„Wtedy to leżała w nim na czatach cząstka człowiecza, śledziła wilka, nazywała go bydlęciem i bestią, psuła i zatruwała mu każdą radość czerpaną z prostej, wilczej, dzikiej natury”.
Hermann Hesse, „Wilk Stepowy”
***
Bolało.
Bolało, ilekroć odrywał wzrok od pożółkłych liści drzew i wracał nim do tak dobrze znanych mu drogich rysów twarzy.
Petra siedziała naprzeciw niego. Wiklinowy, bujany fotel skrzypiał z cicha, gdy kołysała się w rytm podmuchów wiatru ciągnących znad jeziora. Patrzyła tępo przed siebie, zawiesiwszy spojrzenie na nieokreślonym punkcie za plecami Ottona. Nie walczył o jej uwagę. Mówił rzadko, bo do rozmowy trzeba dwojga. Monologi nie były jego mocną stroną.
Mimo to odwiedzał Petrę, kiedy tylko mógł. Ponoć stanowił wyjątek. Wizyty u obłąkanych żon szybko przykrzyły się innym mężom. Lecz nie jemu. Niczego nie wyglądał tęskniej niż spokoju w ogrodzie Szpitala Psychiatrycznego im. Hermanna Rorschacha. Zwykle zastawał Petrę taką, jak dziś – siedzącą na werandzie w czarnej, zapinanej pod szyją sukni, z siwymi włosami upiętymi w kok, martwym spojrzeniem piwnych oczu i spokojem zastygłym w głębszych z roku na rok zmarszczkach.
Cmoknąwszy żonę w czoło, zwykle siadał naprzeciw, zapalał fajkę i nieruchomiał w skrzypiącej wiklinie, grzęznąc w ciszy, wspomnieniach i ułudzie bezpieczeństwa, które dawały mu te wizyty. Nigdzie bowiem nie czuł się bardziej na miejscu niż w tym ogrodzie, na tej werandzie, a zwłaszcza – przy tej kobiecie.
– Czemu tak wcześnie? – zapytała Petra po kwadransie milczącego tête-à-tête.
– Później mam robotę. Wiesz, służba nie drużba.
– Nie lubię rano. Mgła jeszcze. Od jeziora i lasu ciągnie.
Istotnie, o tej porze mgła dość gęsto zasnuwała jeszcze ogród, nadając mu tajemniczą aurę.
– Wiem, Petro. Siostra Ursula wspominała. Postaram się przychodzić później.
Nie odpowiedziała, znów utkwiwszy wzrok w dali.
Chwilę później drzwi werandy otworzyły się, a w progu stanął młokos w granatowym uniformie. Mnąc czapkę w dłoniach, ruszył nieśmiało naprzód. Wnosząc po jego minie, sprawa nie cierpiała zwłoki.
Westchnąwszy, Otto wstał z fotela, obciągnął marynarkę i zerwał z oparcia płaszcz, zaś sfatygowany melonik wsunął sobie pod pachę. Niby świętą relikwię, ujął z namaszczeniem bezwładną dłoń Petry i złożył na niej wilgotny pocałunek.
– Muszę iść. Zajrzę w przyszłym tygodniu – szepnął.
– Później. Gdy minie mgła – odparła sennie.
Młody policjant wyprężył się przed Ottonem jak struna i zasalutował. Jako zwykły krawężnik był mu winien szacunek, wszak polityczni stali w hierarchii dobre cztery szczeble wyżej.
– Czego? – burknął, wymijając chłopaka.
– Morderstwo, komisarzu Steinberg! Okropne, krwawe morderstwo!
– Ciszej, durniu, i bez epitetów. Gdzie?
– W operze, panie komisarzu. Na Rosengasse.
– Rosengasse, powiadasz – cmoknął. – Ofiara?
– Freiherr von Petz – odrzekł młodzian, zniżając głos. – Ponoć spadł z dachu, lecz…
– W końcu coś ciekawego – przerwał mu Steinberg. – Ale wystarczyło zadzwonić.
***
Mżyło, gdy wysiadał z automobilu przed imponującym gmachem Opery Cesarskiej. Bywali tu z Petrą. Nieczęsto, bo bilety nie leżały na ulicy, ale bywali. Petra kochała operę.
Rozchlapując kałuże, ruszył żwawo przed siebie, bez trudu odszukawszy krwawe lądowisko von Petza. Wszak tłum gapiów obok szczerzącej się kolumnami fasady nie stał tam, by podziwiać front budowli.
Sterowiec patrolowy płynął spokojnie nad miastem. Otto powiódł wzrokiem od operowego, pokrytego patyną dachu aż po bruk, zawieszając spojrzenie na każdej z czterech kondygnacji budynku. Wszystko zdawało się na miejscu, choć przecież gdzieś stamtąd arystokrata skoczył w objęcia śmierci. Bądź go w nie pchnięto.
Warcząc rozkazy i nie żałując łokci, Otto przedarł się przez ciżbę. Nad rozsmarowanym po chodniku ciałem kucali już chłopcy z wydziału zabójstw. Ich obecność zapewne dziwiłaby Steinberga, gdyby nie uprzednia pogadanka z młodym policjantem. Pozornie bowiem Freiherr von Petz był klasyczną ofiarą samobójstwa. Leżał na brzuchu w kałuży krwi z połamanymi, nienaturalnie wygiętymi kończynami. Jego twarz pozostawała wprasowana w bruk, a elegancki frak mienił się szkarłatem.
Nadzorujący oględziny sierżant zbliżył się do Ottona. Skinął mu uniżenie głową i zdjął melonik, obnażając łysinę. Steinberg znał go. I nie lubił.
– Czemu go ruszaliście, Fuchs? Palce was świerzbiły? – warknął.
– My nie…
– To jak go rozpoznaliście? Po butach?
– To Bauer taki ciekawski. – Sierżant wskazał stojącego na uboczu blondyna o nietęgiej minie. – Zrzygał się, ledwie odwrócił ciało.
– Na cholerę go z powrotem odwracał? Żebym się nie połapał?
Sierżant spuścił wzrok, w nerwach szarpiąc kozią bródkę.
– Bauer! – krzyknął Otto. – Do ciebie mówię, chłopcze! Pokaż nam facjatkę denata. Niech no zażyje słoneczka. Mało go dziś, ale zawsze coś.
Blondyn spojrzał z lękiem na sierżanta, a gdy pojął, że nie otrzyma odeń wsparcia, ruszył niechętnie ku ciału. Otto parsknął na widok rozdygotanych, pałąkowatych nóg policjanta. Zwrócił się do Fuchsa:
– Zabierz mi stąd tych ludzi. Rozumiem, że już po rozpytaniu?
– N-nie… Czekaliśmy na komisarza…
– Zdecyduj się, Fuchs. Albo macie politycznych w dupie, albo respektujecie wytyczne – syknął. – Rusz się. I wyślij część chłopców do opery, za godzinę chcę mieć całą obsługę na Schwarzgasse. Zanim kulturalni zwalą mi się na łeb.
Sierżant skinął głową i ruszył spełnić rozkazy. W międzyczasie pod operę dotarło wsparcie, z którym policjanci łatwo opanowali tłum i mogli zabrać się za poszukiwanie świadków. Otto zaś przystąpił do oględzin ciała, odwróconego na wznak drżącymi dłońmi Bauera.
– Byliśmy pewni, że skurwysyn sam skoczył – mruknął młodzieniec. – Że to kolejny cholerny samobójca.
– A cóż ci, chłopcze, szkodzą samobójcy? – zapytał, kucając przy zmasakrowanym truchle.
Także od frontu von Petz wyglądał na klasyczną ofiarę grawitacji. Zmiażdżony nos i usta, połamane zęby, pęknięta czaszka wyraźnie odkształcona w miejscu kontaktu z brukiem. Tezie tej przeczył jednak pewien szczegół – rozległa rana piersi, wyzierająca spod porwanego fraka i koszuli.
– Jak to, co mi szkodzą? – zdziwił się Bauer. – To ohydni, parszywi tchórze. Wrzód na zdrowej tkance społeczeństwa.
Otto parsknął w głos, nie przerywając badań. Rana miała poszarpane krawędzie, jakby od pazurów. Nie to było jednak najciekawsze. Steinberg wsunął dłoń między frędzle zakrwawionej skóry, w głąb obnażonego wnętrza. Kątem oka dostrzegł, jak Bauer zielenieje.
– Wrzód, powiadasz? A ja sądziłem, że lwia część tego twojego społeczeństwa może się od samobójców uczyć – mruknął.
Jego dłoń prześlizgnęła się między ostrymi krawędziami połamanych żeber i… trafiła na pustkę.
– Uczyć, panie komisarzu? Wybaczcie, ale niby czego?
Von Petzowi wyrwano serce. Przed czy po upadku – tego Steinberg na razie nie wiedział. Wyjął dłoń z trzewi arystokraty i podniósł się z kucek. Jeszcze raz obejrzał truchło. Liczba niewiadomych przytłaczała. Stolica rojna była od wszelkiej maści zorganizowanych bądź niezrzeszonych sabotażystów, konspiratorów i buntowników. W większości znał metodykę ich działań, rozumiał dawane władzy bądź ludowi sygnały i pojmował sens stosowanej symboliki. Tym razem był w kropce. Wiedział, że to jedna z tych spraw, w której morderca nie zechce przedstawić mu się z imienia i nazwiska.
Otto nie zaszczycił Bauera odpowiedzią, dziwił się zresztą, że w ogóle wszedł z nim w polemikę. Mijając go, wytarł skrwawioną dłoń o klapę jego munduru. Dołączył do chłopców Fuchsa, krzykiem i pałką egzekwujących od gapiów dyscyplinę.
– Jak tam? Mamy jakichś świadków? Ktoś coś widział, ktoś coś słyszał? – Przemknął wzrokiem po twarzach cywili.
– Jak zwykle – bąknął Fuchs. – Chętnych do spowiedzi brak.
Steinberg przespacerował się przed stadkiem mieszkańców, którzy stopniowo zaczęli orientować się w swym położeniu. Początkowe zaaferowanie prysło.
– Nie ma rady! Trzeba dać im konfesjonał – rzekł z uśmiechem Otto. – Proszę państwa pod ścianę. Żywiej, żywiej! – Klasnął w dłonie, a policjanci zepchnęli gapiów pod fasadę kamienicy. – Co piątą osóbkę zapraszam na Schwarzgasse. Departament Policji Politycznej ugości was po królewsku. Reszta pokryje koszty wiktu, opierunku i… lekarza. Jak pewnie wiecie, spowiedź bywa bolesna. A pokuta… oj, nawet bardziej – rzucił w stronę lamentującego tłumu, z którego ludzie Fuchsa konsekwentnie odławiali co piątego pechowca.
***
Stał przy krawędzi operowego dachu, a wiatr wzdymał poły rozpiętego płaszcza. Otto szukał tu odpowiedzi na pytania o tożsamość sprawcy, jego motywy, powiązania, bliższe i dalsze konsekwencje zbrodni. Sam dobór ofiary był mocno zagadkowy. Von Petz wszak, choć szlachetnej proweniencji i względnie majętny, nie wydawał się Steinbergowi szczególnie łakomym kąskiem. Nie bywał na balach, nie spiskował po klubach, nie zadawał się z damami powszechnie znanej konduity, umiarkowanie sprzyjał cesarzowi, lecz w politykę mieszać się nie zwykł, podobnie jak angażować w sprawy i sprawki stołecznej socjety. Do miasta przyciągały go jedynie teatr i opera. Na co dzień wolał wiejską sielankę.
Dlaczego więc on? I czemu w taki sposób? Otto daremnie szukał poszlak. Owszem, przy granitowym gargulcu znalazł kałużę krwi, a jej rozbryzgi dostrzegł także na zielononiebieskiej płaszczyźnie dachu i powykrzywianych gębach rzygaczy. Lecz nic poza tym. Żadnych odpowiedzi.
Poza jedną, tą przemilczaną, nieudzieloną Bauerowi na jego młodzieńcze, głupie pytanie.
Czego może nauczyć samobójca?
Steinberg spojrzał w dół, na mrówczą pracę policjantów i rozpacz pędzonych do automobili świadków. Podniósł wzrok na szarzyznę ulic, kamienicznych pierzej i stołecznego nieba.
„Konsekwencji” – odrzekł Bauerowi w myślach, po czym zszedł z dachu.
Miał ludzi do przesłuchania.
***
W katowni cuchnęło tytoniem i krwią. Szare obłoki dymu kłębiły się pod sufitem, jakby spaść miał z nich zaraz ciężki, smolisty deszcz. Dwóch policjantów siedziało naprzeciw skutego kajdankami starca. Łysa żarówka migotała nad wąskim, kulawym stołem.
Steinberg odpoczywał w ciemnym kącie pokoju i pykał fajkę. Był znużony godzinami bezowocnych indagacji. Przesłuchiwanych albo szkolono, jak wytrzymać przypalanie papierosami, wyrywanie zębów i miażdżenie palców, albo po prostu nic nie widzieli. Ottona frustrowało, że śledztwo nie posuwa się naprzód. Może gdyby kulturalni nie zwędzili mu najbardziej obiecujących świadków…
Departament Policji Kulturalnej, w skrócie DPK, lubił bruździć politycznym. Obie formacje zajmowały ten sam szczebel w hierarchii, a ich kompetencje się przenikały. Kulturalni wyłazili ze skóry, by napsuć konkurentom krwi, choćby poprzez pretensje do świadków, którzy nagle okazywali się tajnymi współpracownikami DPK. Rzecz jasna polityczni w odwecie czynili tak samo.
– Co widziałeś?! – ryknął na przesłuchiwanego Strobl, tępe bydlę o sadystycznym zacięciu. – Pracujesz tam, do cholery, czy nie?!
– Pracuję, tak, pracuję… – wymamrotał tamten, kuląc się na rozklekotanym zydlu. – Ale n-nie widziałem…p-pana von P-Petza…
Strobl nagle chwycił stolik i zwalił go na bok, torując sobie drogę do świadka.
Otto cmoknął z niesmakiem.
– Wystarczy. Wyprowadzić – mruknął spod ściany. – I posprzątać, nie będę siedział w tym chlewie. Z następnym świadkiem rozmówię się osobiście.
Ani Strobl, ani jego kompan nie oponowali. Wynieśli starca, przetarli śmierdzącą szmatą podłogę i ustawili meble na pierwotnych miejscach. Gdy skończyli, do pokoju wprowadzono niejakiego Hahna, operowego stróża, który spóźnił się na poranną zmianę i został odłowiony z kręgu gapiów.
Skryty w mroku, Steinberg z uwagą przyglądał się wchodzącemu. Patrzył, jak strażnicy sadzają go na zydlu, jak częstują serią kuksańców i kopnięć. Krępy mężczyzna przyjmował to niewzruszenie, wręcz butnie.
Otto odczekał dłuższą chwilę po wyjściu strażników. Chciał, by ofiara dojrzała. Zniecierpliwienie i strach przed nieznanym kiełkowały z różną prędkością – u jednych rychło, u innych zaś dopiero po kilku dniach aresztu. Mimo wszystko warto było podsycić je tuż przed przesłuchaniem.
Nie minął kwadrans, gdy Hahn począł się rozglądać, wiercić i chrząkać. Urządzenie pokoju, panujący w nim zaduch i jęki dochodzące zza ściany zaczynały przynosić efekt. Trzeba jednak było drugiego kwadransa, by operowemu stróżowi zupełnie puściły nerwy.
– Długo mnie tu będziecie trzymać?! Mam robotę, dzieci do wykarmienia! Kto mi dniówkę wypłaci?! Wy?!
Nikt nie odpowiedział.
– Uczciwych ludzi ściągacie z ulicy, wywozicie diabli wiedzą gdzie, a teraz co?! Rozmyślili się, wielcy panowie polityczni?!
– Bynajmniej – rzekł w końcu Steinberg.
Hahn wzdrygnął się na dźwięk jego głosu. Otto ruszył powoli naprzód, dbając by każdy krok wybrzmiewał głośno i wyraźnie. Obszedł Hahna od tyłu, minął stolik i usiadł naprzeciw stróża. Zajrzał mu głęboko w oczy. Patrzył długo, wzrokiem szarym i zamglonym jak szpitalny ogród, weranda i przeszłe dni.
Podziałało. Stróż skurczył się, zgarbił, zaklął i westchnął.
– Dobrze, już, dobrze. Co chcecie wiedzieć?
Otto wciąż uporczywie milczał.
– Widziałem go. O to wam chodzi, tak? Tak?
Steinberg walnął lewą pięścią w stół. Kawał dębiny odpadł od blatu i zastukotał na podłodze. Strumień gorącej pary buchnął z wywietrzników w rękawie Ottonowego płaszcza, gdy trybiki mechanizmu dostosowywały się do nowej pozycji ramienia.
– Chcemy prawdy, Hahn. Nagiej prawdy – syknął.
– Wyznam wszystko – zadeklarował Hahn, mimo lęku w oczach.
– Zamieniam się w słuch.
– Wiecie, że zmianę o ósmej zaczynam. Wiecie, że o ósmej mnie w operze nie było. Zapiłem wczoraj, kum wpadł z okowitką, na wspominki się zebrało…
– Do rzeczy.
– Wpół do dziewiątej byłem dopiero na Rosengasse. Gazetkę jeszcze u Karla na rogu kupowałem, kiedy coś mnie podkusiło i rzuciłem okiem na operę. Zastygłem, jak słup soli jakiś, Karl mi gazetkę podaje, a ja nic.
– Bo?
– Coś się działo na dachu. Ruch jakiś, a widzieliście, by ktoś po dachach dla zabawy skakał? Mrużę oczy, wzrok wytężam, a tam człek jakiś na gargulca się wspina. Myślę sobie, no zleci, kark skręci, tyle będzie.
– I zleciał – mruknął Otto znużony.
– Ano nie.
– Nie?
– Nie. – Hahn pochylił się nad stołem i zniżył głos. – Podchodzę bliżej, patrzę, a na dachu nie jedna, a dwie postaci siedzą! Tyle że ta druga dziwna jakaś, wielka i cała czarna. Ale nie czarna, jak to ludzie zwykli, w płaszczu czy we fraku ciemnym, ale cała w mrok odziana.
– Konfabulujecie, Hahn – warknął Steinberg, a para znów buchnęła spomiędzy szwów płaszcza.
Hahn skulił się, pochylił łysawą głowę.
– Nie, przysięgam! To ta postać dopadła von Petza!
Steinberg milczał chwilę, układając w głowie rewelacje stróża. Żaden świadek ich nie potwierdził. Mimo wszystko Otto odnosił wrażenie, że to Hahn jako jedyny nie łże.
– To… monstrum. Jak wyglądało?
– Z daleka patrzyłem, jakieś kontury, gmatwaninę widziałem, ale nic konkretnego. Że to Freiherr von Petz, ba, że to szlachetka w ogóle, dowiedziałem się, jak mnie tu już wieźliście.
– Gardzicie szlachtą, Hahn? – zapytał Steinberg. – Cieszy was ta śmierć? Może żałujecie, że to nie wy sprzątnęliście błękitnokrwistego?
– Co? – Stróż wybałuszył oczy. – Ja? Nie… nigdy w życiu!
– Strobl! – zawołał Steinberg. Śledczy w mig zmaterializował się w progu. – Zostawiam panów, mam coś do załatwienia – rzucił na odchodne.
***
Morderczy prawy prosty wstrząsnął światem Steinberga. W ostatniej chwili uniknął lewego sierpa, który jak nic zwaliłby go z nóg. Zreplikował serią ciosów na korpus przeciwnika – barczystego zawalidrogi o żółtych ślepiach gada. Obita wątroba ucierpiała, zbombardowany splot słoneczny nie pozwalał złapać tchu, a w oczy bestii zajrzało widmo porażki.
Publika, ciasnym kręgiem otaczająca walczących, ryczała nieludzko, bluźniąc i chlapiąc piwem. Pod nogami Steinberga wylądował kufel. Szkło rozprysło się w drobny mak. Otto rzucił tłumowi wściekłe spojrzenie, co przypłacił mocnym hakiem na podbródek. Zatoczył się, ale ustał. Wiedział, że musi szybko skończyć walkę. Napięcie w piwnicy rosło.
Unikiem wywinął się spod wściekłej kombinacji krótkich prostych. Trybiki lewej ręki zarzęziły z cicha, zębatki pokąsały stal, a para buchnęła, furkocząc pasami porwanej koszuli. Metalowa pięść łupnęła draba w szczękę z szybkością gromu. Kość pękła, a przeciwnik Steinberga padł mu do stóp z wywalonym na wierzch, rozwidlonym językiem.
To nie przypadło do gustu klienteli „Alptraumbeisla”. Krąg począł się ścieśniać, pięści widzów zaciskać i wznosić ku sufitowi, nogi krzeseł i stołów tracić swe pierwotne przeznaczenie. Fala gniewu wezbrała wokół komisarza, szalonego na tyle, by zapuścić się do miejsca schadzek wywrotowców, szpiegów, morderców i terrorystów, połączonych jedną ideą – nienawiścią do cesarza i jego sług, w tym zaś przede wszystkim do politycznych.
Czy zatem Otto szukał w „Alptraumie” guza? Być może. Ale nie taki był główny motyw jego działań. Liczył bowiem na małą bójkę, w której zostanie zaatakowany jako pierwszy. Wówczas polityczni zyskaliby błogosławieństwo „góry”, by przyskrzynić każdego, kto podniósł rękę na policjanta. Innymi słowy – Steinberg miałby pełne prawo wywrócić „Alptraumbeisla” do góry nogami. Czy mógł uczynić to bez całej tej szopki? Oczywiście. Lecz szczęśliwie minione dwie wojny domowe skutecznie hamowały podobne zapędy, zaś „góra” bała się zamieszek. Nawet jeśli nie chciała tego przyznać.
Zastanawiać mogło, dlaczego Steinberg nie przysłał do lokalu podwładnych, jak uczynił w apartamencie von Petza w hotelu „Höckerschwan”. Otto tego nie roztrząsał. Cieszył się walką w perwersyjny, zwierzęcy sposób. Z pasją tłukł trupioblade oblicza, wybijał nawykłe do ludziny zęby, łamał szczęki, łuki brwiowe i haczykowate nosy. Czerwona i czarna krew zachlapywała mu oczy, szponiaste łapska targały odzienie, a obcobrzmiące szepty rzucały nań klątwy. Miał to za nic. Znów był na froncie, znów walczył o życie i je odbierał. Przeciwnik się nie zmienił, nienawiść została tożsama. Jakże szybko owionął go smród okopów, potu, fekaliów i gnijących ciał. Jakże tamten ból przypominał Ottonowi ten, gdy cios holdy rzucił go na kolana, a kopniak fafnira wgniótł w posadzkę niby robaka. Wyrwał się spod gradu uderzeń i dobył rewolweru. Metalowe, połyskujące platyną ramię drżało, gorące od pary i cuchnące smarem.
Zbity w kupę wróg wyczekiwał jego ruchu. Szkarłatne, srebrne i czarne jak noc, hipnotyczne ślepia wwiercały mu się w mózg. Czyżby dziś postęp ulec miał starej, ciemnej magii?
– Mało ci, hyclu? – zapytał, wychodząc na czoło grupy, brodaty niks o spuchniętej twarzy i wodnistych oczach. Z jego zgrzebnej, przepasanej liną szaty obficie ściekała woda. – Z bronią w ręku toś odważny, co? Reszta hycli pewnie czeka za ścianą. Sprytnieście to sobie ułożyli.
Niks kroczył zuchwale, a oczy nabiegły mu krwią. Steinberg nie cofał się, był gotów do dalszej jatki. W bębenku rewolweru tkwiło sześć kul. W pochewce na udzie czekał krótki nóż. Sztuczne ramię ostygło, pokłady pary kłębiły się w miedzianych rurach.
– Wołaj ich, wołaj śmiało – syknęła zza pleców niksa zakapturzona, smukła holda. – Chętnie was pokosztuję.
Atmosfera gęstniała, a staromagiczni wciąż napierali. Otto czuł, że traci kontrolę, że nad bójką zawisło duszące widmo kaźni.
Ulgę przyniósł Steinbergowi nagły powiew chłodu ciągnącego od drzwi. Ze zdziwieniem patrzył, jak żelazna, zdawałoby się, determinacja przeciwników, kruszeje z każdym krokiem. Zmory, alpdrücki, holdy i golemy chyłkiem wracały na pierwotnie zajmowane miejsca. Przewaga topniała, choć Otto nie pojmował czemu. Po chwili stał przed nim już tylko brodaty niks.
I ktoś, kto krył się za jego plecami.
Chłód zastąpił trzaskający, wprawiający w dygot mróz. Przyobleczona w czerń postać wyrosła zza brodacza. Śnieżnobiała twarz zawisła mu nad głową jak uliczna latarnia, lecz z pustych, zasinionych oczodołów nie padł choćby promień światła. Jasne, łyskające złotem pukle spłynęły na lico Ingi von Strigg, muskając ostrą linię żuchwy. Bordowe, rozciągnięte w szerokim uśmiechu wargi obnażyły cztery rzędy ostrych zębów.
W „Alptraumie” zapadła grobowa cisza. Niks zatrzymał się i rozejrzał na boki, odkrywszy widać nagły brak wsparcia. Jego jedyną, niewykorzystaną szansą była ucieczka. Zamiast tego odwrócił się na pięcie i spotkał twarzą w twarz z podkomisarz DPK.
Von Strigg zaatakowała od razu. Wpiła się w szyję niksa, unosząc go znad posadzki. Brodacz nawet nie jęknął. Jego ciałem wstrząsnęły konwulsje, nogi wierzgały w spóźnionej próbie ucieczki. Po chwili obwisł w ramionach Ingi. Wypuszczone z uścisku ciało zwinęło się na podłodze jak brudna, mokra szmata.
Podniósłszy wzrok znad pozbawionego duszy ciała, Otto miał przed sobą już nie przerażającą, żywcem z koszmaru wyciągniętą postać, lecz zwyczajną blondynkę o niebieskich oczach i figlarnym uśmiechu, ubraną niecodziennie, bo po męsku. Von Strigg kciukiem otarła wilgotne kąciki ust i, podchodząc do Steinberga, wyjęła zza pazuchy papierośnicę. Po drodze nachyliła się nad świecznikiem, zaciągnęła odpalonym odeń skrętem, i stanęła przed komisarzem osnuta szarą mgiełką dymu.
– Komuś tu się przykrzy za biurkiem, co? – zapytała chropawym głosem. Chwilę patrzyła mu w oczy, jakby szukała w nich dawnej iskry. – Chodźmy, trzeba cię opatrzyć – dodała, po czym obróciła się na pięcie i ruszyła ku wyjściu z piwnic „Alptraumbeisla”.
Otto z wahaniem podążył jej śladem.
***
Opory nie minęły, gdy stanął u stóp kamienicy, w której mieszkała von Strigg. Inga znikła już w środku, z wnętrza echem niosły się jej kroki. Po chwili znużona twarz wychynęła przez szparę między framugą a drzwiami.
– Co ty, zgubiłeś się? Nie udawaj, że zapomniałeś piętra. No chodź! – rozkazała szeptem, by nie pobudzić śpiących sąsiadów.
Steinberg usłuchał. Coraz bardziej doskwierało mu zmęczenie i ból po walce w „Alptraumie”. Z rozciętego łuku brwiowego sączyła się krew, a stłuczone kolano co rusz odmawiało posłuszeństwa, nie wspominając o pomniejszych obrażeniach.
Z ulgą zamknął za sobą drzwi do mieszkania Ingi i rozsiadł się w miękkim, przyjemnie chłodnym fotelu w kącie salonu. Panował w nim mrok, z którym ledwo radziła sobie świeczka w kandelabrze na okrągłym stoliku. Steinberg zsunął się po oparciu fotela, przymykając oczy. W zakamarkach pomiętego płaszcza odszukał fajkę. Niestety była złamana, ktoś musiał nastąpić na płaszcz podczas awantury. Zrezygnowany, Otto sięgnął ku papierośnicy von Strigg. Bez pytania, jakby echo dawnych uniesień dawało mu prawo do bezczelności. Zapalił.
Inga weszła do salonu z naręczem bandaży, gaz i buteleczką spirytusu. Rozłożyła apteczny arsenał na stoliku, a sama przycupnęła na podłokietniku fotela, zakasawszy rękawy luźnej koszuli. Krawat miała obluzowany, błyszczące guziczki przy kołnierzu były odpięte. Otto spuścił wzrok.
– Jak mnie znalazłaś? – spytał, by przełamać ciszę i kłopotliwą bliskość Ingi.
– Pomyślmy… Gdzie polityczny szukałby winnych zabójstwa arystokraty? W kościele? Może na cesarskim dworze? Nie… czekaj…
– Czyli też dostałaś von Petza? Czemu?
– Och, Otto… – Inga parsknęła cicho. – Ty dostałeś go, bo to szlachetka, a ja, bo nie spadł z chlewu, tylko z dachu cholernej opery. Nie szukałabym w tym drugiego dna.
– Czyżbyś krytykowała cesarskie służby? Ocierasz się o konspirację.
– Dziś już chyba każdy jest podejrzanym, każdy ma swój ogon, swój cień, setkę uszu przylepioną do drzwi. Nic się nie stanie, jak czasem wymsknie mi się nieopaczne słówko – rzuciła cierpko. – A teraz zaciśnij ząbki. Będzie szczypało.
Zwilżyła gazę alkoholem i przyłożyła ją do brwi Steinberga, delikatnie ścierając zakrzepłą krew. Ottona przeszedł dreszcz, gdy zimne palce Ingi musnęły skórę. Choć umysł chciał zapomnieć, ciało pamiętało wszystko.
– Już nie udawaj, że boli – napomniała go. – Nie będę cię żałować. Nie te czasy, mój drogi.
***
– Co u ciebie słychać?
Inga spoczywała na szezlongu, ćmiąc papierosa. Otto siedział naprzeciwko, w tym samym fotelu co wcześniej.
„Już mi się nie śnisz” – chciał powiedzieć, lecz zmilczał.
– Po staremu – wydukał w końcu.
– A z Petrą?
– Bez zmian.
– Przykro mi.
Szukał w jej głosie nieszczerości, łgarstwa skrytego pod woalem współczucia. Rozstali się w dniu, gdy po powrocie do domu zastał Petrę siwą, milczącą i ślepą. Coś, w czym Inga widziała nowy początek, dla Ottona było końcem. Nie wyobrażał sobie ciągnąć romansu w takich okolicznościach. Inga ponoć rozumiała. Ale czego naprawdę życzyła Petrze, mógł się tylko domyślać.
– Von Petz… Macie jakieś tropy? – zmienił temat.
– Kulturalna ma pomagać politycznemu? – zadrwiła. – Nie. Nie mamy absolutnie nic. Informatorzy z opery ledwo go kojarzyli. Sam von Petz dla nas nie działał, nie mamy go w żadnych rejestrach. Tuszę, że i u was pusto.
– Zwykły, szary człowiek.
– A za wojny? Bo że był zeń cesarczyk, to wiem.
– Jakaś nędzna robota w zaopatrzeniu. Oficerski stopień miał, ale kariery to nie zrobił.
– Nie to co ty – rzekła Inga ni to z wyrzutem, ni to w żartach.
Nie zareagował na zaczepkę. Cisza spowiła pokój, z każdą chwilą zyskując na intensywności. Siedzieli tak w milczeniu, on – oficer jazdy, któremu za pierwszej wojny zaklęcie alpmanna oderwało rękę, i ona – więźniarka numer 8418 obozu dla staromagicznych w Regenbogen, gdzie za drugiej wojny funkcję raportowego pełnił nie kto inny, jak Otto. Tam się poznali. Dwie ofiary dwóch wojen, z których każda toczyła się o to samo. O magię, której staromagiczni strzegli przed złaknioną postępu tłuszczą, chcącą wykorzystać ją do rozwoju tego, co doczesne i materialne. O magię i pieniądze, które rzekomo mogli wyczarować znikąd, a którymi nie chcieli dzielić się z ludem głodującym na ulicy.
Otto nie wiedział, czemu to Ingę chciał akurat chronić. Zajedno było mu, co dzieje się z resztą osadzonych. Zwykle łatwo odwracał wzrok od okrucieństw blokowych, kierownika, czy komendanta. Ale nie, gdy dotyczyły Ingi. Wprawdzie nie mógł powstrzymać badań, jakie prowadzili na niej obozowi lekarze, ale gdzie tylko się dało, tam pilnował, by nie spotkała jej krzywda. Tylko dzięki temu przeżyła niewolę, a gdy czasy stały się sprzyjające, Otto wyjednał jej zwolnienie z obozu. Warunki były dwa – wydanie wszystkich obozowych spiskowców i bezwarunkowa służba cesarzowi. Inga zgodziła się bez namysłu. Czasem wypominała Ottonowi, że ją do tego zmusił. On twierdził, że dławią ją spóźnione wyrzuty sumienia.
– Co tak tyka? – spytał, nagle zirytowany natarczywym dźwiękiem.
– Ach, miałam ci pokazać! – zawołała, wstając z szezlonga.
Otto ruszył niepewnie jej śladem. Przeszła do sypialni i pochyliła się nad stojącym na komodzie, przypominającym maszynę do pisania urządzeniem ze szklaną, elipsoidalną bańką i miedzianym ustnikiem. Tykanie dobiegało spod bańki, gdzie malutka igła skakała po rozpiętej kartce papieru, dziurkując ją ze zmienną częstością. W środku elipsoidy unosiła się ciemna chmura, przywodząca na myśl znajomą Ottonowi twarz niksa.
– Co to, u licha?!
– Seelensauger. Wielki sukces cesarskich naukowców. Owoc eksperymentu numer 8418 – odparła zagadkowo. – Skradziony z obozu, po latach odnaleziony przez bohaterską sierżant DPK, awansowaną na podkomisarza mimo jej wątpliwych powiązań. Później znów zniknął, tym razem z magazynu Departamentu. – Posłała Steinbergowi szelmowski uśmiech.
– Ty to ukradłaś? Cholera, Inga, jak się dowiedzą…
– To siedź cicho i nie zgrywaj służbisty – warknęła. – Potrzebuję go, Otto. Po wyjściu z obozu nie trawię już staromagicznych dusz. Odsysam je i skubię po kawałku. Inaczej choruję. Bardzo – dodała szeptem, a oczy miała zaszklone od łez.
Otto westchnął przeciągle i, nie mówiąc nic więcej, wziął Ingę w ramiona. Trwali tak, w geście pełnym wsparcia, zrozumienia i troski, które współdzielić można tylko z kimś, z kim przeżyło się piekło.
Później rozmawiali jeszcze długo, na przemian smucąc się, weseląc, spierając i złoszcząc. Potem zaś oboje zasnęli, każde w obranych przez siebie, strategicznych miejscach: Otto w fotelu, a Inga na szezlongu.
***
Fale porywistego wiatru przetaczały się przez skromny kwadracik Friedenplatzu, szarpiąc gałęziami brzóz, rwąc parasolki z dłoni eleganckich dam i strącając meloniki z głów mężczyzn.
Petra lubiła tu spacerować.
Wymięty i obolały po nocy spędzonej na fotelu, Otto regenerował siły przy filiżance czarnej kawy i dwóch bajglach z szynką. Po drugiej stronie kawiarnianego stolika siedziała Inga, także z kawą i papierosem. Nie jadła, przed wyjściem do dna opróżniwszy bańkę Seelensaugera. Niks miał ponoć małą duszyczkę, którą mogła podzielić na dwoje bez ryzyka choroby.
– Co planujesz dalej? – zapytała, strząsając popiół na bruk.
Otto wzruszył ramionami.
– Będę liczył, że kogoś najdzie ochota do zwierzeń. Na Schwarzgasse mam kilku kandydatów.
– Żaden nie powiedział dotąd nic ciekawego?
– Swoimi się zajmij – burknął.
Inga błysnęła wszystkimi czterema rzędami zębów, a błękit jej oczu przygasł. Już szykowała cierpką replikę, jednak nim uraczyła nią Ottona, z głębi Friedenplatzu doszedł ich głośny, rozpaczliwy wrzask. Jak na rozkaz poderwali się z krzeseł i ruszyli w kierunku, z którego dochodził krzyk.
Z każdym krokiem makabryczna scena nabierała kształtów. Usmarowane krwią ciało leżało rozciągnięte na bruku między ławką a brzozą. Steinberg rozpędził gęstniejącą wokół grupkę spacerowiczów, a Inga pochyliła się nad trupem.
– I co? – zapytał.
Von Strigg posłała mu drwiący uśmieszek, mówiący: „Badaj go sobie sam”.
– Bez serca, jak von Petz – rzekła w końcu. – Nie znam go. A ty?
Otto przyjrzał się uważnie zaniedbanej, brudnej twarzy.
– Nie – mruknął. – Czy ktoś z państwa widział, co zaszło? – zagadnął trzymających się na uboczu ludzi. – Spacerujecie w tę i we w tę po pięć razy, trup na środku placu by wam raczej nie umknął.
– Oczywiście, że nie. – Przed szereg wystąpił otyły dżentelmen w przyciasnym surducie. Monokl w prawym oku mężczyzny samoistnie wysuwał się i chował na wzór teleskopu.
– Więc?
– Gdy przyszliśmy tu z Margarete, trupa nie było. Na pewno, panie władzo. Spacerowaliśmy właśnie środkiem.
– To prawda – wtrąciła partnerka grubasa, ujmując go pod ramię. – Żadnego ciała, a tu nagle, po którymś kółeczku bach! Jakiś pan cały we krwi leży pod brzózką.
– Bach, mówi pani… Zabójcę ktoś widział? Denat nie spadł przecież z nieba.
– A wiadomo to, panie władzo? – włączył się do rozmowy jakiś mikrus z muszkieterskim wąsem. – Na Rosengasse ponoć tak właśnie stary von Petz skończył.
– Czyli jak zwykle, tak? Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał? Ofiary też nie kojarzycie? – zapytał Otto z rezygnacją. Wizja kolejnych, daremnych przesłuchań wyjątkowo źle go nastrajała.
– Widać przecież, że to wagabunda jakiś. Brudny, śmierdzi jak stodoła, przyodziewek chyba drugą wojnę domową pamięta – znów odezwał się ten z monoklem. – Jak nie pierwszą.
– A ty pamiętasz? – Z boku odezwał się ktoś, kogo Steinberg wcześniej nie widział.
Oczy wszystkich zwróciły się ku śniademu mężczyźnie z siwymi warkoczami, który – wyprężony jak struna – siedział na ławce tuż obok zwłok. Choć pytanie mogło być skierowane tak do grubasa z monoklem, jak i do Steinberga, mężczyzna patrzył prosto w oczy komisarza, rozwiewając wszelkie wątpliwości.
Otto ruszył w jego stronę, podobnie jak Inga. Poorana zmarszczkami twarz mężczyzny nie zdradzała cienia emocji.
– Mówiliście coś, czekoladowy przyjacielu? – spytał ze wzgardą.
Indian było w cesarstwie niewielu, a ci, którzy już się w nim znaleźli, przywiezieni zza oceanu na pokładach statków, pełnili zwykle niewolną posługę na rzecz możnych.
– Pytałem, czy pamiętacie wojnę, komisarzu Steinberg – wycedził tamten.
– Wyglądam ci na oseska? – Otto oparł but o siedzisko ławki i nachylił się nad Indianinem, kładąc łokcie na kolanie.
– Nie. Choć zdajesz się równie zagubiony. – Uśmiech rozjaśnił ponure oblicze mężczyzny.
– Co to ma znaczyć? – warknęła Inga. – Mówisz do przedstawiciela prawa!
– Czego? – spytał Indianin, przekrzywiając głowę.
Uderzenie stalowej pięści wypchnęło go z ławki, gruchocząc drewniane oparcie. Indianin upadł na plecy, zasypany drzazgami. Otto przesadził siedzisko i już, już miał chwycić mężczyznę za klapę płaszcza, gdy ten… rozpłynął się w powietrzu. Oniemiały komisarz powiódł dookoła wzrokiem.
Indianin stał trzy sążnie dalej, wsparty ramieniem o latarnię. Steinberg warknął wściekle, dobywając broni. Inga tymczasem gnała już ku mężczyźnie, wzywając go do poddania. Choć stłuczone kolano utrudniało sprawę, Otto starał się dotrzymać kulturalnej kroku.
Z Friedenplatzu dali nura w wąską gardziel zaniedbanej uliczki. Przewaga Indianina topniała z każdym sążniem. Miał jednak w zanadrzu swe kuglarskie sztuczki. Skorzystał z nich, gdy von Strigg wyciągała już ku niemu rozcapierzone palce. Skłębiony obłok buchnął jej w twarz, alejkę spowiła mgła, a Indianin zniknął.
Więcej już się nie pokazał.
***
– To tutaj – wyszeptał fafnir, kuląc się za załomem podmiejskiego kanału.
Wręczył Steinbergowi klucz.
– Na pewno to ten właz? Nie chciałbym dostać pogrzebaczem w łeb, ledwo się wychylę.
– Tak, komisarzu, tak. – Informator kiwał zapamiętale głową. – Drabinkę dostawicie i będziecie w spiżarce „Alptrauma”. Właz zostawiłem otwarty, jak kazaliście.
– A ten śniady kuglarz? Widziałeś go tam?
Fafnir uciekł na bok gadzim wzrokiem, zjeżył srebrzystą łuskę. Nie chciał mówić.
– Co z moją Klarą? Wypuścicie ją? Ciągle tylko obiecujecie, za nos wodzicie…
– Wypuścimy, wypuścimy. Nic się nie bój – zapewnił Otto. – Więc?
– Bywa tam, chyba kwaterę najmuje na piętrze. Dziwny typ.
– A teraz? Jest u siebie?
– Ch-chyba tak – zająknął się fafnir, przestępując z nogi na nogę.
– Świetnie. Panowie, wchodzimy – rozkazał Otto.
Grupa uderzeniowa, składająca się z najgorszych zakapiorów, jakich DPP i DPK miały pod ręką, ruszyła naprzód. Jako że von Petza znaleźli polityczni, a brodacza z Friedenplatzu zgarnęła Inga, łączone śledztwo wydało się „górze” zasadne. Przełożeni Steinberga kręcili nosem, ale jemu było wszystko jedno.
Chciał tylko złapać mordercę.
***
Zgodnie z obietnicą fafnira, właz był otwarty. Funkcjonariusze cichcem wtłoczyli się do spiżarni „Alptrauma”. Otto wszedł tuż za nimi.
Wkrótce piwnicą wstrząsnęły grzmoty wystrzałów, kakofonia krzyków, bluzgów, tłuczonego szkła i trzasku pękających kości. Otto nie brał udziału w walce, zresztą klientela znacznie zubożała względem poprzedniej nocy. Widać spodziewano się odwiedzin.
Przemknął chyłkiem przez piwnicę i parter, który opanowała już druga grupa uderzeniowa. Gdzieś w tym chaosie mignęły mu jasne włosy Ingi, lecz nie zależało mu na spotkaniu. Przeciwnie, chciał dopaść Indianina sam. Były bowiem szczegóły śledztwa, którymi Otto nie podzielił się z dawną kochanką. Zataił, że zarządzany przez von Petza pion dostarczał sprzęt badawczy do obozu Regenbogen. Przemilczał też tożsamość drugiej ofiary, w której rozpoznał niegdyś podległego mu blokowego. A może i tak wiedziała? Może to ona taiła fakty przed nim, dając złudne poczucie przewagi?
Z bronią w ręku, pospiesznie wszedł schodami na piętro. Lokatorom udzielić zdążyła się już zbiorowa histeria. Klękali, padali Steinbergowi do stóp, błagali i zawodzili, byleby dał im spokój. Większość nie należała nawet do staromagicznych. Tylko piwnice „Alptraumbeisla” nosiły piętno konspiracji. Na powierzchni lokal przedstawiał się legalną gospódką dla uczciwych mieszkańców i przyjezdnych.
Steinberg roztrącał spanikowane kobiety i mężczyzn, wymierzał kopniaki i ciosy rękojeścią rewolweru. Na motłoch szkoda mu było metalowej pięści. Przetrząsał pokój za pokojem, w pogardzie mając baśniową prywatność i znany klechdom domowy mir. Nigdzie nie znalazł Indianina, a pytani o niego histerycy bełkotali tylko i grzęźli w wykrętach.
Wreszcie wyważył kopniakiem drzwi ostatniego pokoju i wparował do środka z wyciągniętym przed siebie rewolwerem. Tym razem dopisało mu szczęście. Na widok Indianina usta komisarza rozciągnęły się w triumfalnym uśmiechu.
Mężczyzna siedział nagi na podłodze ze skrzyżowanymi nogami, jego rdzawobrązowa skóra lśniła w nikłym blasku świec. Miał zamknięte oczy, zawodził i szeptał coś pod nosem. Otto zbliżył się, uśmieszek spełzł mu z twarzy. Dostrzegł zagadkowe, wpisane w okrąg znaki, które otaczały Indianina niczym fosa zamku. Otto nie poznawał żadnego z nabazgranych kredą symboli, ale domyślał się, że to stara magia. Nie dał dokończyć czaru.
– Wyłaź z kręgu! Wyłaź albo odstrzelę ci łeb!
Indianin otworzył oczy. Widok Ottona wyraźnie go ucieszył. Szepnął jeszcze słówko, po czym niespiesznie wstał i wystąpił poza magiczną barierę. Rozpostarł ramiona w poddańczym geście i kiwnął Steinbergowi głową.
– Chodźmy – rzekł, a wówczas pokój zajął się ogniem.
***
Duma Indianina skapywała ze złamanego nosa na podłogę katowni. Surowe spojrzenie znikło pod fioletem opuchlizny. Ostre rysy twarzy rozmyły się, wybełtane z krwią, sińcami i sczerniałą, przypaloną papierosami skórą.
Mimo to wciąż nie wyrzekł słowa.
– Zacznijmy od nowa – zaproponował Otto, krążąc wokół starca jak krogulec nad szczurem. – Kawy? Dymka? Może po bajgla skoczyć?
Indianin ani nie stęknął. Siedział nagi na zydlu i patrzył prosto w oczy komisarza. Strobl łupnął głową więźnia o blat stołu. Nie pomogło.
Steinberg tracił cierpliwość. Cudem wyszarpnęli go z łap kulturalnych, którzy rościli sobie do niego prawa. Doszło nawet do szarpaniny, którą załagodziła dopiero von Strigg. Finalnie mieli przekazać Indianina kulturalnym po dwudziestu czterech godzinach od zatrzymania. Była piąta nad ranem. Ćwierć wyznaczonego czasu spełzła na niczym.
– Wyjdź – warknął do Strobla.
Dryblas westchnął i opuścił pokój przesłuchań. Gdy zaskrzypiał rygiel, Steinberg ponownie odezwał się do Indianina:
– Dałeś się złapać. Dlaczego, skoro wcześniej tego samego dnia uciekałeś?
– Zląkłem się. Później byłem gotów. – Indianin wzruszył ramionami.
– Czemu zabiłeś tych ludzi?
– Nikogo nie zabiłem.
– To co tu robisz?
– Napawam się – rzekł z chłodnym triumfem.
– Czym, jeśli wolno spytać?
– Twoją niewiedzą. Niezrozumieniem, co się wokół ciebie dzieje.
– Nie pogrywaj ze mną. Ode mnie zależy, czy wyżyjesz.
– Nic się nie zmieniło, co?
– Rzucasz zagadkami. Co chcesz osiągnąć? Zanudzić mnie na śmierć? Świadkowie zeznali: ciała nie było na Friedenplatzu, pojawiło się znikąd, zupełnie jak ty. Mamy to na piśmie.
– Świadkowie? Mówisz o tej garstce przerażonych ludzi, którym groziłeś Schwarzgasse? Mieli się przyznać, że ignorowali trupa, że przechodzili nad nim i nie podnieśli larum?
– Czyli wszyscy to kłamcy. Poza tobą.
– Widzieli, co trzeba było widzieć. Nie widzieli, czego lepiej nie widzieć. Do tego ich przyzwyczailiście.
– A ty postanowiłeś zwrócić na siebie uwagę i oderwać mnie od świadków, z których mógłbym wycisnąć prawdę. Innymi słowy: celowo utrudniłeś śledztwo.
– Przeciwnie. Ja ci je ułatwiam.
Otto usiadł za stołem i westchnął. Choć Indianin ewidentnie z niego kpił, Steinberg nie mógł uciec wrażeniu, że stary kuglarz to trop, który istotnie zbliża go do rozwiązania zagadki.
– Zaopatrzeniowiec, blokowy i ja, raportowy. Powiązania są oczywiste. Co łączy z nami ciebie?
– Nie pamiętasz – stwierdził Indianin po chwili. – Naprawdę nie pamiętasz. W sumie nie powinienem się dziwić. Może… może to ci nieco rozjaśni – rzekł, unosząc prawe ramię.
Otto od razu poznał wypalone tuż przy łokciu gwiazdki i numer pod nimi. Takie samo piętno nosiła Inga. Skąd pomysł na oznaczanie więźniów w ten sposób? Teorii było wiele. Ponoć pomysłodawcy gwiazdki kojarzyły się z iskrami, które wzniecały niektóre z czarów. Na przykład ten, który pozbawił Ottona ręki.
– Kolejne igraszki. – Steinberg cmoknął z niesmakiem. – Wcześniej nie miałeś piętna.
– Widziałeś, co trzeba było widzieć.
Otto nie wytrzymał. Szarpnął się nad stołem, stalowa dłoń sięgnęła siwego warkocza i pociągnęła zań, aż Indianin grzmotnął całym korpusem o blat. Otto owinął sobie włosy więźnia wokół pięści i tak trzymając, zwrócił się do kuglarza:
– Dałem ci szansę. Marnujesz ją.
– Ty również – wyrzęził Indianin.
Otto zasypał go gradem wściekłych, pełnych frustracji ciosów. Potem zostawił broczącego, połamanego więźnia na stole, wezwał Strobla i wybył z katowni. Potrzebował świeżego powietrza, dobrego trunku i snu. Czuł, że inaczej zwariuje.
Złośliwy chichot losu objawił się przed nim w osobie posterunkowego Weinbergera, ściskającego w dłoniach jakiś kanciasty przedmiot.
– Czego? Wychodzę – warknął.
– Komisarzu, kazaliście przynieść wszystko, cokolwiek ostało się z pożaru w „Alptraumie”.
– No. – Otto zatrzymał się w pół kroku. – Co tam macie?
– Jedyna ocalała książka. Nienaruszona, mimo że ukryta pod poduszką, która spłonęła do szczętu wraz z łóżkiem.
Steinberg zmarszczył brew. Wyrwał inkunabuł z rąk Weinbergera. Księga była stara i zakurzona, a wytłoczony na twardej oprawie napis niemal się wytarł. Otto z trudem odczytał tytuł: „Serce z lodu albo gusła i zabobony plemion niewolnych do cesarstwa sprowadzone”. Na okładce nie podano autora.
– Dzięki, Weinberger. Dobrześ się spisał – mruknął, wsadziwszy książkę pod pachę. – A, ważna sprawa. Przejrzyjcie z łaski swej rejestr więźniów obozu Regenbogen. Szukajcie więźnia numer 1879. Jak się czegoś dowiecie, od razu dzwońcie. Będę w domu.
***
Sen nie nadchodził. Z fajką w zębach i szklanką brandy w dłoni, Steinberg siedział rozciągnięty w fotelu, a zamknięta księga spoczywała mu na kolanach. Wzdragał się przed jej otwarciem. Odwlekał ten ruch, jakby nie chciał poznać rozwiązania zagadki, jakby nie dość zmęczył się i napocił podczas ostatnich trzech dni.
W salonie paliły się wszystkie światła. Przeciwnie do Ingi, której sztuczne, elektryczne światło przywodziło na myśl sale obozowego szpitala, Otto robił wszystko, by w żadnym kącie pokoju nie czaił się cień. Ot, pokłosie chwil grozy, gdy z urwaną ręką leżał całą noc na dnie okopu, przytulony do stygnącego truchła wierzchowca. Wróg wysiekł cały oddział Ottona. Aż po wschód słońca, gdy z jutrzenką przybyły spóźnione, cesarskie odwody, towarzyszył mu tylko mrok i pogruchotany zewłok siwka.
Steinberg pociągnął potężny łyk trunku i na chybił trafił otworzył księgę. Pożółkłe, lepkie od kurzu kartki sprawiały wrażenie, jakby miały zaraz obrócić się w popiół. Były pełne symboli, opisów i niezrozumiałych inkantacji. Zawierały instrukcje dotyczące odprawiania rytuałów, rzucania klątw i przyzywania istot, o których Otto nawet nie słyszał. Różniły się od wszystkich znanych mu, zamieszkujących stolicę bytów.
Wzrok komisarza padł na osobliwą ilustrację, przedstawiającą dość prymitywną podobiznę człekokształtnego stwora o wilczym pysku i długich szponach. Choć cała postać ukazana była jako czarna, pośrodku korpusu ziała żółta – niegdyś zapewne biała – plama. Otto z trudem odczytał nazwę istoty: „wendigo”. Serce Steinberga zabiło mocniej. Nachylił się nad lekturą, nerwowo pocierając wąs.
„Zrodzon ze wzgardzonej miłości, sam lodowate mając serce, ludzkiego wciąż pożąda. Z piersi, nieważne – niewieściej czy męskiej – wyrywa je krwawe, afektami wciąż tętniące i zabiera z sobą, ciało nieszczęsne ostawiając wronom. Ofiary swe podług klucza dobiera, zadając śmierć li tylko tym, co z utraconym kochankiem wspólne dzielą cechy. Za dnia człek jakoby zwykły, nocą skórę bestii przyobleka, wilczą gębą straszy i zębami kłapie, a kto podle jego szponów wejdzie, żyw się nie uchowa. Salwacji szukać jeno w kręgu Anaszarów, tudzież w ogniu warto. Śmiercią ucieczka trwożliwa, jako i orężny opór. Li dwie tylko wspomniane solucje życie uratować mogą. I modlitwa, jeśli kto wierzący. Silny duch to mus, jeśli kto się na wendigo zasadza, wszak opętać potrafi i człeka słabego na swe podobieństwo uczynić. Kto wątłe ma wnętrze i serce kruche, niechaj łowów na wendigo poniecha i pola ustąpi tym, co nie lękają się mroku” – przeczytał z bijącym sercem. Poniżej zaś rozrysowano wspomniany krąg Anaszarów, kimkolwiek byli, z objaśnieniami do każdego znaku, który się na rzeczony krąg składał. Podobieństwo do symboli nabazgranych kredą przez Indianina było oczywiste.
Wstrząśnięty odkryciem, Otto dolał sobie brandy. Zasłużył. Policjant z jego stażem wiedział, kiedy trafia na przełom. Musiał jeszcze tylko poskładać do kupy wszystkie porozrzucane elementy. No i dowiedzieć się, kim jest tajemniczy więzień numer 1879.
Najpierw jednak postanowił wypić. Za siebie, za Petrę, za sprawę, za… Ingę.
I za światło.
***
Pałki wodne szeleściły, muskane chłodnymi wargami wiatru. Tafla jeziora była spokojna, cicha, spowita gęstą, białą mgłą. Podobnie jak przybrzeżny lasek, intensywnie pachnący wilgocią i butwiejącym listowiem. Świt powoli wypierał mrok nocy.
Wsparty szponiastą łapą o pień sosny, wendigo patrzył na ciemne kontury szpitala. Zbliżył się, węsząc i strzygąc uszami. Nie przekroczywszy bariery lasu, sięgnął wzrokiem ponad ogrodem i werandą. W jednym z okien szpitala paliło się światło. Padało na plecy wątłej, kobiecej postaci, wyglądającej przez okratowaną szybę. Wiedział, że mimo ciemności patrzą sobie prosto w oczy.
Trwało to tylko chwilę, światło zaraz zgasło, a kobieta znikła w głębi szpitalnego pokoiku. Wendigo stał jeszcze w bezruchu, jakby liczył na jej powrót, lecz wkrótce dał za wygraną. Skute lodem serce raziło chłodem, wprawiając całe ciało w drżenie. By to wytrzymać, musiał biec. Znał cel gonitwy, odkąd wynurzył się z dna jeziora.
Gnał bez opamiętania, najpierw wzdłuż brzegu akwenu, później lasem, aż wreszcie wpadł między stołeczne kamienice i mknął dalej ciasnymi uliczkami miasta. O tej porze było jeszcze puste, ciche, jakby umarłe. Tylko sterowce patrolowały niebo, wiązkami sztucznego światła przeczesując teren.
Tropił. Od dobrych kilku mil czuł w nozdrzach zapach kolejnej ofiary. Mocna woń ambry wiodła go alejami, placami, mostami i zaułkami, kazała mu wspinać się na dachy i schodzić do kanałów. W końcu dopiął swego. Nadrzeczną promenadą szła smukła kobieta w meloniku i męskim, watowanym płaszczu. Stukot obcasów odbijał się od fasad czynszówek. Paliła papierosa.
Kilka sążni przed nią kroczył śpiesznie jakiś mężczyzna, także odziany w czerń. Patrzył co chwila przez ramię, a jego ciepłe, ludzkie serce biło coraz szybciej. W końcu rzucił się do ucieczki. Kobieta parsknęła cicho, cisnęła niedopałek do rzeki, po czym ruszyła tropem lękliwego jegomościa.
Pognał za dziwaczną parą. Usłyszał syk, a tuż po nim stłumiony jęk. W nozdrza wendigo uderzyła woń siarki, zmieszana z nutą krwi i jakimś ulotnym, nieznanym zapachem. Gdy stanął u wlotu uliczki, mężczyzna dogorywał. Wysoka, nad wyraz chuda postać trzymała go w garści, wpijając w miękką szyję zęby. Ofiara zapadała się w sobie niczym dziurawy balon.
Wendigo skoczył naprzód. Kobieta cisnęła weń pozbawionym duszy ciałem. Unik przyszedł bestii łatwo, podobnie jak atak. Ofiara mogła być szybka, silna i zwinna, lecz to on miał serce z lodu. Mogłaby oberżnąć mu członki, rozłupać czaszkę i wyjeść oczy, a on wciąż dychałby i szukał okazji, by ją złowić. Była bez szans.
Tańczyli krótką chwilę w takt kłapnięć szczęk, gwizdu szponów, sapnięć i powarkiwań. W końcu, po wściekłej kanonadzie ciosów przeciwniczki, wendigo zdołał wrazić pazury w jej trzewia. Z odrazą wyszarpnął łapę z plątaniny jelit. Nie tam celował. Kobieta ze zdziwieniem dotknęła plamy wykwitłej pod mostkiem. Dotknęła rany i spojrzała, wyraźnie przerażona, na prześladowcę. Sięgnął ku jej sercu.
– Jak nie żona, to kochanka, co? – zapytał ktoś z boku.
Zaskoczony wendigo podskoczył, chybiwszy celu. Warknął, taksując intruza wściekłymi, wilczymi ślepiami. Śniady mężczyzna o siwych warkoczach uśmiechał się doń spod ciemnej latarni. Stał pośrodku nabazgranego kredą okręgu, a po dłoni – niby pająk – skakała mu samotna, złota iskierka.
Wendigo uciekł, byle dalej od ognia. W tej samej chwili ranna kobieta upadła twarzą w błocko, a wiekowy Indianin roześmiał się w głos.
Umilkł, zaskoczony, ujrzawszy za sobą Steinberga.
***
Natarczywy dźwięk dzwoniącego telefonu wyrwał komisarza ze snu. Chwiejnym krokiem pospieszył do aparatu.
– Halo – wybełkotał.
– To pan, komisarzu? – W słuchawce zaterkotał głos Weinbergera.
– Nie, cesarz.
– Udało mi się dostać do archiwów z aktami obozu Regenbogen.
– I?
– Znalazłem więźnia numerr 1879. Nazywał się Algon Quin.
Otto potarł wąs. Nieuchwytne skojarzenie zamajaczyło na skraju pamięci. Nagle zmarszczył brew.
– Nazywał?
– Tak. Według akt nie przeżył drugiej serii badań.
– Niemożliwe! – Uderzył pięścią w tarczę telefonu. – Ile miał lat?
– Dziewiętnaście.
– Co? Nie… To się kupy nie trzyma. Dziś miałby trzydzieści pięć. W celi mamy starca. Łże jak pies!
– Chyba… chyba tak. Tylko…
– Co „tylko”?
– Panie komisarzu, bo ja się trochę nie wyznaję na tych rejestrach. Tu jest, zaraz po nazwisku, jakby taka… dwójka w nawias wzięta.
– Dwójka? To znaczy… – Steinberg wziął w płuca potężny haust powietrza. – W obozie był drugi Algon Quin. Umarł syn, a ojciec żyje – stwierdził, gdy kawałki układanki złożyły mu się w całość. – Szukaj drugiego Quina. A więźnia dawaj do katowni. Zaraz będę.
– Tylko że… tu jest taki mały problem.
– Problem? Jaki problem?!
– Więźnia nie ma w celi.
Na te słowa krew odpłynęła Steinbergowi z twarzy. Zacisnął palce na słuchawce, aż pobielały.
– To go, do ciężkiej cholery, znajdźcie! – wrzasnął. – Gdy przyjdę, ma czekać w katowni! – rozkazał i rzucił słuchawką.
Otarł spoconą twarz. Alkohol wciąż szumiał mu w głowie, a rewelacje Weinbergera mieszały się z realistycznym snem sprzed kilku minut. Przysiadł na komódce, wzdychając ciężko. Pytania kąsały go jak wściekły rój pszczół. Śnił już nieraz o Indze, śnił o tym, co robili i co będą robić. Ale to było dawno temu i sądził, że minęło bezpowrotnie. A teraz coś takiego. Nie wiedział, czy to zwykły majak, czy coś, czym winien się zmartwić. Jej rana… upadek… strach. Wydawały się takie realne. A Indianin? Może to on sprowadził sen? I co znaczyć miało to cholerne pytanie?
“Jak nie żona, to kochanka, co?” – zupełnie jakby to on stał za szaleństwem Petry, co przecież nie było możliwe. Nie, na pewno nie.
Chodził w tę i we w tę po salonie, mamrocząc jak wariat. Głowił się, czemu najpierw był we śnie potworem, a potem nagle stał w zupełnie innym miejscu. Przed oczyma wciąż miał zdziwione oblicze Indianina.
Sprawa zataczała coraz węższe kręgi, ze zwykłego zabójstwa przepoczwarzywszy się w coś osobistego, prywatnie dotykającego komisarza. Nie wiedział tylko, dlaczego.
Nagle zląkł się, że bestia wciąż obserwuje Petrę. Wykręcił numer do szpitala.
– Siostro, wszystko u was dobrze? – zapytał, gdy w telefonie rozbrzmiał głos opiekunki Petry.
– Ano, bez zmian, panie Steinberg. A stało się co?
– Nie kręcą się koło szpitala jakieś dziwne typki? Staromagiczni?
– Panie Ottonie, ja pana proszę! To porządny szpital – odparła rubasznie siostra Ursula.
– To dobrze. W razie czego od razu dzwońcie na Schwarzgasse.
– Coś się dzieje? Brzmi pan niespokojnie.
– Na razie nic, czym powinna się siostra martwić – rzekł kojąco. – A, jeszcze jedno. Przypomnijcie mi, z łaski swej, w czym to upatrujecie przyczyn katatonii Petry? Wieki temu o tym gadaliśmy, zatarło się to i owo.
– Panie Ottonie, myśmy przecież o tym nigdy nie rozmawiali. Nie chcieliście, nie mogliście słuchać – przypomniała siostra. – Zdaliście się w pełni na nas.
– Nieważne, siostro. Odpowiedzcie – polecił ostrzejszym tonem. Starej widać coś pomieszało się w głowie.
– Szok, panie Steinberg. Małżonka zobaczyła coś, co zachwiało jej światem, okaleczyło wiarę i zabrało chęć do życia. Petra wolała schować się głęboko w siebie, niż istnieć na zewnątrz. Przyrównałabym to do trzęsienia ziemi.
– Mówiła kiedykolwiek, co zaszło? Macie jakieś hipotezy? Metafory mnie nie obchodzą.
– Nie. Odkąd przyprowadził ją pan do nas dwa lata temu, milczy jak zaklęta. Czasem tylko rzuca pojedyncze słowa, bez ładu i składu.
– Jakie?
– Cóż… to była chyba „mgła”, „krew”, „śniadanie” i… „potwór” – wyliczyła.
Otto bez słowa odłożył słuchawkę.
***
W amoku wybiegł z domu i pognał boso na Schwarzgasse. Przechodnie oglądali się za nim, szepcząc „wariat”, lecz nawet tego nie słyszał. Władało nim olśnienie, które rozbłysło w steranym umyśle niby pierwsza, jarząca się dzięki starej magii żarówka.
Spisek. Wszystko było spiskiem Algona Quina, Ingi i… Weinbergera. Wieloletni, tkany po niteczce plan zniszczenia Ottona jawił mu się wyraźnie, jakby sam go układał. Cynizm konspiratorów, ich wyrachowanie i zegarmistrzowska precyzja zasługiwały na uznanie. Lecz Steinberg ani myślał honorować zdrajców.
Z hukiem wpadł przez wrota Schwarzgasse, do dyżurnego wrzasnął tylko: „Gdzie posterunkowy Weinberger?!”, a gdy ten wskazał podziemne archiwa, komisarz rzucił się biegiem w tamtym kierunku. Nieważny był już ból kolana, nieważna chwiejność kroków, cuchnący alkoholem oddech czy lecąca na łeb, na szyję reputacja.
W kilka susów pokonał wiodące ku piwnicom schody, a pasek szlafroka powiewał za nim niby wilczy ogon. Otto kopniakiem otworzył drzwi archiwum. Ujrzawszy pochylonego nad księgami Weinbergera, rzucił się nań z obłędem w oczach.
– Panie komisarzu, co… – nie zdołał dokończyć, uderzony stalową pięścią w twarz.
Otto chwycił go za mundur, uniósł znad biurka i cisnął o ścianę, wpijając palce w krtań.
– Ja ci dam, skurwysynu, pana komisarza! – wrzasnął i wymierzył Weinbergerowi kilka ciosów w brzuch.
– K-komisarzu… ja nie…
– Milcz! – krzyknął znów, zdzieliwszy policjanta otwartą dłonią w twarz. – Miałeś dyżur, gdy przyszła tu moja żona, tak czy nie?!
– C-co… j-ja n-nie wiem…
– Dwa lata temu! Dzień, gdy oszalała! Wiem, że pamiętasz!
– T-tak – wyrzęził posterunkowy.
– Po co przylazła? Hę? Gadaj!
– N-nie… wziął p-pan… kanap-pek… p-przyniosła…
Rzucił Weinbergera na podłogę i kopniakiem wcisnął go w kąt pomieszczenia.
– Co jej nagadałeś?! Co powiedziałeś, że zwariowała?!
– J-ja… po-pomyliłem się… po-powiedziałem do n-niej… I-Inga…
Stalowa pięść spadła na bark młodzieńca, łamiąc go z trzaskiem. Kość przebiła mundur i wyszła na wierzch.
– Durniu! Skończony durniu! – krzyczał raz po raz Otto. Nastąpił piętą na dłoń Weinbergera. – Gdzie ją wysłałeś? Do domu, jak każdy dyżurny? Co?! Co tu zobaczyła, że oszalała, podły śmieciu?! Kibel?! Szatnię?!
– Nic! Nic nie widziała! Z-zaklinam się!
– Nie łżyj! – Wgniótł dłoń Weinbergera w podłogę. – Gdzie polazła?! Gdzie, kurwa, polazła?!
– Pod katownię! Byliście tam, pracowaliście nad więźniem! Musiała… musiała… was w-widzieć…
– Tak lepiej – warknął Otto i kopniakiem pozbawił Weinbergera przytomności.
***
Przybycie Steinberga na Schwarzgasse wzbudziło spore zainteresowanie. Pobicie posterunkowego atencji tej bynajmniej nie rozwiało. Dlatego też, przydybany przez kolegów in flagranti, Otto musiał przebić się przez nich siłą.
Rewolwer Weinbergera odstraszył co bardziej tchórzliwych, resztę załatwiła stalowa pięść komisarza. Nie miał czasu na wyjaśnienia, którym i tak zapewne nikt nie dałby wiary. Poza tym podejrzewał, że lwia część politycznych była zamieszana w spisek przeciw niemu.
Pognał do katowni. Miejsce wyznań, konfesjonał zbity z krwi, potu i łez był tym, czego Otto potrzebował. Wiedział, że to tam czekają nań wszystkie odpowiedzi. Bo o ile rozumiał motywacje Weinbergera, chcącego pchnąć naprzód karierę po trupie Ottona, a także pojmował rolę Ingi – pałającej żądzą zemsty kochanki – o tyle postać Algona Quina wciąż pozostawała dla niego zagadką. Czuł jednak, że w pokoju przesłuchań wszystko się wyjaśni.
Gdy dotarł do żelaznych drzwi katowni, po piętach deptało mu czterech czy pięciu funkcjonariuszy. Wpadł do pokoju przesłuchań i zamknął wrota od środka. Dla pewności zablokował klamkę krzesłem.
Odetchnął, mimo nawoływań policjantów. Poczuł się bezpieczny. Przymknął powieki. Mętlik w głowie nie ustawał.
– Zmęczony? – zapytał Algon Quin.
Stał w ciemnym kącie pomieszczenia, gdzie podczas zeznań zwykł przesiadywać Otto.
– Wiedziałem, wiedziałem, że tu będziesz! Nie uciekłbyś ot tak, dla zabawy.
– Jak i nie uciekłem od mojego syna, gdy wierciliście mu w głowie.
– No tak, dwóch Quinów. Jedyni Indianie w obozie, a ja nie skojarzyłem – przyznał Otto z niesmakiem.
– Mogłem się przedstawić wcześniej, ale nie chciałem ci ułatwiać pracy. Dość ci pomogłem.
– Ale czemu ja? – Otto wystąpił naprzód. – Byłem tylko raportowym. Ani nie tłukłem was, jak blokowi, ani nie badałem, jak lekarze, ani nie głodziłem, jak kierownik.
– Tylko ty zostałeś. I tylko ciebie przeklął mój syn.
– Przeklął?! Za co, do cholery?
– Nie pamiętasz, jak do ciebie przyszedł? Jak błagał, byś zwolnił chorego ojca od pracy?
– Nie – zełgał Otto.
– Za to, jak zareagował na odmowę, wytypowałeś go do badań.
– Nie, Quin.
– Kłamstwa, kłamstwa, kłamstwa. Chleb i sól naszych czasów.
Indianin wychynął z cienia i stanął twarzą w twarz z komisarzem. Oblicze starca nie miało choćby śladu tortur.
– I za to… za to zrobił ze mnie wendigo? – zapytał niepewnie Steinberg.
– Wendigo? – zdziwił się Quin.
– Czytałem twoją księgę. Magiczne monstrum o sercu z lodu.
Indianin spojrzał badawczo na komisarza. Po chwili jego twarz rozjaśnił lekki, mglisty uśmieszek.
– Cóż… tę prawdę chyba musisz odkryć sam – rzekł. – A to ci pomoże. – Podał Steinbergowi kawałek kredy.
Otto zważył ją w dłoni, oglądnął z każdej strony. “Co więcej mi zostało?” – spytał sam siebie.
Dla Steinberga sprawa przedstawiała się jasno: Inga znała Quinów jeszcze z obozu i razem z nimi uknuła plan zemsty na załodze Regenbogen. Młodszy z Indian przeklął Steinberga, a von Strigg uwiodła komisarza, by w przyszłości zniszczyć mu życie. W międzyczasie skorumpowała Weinbergera, który na dany znak wyjawił Petrze brutalną prawdę o jej małżonku. Stary Indianin pełnił zaś rolę nadzorcy, zwłaszcza po śmierci syna. To w jego zgonie komisarz upatrywał spóźnionego działania klątwy. Quin senior zapewne ujawnił się, by sprawdzić, czy wreszcie odniosła skutek. Wnosząc po ostatnich wydarzeniach, miał wszelkie powody do satysfakcji. Wspominał wszak, że z załogi obozu przy życiu ostał się tylko Steinberg.
Ukuta teoria zakotwiczyła w umyśle komisarza, niby obcy okręt pod cesarską banderą, i zyskiwała na wiarygodności z każdą chwilą, im dłużej Algon Quin wiercił wzrokiem w obliczu Steinberga.
Misternej układance brakowało tylko jednego elementu, tylko on – Otto – jaśniał białą plamą na szkarłatnej mapie zbrodni. Musiał mieć pewność, że to on jest mordercą, zrodzoną z klątwy bestią bez krzty sumienia. Nie myślał już o spisku. Był tylko on i prawda, którą musiał z siebie wydostać.
Zaczął od kilku prostych, kierowanych do wnętrza pytań, które szybko przerodziły się w żądania. “Wyjdź!” – rozkazywał bestii. “Wyłaź, mówię!” – warczał, wbijając palce w trzewia.
Nie pomagało, od słów przeszedł więc do ciosów – najpierw otwartą dłonią, potem pięścią. Również bez powodzenia.
Nie zostało mu nic innego, jak usłuchać sugestii Indianina, który przyglądał mu się z uwagą. Ignorując wrzaski dochodzące zza żelaznych drzwi, komisarz minął Quina i zdjął ze ściany pas z narzędziami. Usiadł na rozchwianym zydlu, a narzędzia wraz z rewolwerem Weinbergera złożył na kolanach. Schylił się i zaczął rysować wokół zydla symbole. O dziwo, pamiętał je doskonale.
Gdy skończył, przemknął stalowymi opuszkami po narzędziach. Na Schwarzgasse lubili prostotę. Ufali staremu dobremu młotkowi, obcęgom, metalowym rurkom i rozgrzanym prętom. By zacząć subtelnie i nie robić przesłuchiwanemu wody z mózgu, Otto wybrał młotek. Zamachnął się i z całej siły huknął w stłuczone kolano.
Noga wygięła się pod dziwnym kątem, a oczy zaszły Steinbergowi łzami, lecz prawda nie wyszła na jaw.
Opór przesłuchiwanego nie zniechęcił, lecz tylko zagrzał Ottona do dalszej pracy. Zacisnął palce na obcęgach, swoim ulubionym narzędziu. Zważył je w stalowej dłoni i już miał przystąpić do dzieła, gdy opadło go nagłe zwątpienie. Jednocześnie pożądał i lękał się bólu. Nie wiedział, której części mózgu posłucha zbudowana na starej magii ręka. Dotąd działała bez zarzutu, lecz teraz to zbliżała się, to oddalała od rozpostartych palców prawej dłoni.
Otto trwał tak, tocząc trzecią wojnę domową. W końcu pokonał opór, wszak nad wszystko cenił konsekwentność. Obcęgi zacisnęły się na paznokciu serdecznego palca i na raz, dwa, trzy wyrwały go z tkanki. Trysnęła krew, a Steinbergowi zrobiło się słabo. Zadrżał na zydlu, lecz nie ważył się spaść poza krąg. Chciał prawdy, nie śmierci.
Po krótkich zmaganiach zabrał się za kolejny paznokieć. I następny. I jeszcze jeden, aż wszystkie pięć palców wieńczyły krwawe, tryskające krwią kikuty. Świadomość opuszczała go coraz częściej, ból trawił ciało, organizm opuszczały soki, a cholerna prawda wciąż nie wychodziła na jaw. Dla profesjonała pokroju Steinberga był to policzek.
Otworzył więc usta. Brudne, lepkie od krwi szczypce objęły górny siekacz. Komisarz rwał zęby w amoku, jęcząc i plując szkarłatem na lewo i prawo. Ciałem targały spazmy, kikuty palców płonęły ogniem, gdy z bólu zaciskał je na udzie. Płakał, gdy małe, zżółkłe perełki sypały mu się z ust wraz z poszarpanymi kawałkami dziąsła.
Prawda nie przychodziła.
Wówczas zdecydował się na krok ostateczny. Zważając na surową granicę kręgu, sięgnął po rewolwer, który wcześniej spadł na podłogę. Ucapił go stalową dłonią i, płacząc, przytknął do krocza.
– Zrobić z policjanta mordercę… – wyrzęził i pociągnął za spust.
Katownią poniósł się rozdzierający bębenki grzmot, który zagłuszył wrzaski Steinberga. Sparaliżowany bólem, komisarz zwalił się z zydla poza kredowy okrąg. Wówczas rozległ się inny krzyk, a raczej ryk, który jakimś cudem wyszedł z gardła Ottona. Silne konwulsje raz po raz wstrząsały jego ciałem. Nagle poczuł, jak coś w jego trzewiach pęka, jak wnętrze kruszy się i rozdziera na dwoje. Krzycząc, obserwował jak z piersi wyłaniają się kończyste szpony, owłosione łapy, a wreszcie wilczy łeb i reszta potwornego cielska.
W tej samej chwili drzwi katowni otworzyły się, a za nimi, pośród tłumu policjantów, stała Inga. Skoczyła w stronę Steinberga i uklękła nad nim, nic nie robiąc sobie ani z wendigo, ani z podpierającego ścianę Quina. Indianin parsknął śmiechem.
– Nie ta strona, komisarzu, nie ta strona – rzekł z pogardą i opuścił katownię, mijając tłoczących się przy Steinbergu policjantów. – Jednak prawdę mówią, że pobieżna lektura nie uczy – dodał, gdzieś z odmętów Schwarzgasse.
Nikt nie zareagował. Nikt nie skoczył na Quina, nikt nie otworzył ognia do wyłażącej z trzewi Ottona bestii.
Inga gładziła go po twarzy, w kółko powtarzając tylko: „Mój biedny, mój kochany”. Zaczęła zmieniać postać. Zawisła nad gasnącym ciałem komisarza i spojrzała nań pustymi oczodołami. Przez blade oblicze przemknął cień smutnego uśmiechu.
Otto rozejrzał się po raz ostatni. Nigdzie nie znalazł potwora, podobnie jak śladów zranienia na swojej piersi. Westchnął, przerażony.
“Bodajby cię sumienie zżarło!” – przypomniał sobie słowa prawdziwej klątwy młodego Algona Quina.
A potem osunął się w mrok.
***
Przeglądając się w sypialnianym zwierciadle, Inga otarła krwawą łzę chustką. Nie pierwszą wylaną przez niego i nie ostatnią wylaną za nim.
Ciaśniej zawiązała krawat, a na ramiona zarzuciła czarną, watowaną marynarkę. Syknęła cicho, gdy rana brzucha dała o sobie znać. Goiła się szybko, wszak niełatwo zabić strzygę.
Włożyła na głowę melonik i przekrzywiła go, by rondo przesłaniało oczy. Już miała wyjść, gdy nabrała ochoty na jeszcze jedno, przelotne spojrzenie. Podeszła do Seelensaugera i położyła dłoń na elipsoidzie. W środku szamotała się gęsta jak mleko, choć raczej szara niż biała, wykrzywiona twarzyczka. Czule pogłaskała bańkę, a przeczytawszy słowa, wydziurkowane igłą na kartce papieru, rozpromieniła się.
Dobrze było go mieć z powrotem.
Posłała urządzeniu całusa i opuściła mieszkanie.
Dobry humor opuścił ją, ledwie stanęła na bruku. Cel jej spaceru bynajmniej nie nastrajał do śmiechu. Zmierzała bowiem do Szpitala Psychiatrycznego im. Hermanna Rorschacha, którego pacjentką i stałą lokatorką była małżonka Ottona.
Nie chciała odwiedzać Petry, niosła jej wszak przykrą wiadomość o śmierci męża. Wciąż nie rozumiała, dlaczego Steinberg to wszystko zrobił. Dlaczego skatował jakiegoś szczeniaka, dlaczego stłukł politycznych i czemu… czemu torturował sam siebie. Czego chciał się dowiedzieć? Co odkryć? Inga nie pojmowała. Z trudem przyjęła też fakt, że podczas tortur prawdopodobnie chybił krocza i zamiast tego przestrzelił sobie tętnicę. To sugerował ostateczny raport. Polityczni mogli mieć w swych szeregach wariata, ale nie samobójcę. Tak czy owak, Otto umierałby kilka, może kilkanaście minut w niewyobrażalnym bólu. Wyssanie jego duszy było łaską. Tak przynajmniej zeznała podczas śledztwa.
Do szpitala mieli posłać któregoś z politycznych, ale nie znaleźli zbyt wielu chętnych. Poza tym, mimo oczywistej niechęci, czuła się w obowiązku, by właściwie przekazać Petrze smutne wieści. Byle chłystek ze Schwarzgasse tylko spartaczyłby sprawę, rzuciwszy parę suchych zdań bez troski o stan obłąkanej. Inga chciała zrobić to, jak trzeba. Tyle była tej kobiecie winna. Więc się zgłosiła.
***
Dotarłszy pod szpital, przystanęła u stóp schodów. To tutaj, w czasie gdy Otto zakatowywał się na Schwarzgasse, zastrzelono Algona Quina, tajemniczego Indianina, który zdołał jakimś cudem uciec z aresztu. Żałowała, że nie zdążyła go przesłuchać. Była ciekawa, czy to on zabił von Petza i tego blokowego z Regenbogen.
Co jednak interesowało ją bardziej, to słowa, które Indianin wrzeszczał, wtargnąwszy do szpitala. Z ustaleń policji wynikało, że indagował personel o „prawdziwego wendigo” i żądał, by go doń zaprowadzono. Próby ujęcia Indianina spełzły na niczym. Pojawiał się w przypadkowych miejscach, znikał i materializował za każdym razem bliżej szpitalnych ogrodów. Gdy wpadł na werandę, śmiertelnie postrzelił go stróż. “Śmiertelnie” – tak stanowił raport, choć ciała nie odnaleziono.
Nie marudząc już dłużej przy wejściu, Inga zdecydowała się przekroczyć progi szpitala. Pokierowano ją na tyły budynku, do ogrodu, gdzie pani Steinberg miała zażywać popołudniowego, chylącego się już ku zachodowi słońca.
Tam też ją zastała. Odpoczywała na werandzie, bujając się lekko w fotelu. Promienie padały na jej zmęczoną twarz i siwe włosy. Czarną suknią wzruszał słaby powiew wiatru. Patrzyła przed siebie na wyłysiały, jesienny las.
Inga przycupnęła w progu, nagle zawstydzona i dziwnie skrępowana. Idylliczna scena zdała jej się świętością, której nie warto psuć. Z oków niepewności oswobodziła ją sama Petra.
– No chodź, chodź. Przecież słyszę, żeś przyszedł! – zawołała. – Widzisz, mówiłam, że im później, tym lepiej. Żadnej mgły, żadnej mgły! – mówiła radośnie, szczebiocząc jak podlotek.
Inga postąpiła naprzód i stanęła obok zmizerniałej, a mimo to wyraźnie szczęśliwej kobiety. Wiedziała, że powinna wyprowadzić ją z błędu co do swej tożsamości, lecz jakoś nie mogła się na to zdobyć.
Nagle kobieta chwyciła Ingę za rękę, palcami zimniejszymi nawet od dłoni von Strigg. Uśmiechnęła się do byłej kochanki męża.
– Słyszysz, jak pięknie szumi las? – zapytała.
W odległej gęstwinie Inga dostrzegła ruch.
– Piękny dziś dzień… zaiste, piękny. Poszłabym do opery… O, albo na przechadzkę Friedenplatzem! To jest myśl, czyż nie? – zapytała Petra.
Między drzewami zamajaczyło wielkie, włochate cielsko. Inga szarpnęła się, chcąc wyrwać dłoń z uścisku obłąkanej.
Na próżno. Petra trzymała zbyt mocno.