie i większości komentujących się to opowiadanie podoba, po prostu. 

 

Cała reszta, którą zamknąłbym umownie w pudełku z nalepką “trochę to wszystko mało wiarygodne” – tak, wiem. To kwestia założeń. To NIE JEST hard scifi. Owszem, trochę pobawiłem się w pozory, stąd pewnie Twoja bardzo ciekawa obserwacja, że w pierwszej części opowiadania jest wrażenie realizmu, a potem to pryska i wkrada się niekonsekwencja. Trochę się starałem to wrażenie realizmu w pierwszej części obniżyć mrugnięciami okiem jak scenka z helem i cała ta rozmowa z operatorem Studni. Albo spontaniczny wybór celu tranzytu przez Studnię. Ale jasne, kumam, super uwaga. 

 

Jako że uniwersum/realia są tu śladowe, wszelkie dyskusje o ekonomice przedsięwzięć typu transponder i kolonizowanie planet chyba lepiej zostawmy – nie mam na to gotowej odpowiedzi, a z drugiej strony przy takim “otwartym” settingu, pewnie zawsze dałoby radę coś wymyśleć. 

 

Zastanawiam się, jaki też ma cel KOI – bo on nie zabija ofiar, on się rozprzestrzenia. Czy organizm Franka nabył cechy pozwalające na reprodukcję mazi? W sumie to nie zarzut, ale ciekawość.

KOI chyba najbliżej do agresywnego “Czegoś” z The Thing (tego z Kurtem RUsselem, kocham ten film). Na planecie jest zielonkawą mazią, bo pożarł tam większość życia i jedyne co mu zostało, to czerpać energię ze słońca. KOI wchłania, integruje, przekształca, ewoluuje, nie ma własnej postaci. Zielony glut to nośnik, tak samo jak nośnikiem jest ciało człowieka.

Ale może lepiej nie wchodźmy głębiej w ten temat, bo się zamknę w sobie :P

 

W każdym razie hej, cieszę się, że się podobało. Pewnie jeszcze lepiej byłoby, gdyby udało mi się to napisać zgodnie z pierwotnym zamysłem, czyli udanej stylizacji retro. Wtedy zapewne byłoby to bardziej odrealnione i “do łyknięcia” jako konwencja. Był taki plan, wyszedł tylko trochę, nie potrafiłem. Ale próbowałem. 

 

Dzięki!

Zgłaszał, zgłaszał, a raczej zgłaszała – tyle że wczoraj, więc nie widać jeszcze w wątku zbiorczym dla wszystkich zgłoszeń.

Moje zgłoszenie, a co za tym idzie – mój TAK jest przede wszystkim za dwie rzeczy:

– pomysłowe i twórcze przeniesienie konwencji horrorrowej związanej z małymi miasteczkami w kosmos i połączenie z kosmicznym horrorem;

– pomysłową i wiarygodną kreację nietypowego głównego bohatera: podróżnika-amatora, fatalnie tak naprawdę sobie radzącego w kosmosie, niegotowego, ale bardzo, bardzo pragnącego podążać za marzeniami; w niezbyt długim tekście umiejętnie naszkicowałeś jego sylwetkę i dałeś mu kawałek przeszłości i tła (żona, kawałek historii) w sposób, który skutecznie pozwala nam poznać go lepiej.

Poza tym tekst naprawdę dobrze się czyta (także ze względu na to, że masz, jako autor, poczucie humoru) i z chęcią bym go widziała w piórkowej antologii :)

 

ninedin.home.blog

Bardzo mi się podobało. Tylko początek wydaje mi się troszkę przydługi.

wisny

ninedin, superdziękówa!

wisny – dzięki bardzo za wizyte i wysoką ocenę opowiadania. 

Teraz zwróciłem uwagę – masz 17 lat i TAK piszesz?! Kozak. 

 

Ponieważ ninedin ogłosiła już nominację, to mogę sobie pisać okołopiórkowo, choć z głosowaniem na razie się waham.

 

U mnie bardzo na plus bohater: w średnim wieku, z problemami i świadomością tego, że ma problem i może przegiął z realizacją marzeń, a zarazem te marzenia starający się realizować. Bardzo, ale to bardzo lubię takich bohaterów, a udało Ci się go napisać przekonująco i nawet “przejmująco”, bo ja tym jego marzeniom i pogoni za nimi bardzo kibicowałam.

 Totalnie mi nie przeszkadza umowność sztafażu sf z czasów nawet nie złotej ery. Zresztą w sumie gdyby loty kosmiczne stały się rzeczą tak zwyczajną jak dziś jazda przez cały kontynent samochodem, to czemu nie remontować samemu rakiety? To oczywiście z przymrużeniem oka, ale tu jest taka fajna oldskulowa atmosfera.

Jeśli miałabym się czegoś czepiać, to rozwiązania zagadki i zakończenia. Oczywiście, od momentu wylądowania fabuła skręca w horror i dla mnie to takie kosmiczne zombie. I tu, przyznam, spodziewałam się czegoś trochę bardziej skomplikowanego, zaskakującego. Czegoś, po czym nie będę żałowała, że nie ma dalszego ciągu, że zostawiasz mnie jako czytelnika gdzieś w zawieszeniu (tłumaczyłam niedawno dla NF, nr z kwietnia 2021, takie opowiadanie “ “Niebieskie i niebieskie i niebieskie i różowe” Laviego Tidhara i to jest jak dla mnie majstersztyk niedopowiedzenia, od którego człowieka ciarki przechodzą. To troszkę zawiodło, bo chciałabym wiedzieć, co dalej ;) Tzn. widzę niekoniecznie horrorowy ciąg dalszy. Patetyczne wyznanie przemienionego bohatera lekko mnie rozczarowało, niestety. Może wolałabym powrót bohatera do domu i łapkę gluta zza grobu? Może bez łykania – przecież miał z tym do czynienia, dotykał, powinno wystarczyć.

Jeszcze jedno: tak mocno wyeksponowałeś postać kobiety, że prosiłoby się coś więcej na ten temat, a nie kolosalne niedopowiedzenie. To świetny motyw, który całkowicie olałeś.

Ale i tak jest nieźle. Rzekłabym wręcz, że jeśli chodzi o nastrój, konsekwencję w utrzymywaniu tego nastroju, ale i pomysł na bohatera, na którym skupia się cała narracja i fabuła, jest to jak dla mnie najlepsze Twoje opowiadanie.

Czy jest w moim przekonaniu piórkowe, jeszcze nie wiem. Chciałabym tego rodzaju teksty, z takimi bohaterami, widzieć w druku, ale jak dla mnie – jest to oczywiście moja subiektywna opinia – tekstowi przydałaby się spora redakcja.

 

Technicznie źle nie jest, ale bardzo dobrze też nie. Większość czytałam z komórki, więc łapanki nie ma, ale bardzo dużo źle postawionych przecinków (raczej nadmiar niż niedomiar), sporo powtórzeń i to takich z gatunku do łatwego wyłapania w autorskiej lekturze, sporo zaimkozy (w zasadzie wszystkie jakieś i swoje oraz sporo moich do wycięcia bezlitośnie), trochę babolków większego kalibru. Pod koniec, już z komputera, wynotowałam parę drobiazgów, ale też nie wszystkie, bo nie chciałam sobie psuć lektury:

 

Dlaczego widzę to dopiero teraz?

To babolek z gatunku fabularnych. Bohater dopiero co wylądował, ledwie wylazł ze statku, a nie błąka się tam od tygodnia, więc to sformułowanie mocno na wyrost.

 

Biorą wdech. Drapieżnik szykuje się do skoku.

Potem używasz konsekwentnie tego “drapieżnika” jako rzeczownika zbiorowego, ale trochę mi to zgrzyta.

 

– Zostaw mnie! – krzyczę do mojego oprawcy. – Odejdź!

To moje ostatnie słowa. Drapieżnik pakuje mi do ust palce, ciągnie w dół szczękę.

To taki dość radykalny przykład zaimkozy.

 

Czuję smak brudu rąk, a potem słoność krwi

“Słoność” chyba jest poprawna, ale mnie uwiera. Po prostu “słoną krew”?

http://altronapoleone.home.blog

Siemanko Drakaino,

Cieszę się bardzo, że wpadłaś pod to opowiadanie, dzięki serdeczne za recenzję.

 

Bohater Ci się podoba, no bardzo sie cieszę, bo różnie mi z tym wychodziło wcześniej, tu się mocno wystarałem. No i miałem inspirację “z życia wziętą”. Częsciową oczywiście tylko, bo człowiek, który mnie zainspirował do stworzenia postaci Franka jest postacią zdecydowanie bardziej barwną i nie jest takim nieogarem. 

 

Jeszcze jedno: tak mocno wyeksponowałeś postać kobiety, że prosiłoby się coś więcej na ten temat, a nie kolosalne niedopowiedzenie. To świetny motyw, który całkowicie olałeś.

 

Tak. To jest bardzo dobra uwaga, że tak powiem w punkt. Zabrakło mi tu śmiałości, bo relacja wspomnanego wyżej mojego znajomego z jego żoną jest bardzo złożona. Spłyciłem Roksanę do wymiaru “zatroskanej kury domowej”, bo nie chciałem wchodzić na grząski grunt, obszar, którego troche nie rozumiem (really complicated stuff). Wolałem uprościć, niż się zaplątać. 

 

Drakaino, bardzo mi miło, że Ci się to spodobało i dzięki za wizytę uwagi. Opowiadanie właśnie podszlifowałem wg Twoich i Gekikary sugestii. 

Ekhem, ale ja miałam na myśli tę kobietę (?) z KOI… Roksana jest ok. Natomiast puszczony jest wątek tajemnicy, czemu wśród kolonistów nie widać kobiet i kim/czym jest ta jedna, którą dwa razy widzi bohater. To ona jest mocno wyeksponowana, a nic z tego nie wynika. Z Roksaną tylko na początku coś mnie zawiesiło, kiedy wspominasz o matce

http://altronapoleone.home.blog

Ah, to nie.

To nie wiem.

To może już sobie pójdę. 

 

xD

@Łosiot bardzo mi się podobało twoje opowiadanie. Kryzys wieku średniego tylko zamiast odremontowanego motocykla i Route 66 mamy rakietę? Spoko. Nie jestem technologicznym freakiem więc łatwo było mi odrzucić realizm i kupić konwencję, jakoś tak wczułem się w lekki ton tekstu i nieporadność głównego bohatera.

Bardzo fajnie śledzi się jego losy, bo łatwo sobie wyobrazić takiego pantofla, który próbuje zrobić coś bez kontrolującej żony i nie za dobrze mu to wychodzi. To największy plus opowiadania.

Opowiadanie jest dość przewidywalne, ale to mi nie przeszkadza. Z jednej strony to trochę tak jakbym oglądał fajnie zrealizowane kino klasy B, z drugiej jakieś napięcie w scenach z “zombie” udało się wykreować, za to duży plus. To chyba dlatego, że człowiek ma takie “o nie, nie idź tam gdzie zgasło światło”, a czuje że nierozgarnięty bohater sam wpakuje się w tarapaty.

W niektórych fragmentach zgrzytał mi styl, ale tylko odrobinę. Podobało mi się.

Hej Piotrze! Po pierwsze – fajny awatar. Niby po prostu czacha, ale fajny.

Kino klasy B – bardzo mnie cieszy to trafne porównanie, na pewno coś w tym jest. I dobrze czytać w Twojej recenzji, że udało się wykreowac napiecie w scenach z kolonistami, sie starałem.

Styl – poprawie się. Wracam do pisania, więc będzie tylko lepiej. Plus, kurde, mogłem odczekać parę dni, przeczytać na spokojnie, poprawić. Ale nie, po co na spokojnie, jak można na niecieprliwie? 

Dzieki za lekturę i komentarz!

Łosiocie!

 

Faktycznie, początek sprawiał wrażenie hard scifi, a potem weszło trochę bardziej horrorowe fantasy. Ale że nie jestem potężnym wyjadaczem fikcji naukowej, to jakoś bardzo mnie to nie razi. Bezmyślność bohatera imo może być wytłumaczone, w pewnym sensie Frank był skazany na potknięcie, bo to taki Piotruś Pan jak sam zresztą wskazałeś.

Zombie planeta – ciekawe rozwiązanie. ;)

 

Pozdrawiam!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Zniechęciłeś mnie swoimi ostatnimi opowiadaniami i miałem już do Ciebie nie zaglądać, ale przyzwyczajenie ciężko pokonać. Może i dobrze, bo te jest dobre. Lubię stary klimat SF, to trochę jak ze starymi filmami. Trącają myszką, ale oglądasz kolejny raz, jak masz okazję. W końcu odłożyłeś na półkę tę niepoprawną (a może poprawną?) pogodę ducha i naiwność. Choć niezbyt wysoko. :)

Klimat trochę słabnie przy ataku zombi, nic w nim nowego, więc przeskanowałem, ale bohater sympatyczny. Przypomina mi wujka rodem z lat osiemdziesiątych, co lubi podłubać przy kaszlaku, kocha żonę i marzy o dalekiej podróży. Oczywiście samotnie.

Ładnie opisujesz relacje małżeńskie, które też trącają myszką, ale świetnie wpisują się w klimat opowiadania. Nostalgiczne, trochę nie na czasie, ale ma swój urok.

Pozdrawiam.

Cześć Barbarianie, dzielny towarzyszu broni z wielkiej grafomańskiej bitwy anno domini 2022. Miło, że zajrzałeś i tekst się spodobał. 

Darcon, jak fajnie, że jednak, mimo wszystko zdecydowałeś się na lekturę.

 

Wujcio z lat 80, co lubi dłubać przy kaszlaku - miodzio skojarzenie. 

 

Nostalgiczne, trochę nie na czasie, ale ma swój urok. – Zrobiłbym tu emotkę serduszka, ale odpuszczę, bo mi się ona kojarzy z czymś innym ;)

 

Nie niecheeeeecaj się pls, zaglądaj, różnie jest, różnie się pisze…

Ach, piękna to była grafomańska bitwa, nie zapomnę jej :D

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Niestety, będę na nie, chociaż bardzo chciałam dać – tak.

Lubię sposób, w jaki sposób piszesz: język, mało błędów i taki rodzaj stawiania kropki nad „i” :(nie potrafię inaczej tego ująć, może – pełne, wykończone zdania, przyklejającego się jedno do drugiego), emocjonalność tekstów, przeżycia bohaterów.

Tutaj, moim zdaniem, przedobrzyłeś w warstwie warsztatowej, a treściowo opko odbieram jako „przekoszone”.

 

Warsztatowo stosujesz dwa wyraźne zabiegi wydłużające tekst, zmniejszające jego dynamikę (nie chodzi o to, że akcja ma gnać), lecz kolejne akapity powinny dorzucać nam nowe informacje. Tymczasem:

 

*Przesadzasz z porównaniami, wrzucasz je co chwilę, czy są potrzebne, czy nie. Od około drugiej strony zaczęłam je zauważać, najpierw bawiły, potem omijałam. One nie budowały klimatu, a przynajmniej duża ich część. Co to za manewry, dlaczego bohater sypie porównaniami jak z rękawa? Dziwny typ. ;-)

Z niewielkiego fragmentu wypisałam: ptak z przechyloną głową; plama, ktora trudno doprać; wyprana z kolorów; garść klocków rozsypanych na brudnym dywanie, płaska jak stół; zdechłe owady z podkurczonymi odnóżami, powiewała na lekkim wietrze jak płaty skóry schodzącej z pleców, wtargnął przez pomyłkę na wybieg dla zwierząt, które nie zdecydowały jeszcze, czy są mięsożerne, czy roślinożerne. Oprócz nich znajdziemy w tym kawałku jeszcze inne, bardziej typowe. Lubię porównania i metafory, jednak jeszcze bardziej lubię, gdy są adekwatne. Służą atmosferze, lepszemu przedstawieniu sytuacji, postaci, okolicy oraz wtapiają się w tekst.

Porównania są szczególnie widoczne w pierwszej, nazwijmy ją refleksyjną, części opowiadania, w drugiej już tego nie robisz w taki sposób.

 

*Powtarzasz kilkukrotnie treści (kluczowe informacje), ktore znamy, gdyż czytaliśmy przed chwilą, używając tych samych lub lekko zmienionych złożeń słów. Przykłady z samego początku np. niezdarne lądowanie, zieleń, nieciekawa okolica.

Dzieje się tak w całym tekście, rosnąc lub malejąc, zależnie od fragmentu.

 

Fabularnie historia stanowi odmianę dość znanej „akcji”, lecz prawdopodobnie „kupiłabym” ją za dwie sceny, które ogromnie mi się spodobały: wymarły port nocą w zapomnianej przez Boga i ludzi okolicy oraz obraz wioski/osady zamieszkałej przez zagłodzonych ludzi. Obrazy są tak plastyczne, że wyobraźnia sama się do nich układa, podąża za nimi, a czy port lotniczy, morski, rzeczny, w gruncie rzeczy mogą sprawiać podobne wrażenie. :-)

Jednakże opowieść jest nierówna, a historia przełamana na pół. Część pierwsza – sporo dywagacji i refleksji, druga nadmiernie akcyjna. Różnica pomiędzy nimi jest spora i niezbyt łączy ją bohater, który nagle przeobraża się z majster-klepki w marudę i malkontenta. Przejście sprawia wrażenie gwałtownego cięcia.

Do tego dochodzą zawirowania z logiką. Dwa przykłady z początku: czemu tak przeraził się kobiety, zamiast zapytać, przecież kogoś szukał (?); czemu wrócił bez wahania do niesprawnej rakiety po panicznej ewakuacji z uwagi na ryzyko, zresztą dlatego szukał automatu medycznego, w pełni wyposażoną apteczkę miał na stanie i mógł opatrzyć się w rakiecie.

 

Drobiazgi:

,ściany i szyby pokrywa zgniłozielony nalot, sprawiający, że światek ten skąpany jest w monochromatycznej zieleni. 

Jeśli jest tak ciemno, że musiał zapalić latarkę (choć w pobliżu były habitaty), jak zobaczył tę monochromatyczną zieleń na szybach? W mroku, oświetlona ostrym światłem byłaby po prostu ciemna tak jak liście w lesie.

,Zjawa od razu znika w czeluściach nocy, ale wspomnienie jej bladej twarzy jest jak plama, którą trudno doprać. 

Tu chyba kiks. Zjawa szybko zniknęła (przeszłość)?

,Podeszwy to kleją się do podłoża, to ślizgają.

Kleją i ślizgają równocześnie, ejże. :p Rozumiem że podłoże jest grząskie, jeśli traci równowagę i się zapada.

,postanawiam więc zrobić sobie mały spacerek

Raczej musiał to zrobić, przecież chciał naprawić rakietę i zwiedzić ten świat. Zaprawdę nie rozumiem faceta.

,że w końcu zdaję sobie sprawę, o co tu tak naprawdę dzieje.

Kiks – „o”.

,To miejsce zaczęło się rozpadać jeszcze zanim w pełni zdążyło powstać. Przecinek przed „zanim jeszcze”. 

,utrzymaniu równowagi na pokrywającej tu wszystko śliskiej mazi. Z początku radzę sobie nie najgorzej, ale potem droga do Roxxie zaczyna prowadzić lekko pod górę

Powtarzasz – „pokrywająca śliska maź”, dalej znowu piszesz o przyczepności; jak to lekko w górę, wcześniej okolica była płaska jak stół?

,bo biegnąc potrącają się nawzajem, wpychają jeden przez drugiego

Kiks?

,zalączone koordynaty

Literówka.

,żeby się przemknać

Literowka

,z kolanami podciągnietymi pod brodę. 

Literówka.

 

pzd

a

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Sorry, Winnetou, ale będę na NIE.

Mogę się podpisać pod komentarzem AdamaKB.

Pierwsza część opisuje wyprawę pantoflarza Janusza za granicę, tylko w scenografii space opery. Brakowało mi tu prawdziwej fantastyki, nużyła mnie obyczajówka, męczyło oglądanie świata przez januszowy filtr.

W drugiej części brakowało mi logiki.

Dlaczego nikt się nie zainteresował kolonią, z którą utracono kontakt? Co dwanaście godzin można wysłać wiadomość, ale rodziny kolonistów nie podniosły rabanu, że ani mój synek, ani wnuczka sąsiadki nie dają znaku życia od tygodnia? Żadne Houston nie dowiedziało się, że jest jakiś problem?

Dlaczego w ogóle założono kolonię na planecie pokrytej tylko glutem? Można odpowiedzieć, że wtedy jeszcze gluta nie było. Ale w takim razie nie zostaliby zainfekowani wszyscy naraz, ktoś zdążyłby wezwać pomoc. Nawet Frank dał radę zawiadomić Roksankę, więc tym bardziej normalni, myślący koloniści.

Dlaczego Frank nie nosił kombinezonu i hełmu? Nie mówię, że na każdej planecie trzeba upatrywać Obcego, ale jakiś miejscowy COVID jest całkiem prawdopodobny. A nawet najzwyklejsza grypa, która w izolowanej kolonii zmutowała w coś dziwacznego, może przysporzyć mnóstwa kłopotów. Więc lepiej tak radośnie nie wdychać miejscowego powietrza tuż po lądowaniu. Zwłaszcza, jeśli kolonia sprawia wrażenie wymarłej.

Nie lubię głupich bohaterów, zatem Frank wkurzał mnie niemiłosiernie. Pozostaje mi powtórzyć za dyżurnym przy studni: “Co za amator, kto mu dał licencję, ja pierdo…“

Babska logika rządzi!

Retrofuturyzm tego opowiadania jest urzekający, ale z drugiej strony mocno trąca myszką. Bo czyż nie jest to historia jakiegoś Steve’a remontującego starego pickupa żeby wyrwać się w podróż ze swojej Alabamy? ;) Kosmiczne ciuszki tej scenografii nie wydają mi się niezbędne, by opowiedzieć tę historię, więc w sumie po co się na nie decydować?

Główny bohater jest szalenie sympatyczny, z jego stosunkiem do żony, z tym, jak nazwał statek, nawet z tą swoją naiwnością, która może wywoływać facepalm za facepalmem – on spełnia swoje marzenia i heja. I jest to bardzo ciekawy punkt wyjścia, gdyby mu dobudować kilka innych interesujących elementów. Tymczasem jest tu kolonia, których mieszkańców coś utruło, zamieniło w zombie, a na koniec bohater sam się staje takim zombie – czyli po prostu sztampa. I o ile podróżnik ma prawo być naiwny i zachowywać się nierozsądnie, to mam też całą masę pytań na temat logiki działania wszystkiego dookoła – np. dlaczego nikt nie zauważył, że z kolonią urwał się kontakt? Dlaczego nikt tego nie zbadał? Dlaczego nie zakazano lotów na tamtą planetę?

No i z całą moją sympatią do Franka, to zwłaszcza pierwsza część opowiadania no jest trochę przegadana.

Hej, Łosiocie

Niestety, nie porwało.

Początek mnie zmęczył, długie opisy i brak akcji to nie moja bajka, ale jednocześnie pisałeś na tyle udanie i stworzyłeś tak dobrego bohatera, że nie mogłem się oderwać. Z każdym akapitem czekałem na COŚ, bo przecież opowiadanie na 40k znaków nie może być (chyba) tylko o rekreacyjnej wyciecze starszego faceta w kosmos.

Nie zamierzam czepiać się elementów SF, bo się nie znam, aczkolwiek implikacje z możliwości własnoręcznego zbudowania pojazdu kosmicznego byłyby dość szerokie. Tagu SF nie ma, więc co mi tam – jestem skłonny uwierzyć.

Przechodzisz potem w horror i jest to horror starego typu, z brakiem twistu, tak odbiegający od pierwszego wrażenia, że czułem, jakbym czytał dwa odrębne opowiadania. I uznałem, że pierwsze mimo wszystko było lepsze. To mój główny zarzut – dałeś obietnicę, a potem poszedłeś w drugą stronę. Jakbym wziął do ręki romans, po czym dostał krwawy horror.

Tekst można by skrócić, nawet bardzo. Styl masz ładny, niektóre zdania robią wrażenie, ilość porównań mnie nie raziła, ale niektóre informacje po prostu były zbędne. Bardzo dobrze wyszły opisy wioski i mieszkańców, tak samo relacja między bohaterem a żoną. Trochę jednak za mało tych perełek.

Pozdrawiam i do zobaczenia

 

Dzień dobry Drodzy Lożanie, w wirze długiego weekendu nie zebrałem się na odpowiedzi, a teraz jest już za późno. Dziekuję Wam za te recenzje, na pewno coś z nich wyciągnę konstruktywnego. Sorki, że piszę w pośpiechu i zbiorczo.

Wydaje mi się, że opowiadanie zasługuje na nieco łaskawsze komentarze, niż ta seria w gruncie rzeczy dość negatywnych zdań na jego temat.

 

Różnijmy się pięknie w opiniach. 

 

[Chodź, chodź opowiadanko, Łosiot pśytuli, nie maltw sie, jeśteś fajne, to Państwo są niemili]

 

 

No, trudno, żebyśmy pozytywnie uzasadniali, że będziemy głosować na NIE. ;-/

Babska logika rządzi!

Otóż wcale nie tak trudno. Słyszałaś, FInklo, o pozytywnym feedbacku? 

Nie martw się, Łosiot, oni się nie znają, mnie się podobało :)

Przynoszę radość :)

Anet, Twój komentarz wisi już u mnie na ścianie w pięknej ramce, NAD licznymi dwoma Piórkami, które swego czasu tu otrzymałem.

;)

Przynoszę radość :)

No i przekonał… OK, jesteś bardzo dobry w pisaniu tekstów, które nie dostają piórka.

Acz i tak wiele możesz się tu nauczyć chociażby ode mnie. ;-p

Babska logika rządzi!

Hej, ho! :)

 

Nie jestem specjalistką od sci-fi, a zatem elementy techniczno-naukowe mnie nie bolały. Mnie również zdziwiły te garażowe robótki, ale skoro Daria Zawiałow może (w jednym z teledysków), to ten pan pewnie też. ;)

 

A tak na poważnie: samochody były zapewne kiedyś równie przełomowe, jak nam musiałyby się wydawać pasażerskie rakiety w kosmos – a stąd o krok do takiego majsterkowania. No, dobra, może nie krok, ale bez większych problemów zawiesiłam niewiarę. ;)

 

Motyw uroczego fajtłapy szukającego godności w kosmosie spodobał mi się bardzo. Elementy humorystyczne wyczułam, chyba się nawet chichrałam – przy tym wlatywaniu do studni. ^^

 

Podobnie jak wielu innych, zdumiało mnie, że Ziemia o tej kolonii zapomniała i że nikt nie zauważył, co się tam dzieje – podobnie dziwna była ogólna niefrasobliwość bohatera na tejże planecie. Ale jeżeli zawiesimy niewiarę ;), to znowu bardzo Ci się ta jego przygoda udała, dobrze opisane napięcie, dobrze opisana akcja. Jeden szczegół – wolałabym, żeby to napięcie było budowane od razu, bez krzyków w stylu: “no ej, żartujecie sobie wszyscy ze mnie?!” – bo to było, hm, trudne do uwierzenia – raczej od razu widać, że coś z nimi mocno nie tak…

 

I owszem, fakt, że nie przewidział, że schowali się jakoś na dachu, poza zasięgiem kamer, trochę naiwny. Ale jeszcze dziwniejsze wydało mi się to, że sterujący nimi glut-organizm wiedział, że ma unikać kamer.

 

Końcówka niefajna, bo mi tego misiaka żal. :( I jego żony. :( xD

 

Ogólnie: podobało mi się bardzo, bardzo. Szczerze wyznam, że samo w sobie opowiadanie nie zasługiwało moim zdaniem na piórko – właśnie przez tę naiwność, niedociągnięcia logiczne w fabule – ale jednocześnie szepczę na uszko, że widywałam już mniej piórkowe piórka. ;)

 

Pozdrawiam ^^

She was with me. She did all those things and so many more, things I would never tell anyone, and she never even loved me. Now that’s love.

Cześć DHBW (trzy razy sprawdzałem kolejnosć literek w Twoim nicku, żeby się nie rąbnąć :)

Dziękuję Ci bardzo za lekturę KOI, bardzo się cieszę, że Ci się spodobało. No, a jak się zachichrałaś, to już w ogóle jestem zadowolon. I super, że mi dobrze poszlo z opisaniem akcji i napięcia, dzięki za te pochwały. 

Z tym opowiadaniem miałam największy problem miesiąca. Bo to takie fajne old-school-sf. Historia faceta, który wyrwał się spod skrzydeł żony na samotną, męską wycieczkę jest niezła, plastycznie opisana z tą całą jego nieporadnością i męskim przekonaniem, że na pewno sobie poradzi. Sceny na KOI świetne, to odkrywanie, że kolonia niby jest, ale coś z nią nie tak – tu mnie przykułeś na całego. Opisy dziwnej kobiety a potem ucieczki na statek, problem z trapem – super, jest napięcie, nie miałam pewności czy mu się uda czy nie. No i na koniec serwujesz mi najbardziej oczywiste i wyświechtane zakończenie :( W dodatku podane łopatą.

I co ja mam z Tobą zrobić? :p

Hej Bello, no już myślałem, że się nie pojawisz :)

Róbta, co chceta, jak to mówią. Ja się jaram, bo mi to opowiadanie bardzo pochwaliłaś, także tego, już swoje ugrałem można rzec. 

 

Piszemy różnie. Czasem udaje nam się napisać coś oryginalnego, a czasem złożyć coś z elementów, które “już były”. Z reguły efekt końcowy jest gdzieś pomiędzy. Ja się bardzo staram nie krępować własnej kreatywności, tzn nawet jeśli spodziewam się ewentualnych oskarżeń o sztampowość (uważam, że opinia MrBrightside jest… Jest jaka jest, w sumie nie ma co dyskutować), to i tak piszę. Bo co, nawet jeśli gdzieś już było, to nie u mnie, jak mam ochotę, to piszę. Dla jednych wyszła sztampa, dla innych tribute to vintage scifi

 

Mnie to zakonczenie bardzo pasowało do bohatera i do jego relacji z żoną. Frank nie mógł tego wygrać. Ten poczciwy facio jest w mojej wyobraźni idealnym materiałem na gościa, który rozniesie zarazę KOI, będzie “pacjentem zero” (no dobra, niezupelnie, bo koloniści zostali przejęci wcześniej, ale oni są tu tłem), wróci do żony, która tak bardzo się o niego martwiła (jak się okazuje – słusznie), wyjdzie z rakiety na lądowisku w ogrodzie za ich domem i zarazi ją jako pierwszą. A potem ich labradora i trójkę dzieci.

No tak mi się złożyło to wszystko do kupy. W StarTreku czy innych Gwiezdnych Wojnach bohater zbudowałby kwantowy anihilator dezintegrująco-dyzruptujący z tostera i paczki krakersów, zniszczyłby nim wrogą istotę, uratował kolonistów, a sam oczywiście – przeżył i odbył przemianę ze zwykłego gościa w dzielnego awanturnika. Potem oczywiście okazałoby się, że strzępki KOI gdzieśtam się ostały, i będzie można napisać drugą część ;))))

To byłoby chyba jeszcze bardziej oklepane, no nie?

 

podane łopatą – to gorzej. Tu nie mam odpowiedzi. No niedobrze, bo w sumie sam nie przepadam za czymś takim, a sam to zrobiłem xD

 

Dzięki, Bello, za lekturę i recenzję!

Nowa Fantastyka