- Opowiadanie: magicznywojtek - Pucz

Pucz

Pokłosie jednej z wielu moich tyrad pt. “Stany Zjednoczone nie takie fajne”, a także biedo-filozoficznych refleksji i zainteresowania wojskowymi puczami na terenie ameryki południowej. Celowo omijam definiowania kraju, a bohatera pozostawiam nienazwanego. Powiedzmy, że chcę nadać tekstowi pewnej dozy uniwersalizmu. Mam nadzieję, że całość nie wyszła zbyt pretensjonalnie, a lektura okaże się być satysfakcjonująca. Wszelką krytykę przyjmę z pokorą, jestem gotów posypać głowę popiołem w razie potrzeby :)

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Pucz

 Rozpuszczam się jak wrzucona do gorącej herbaty kostka lodu, roztapiam się niczym zegary Dalíego. 

Tak, to chyba właśnie koniec. Wreszcie porzucę tę groteskową skorupę. Uwolnię się z klatki. A jednak boję się. Dopiero teraz dociera do mnie, że boję się śmierci. Lęk ten przypomina ćmiący ból zęba. Nie obezwładnia, nie jątrzy się. Ale jest. Zaciska się wokół szyi jak pętla, wbija w serce jak sztylet. Jeszcze nie jest za późno, myślę. Ale nie mam dość siły, by się podnieść. 

Z trudem przychodzi mi nawet otwarcie powiek. 

 

– Kocham cię – powiedziałem do leżącej obok mnie dziewczyny.

Wsłuchiwałem się w jej ciche pojękiwania. Pracowałem lewą dłonią. Starałem się coś osiągnąć wsuniętymi w nią dwoma palcami. Nie wiedziałem, czy robię to dobrze. Ręka drżała mi z nerwów. Oddech przesiąknięty miałem rumem, rozpięta oliwkowa koszula cuchnęła potem. Nie myłem się od czterech dni. Nie spałem dobrze od tygodnia. 

Za oknem niosły się strzały. To już stały element nocy. Wojskowi nie zadawali pytań. Jeśli wyszedłeś na ulicę w trakcie godziny policyjnej, to byłeś wrogiem. Na nic zdawały się tłumaczenia czy błagania. W odpowiedzi mogłeś liczyć najwyżej na szybką śmierć.

Pierwszego dnia w radio puszczali same marsze. Drugiego spiker z dumą ogłosił zwycięstwo junty. Trzeciego nie dało się już nie zauważać zniknięć. Do mieszkań przychodzili smutni panowie, pytali o tego czy tamtego, a potem ten czy tamten tajemniczo znikał. Student nie wracał po zajęciach, robotnik ginął po pracy, dziennikarz nie zjawiał się w redakcji. Na początku smutni panowie bawili się jeszcze w subtelności. Ale szybko i to się skończyło. 

Poznała mnie na pochodzie. Szliśmy wyzwalać fabryki. Nie potrzebowaliśmy do tego pistoletów, naszym orężem była najzwyklejsza w świecie sprawiedliwość. Grałem na gitarze którąś z piosenek Victora Jara. Byliśmy jak dzieci, teraz to widzę, jak dzieci wierzące w jakieś lepsze jutro. W to, że bez przemocy uda nam się wyzwolić uciskanych. Że oto z pieśnią na ustach zdołamy ruszyć z posad bryłę świata. Wtedy nie mogliśmy przypuszczać, że ta walka, jeśli można to tak nazwać, przypieczętuje nasz los.

Zaraz po politykach i dziennikarzach junta zajęła się młodzieżą. Nie tylko czynnie rozpolitykowaną, ale też tą, która budziła u wojskowych choćby cień podejrzeń o niewłaściwe poglądy. Wtedy właśnie rzucili w kąt białe rękawiczki, nadszedł czas absolutnego terroru. W ruch poszły tortury oraz egzekucje. Każdy miał wiedzieć, co czeka dysydentów.

Usiadłem z gitarą na prowadzących do fabryki betonowych schodach, a ona siadła obok mnie. Podzieliłem się z nią wtedy papierosem. Oboje wybuchliśmy śmiechem, gdy zakrztusiła się dymem. Właściciel, spasiony, łysiejący kapitalista, kłócił się z młodymi buntownikami. Jego pokrzykiwania nie miały już najmniejszego znaczenia. Z postępem nie da się walczyć groźbami. Postęp może pokonać tylko salwa z karabinu.

Smukła brunetka w dżinsach i błękitnej koszuli wtuliła się w moje ramię. Pachniała pomarańczą. Pomyślałem, że mógłbym się w niej zakochać. Że jest najpiękniejszą dziewczyną, jaką widziałem. Zacząłem grać “Vanceremos”. Śpiewałem cicho o tym, że przetrwamy. Że przezwyciężymy niedolę. Wykonamy nasz obowiązek.

A ona śpiewała ze mną. 

 

Na początek kopali i bili. Człowiek wije się z bólu, próbuje uniknąć ciosów. Skamle o litość. Z ciasnego pomieszczenia nie ma ucieczki. Spowici w półmroku oprawcy śmieją się. Zadawanie bólu sprawia im przyjemność. Ale to tylko rozgrzewka. Preludium do prawdziwej zabawy. A ta zaczyna się, gdy wycieńczoną biciem ofiarę przytwierdzają pasami do krzesła. Nożem zdzierają ubrania, następnie umieszczają szczypce na genitaliach, ustach, uszach, języku i palcach. I rażą prądem.

Czasem zadadzą jakieś pytanie. O nazwiska, współpracowników, krytyków junty. Ale nie ma znaczenia to, czy wyśpiewasz im wszystko, czy też będziesz milczał jak skała. Gehenna skończy się dopiero wtedy, gdy będziesz na skraju śmierci. Gdy gardło spuchnie ci od krzyku, usta spierzchną od prądu, serce podejdzie do gardła. Gdy w pokoju tortur unosi się swąd spalenizny. Wtedy, dopiero wtedy, dadzą ci odetchnąć. Wrzucą na kilka godzin do celi. Pozwolą na dwa łyki wody.

A potem zabawa zaczyna się od nowa.

 

– Ojciec wysłał mnie tu na studia – wyznała mi w jakiejś obskurnej knajpie. – Ma plantację na południu. 

Nie byłem zdziwiony. Ktoś o tak bladej cerze nie mógł pochodzić z ubogiej rodziny. Zresztą, kto z ubogiej rodziny mógłby pozwolić sobie na wynajem mieszkania w stolicy? Była jedną z uprzywilejowanych. Bogaci rodzice, wyzyskujący chłopów. Obszarnicy, czerpiący korzyści z systemowego wyzysku. Było jej z tego powodu wstyd. Dopiero opuściwszy rodzinne strony, zapoznała się z dziełami Marksa i Engelsa. Dorosła do rewolucji. Wraz z innymi studentami zachwycała się Fidelem Castro. Protestowała przed amerykańską ambasadą. Przeklinała jankesów.

Nikt nie wybiera tego, gdzie się rodzi. Nie mogłem jej winić za błędy rodziców. Liczyło się dla mnie tylko to, że stanęła po stronie uciskanych. Kochałem ją za to. Była oczytana, czuła i wyrozumiała. Godzinami dyskutowaliśmy o muzyce i literaturze. A potem uprawialiśmy dziką miłość w ciasnym łóżku wynajętej kawalerki. 

Było nam dobrze. Choć w kraju rosła inflacja, a odpływ zagranicznych inwestorów dawał się we znaki, demokratycznie wybrany prezydent dwoił się i troił, by system nikogo nie porzucił. W późniejszych wyborach parlamentarnych jego partia zyskała większość. To był chujowy rząd. Ale to był nasz rząd. Zarówno ci z lewa, jak i prawa, mieli powody do narzekania. Jednak czuliśmy, że oto historia dzieje się na naszych oczach. Może nie trzeba krwawej rewolucji, by zmienić świat na lepsze.

Jankesi też to czuli. Nie podzielali przy tym naszego optymizmu. Każdy odcień czerwieni kojarzył im się źle. Socjalizm w ich oczach oznaczał mariaż ze Związkiem Radzieckim. A to sankcjonowało użycie siły. Badali, kto z wojskowych miałby chrapkę na władzę. Finansowali zamachy, protesty i poukrywane po dżunglach prawicowe guerrillas. Po kryjomu planowali własną neoliberalną rewolucję. 

 

W sali tortur na ścianie namalowano czarną swastykę. Nie było tajemnicą, że wojskowi z uwielbieniem patrzyli na dorobek faszyzmu. Podziwiali zwycięstwo generała Franco. Cenili oratorskie zdolności Mussoliniego. Z zapałem studiowali dzieła Hitlera. Przetrzymywani w celach Żydzi liczyli się z brutalniejszym traktowaniem. Torturowano ich dłużej, kopano mocniej, ubliżano dosadniej. Z czasem wojskowi zaczęli ich nawet znakować. Na czole wypisywali dużymi literami “Żyd”.

Jankesom to nie przeszkadzało. Wszystko było lepsze od czerwieni. Zresztą, faszystów charakteryzowała brawurowa wręcz skuteczność. Nie brzydziła ich brutalność. Żywili się nią. Gdy nasze ulice spłynęły krwią, w Waszyngtonie otwierano szampana. Dla jankesów byliśmy bydłem, szukającym pasterza. Owieczkami stojącymi na rozdrożu. Postanowili wyręczyć lud w wyborze pomiędzy sowieckim diabłem i amerykańskim orłem. Rzucili wojskowym dolary, obiecali poparcie po puczu i powymieniali się uściskami dłoni z przyszłymi zbrodniarzami.

 

Nie myłem się od czterech dni. Nie spałem dobrze od tygodnia. Ukrywałem się w jej mieszkaniu. Gdyby nie ona, wojskowi już dawno by mnie aresztowali. Nie grałem na gitarze. Bałem się nawet wyjrzeć przez okno. Nikt nie mógł wiedzieć, że tu jestem. Jadłem mało. Głód zabijałem palonymi ciągiem tanimi papierosami i rumem. Rozmyślałem, jak uciec. Nie było sensu szukać pomocy u przyjaciół. Większość siedziało w celach. 

Na początku nawet nie liczyłem się z masowymi egzekucjami. Spodziewałem się raczej przewrotu w stylu brazylijskim. Bez niepotrzebnego przelewu krwi. Bez całej tej brutalności. Oczywiście, i na represje przyjdzie czas. Ale nie od razu. Najpierw trzeba zachować pozory, potem bawić się konsolidację władzy. 

– Na ulicach ciała – wyznała mi drugiego dnia puczu, a moja lukrowana wizja przewrotu legła w gruzach. – Zostawiają je chyba jako ostrzeżenie. 

– Nie – pokręciłem ze smutkiem głową – to pokaz siły. 

Wtedy właśnie pojąłem, że junta nie cofnie się przed niczym. Nie będzie zbrodni zbyt strasznej, kary zbyt srogiej. Mieliśmy się bać ich władzy. Mieliśmy być świadomy ich potęgi. Byli teraz panami życia i śmierci. Sędziami naszego losu. W ich nowej wizji świata nie było dla nas miejsca. W ich nowej wizji świata należało nas usunąć. Musieliśmy uciekać.

– Mam rodzinę, gdzie trzeba. Jestem bezpieczna – tłumaczyła mi.

Jej ojciec od razu poparł wojskowych. Wuj zajął miejsce w administracji. Pewne rzeczy się nie zmieniają, powtarzała uparcie. Koneksje potrafią ratować skórę. Mimowolnie się z nią zgodziłem, choć w głębi serca czułem, że była w błędzie. Obiecała, że spróbuje mnie stąd zabrać. Sama jednak zostanie w kraju.

 

Kciuk lewej dłoni łamie się ze szczękiem. Ból jest silny, pulsujący, obezwładnia. Człowiek skupia się na nim. Na długą chwilę staje się on całym jego światem. Może krzyczy, może próbuje wyrwać się z ciasno zapiętych pasów. Może znosi to w milczeniu, próbuje zachować iluzoryczną godność. Ale dochodzi do siebie. Wraca do skąpanego w półmroku pomieszczenia, do stojącej przed nim parą żołnierzy. Śmieją się. Wie, że gdzieś w kącie leży kubeł lodowatej wody, która runie na niego, gdy straci przytomność. Bo prędzej czy później straci przytomność. Jest osłabiony brakiem jedzenia, niedoborem wody. Sesjami rażenia prądem, ciągłym biciem. Więc nie zastanawia się, czy zemdleje, tylko kiedy.

Z kciuka przechodzą do palca wskazującego. Myśli, że teraz pójdzie lepiej, że już oswoił się z bólem. Ale jest w błędzie. Drugi raz jest jeszcze gorszy. Jeśli milczał za pierwszym, to za drugim zaczyna kwilić. Jeśli krzyczał, to krzyczy głośniej. Jeśli rzucał się, to teraz rzuca się silniej. A oni dalej się śmieją. Rzucą jakieś obelgi, nazwą ciotą. Nawet nie zachowują pozorów przesłuchania. Tu nie będzie żadnych pytań. Nie o to w tym chodzi. Po prostu się nim bawią. Trzymają go przy życiu tak długo, jak będzie im przynosił frajdę. 

A potem jego ciało wyląduje w jakimś zbiorowym grobie.

 

– Ojciec Hector cię wywiezie – oznajmiła triumfalnie po powrocie z zajęć. – Jutro przed siódmą wieczorem zapukasz do drzwi zakrystii. Weźmiesz tylko to, co zmieści ci się do torby. Żadnych dokumentów, no chyba że zdjęcie z dowodu. Da ci jakieś lewe papiery, które powinny wystarczyć na przekroczenie granicy. Wyjedziecie rankiem. 

– Myślisz, że to się uda? – spytałem, strząsając popiół do szklanej popielniczki.

– Myślę, że nie ma innej opcji – odparła. – Ojciec ma za sobą kilka takich wypraw. I żadnej wpadki. 

– Wiem, że o tym rozmawialiśmy, ale…

– Zostaję. – Przerwała mi. – Tu jest moja rodzina. Moje miejsce. Moja przyszłość. 

Pragnąłem całym sercem, by zmieniła zdanie. By opuściła ze mną to piekło. Zaczęła wspólne nowe życie. Przez krótką chwilę chciałem jej to wszystko wykrzyczeć. Wyłożyć po raz kolejny swoje racje. Siłą zmusić ją do uległości. Już miałem wstać, jednak wtedy obrzuciła mnie tym swoim pięknym spojrzeniem, ostudzając narastający we mnie gniew. Z rezygnacją podałem jej paczkę papierosów.

– Spotkamy się jeszcze? – rzuciłem.

– Będę na ciebie czekała. Nie ważne, czy minie kilka tygodni, miesięcy czy lat. Odnajdziemy się.

Tej nocy kochaliśmy się jak nigdy dotąd. Drapieżnie, namiętnie, żarliwie. Czuliśmy, że to może być ten ostatni raz. Nie można go było zmarnować. Ulotna rozkosz stanowiła też formę ucieczki. Sposób na zapomnienie o kolejnych salwach za oknem, leżących na ulicach ciałach, ogłaszanych w radiu egzekucjach. Spijałem ją jak nektar. Była moją ostoją. Nadzieją, że wszystko ma jakiś porządek. Nie ważne, co dzieje się teraz. Przecież zawsze będzie ona.

Idylliczna wizja wiecznie czekającej kobiety może budzić uśmiechy politowania. Ale wówczas była jedynym, co mogło osłodzić mi perspektywę opuszczenia kraju. Trzymałem się jej, jak tonący brzytwy. W istocie rzeczy chciałem jednak, by ktoś o mnie pamiętał. To, czy znajdzie innego mężczyznę, było kwestią drugorzędną. Zdałem sobie z tego sprawę potem, długo potem. Najstraszniejsza jest świadomość, że zostaniesz zapomniany. Że jedyne świadectwo twego istnienia zniknie wraz ze szczątkami. Że jesteś kolejnym małym trybikiem zagubionym w pomroce dziejów.

Zmęczeni położyliśmy się na ciasnym łożu. Oddychała szybko, jej ciało jeszcze drżało. Ja również byłem wycieńczony. Przeczesywałem dłonią jej kasztanowe, kręcone włosy. Myślałem o tym, jak będzie wyglądać za kilka lat. Czy zmieni się na tyle, że nie poznam jej w tłumie przechodniów? Czy naprawdę kiedyś zdarzy się tak, że po prostu miniemy się na ulicy? Nie, dwa bijące w ten sam takt serca muszą się wreszcie odnaleźć. Wyczuję ją wszędzie, a ona mnie. Tak właśnie działa przeznaczenie.

 

Zagonili nas na stadion piłkarski. W więzieniach nie było już miejsca. Za cele służyły szatnie i łazienki. Przesłuchania prowadzono po staremu. A może nawet nieco brutalniej. Żołnierze nieraz mylili się i torturowali tę samą osobę za dwie. Wynikało to z chaosu panującego na listach obecności. Nikomu z wojskowych nie zależało jednak na ich uporządkowaniu. Traktowali to jak kolejny pretekst do dobrej zabawy. Cóż bowiem z tego, że miałeś już za sobą jedną sesję rażenia prądem, jeśli stoisz jeszcze na nogach i możesz przyjąć kolejną?

Przeszyte bólem krzyki niosły się przez cały dzień i noc. Mijało kilka dni, nim nowi przyzwyczaili się na tyle, by móc zmrużyć oczy przez tych kilka godzin w ciągu doby, jakie spędzali w prowizorycznych celach. Do tego ciągłe wystrzały. Żołnierze wybijali aresztantów. Brali ich na pole do gry, stawiali w szeregu i likwidowali salwą z karabinu. Nie wszyscy ginęli jednak w równie elegancki sposób. Część umierała w trakcie przesłuchań, część po prostu katowano na śmierć. Nikt nie chciał należeć do drugiej grupy.

 

Drzwi zakrystii otworzył mi posiwiały staruszek o życzliwym spojrzeniu. Ojciec Hector znał moich rodziców. Wiedział więc, że odrzuciłem kościół, gdy tylko oddałem się sprawie. A mimo to przyjął mnie ze wszelkimi uprzejmościami, jakie mogłyby mi przyjść do głowy. W środku siedziało już trzech potencjalnych emigrantów. Nieletni chłopak zaangażowany w komunistyczną młodzieżówkę, były profesor uniwersytetu oraz młody dziennikarz. Wiedzieli, co czeka ich z rąk wojskowych. Opowiadali o zaginięciach wśród rodziny i znajomych.

Zanim do nich dołączyłem, wraz z duchownym przykleiliśmy zdjęcie z dowodu na sfałszowany dokument. Lewe papiery wyglądały na tyle dobrze, że nawet uwierzyłem w powodzenie planu. Ojciec poczęstował mnie jeszcze miską kaszy i winem, a potem siadł wśród konspirantów. Dorzucił swoje trzy grosze do ich opowieści:

– Wikiarusza Simóna zabrali pierwszego dnia – rzekł, popijając wino. – Ktoś doniósł, że napisał parę artykułów do jakiegoś robotniczego pisma. Nie wiem, gdzie jest, ani co go czeka. A to był taki dobry chłopak…

– Jeszcze jest nadzieja – odezwał się dziennikarz. – Mogli go przecież po prostu zastrzelić. Tak zrobili w redakcji. Ustawili wszystkich przy ścianie i zrobili sami wiecie co. Nigdy nie myślałem, że będę się tak cieszył ze spóźnionego autobusu.

Myślałem o matce. Musieli ją o mnie pytać. Zapukali któregoś wieczoru, pokazali rządowe legitymacje i przeszukali mieszkanie. Znaleźli pewnie kilka ręcznie napisanych ulotek, upchnięte po kątach książki. Wtedy przeszli do poważnej rozmowy przy stole. Czy wie pani, gdzie jest syn? Czy ma kogoś, u kogo mógłby się ukrywać? Czy zna pani jego przyjaciół? Oczywiście nie mogą udzielać żadnych informacji na temat prowadzonego śledztwa. Na ten moment nic mi nie grozi. 

Chcą ze mną po prostu porozmawiać.

 

Nie boi się spowiedzi ten, który nigdy nie zgrzeszył. Nie zgrzeszył tylko ten, który się nie narodził. 

Powtarzałem te dwa zdania w myślach jak mantrę. Powtarzałem je, gdy kopali i bili. Gdy razili prądem. Łamali palce. Trzymałem się ich tym silniej, im pewniejszy byłem końca. Kiedyś, w poprzednim życiu, łudziłem się, że po paru dniach aresztu wyrzucą mnie gdzieś na pobocze. Pozwolą dowlec się do domu.

W tym życiu oswajam się ze śmiercią. 

Najtrudniej było zabić w sobie nadzieję. Jej słaby płomień pozwalał wyczekiwać kolejnego dnia. Myśleć o tym, co zrobię, gdy mnie wypuszczą. Bo muszą mnie kiedyś wypuścić. Nadzieja jednocześnie przysłaniała otaczający mnie rozkład. Lukrowała brak perspektyw. Dopiero wypaliwszy ją do cna, zrozumiałem, że brak nadziei jest jeszcze bardziej wyzwalający.

 

Z płytkiego snu wybudził mnie chłód przyłożonej do skroni lufy. Żołnierze wparowali do wnętrza kościoła jeszcze tej samej nocy. Przeszukali nas, zawiązali oczy i zagonili do ciężarówek. W milczeniu spędziłem dobrą godzinę. Wreszcie skrzypiący pojazd się zatrzymał, a wojskowi brutalnie zawlekli aresztowanych do trzewi jakiegoś budynku. Dopiero wewnątrz ściągnęli nam opaski.

Komisariat policji naprędce przerobiono w wojskowe więzienie. Korytarze pełne były umundurowanych chłopaków dumnie dzierżących karabiny. Chwilę czekaliśmy na ich przełożonego. Był to wąsaty, nieco posiwiały facet o kaprawych oczach. Stanąwszy przed nami z grubym notesem, kazał kolejno się przedstawić. 

 – Możecie się bawić w cwaniakowanie – rzucił nam, nabazgrawszy coś ołówkiem. – Lewe nazwiska, fałszywe dokumenty. Ale to nic nie da. Jeśli już nie wiemy, kim jesteście, to wkrótce i tak nam to pięknie wyśpiewacie. Odprowadzić ich! 

 

 Boję się umierać. Boję się, czekającej po śmierci pustki. Czarnego bezmiaru, Nieistnienia. Nie wierzyłem w Boga. Tylko człowiek mógł wymyślić sobie niematerialnego, wszechwiedzącego sędzię. Konstrukt tyleż abstrakcyjny, co pokrzepiający. Wydający wyrok za dokonane za życia przewiny. W niesprawiedliwym świecie perspektywa sądu ostatecznego była kuszącym fantazmatem.  

Połamane palce i żebra. Poparzone genitalia, uszy i język. Rany po gaszonych na ciele papierosach. Wybite zęby. Wszystko to jest odległe. Przypomina pogłos z innego świata. Świadomość stoi gdzie indziej. Spogląda mimowolnie na tę tragikomedię i głowi się nad tym, co stanie się, gdy leżąca na posadzce istota wreszcie wyzionie ducha. 

 

Żołnierze pchnięciami karabinów zaprowadzili nas do położonych w piwnicy cel. Cuchnęły wyziewami trzymanych tu osadzonych. Umieszczono mnie z dogorywającą w kącie kobietą. Leżała we własnych wymiocinach. Być może kiedyś była piękna, ciągłe bicia, wraz z pozostawionymi po nich siniakami i złamaniami, wypruły jednak z niej całą urodę. Przypominała rzuconą o ścianę kukłę. Chyba gorączkowała, bo ciągle mamrotała pod nosem coś o jej synku. 

– Z nią nie porozmawiasz – oznajmił oparty o ścianę mężczyzna. – Jest w takim stanie od wczorajszego przesłuchania. Wcześniej też gadała od rzeczy, ale wtedy jeszcze miała dość siły na nerwowe łażenie. A teraz, no sam widzisz. – Rozłożył ręce.

Nazywał się Ernesto i przed aresztowaniem napisał parę tomików wierszy. Jeden z nich został nawet wydany przez jakąś niszową oficynę we Francji. Poezja jednak nie starczyłaby mu na wyżycie, popełniał więc felietony dla lewicujących tygodników, a czasem tłumaczył też artykuły z amerykańskich gazet. Dzięki temu mógł pozwolić sobie na wygodne mieszkanie, dobre papierosy i pełen żołądek. 

Złapali go, gdy próbował przekroczyć granicę. Myślał, że uda mu się przechytrzyć kontrolę, ukrywszy się na pace ciężarówki wiozącej kradzioną elektronikę. Kierowca odbierając od niego gotówkę zapewniał przecież, że celnicy są przekupieni i nikt nie sprawi im żadnych kłopotów. Coś musiało się jednak w międzyczasie zmienić. 

Ernesta trzymali od tygodnia. Bili go parę razy dziennie, raz razili prądem. Ale i tak miał szczęście. Drugiego dnia jeden z przesłuchujących go żołnierzy skojarzył, że Ernesto to poeta. Dla żartu kazał mu więc rymować zeznania. A że ten potrafił zarymować, szybko stał się swoistym pupilem.

– Traktują mnie łagodniej – mówił, masując ramię. – Chyba wystarcza im sama moja uległość. To, że daję się tak spektakularnie ośmieszyć. Ale wolę ośmieszenie, niż śmierć. A godność i tak jest przereklamowana.

Mimowolnie się z nim zgodziłem. Miał rację. W końcu czy istnieje coś szlachetniejszego niż oddanie życia za ideały? Czym jednak jest gest protestu wykonany w próżni? Niezarejestrowany przez świadków, nieuwieczniony na fotografiach? Kolejnym symbolem w kakofonii symboli, bezwartościowym abstraktem.

 

Zastanawiam się, czy będzie o mnie pamiętać. Chcę by ktoś o mnie pamiętał. By ktoś na mnie czekał. By ktoś mnie szukał. A gdy poszukiwania okażą się bezowocne, by walczył o prawdę. Pytał o zbiorowe mogiły, protestował na placach, walczył o pamięć. Tylko o to proszę. Tylko to mi zostało. Gdy moje ciało stanie się nawozem, gdy już rozpuszczę się całkowicie, niech wspomnienie mojego imienia będzie miało jakąś wartość. Niech moja śmierć ma jakąś wartość.

Słyszę nad sobą ich szydercze śmiechy. Rzucane obelgi. Ktoś trąca mnie podeszwą buta. Sprawdza, czy dalej tu jestem. Nie mam na nic siły. Cały płonę. Wszystko parzy. Ciało to tylko wehikuł. Ciało obumiera, ale jaźń jest w nim tylko pasażerem. Rejestruje wszystkie bodźce. Jest jednak daleko. I odpływa coraz dalej.

Nie miałem taryfy ulgowej. Bili mnie z całą mocą. Razili prądem. Łamali palce. Gasili papierosy na tułowiu i ramionach. Kilka razy gwałcili. Traciłem rachubę czasu. Czy tkwiłem tam kilka dni, czy kilka tygodni? Może minęły miesiące? Może lata? Z każdą sesją obojętniałem. Zamykałem się w sobie. Tortury znosiłem coraz lepiej. Choć pewnie raczej tak mi się tylko zdawało. Dalej krzyczałem, dalej kwiliłem, ale gehenna zdawała się być odległa, tak jakby to nie mnie podtapiali. Tak jakby to ktoś inny otrzymywał kolejne ciosy. 

Gdy przenieśli mnie na stadion, wiedziałem już, że koniec był blisko. Oswoiłem się z tą myślą. Że nic po mnie nie będzie. Że będę tylko plamą zapomnianą w odmętach historii. Narodzonym nienarodzonym. Zapomnianym przez świat trupem. W beznadziei odkryłem wolność. Ciało to tylko wehikuł. Nie boi się spowiedzi, ten który nie zgrzeszył. Nie zgrzeszył ten, który się nie narodził.

Ale teraz… 

Teraz znów się boję.

Koniec

Komentarze

Dziwne, że do tej pory nie trafił się ani jeden komentarz, wpadłam więc nadrobić ten brak.

Podoba mi się sposób, w jaki jest napisany ten tekst, zwłaszcza porównania z samego początku. Jest tutaj parę zdań, które swoim znaczeniem głęboko do mnie przemawiają. Choć opisów tortur trochę tu za dużo, jak na mój gust. Jednak, niestety, nie zauważyłam nigdzie fantastyki :(

deviantart.com/sil-vah

@Silva

Cieszę się, że opowiadanie nie okazało się być stratą czasu. Sceny tortur wydawały mi się być potrzebne. Szczególnie, że bazują na prawdziwych relacjach dysydentów. Takie podkreślenie bestialstwa. Może nie jest zbyt intuicyjne publikowanie opowiadanie niefantastycznych na portalu nowej fantastyki, ale chyba nie stanowi tu to żadnego wykroczenia. Przynajmniej taką mam nadzieję :P

Witaj magicznywojtek !!!

 

Chylę czoła, bo tekst ma dużą wartość dydaktyczną :) Czytało się bardzo dobrze, wciągnęło mnie. Opisy są mocne ale oddają prawdę. Daję ocenę 5.

 

Pozdrawiam!!!

Jestem niepełnosprawny...

Cóż, Magicznywojtku, nie jest to opowiadanie, o którym można powiedzieć, że czyta się je z przyjemnością. W dodatku jest całkiem pozbawione fantastyki. Rozumiem Twoją potrzebę opisania przedstawionych zdarzeń, ale uważam też, że portal NF nie jest najlepszym miejscem do prezentowania podobnej twórczości.

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia.

 

roz­ta­piam się ni­czym ze­ga­ry Dalíego. → …roz­ta­piam się ni­czym ze­ga­ry Dalego

 

Oboje wy­bu­chli­śmy śmie­chem… → Oboje wy­bu­chnęli­śmy śmie­chem

 

Po­stęp może po­ko­nać tylko salwa z ka­ra­bi­nu. → Z jednego karabinu nie można oddać salwy.

Za SJP PWN: salwa 1. «jednoczesny wystrzał na komendę z wielu karabinów lub armat»

 

Nożem zdzie­ra­ją ubra­nia→ Nożem zdzie­ra­ją ubra­nie

Ubrania wizą w szafie, leżą na półkach i w szufladach. Odzież, którą mamy na sobie to ubranie.

 

Więk­szość sie­dzia­ło w ce­lach. → Piszesz o większości, która jest rodzaju żeńskiego, więc: Więk­szość sie­dzia­ła w ce­lach.

 

Mie­li­śmy być świa­do­my ich po­tę­gi. → Mie­li­śmy być świa­do­mi ich po­tę­gi.

 

Wie, że gdzieś w kącie leży kubeł lo­do­wa­tej wody, która runie na niego… → Wie, że gdzieś w kącie stoi kubeł lo­do­wa­tej wody, która lunie na niego

Z leżącego kubła woda wylałby się.

 

Z kciu­ka prze­cho­dzą do palca wska­zu­ją­ce­go. → Po kciuku prze­cho­dzą do palca wska­zu­ją­ce­go.

 

ob­rzu­ci­ła mnie tym swoim pięk­nym spoj­rze­niem… → Zbędny zaimek – czy obrzuciłaby go cudzym spojrzeniem?

 

ostu­dza­jąc na­ra­sta­ją­cy we mnie gniew. → …stu­dząc na­ra­sta­ją­cy we mnie gniew.

 

Nie ważne, czy minie kilka ty­go­dni→ Nieważne, czy minie kilka ty­go­dni

 

Nie ważne, co dzie­je się teraz. → Nieważne, co dzie­je się teraz.

 

Zmę­cze­ni po­ło­ży­li­śmy się na cia­snym łożu. → Łoże nie może być ciasne.

Za SJP PWN: łoże 1. «szerokie, przestronne łóżko»

 

Żoł­nie­rze nie­raz my­li­li się i tor­tu­ro­wa­li tę samą osobę za dwie. → A może: Żoł­nie­rze nie­raz my­li­li się i drugi raz tor­tu­ro­wa­li tę samą osobę.

 

sta­wia­li w sze­re­gu i li­kwi­do­wa­li salwą z ka­ra­bi­nu. → Nie może być salwy z jednego karabinu.

 

Jeśli już nie wiemy, kim je­ste­ście… → Jeśli jeszcze nie wiemy, kim je­ste­ście

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hej, hej,

 

jak dla mnie zabrakło w tym tekście akcji, myślę, że to bardziej tekst społeczny, fabuła jest tylko pretekstem, do ukazania swoistej “pożerającej własne dzieci” rewolucji. No i oczywiście brak fantastyki jest mocno odczuwalny, tak jak napisała wyżej Reg, również nie uważam, że NF to właściwie miejsce dla tej historii.

 

Dodatkowo wg mnie tekst powinien mieć oznaczenie w przedmowie oraz tytule “18+” z uwagi na seks i sceny przemocy.

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Brakuje historii, brakuje fantastyki, jest ideologia.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Brak fantastyki, a przede wszystkim za dużo przemocy.

Można przedstawić brutalność, jasne, ale jej ilość w tekście trochę się wylewa i mam wrażenie, że za wszelką cenę chciałeś zszokować czytelnika, co uważam za kiepski pomysł. Niedopowiedzenia i ważenie na słowa spełniłoby się w tym wypadku zdecydowanie lepiej. 

Nadzieje chyba się spełniają, skoro jest ich coraz mniej.

Nowa Fantastyka