Pędzisz pustymi drogami. Przesz do przodu, ile silnik daje.
Syrena wyje, a w głowie słyszysz huk bombardowania. I ponownie. I jeszcze raz.
Syrena wyje, a miasto poza tym pozostaje ciche. Dźwięki, które ciągle słyszysz, przebrzmiały kwadrans temu.
Przed twoimi oczami krążą blade świetliki. Nie zasłaniają drogi, ale znaczą, że jest źle. Że jedziesz za wolno. Bo każdy z nich to jedna śmierć – i wiesz to doskonale. Takie z ciebie medium. Taki twój dar i przekleństwo. Przez całe życie ktoś na górze szepcze ci o każdej porażce, nim ją zobaczysz na oczy. Na diabły z takim darem!
Ostry skręt, aż rzuca tobą w bok. Widok zza szyby wozu gwałtownie się zmienia, rwiesz do przodu, już blisko.
W głowie nadal odtwarzasz przeraźliwe dźwięki. Gdzieś pod powierzchnią czaszki powracają obraz po obrazie sceny z miejsc, w których interweniowałeś w ostatnich dniach. Samotna, starsza kobieta, która utknęła na piątym piętrze, gdy korytarz bloku legł w gruzach. Dzieci wyciągane z piwnic grożących zawaleniem bloków.
Życie, życie, śmierć, życie.
Pieprzony Asperger, pieprzone sensory overload, myślisz. Gdy życie toczy się normalnie, ciągłe przeładowanie bodźcami bywa katorgą. Gdy przeciążenie zmysłów zostało odcięte, nic już nie tłumi natrętnie powracających myśli, które dosłownie przygniatają.
Do wspomnień obrazów i dźwięków dołączają wonie.
Przez lata pracy w tym zawodzie przywykłeś i znieść możesz wiele. Możesz, musisz, tak już masz.
Nagłym szarpnięciem kierownicy wymijasz człowieka, który znalazł się na drodze. Może już wyszedł z piwnicy, martwiąc się o bliskich chroniących się gdzie indziej. A może wcale się nie chował, może już mu jedno.
Od potylicy uderza nowa, twarda myśl, dołączając do tych, które już niemal fizycznie tłuką się po twojej głowie. Czarnosmoliście zalewa cię kolejną falą emocji. Jak ten koszmar przeżywają niewidomi, jak musi powalać tych autystów, którzy mniej panują nad bodźcami? Ludzie na intensywnych terapiach, osoby tkwiące w depresji?
Otrząsasz się, odsuwasz empatię kawałek dalej w swej głowie. Wyobrażenie tego przytłoczenia przygniata część twojej świadomości, gdy gwałtownie hamujesz przed schroniskiem. W lusterku widzisz, że drugi wóz jest już za tobą.
Wyskakujecie z chłopakami z wozów, część rzuca się do sprzętu. Ty z Olegiem biegniecie w stronę budynków.
Świetlików jest więcej. Niedobrze. Krążą wokół twojej głowy, krążą wokół płomieni, chmara ich.
Zatrzymujecie się ledwie parę kroków dalej, ci od sprzętu też. Wiecie, że to nie ma sensu, płomienie są zbyt wielkie, by szybko je ugasić, nie uratujecie już zwierząt w środku. O ile jeszcze jakieś tam są. O ile…
I nagle słyszysz.
Nagle pieprzone sensory overload daje o sobie znać, brutalny zalew bodźców uderza znów. Wymieszany potok trzasków, skwierczeń, dymu i gorąca rozdziela się na dziesiątki pojedynczych sygnałów, równocześnie atakujących twe zmysły z tysiąca oddzielnych stron. Naraz, naraz, naraz. W dzieciństwie pewnie aż byś się skulił, ale już od wielu lat nad tym panujesz.
Panujesz na tyle dobrze, że słyszysz.
Ledwo słyszalny skowyt.
Opuszczasz maskę, głośno przy tym klnąc, i rzucasz się do przodu, zostawiając za sobą krzyczących coś członków drużyny.
Wpadasz przez płomienie, potrącasz coś ramieniem, przesuwasz coś ciężkiego, sam nawet nie rejestrujesz, co się dzieje. Byłeś tu kiedyś, jakaś część ciebie pamięta układ pomieszczeń, ale to nie świadomość kieruje krokami. Ogarnia cię jakiś amok, mkniesz przez kolejne pomieszczenia jak na automacie. Czas zwalnia, wszystkie bodźce przesuwają się w tło – nadal gdzieś tam są, nadal wiesz, że na ciebie działają. Kłują, szarpią, parzą, duszą, a jednak pozostają w oddzieleniu od ciebie. Są tylko faktem, pustą informacją.
Zahaczasz o coś, omal nie lądujesz orłem na podłodze. Cudem tylko łapiesz równowagę, by chwilę później ramieniem naprzeć na drzwi przed tobą. Puszczają za drugim razem, dalej, dalej, dalej.
W płucach dym, w płucach żar.
Docierasz do boksów ze zwierzętami. W jednym, jedynym, zdajesz się dostrzegać niewielkie drgnięcie.
Nie zastanawiasz się, szarpiesz raz, drugi. Potem czas zwalnia jeszcze mocniej, dłonie znajdują właściwy ruch, otwierasz boks – i dopiero szarpiesz ponownie. I wtedy wszystko gwałtownie przyśpiesza, a ty nadążasz już tylko za migawkami.
Krok do środka. Błysk.
Pewność, że to nie jego świetliki. Błysk.
Bieg korytarzem z psem pod strażacką kurtką. Błysk.
Ledwo łapany oddech. Błysk.
Coś rwącego w lewej ręce. Błysk.
Reszta drużyny przed wejściem. Błysk
Kundel na ziemi i ty klęczący przed nim. Błysk.
I nagle czas wraca do normy, twoje ciało eksploduje bólem, twoją percepcję atakuje świadomość poparzeń.
A ty to wszystko odsuwasz na bok, widząc pojawiającego się między zamkniętymi oczami kundla świetlika.
Ciemnieje ci przed oczami, a jednak zyskujesz płynność ruchu. Twoi koledzy wyrywają się ze stuporu, ale ty już zrzucasz hełm i rękawice. Zaczynasz coś, czego nauczył cię kiedyś znajomy weterynarz.
Zapasy z życiem, zapasy ze śmiercią.
Czujesz złość, czujesz determinację. Czujesz jedną myśl.
Gdy świat się wali, niech chociaż to jedno istnienie przetrwa.
A wszystko inne, każdy jeden zewnętrzny bodziec, poza tym, co teraz robisz, zostaje gwałtownie odcięty.
Kundelek nagle drga, świetlik nagle ucieka w głąb jego ciała.
Krzyk. Słyszysz krzyk. Twój własny.
Czujesz ręce na twoich ramionach. Ktoś do ciebie mówi, ktoś chce opatrzyć twoją rękę.
I jeszcze widzisz coś.
Widzisz blady płomyk, malutki punkcik. Rejestrujesz go, choć nie wzrokiem. Dostrzegasz go, choć nie powinieneś – bo wiesz, że właśnie wypływa spomiędzy twoich oczu.
Gaśniesz.
Gaśniesz.
Gaśniesz.
Nawet to ostatnie wrażenie dociera do ciebie wielokrotnie.
Aż ostatnie, co odbierasz, to dziesiątki świetlików, dziesiątki dusz zwierząt, które spłonęły żywcem, nim zdążyliście tu dotrzeć. Spływają do ciebie, wnikają do twego wnętrza, koją, łagodzą, usypiają.
Odchodzisz, lecz to nie koniec twej historii.
Gdy twoja drużyna zakończyła nieudane próby reanimacji ciebie i niosła skomlącego psa oraz twoje nieruchome ciało w stronę wozów, każdy jeden z jej członków czuł dezorientację. Wszyscy co do jednego przysiąc by mogli, że gdy tylko stali bokiem do miejsca, w którym zmarłeś, widzieli widmowe, skrzące się niebiesko drzewo, wokół którego krążył rój świetlików. Rzecz jasna, gdy obracali głowy, niczego takiego tam nie było – więc i żaden nie zdradził się z tym pozostałym, choć każdy widział, że wszyscy kręcą w osłupieniu głowami.
Następnego dnia część z osób chroniących się w okolicy przysięgało, że mimo mrozów widziało kwitnące na trawnikach żółte kwiaty. Część nawet twierdziła, że wyrastały też z wyrw w asfalcie. Rzepak, mówili. Jak nic rzepak. Nikt im nie wierzył i nikt później tego nie zaobserwował.
Nikt z nich nie wiedział, że dziesiątki obolałych dusz przepływając przez medium, obudzą stare duchy. Że wzbudzi to ich gniew.
Nikt nie skojarzył twojej i ich śmierci z tym, co nastąpiło potem.
Bo kto w tych czasach mówiłby o południcach, gdy operator dział artyleryjskich idąc za potrzebą, nagle dostaje udaru?
Kto pomyśli o zmorach i marach, gdy wartownicy oblegający miasto doznają duszności, a rano ktoś ich znajduje zamarzniętych?
I tylko niepokój najeźdźców budziły doniesienia o czarnej wołdze, jeżdżącej po okolicznych drogach. Nigdy nie zdołano jej ostrzelać. Ale zawsze, gdy ją zauważano, wkrótce znikali czołgiści.
Bo duch nigdy nie ginie. Duch walczy.
A kundelek?
Kundelek wykazał zaskakujące talenty. Został psem ratowniczym i ocalił wiele żyć.