- Opowiadanie: Felix Mann - Tomek Azur i Tajemnica Znikających Krasnali

Tomek Azur i Tajemnica Znikających Krasnali

Dzień dobry wszystkim! Poniżej znajdziecie fragment tekstu. Zamieszczam go wraz z zapytaniem o stronę, na której można publikować dłuższe formy i prośbą o konstruktywną krytykę przedstawionego fragmentu.

 

Opis fabuły (poniżej znajdziecie fragment pierwszego rozdziału): Książka opowiada o Tomku Azurze, dziesięciolatku, który ma spędzić trzy tygodnie wakacji u swojego dziadka we Wrocławiu. Koszmarny pobyt zmienia się w niesamowitą przygodę, gdy chłopiec odnajduje dziennik zaginionego ojca. Okazuje się, że jego rodzina posiada niezwykły dar przenikania światów, a tata Tomka utknął w jednym z nich. Chłopiec wraz z dziadkiem, profesorem Azurem, ruszają na poszukiwanie magicznego klucza do krainy zwanej PodWrocławiem - stawką jest odnalezienie taty Tomka i zaprowadzenie pokoju między światami.

Oceny

Tomek Azur i Tajemnica Znikających Krasnali

Profesor nadzwyczajny

 

 

– Jesteś w końcu – zagadnął brodaty gospodarz na widok dziesięciolatka u furtki. – Tomek, prawda?

Szczupły chłopiec w parze krótkich spodenek i lekkiej koszulce pokiwał skwapliwie głową, a przydługa grzywka opadła mu na czoło. Para intensywnie niebieskich oczu badała piętnastkę wymalowaną na podwieszanej skrzynce.

– Ja do profesora Azura. Czy to pan? – Chłopiec przełknął głośno ślinę, bo z tego wszystkiego zaschło mu w gardle. Upał i natłok wrażeń robiły swoje. W końcu nie co dzień poznaje się swojego dziadka.

– Na to wygląda – oznajmił brodaty gospodarz i odchrząknął. – We własnej osobie.

Obaj zamilkli. Po chwili mężczyzna zagwizdał pod nosem. Był wyraźnie spięty.

Chłopiec świetnie go rozumiał. Trącił noskiem buta przydużą torbę podróżną, jedyny bagaż, nie licząc szkolnego plecaka przerzuconego przez ramię.

Gospodarz zerknął do góry i zdobył się na komentarz.

– Ładna pogoda.

Tomek nie odpowiedział. Odgarnąwszy czuprynę z czoła, wbił spojrzenie w płyty chodnikowe u stóp. Były popękane.

– Właśnie o tobie myślałem – dorzucił gospodarz po chwili milczenia, jakby na zachętę.

Tomek ożywił się i podniósł wzrok:

– Naprawdę?

– Owszem. Myślałem, że już nie przyjedziesz.

– Aha – przebąknął chłopiec z rezygnacją i zwiesił nos na kwintę.

Dookoła furtki wiły się niesforny żywopłot, a zza ogrodzenia sięgały poskręcane gałęzie jabłoni.

– Trochę się wam zeszło – dodał gospodarz.

Tomek spojrzał na przebytą drogę.

– Bo musiałem podejść na nogach

– Właśnie – oznajmił mężczyzna tak, jakby dopiero teraz spostrzegł brak drugiego z zapowiedzianych gości. – Gdzie ten Lucjusz?

Mówiąc to, gospodarz zaryzykował spojrzenie na ulicę. Senna uliczka była opustoszała.

– Lucek? Bardzo się śpieszył – wyjaśnił chłopiec.

– To by tłumaczyło, czemu go tu nie ma – odrzekł mężczyzna, myślami zupełni gdzieś indziej.

– Wysadził mnie obok parku, bo droga jest zablokowana i nie ma przejazdu.

Gospodarz nastroszył brwi.

– Jak to „zablokowana”? I nikt mnie nie poinformował?

– Na słupach są takie karteczki z ogłoszeniem. O tam! – Tomek wskazał na najbliższą latarnię.

– Też mi pomysł, poinformować osobiście to już nie łaska – mruknął brodacz sam do siebie, po czym przeniósł spojrzenie na chłopca. – I co tu zrobić z takim fantem?

Tomek próbował rozgryźć, o jaki fant chodziło: nieprzejezdną drogę czy jego przybycie.

– Z tą drogą to tylko tak do poniedziałku… – zaczął od niechcenia.

Profesor machnął ręką.

– Ja nie o tym.

„Czyli chodzi o mnie”, pomyślał Tomek.

– Chłopcze… – zaczął brodacz.

– Tomasz – poprawił go przybysz. – Mam na imię Tomasz.

Profesor zerknął mu prosto w oczy.

– Masz mi jeszcze coś do powiedzenia, chłopcze o imieniu Tomasz?

– Sam nie wiem, od czego zacząć? – przyznał gość.

– Czemu nie od ,,Dzień dobry!”. Tekst może i nieco oklepany, ale trudno o coś lepszego jak dobry dzień – zaproponował gospodarz.

Tomek kiwnął głową.

– Dzień dobry… – tu się zawahał.

Mężczyzna zakaszlał cicho, by ukryć zmieszanie i spojrzał na gościa smutno. Nie ulegało wątpliwości, że miał te same oczy co gość, choć brakowało w nich młodzieńczego błysku.

– Chłopcze, doceniam chęci, ale cała ta sytuacja z byciem… – Westchnął i wyrzucił z siebie na jednym tchu. – Zrozum, dziadkiem nie zostaje się z dnia na dzień, a my mamy przed sobą tylko trzy tygodnie. Spędźmy je, że tak to określę, z zachowaniem dystansu.

Wszystko to oświadczył głosem zmęczonym, nachylony znad prętów furtki. Widać było, że cała ta sytuacja wyraźnie mu ciążyła.

Tomek zmarszczył czoło, niezbyt pewny, na czym miałoby polegać takie ,,zachowanie dystansu”. Po tonie, jakim wygłoszono propozycję, poznał, że nie chodziło o nic przyjemnego. Zakłopotanie przybysza udzieliło się gospodarzowi – pokręcił głową wyraźnie niezadowolony i cmoknął głośno.

– Bez wchodzenie w zażyłości. Rozumiesz, co mam na myśli, chłopcze?

– Mam pewne podejrzenia – odparł chłopiec zawadiacko. Lucek (a właściwie Lucjusz) uciekał się do tej formułki, ilekroć nie znał lub nie chciał udzielić odpowiedzi na pytanie. Zaraz potem dodawał: ,,Jeszcze do tego wrócimy”.

Sierpniowe słońce prażyło niemiłosiernie i na czoło chłopca wystąpiły kropelki potu.

– Mniejsza z wchodzeniem w zażyłości – wyłuszczył mężczyzna, gmerając palcami w zaroście. Zza jego ramion wyglądał skrawek dużego, ceglanego domu. – Uzgodnijmy coś, dobrze, chłopcze?

– Tomasz – przypomniał tamten. – Mam na imię Tomasz.

– Ja też. – Mężczyzna wzruszył ramionami. – Tak nigdzie nie zajdziemy. Jak długo mieszkamy pod jednym dachem, masz się do mnie zwracać ,,panie profesorze”.

– A czego profesor jest profesorem? – zapytał chłopiec, uginając się pod ciężarem plecaka.

– Życia, ma się rozumieć. Z racji odebranego wykształcenia i przeżytych lat. Możesz się ode mnie wiele nauczyć.

– Czego na przykład? – zainteresował się Tomek.

– A choćby i tego, że starszym się nie przerywa – ofuknął go profesor.

– A, to to ja już wiem – oznajmił chłopiec, lecz spiorunowany spojrzeniem, podniósł rękę do ust i uśmiechnął się na zgodę. – Przepraszam.

– Dobrze zatem, zastosujesz się i będziesz mnie tytułował „panie profesorze”. ,,Zastosować się” znaczy…

– Wiem, co to znaczy. Lucek mi wyjaśnił – obruszył się Tomek jak ktoś, kogo dumę wystawiono na szwank. – I proszę nie mówić do mnie ,,chłopcze’’. Mam już dziesięć lat i pół roku, a to prawie jedenaście.

– Kawał życia, nie ma co – skwitował profesor. – Piąta klasa, co?

– W sumie to tak – potwierdził Tomek – ale do szkoły nie chodzę.

Choć młody, oleju w głowie miał pod dostatkiem. Niestety, był też beznadziejnym marzycielem ze skłonnością do bujania w obłokach. Nawet uwagi wpisywane regularnie do dzienniczka i fatalne oceny nie mogły wyrwać go z zamyślenia.

Opiekun nie stwierdził złej woli po stronie Tomka. Po prostu doskwierało mu chroniczne roztrzepanie. Wyobraźnie miał nad podziw bujną, aż do przesady, jednak chwile oderwania od rzeczywistości przeplatał z nieudawaną powagą. Kiedy się czymś interesował, to na całego; od półśrodków stronił, brak uwagi okazując nieobecnym wzrokiem. Imion nie spamiętywał, chyba że należały do nietuzinkowych. Czasami zaś, raz na miesiąc lub dwa, przeczuwał, iż tak naprawdę wszystko dookoła stanowiło sprytnie wyreżyserowany film. Z pewnością wyrósł ponad swój wiek, choć sznurowanie butów wciąż przychodziło mu z trudnością i nagminnie plątał kolejność miesięcy.

Jak już wspomniałem, Lucjusz Kancer, prawny opiekun Tomka, doszedł do wniosku, że szkoła nie zdawała egzaminu. Wraz z początkiem trzeciego roku nauki i kolejną dwójką z dyktanda, cierpliwość mężczyzny wyczerpała się: wypisał chłopca z podstawówki, zawczasu powiedziawszy dyrektorowi do słuchu, i razem z Lukrecją, swoją siostrą bliźniaczką, wziął naukę chłopca we własne ręce.

Rozłąka z kolegami doskwierała Tomkowi tylko z początku. Choć mógł polubić tę czy inną osobę, daleko mu było do zżywania się z ludźmi jako takimi. Lucek i Lukrecja należeli do innej kategorii, zawsze byli nieopodal, od kiedy tylko pamiętał. Reszta osób przychodziła i odchodziła niczym pory roku. Wiadomo, jedną porę roku lubi się mniej, drugą bardziej, jednak bez względu na upodobania, ma się przeczucie, że prędzej czy później historia zatoczy koło i postawi na drodze kogo identycznie różnego, tak jak identycznie różne bywały pory roku. W rezultacie Tomek uchodził za wycofanego, sam nie bardzo pojmując, w czym rzecz. Było mu zwyczajnie dobrze, bez zbędnego szumu i rozkrzyczanych kolegów.

Sądząc po skwaszonej minie, profesor miał inne zdanie na temat postępowych metod wychowania i wietrzył w chłopcu pospolitego lesera. Może to żyłka pedagoga odezwała się po latach – Lucek uprzedził chłopca, że brodacz przez blisko dwie dekady wykładał na uczelni, zyskując sobie opinię belfra bezwzględnego, osobnika, którego nie sposób podejść czy wyprowadzić w pole. Reputację tę utrzymał aż czasu przejścia na przedwczesną emeryturę, zaraz po zaginięciu syna, Dionizego Azura.

– Chłopcze, żyjesz? – upomniał go brodacz.

Tomek przytaknął cicho, wyrwany z zamyślenia.

– Powiedź lepiej, co tam masz? – spytał mężczyzna, świdrując wzrokiem bagaż chłopca. – Jakież to znowu instrumentarium siania niepokojów i turbacji wszelakich skrywa w sobie ta niepozorna torba?

– Jak pan powiedział – instrument? – zdziwił się zapytany. Zarzut, jakkolwiek niepojęty, napełnił Tomka wątpliwościami. Wbił spojrzenie w torbę, jakby nigdy wcześniej nie widział jej na własne oczy. Ten widok przypomniał mu o drodze, którą pokonał samotnie spod parku i o chwili rozstania z opiekunem.

Pożegnali się bez czułostek. Lucek zmierzwił mu włosy, przypomniał profesorki adres (i bez tego dom był świetnie widoczny z przystanku) i życzył udanych wakacji. Zaraz potem odjechał. Chłopiec rozejrzał się na boki. Senna okolica wyglądała na całkiem gościnną, a jednocześnie bardzo tajemniczą, bo zupełnie inną od tego, co znał. Teraz wystarczyło dotrzeć pod wskazany adres – do szóstego domu po lewej, gdzie oparty o furtkę czekał jego dziadek.

– No to jak, chłopcze, masz tam jakąś procę? – dopytywał profesor.

– Chciałbym – rozmarzył się chłopiec – ale nie.

W gruncie rzeczy nie psocił zbyt wiele, może tylko czasami i rzekłbyś przez nieuwagę.

– Tylko moje rzeczy, głównie ubrania i takie tam różne – Tomek opisywał zawartość torby. Zgodnie z wskazówką Lucka, nie wspomniał o przemycanych kredkach.

– Hmm, hmm, takie tam różne – mruknął profesor, znów gładząc brodę. – Oby nas nie poróżniły. Źle znoszę głupawe żarty… Są bardzo niepraktyczne.

W rzeczywistości profesor wcale ich nie znosił. Za zmianami też, mówiąc delikatnie, nie przepadał, a nawet krótka wizyta wnuka mogła sporo namieszać w uporządkowanym życiu brodacza. Co też tłumaczyło rozdarcie obecne przy podejmowaniu gościa. Była to jednak gra pozorów. W głębi serca cieszył się na widok chłopca, tyle że nie potrafił tego okazać.

Tomek przestąpił z nogi na nogę i po raz kolejny rozejrzał się po okolicy. Na lewo majaczył park; to właśnie stamtąd Lucek ruszył w dalszą drogę. Nie miał opiekunowi za złe tymczasowej rozłąki, choć wiedział dobrze, że to właśnie on, jako pomysłodawca i wykonawca, stał za jego tymczasowym pobytem u wiecznie nieobecnego dziadka. Prawdę powiedziawszy, chłopiec nie potrafił się gniewać na opiekuna.

Może i mężczyźnie brakowało doświadczenia w roli rodzica, w kontaktach z Tomkiem bywał komicznie nieporadny. Choć wychowanie podopiecznego było dla opiekuna jedną wielką sytuacją kryzysową, Lucek dokładał wszelkich starań, by chłopak miał dobry start. Robił to po swojemu, szkoląc go na prawnika lub kogoś mu podobnego, może referenta, bo innej ścieźki rozwoju zwyczajnie nie znał, tę zaś wyssał z mlekiem matki – prokuratorki.

Zdaniem Tomka prawdziwą winowajczynią była siostra Lucka. Tomek miał do niej nieco złości, bo lubiła mu dokuczać, trochę dla żartu, trochę dla draki, lecz przede wszystkim: w dowód uczucia. Lwią część tego, co w jego życiu było normalne, zawdzięczał właśnie Lukrecji. Kobieta krzywym okiem patrzyła na zapędy brata, przekonana o walorach wychowania bezstresowego. Gdy tamten wkładał Tomkowi do głowy kolejne formułki, ona przemycała cichaczem coraz to nowe zabawki do pokoju dziecka. Brat i siostra byli jak dwie strony medalu zrośnięte krawędzią: różni pod względem zajmowanych pozycji, lecz równi sobie. Lucek tłumaczył chłopcu, że jego niesforna siostra wdała się w ich ojca, pisarza–bawidamka, i stąd też wyprowadzał różnica charakterów. Prawda to lub nie, w jednym oboje byli zgodni: chłopiec miał wyrosnąć na kogoś odpowiedzialnego.

Tym samym opiekunowie postawili ujarzmić wybujałą wyobraźnię. W odstawkę poszły wizyty w kinie i wieczorne seanse filmowe. W zastępstwie pojawiły się audycje radiowe, czasopisma popularnonaukowe oraz ilustrowane atlasy przyrody. Ponadto, Tomek stał się zapalonym rysownikiem. Rysowanie stanowiła ucieczkę od powagi wpajanej przez Lucka. Sami opiekunowie nie mieli nic przeciwko takiemu hobby, szczególnie Lukrecja zagrzewała chłopca do rozwijania pasji. Zawsze mówiła, że ma artystyczną duszę, przezywając się ,,kolorowym ptakiem”. Niestety, ptak ten zdawał się tracić piórka i podupadać na zdrowiu.

Ledwo minął marzec, a Lukrecja zaczęła utyskiwać na migreny i nawroty duszności, sygnalizując potrzebę zmiany otoczenia. Właściwie nie było w podobnym zachowaniu nic niezwykłego, bo narzekania na samopoczucia należały do jej żelaznego repertuaru. Niemniej jednak Lucek uznał, że tym razem coś rzeczywiście było na rzeczy. Cztery miesiące zabrało mu podjęcie decyzji o wyjeździe: wpierw musiał doprowadzić do końca kilka niedomkniętych spraw. Był wielkim służbistą i nawet olbrzymia troska o stan siostry nie mogła tego odmienić. W końcu jednak klamka zapadła, już za kilka godzin, rodzeństwo ruszało na wypoczynek do zagranicznego sanatorium. Niestety, zarówno przejazd, jak i pobyt na miejscu słono kosztował, więc Tomek musiał obejść się smakiem wakacji. Tym samym awansował do roli podrzutka i poniekąd wylądował na wycieraczce u dziadka.

Przynajmniej okolica napawała optymizmem. Chłopiec obrócił głowę i przyjrzał się rozłożystym kasztanom dumającym po drugiej stronie jezdni. Posadzone na skraju wysepki zieleni były wolne od zarazy, zmory tych dostojnych drzew. Trawnik rozpościerający się u ich korzeni płynął na boki lub opadał zagłębieniem terenu, wzięty w okrążenie przez wężowy jęzor asfaltu. U końca wysepki, obok wytartej ławeczki, przycupnął lichy budyneczek: zaniedbany kiosk. Tamtejszy daszek chylił się na jedną stronę, a ściany roniły całe płaty jasnożółtej farby. Wszędzie dookoła panował bezwiedny ład, typowy dla dzielnic rzuconych z dala od centrum miasta.

Chodnik świecił pustkami – jak to w upalne popołudnie. W ten skwarny, sierpniowy dzień pechowcy wyciskali siódme poty w pracy przy wtórze buczącej klimatyzacji, ci zaś, którym w udziale przypadło wolne, chcieli się nim nacieszyć na leżaku ze szklanką zmrożonego napoju w ręce. Tomek zdążył odkryć, że choć znalazł się w przykrym położeniu, a scena „nienachalnego” powitania dłużyła się niemiłosiernie.

– Wpuści mnie pan profesor czy nie? – spytał wyraźnie zniecierpliwiony. – Strasznie tu gorąco a mi chce się pić.

– Gorąco? – powtórzył głucho profesor. I on doszedł do wniosku, że powitanie trwało już o wiele za długo, lecz drżał na myśl o wpuszczeniu gościa za furtkę. Postanowił grać na zwłokę.

– Chłopcze, to ja, ten–tego, wstąpię do domu… – zaczął się motać, z palcem zatkniętym za kołnierzyk koszuli. Najchętniej zapomniałby o całej tej historii. – Szast–prast przyniosę wody. Nie ruszaj się stąd. Chwila i jestem z powrotem.

Już zawrócił do domu, gdy nagle dodał:

– Z gazem czy bez?

Tomek ani myślał tracić rezonu. Wyprężył się niby struna, nabrał powietrza w płuca i starając się zabrzmieć tak, jak brzmieli dorośli, rzucił niby od niechcenia:

– Jeśli nie chce mnie profesor wpuścić to dobra. Pójdę sobie.

Sięgnął do torby, by pokazać, że nie żartuje.

Gospodarz wrócił do furtki, wyraźnie zrezygnowany.

– I niby dokąd pójdziesz? – zapytał wcale nie na żarty. – Sam jeden, w obcym mieście.

Zamiast palnąć coś głupiego, Tomek postawił na sprawdzone rozwiązania, podpatrzone zresztą u Lucka. Podstawowe pytanie brzmiało: „Gdzie naprawdę mogę pójść?” Chłopiec przygryzł wargę w zamyśleniu:

– Przed siebie – oznajmił krótko, a zabrzmiało to jak rzucone wyzwanie.

– Zostań… jeszcze zdążysz… – powiedział brodacz. – Sądzę, że mamy do pomówienia.

Tomek popatrzył bez przekonania, bo czy naprawdę mieli?

Pobyt u dziadka miał być pierwszą rozłąką z rodzeństwem.

Wyjazd do sanatorium planowano na ostatnią chwilę, więc równie gwałtownie trzeba było znaleźć opiekunkę do dziecka. Oczywiście, nikt nie kwapił się, by „przechować” chłopca. Po zaginięciu taty i śmierci mamy, Izoldy, rodzeństwo Kancerów było jedyną rodziną Tomka. Jako znajomi młodej pary, postanowili przygarnąć sierotę. Dziadkowie ze strony mamy zawsze unikali wspólnych spotkań: ilekroć przebywali w jednym pokoju z Tomkiem, dziadek Apoloniusz zaczynał mruczeń pod nosem i grozić pięścią niewidzialnej postaci, a babcia Maria zalewała się łzami. Za obecność obu musiały starczyć prezenty posyłane pod choinkę. Z pozostałych krewnych, wujek Zygmunt, ich syn, już dawno temu spakował manatki, zaś o mamie taty, Brunhildzie, słyszał tylko tyle, że nie potrafiła zdzierżyć dziwactw swojego męża i odleciała do Kanady zaraz po odchowaniu dziecka.

„Z braku laku”, jak mawiał dozorca ich klatki, Luckowi przyszło wyegzekwować opiekę z najmniej spodziewanej strony. Tu obecny profesor, a dziadek Tomka, niejaki Tomasz Azur (zbieżność imion trudno było uznać za dzieło przypadku) mieszkał we Wrocławiu, prowadząc życie samotnika, a kto wie, może nawet odludka. Już samo to, że Lucek dysponował numerem profesora było nie lada zaskoczeniem dla chłopca. Do tej pory myślał, że oba domy nie utrzymywały ze sobą kontaktu – a przecież wszystko potoczyło się tak, jakby istniała między nimi gorąca linia, wystarczył bowiem ledwo anons, ciche: ,,Z tej strony Lucjusz”, by rozmowa przeszła do sedna sprawy.

Chłopiec nigdy wcześniej nie spotkał tatowego dziadka i nie był pewny, czy w ogóle miał na to ochotę. Wiecznie nieobecny dziadek, niegdysiejszy profesor historii, porzucił uczelnianą togę wraz z zaginięciem syna. Liżąc rany na duszy, wycofał się do swojej siedziby, którą szybko obrócił w samotnie. Lukrecja przezywała go pieszczotliwie ,,samotnikiem z prowincji”, bo podobno na dwór wychodził tylko po zmroku, a i same domostwo leżało z dala od wrocławskiego centrum (jednego z wielu, bo Wrocław ma takich kilka, w zależności od opinii pytanego). Tę owianą tajemnicą postać przyszło obserwować Tomkowi w biały dzień. Pierwsze wrażenie zawęziło się do bujnej brody i niemałego brzuszka.

Profesor zakaszlał kilkukrotnie. To uporczywe kaszlanie zmusiło Tomka do zastanowienia się: czy był to objaw jakiejś choroby, czy też zwykłe przyzwyczajenie. W rzeczywistości mężczyzna oczyszczał gardło.

– Na co teraz czekamy? – niecierpliwił się Tomek, gotów naprzeć na furtkę, gdyby byłoby to konieczne.

– My na nic. Za to na ciebie czeka krótkie szkolenie przysposabiające.

Chłopiec zrobił wielkie oczy.

– Co takiego? –

– Muszę cię przeszkolić pod kątem korzystania z przestrzeni wspólnej… Bo widzisz, postanowiłem zaprosić cię do środka.

– Dopiero teraz? – zdziwił się Tomek.

– Dopiero teraz to do mnie dotarło. Taaak, chyba pośpieszyłem się z decyzją. – Brodacz machnął ręką, jakby w geście dania za wygraną, po czym wskazał na budynek w tyle. Znów odchrząknął. – Pod tym dachem panuje kilka niepodzielnych zasad. Strzeż się! Ich złamanie może przynieść opłakane skutki!

– Gdzie się pan nauczył tak ładnie mówić!? – przerwał mu Tomek, oczarowany głosem gospodarza. – Ja też tak chcę!

– Nie przerywać! – upomniał go brodacz.

Tomek otworzył usta i znów je przymknął. Czekał w ciszy, aż profesor zechce się podzielić tajemnicami starego domiszcza.

– Po pierwsze: higiena! – gruchnął niedoszły emeryt, wyglądając znad furtki. – Nie pytaj, co higiena może zrobić dla ciebie, tylko co ty możesz zrobić dla higieny! Ręce potrafisz myć?

– Ręce, uszy, wszystko! – zarzekał się Tomek, choć po prawdzie zdarzało mu się chodzić spać z brudkiem za paznokciami.

Niebieskie oczy spojrzały na malca z zainteresowaniem

– Dobrze – skwitował brodacz. – Po drugie: żadnych klaksonów, komórek i radiostacji oraz innych samograjów o podejrzanych nazwach i jeszcze bardziej podejrzanym przeznaczeniu. W domu ma panować cisza. Higiena i cisza pod zarządem mojej skromnej osoby.

– A co to jest radiostacja? – dopytywał Tomek.

– Radiostacja to radiostacja.

– W takim razie wygląda na to, że jej też nie mam.

Tomek przyjrzał się brodaczowi z niekrytym zdziwieniem. Najwyraźniej Lucek posiadał przestarzałe wiadomości na temat profesora, którego opisywał jako „wymagającego, acz sprawiedliwego miłośnika swoich czterech kątów”. Z tego, co widział i słyszał chłopiec, zwrot „stary bzik” lepiej oddawał naturę gospodarza, który to, zgodnie ze słowami Lukrecji, „lubił piękne widoki, zwłaszcza te z okna własnego gabinetu”. Tomek doszedł podówczas do wniosku, że ktoś kto nie wyściubia nosa za próg domu, musiał żywić do ludzi szczególną urazę.

Profesor pokiwał głową z aprobatą:

– Lucjusz przysięgał, że dokładnie prześwietli twój bagaż, ale kto was tam wie, młodych. – Na jego twarzy zagościł lichy uśmiech, a wypowiedź odbiła od meritum. – Ja sam, jeszcze jako dziecko, miałem dwie pasję: sztuki walki i zjawiska paranormalne. No i były jeszcze dinozaury. A teraz sam jestem jednym z nich. Zabawne.

– Ja też lubię dinozaury. Mam taką książkę… – zaczął Tomek.

– Nie wątpię – uciął profesor. – Dobrze, skoro obiecujesz przestrzegać higieny i ciszy, drzwi tego domu stoją przed tobą otworem. Znaczy, będą stały, jak tylko je otworzę.

– Świetnie! – ucieszył się Tomek.

– Daj mi jeszcze słowo harcerza, że będziesz się dobrze sprawował i wchodź do środka.

Chłopiec zmarszczył czoło:

– Tyle że ja nie jestem harcerzem.

– Nie jesteś harcerzem? – zdziwił się profesor. – To co ty robisz w wolnym czasie?

– Bo ja wiem… – Tomek obmyślał odpowiedź. – To co zwykle.

– Lucjusz uprzedzał mnie, że ma własne poglądy na wychowanie dzieci – mruknął brodacz, jednocześnie szarpiąc się za zarost. – Dobrze, w takim razie powtarzaj po mnie: Przysięgam uroczyście, że nie knuję nic niedobrego.

– Przysięgam uroczyście, że nie knuję nic niedobrego! – odparł Tomek ze wzniesioną ręką.

– Będę cię trzymał za słowo – uprzedził profesor. – A teraz zapraszam.

Dłoń brodacza sięgnęła klamki, drugą przekręcił klucz w zamku. Zaskrzypiało i droga stanęła otworem. Wywinięty szpaler żywopłotu, ten sam, który okalał całą posesję, prowadził wprost pod betonowe schody domostwa. Gdzieś w górze zaświergotał ptak.

– Wchodź, wchodź – popędził go profesor. – Zamknę za tobą.

Tomek nie kazał sobie dwa razy powtarzać. Ciągnąc torbę na kółkach, minął furtkę i zagłębił się w zielone przejście. Oparty o żywopłot, gospodarz wciągnął brzuch, by zrobić miejsce dla gościa. Tomek zaryzykował szybkie spojrzenie z bliska.

Mężczyzna należał do osób postawnych, z głową o gęstej, szarej czuprynie oraz jeszcze gęstszej brodzie, która spływała falami aż do ramion. Nosił sztuczkowe spodnie i włożoną w nie flanelową koszulę z długim rękawem. Gładko ogolone policzki były lekko zapadnięte, bo i sam brodacz okazał się raczej szczupławym jegomościem, a przynajmniej wszędzie poza brzuchem.

Uwagę przykuwały oczy: głęboko osadzone, duże i niebieskie. Do Tomka dotarło, nie bez pewnego szoku, że sam miał podobne. Poczuł dziwne napięcie. Wolał nie być kojarzony z profesorem. Gdy się jednak nad tym głębiej zastanowił, zrozumiał, że nie było się czemu dziwić. W końcu wszystko zostaje w rodzinie.

Chłopiec wyminął gospodarza i, popędzany skrzypieniem zamykanej na klucz furtki, stanął u końca żywopłotu. Podeszwy butów szurała na wybojach tam, gdzie korzenie pobliskich drzew wybrzuszyły chodnik.

Po prawej i po lewej leżała sporych rozmiarów działka, tak zarośnięta i zaniedbana, że trudno było ująć to w słowach. Całość przypominała afrykański busz z wyrosłym pośrodku schronieniem białego człowieka. Być może kiedyś dzicz ta stanowiła perłę tutejszych ogródków przydomowych, lecz teraz, nawet w słoneczny dzień, przedstawiała sobą widok nader przygnębiający: zdziczałe drzewa, pagórki chwastów i wołający o pomstę do nieba porzucony warzywnik, Mało tego, wszędzie dookoła porozrzucano kamulce, niektóre wielkie jak piłka do tennisa. I tylko zapach był przyjemny: przywodził na myśl sosnowy zagajnik.

Profesor zrównał się z Tomkiem i podążył za jego spojrzeniem. Zaraz też przygryzł dolną wargę.

– W ostatnim czasie zarzuciłem ogrodnictwo… – mruknął na usprawiedliwienie.

Sądząc po stanie upraw, „ostatni czas” odnosił się do końcówki zeszłego tysiąclecia.

– Troszkę pozarastało, jednak, jeśli dobrze poszukać, gdzieś tam rosły dzikie poziomki, podobnie maliny, a tu, o proszę, patisony, niepryskane. Matka natura w pełnej krasie.

Tomek przyjrzał mu się sceptycznie.

– W negliżu? – poprawił się brodacz. – No, nie ma co wydziwiać. Niejeden chciałby mieć taki ogród. Mada rzeczna, ziemia pierwszej klasy, tak dobra, że swego czasu prowadziłem uprawę kwadratowych pomidorów.

– Przecież kwadratowe pomidory nie istnieją – zauważył chłopiec.

– Bo wszystkie zjadłem. Na pocieszenie mogę powiedzieć, że były bardzo smaczne – rzucił brodacz bez cienia ironii w głosie.

– A jak się uprawia kwadratowe pomidory?

– W kwadratowych szklarniach, rzecz jasna. Ale o tym innym razem. – Profesor wciągnął brzuch i wypiął dumnie pierś. – Jedno jest pewne, w tym ogródku z głodu nie umrzesz. A jeśli najdzie cię ochota na odpoczynek w doborowym towarzystwie, jakiś rododendron też się znajdzie.

– Rododendron? – powtórzył chłopiec. Jego wiedza w zakresie ogrodnictwa pozwalała na odróżnienie selera od pietruszki, i już to uznawał za swego rodzaju sukces.

– Rozumiem twoje zaskoczenie – przytaknął brodacz. Przyjął z góry, że zdziwienie gościa brało się z nieufności względem rododendronów. – Z początku też nie byłem do nich przekonany. Muszę jednak przyznać, że po prostu mi się podoba, pewnie rodzinny sentyment.

Spojrzał na chłopca.

– A tobie?

– Nie bardzo rozumiem – przyznał Tomek.

– Czy ci się podoba?

– Rododendron?

– Cały ogród.

Tomek, wciąż porażony widokiem zaniedbań, wybrnął z sytuacji w sposób dyplomatyczny, trochę się jąkając, trochę lejąc wodę:

– Eee… Takiego jeszcze nie widziałem. Nigdzie indziej.

– Krótko mówiąc, jedyny w swoim rodzaju – ożywił się gospodarz. – Znakomicie, skoro dojrzałeś jego skryte piękno, to pomożesz mi je wydobyć na pierwszy plan. Ogród należy doprowadzić do stanu używalności, a tak się składa, że trochę pracy na świeżym powietrzu doda ci rumieńców.

– Trochę… – powtórzył chłopiec. Nie był zachwycony perspektywą pielenia grządek.

Oczywiście, czasami ciągnęło go do lasu i na łąkę, co zresztą można było powiedzieć o większości dziesięciolatków. Jeśli jednak miałby się uporać z tymi chaszczami przez trzy najbliższe tygodnie, to powinien rzucić wszystko inne i zacząć pracę, tak jak tam stał.

Podupadły na duchu, przeniósł spojrzenie na dom i murowaną zagrodę przytuloną do jednej z jego bocznych ścian. Wyglądała na piaskownice o nieprzeciętnie wysokim obmurowaniu.

– A tam co jest?

Brodacz ponownie wyprężył pierś:

– O, to moja duma. Kompostownik, ma się rozumieć, prawdziwa ozdoba każdego ogrodu. Co więcej, ten tutaj wyposażony jest w specjalne udogodnienie.

– Udogodnienie? A co takiego robi?

Profesor skinął głową w kierunku kompostownika.

– Zwróć uwagę na jego położenie względem budynku mieszkalnego: znajduje się wprost pod oknem kuchennym, co oznacza, że wszystkie zielone odpadki od razu trafiają na kompost. To oszczędza czasu domownikom i zapobiega roznoszeniu się brzydkich zapachów po mieszkaniu.

Chłopiec wypatrzył szlaczek zacieków na tynku powyżej kompostownika:

– A te plamy na ścianie?

– Cóż, każda udogodnienie pociąga za sobą problemy natury praktycznej. Wciąż nad tym pracuję.

Tomek pokiwał głową, zbyt skołowany, by cokolwiek powiedzieć. Skupił uwagę na domostwie: dwupoziomowe (przy czym funkcję drugiego z pięter pełniło poddasze) zwracało uwagę rozmiarem i wykończeniami. O stylu jako takim mowy być nie mogło, choć ktoś śmiały mógłby zaryzykować opinie o kombinowanym charakterze budynku.

Spod osypującego się tynku wyzierały połacie cegieł, miejscami porośnięte bluszczem lub przykryte lawirującą rynną. Całość domiszcza zwieńczono trójkątnym dachem – tamtejszy gont pamiętał lepsze czasy – z jednym tylko kominem, ciemnym od sadzy. To tu, to tam na dwór wyglądały zakratowane okna, niektóre, solidnie usmarowane. Uwagę Tomka przykuły te nad głównym wejściem. Tamtejsze szyby zdały się niemal czarne, upstrzone siatką pęknięć.

– Czemu te szyby tak wyglądają? – spytał chłopiec.

– To nie są żadne szyby – poprawił go gospodarz. – To witraże.

– O, takie jak w kościele?

– Którym? – spytał zamyślony brodacz. – A kościele-kościele. I tak, i nie, te tutaj mają więcej zastosowań.

– A co takiego robią?

– Chronią wnętrze domu przed wścibskimi spojrzeniami, to po pierwsze. Są też wspaniały źródłem rozrywki. – Tu spojrzał z urazą na żywopłot po prawej. – Szczególnie dla okolicznych urwipołci, którzy co rusz próbują je wybić. Z pewnością twojej uwadze nie uszła znaczna ilość kamieni w moim ogrodzie. Większość z nich jest, że tak powiem, narzutowa. Ostatnio naliczyłem całą dwudziestkę, czternaście żółtych i sześć niebieskich. Pewnie hultaje wyłowiły je z oczka wodnego. Do prawdy, dorzej już być nie może.

Tomek doszedł do wniosku, że dom, jaki by nie był, budził więcej nadziei niż zarosły ogród. W gruncie rzeczy przypominał coś pomiędzy zabudową jednorodzinną, góralską chatą, a pałacykiem myśliwski. Chłopiec zachodził w głowę, po co jednej osobie tyle wolnego miejsca. Sam dorastał w kamienicy. Co prawda ich mieszkanie zajmowało pół piętra, ale daleko mu było do gabarytów profesorskiego lokum.

– Pewnie dziwnie się pan czuje, całkiem samiuteńki w takim dużym domu?

– Sam? Chyba można tak to ująć… Cóż, nie narzekam, samotność rzadko doskwiera za dnia, a nocami przeważnie śpię – wytłumaczył zapytany. – Drzwi na wprost, zaraz przyjdę.

Z tymi słowami profesor obrócił się na pięcie i wnet zniknął w blaszanym składziku, gdzie pod zadaszeniem, częściowo przykryty plandekę (brodacz wolał chuchać na zimne) zaparkował czerwony maluch. Owa szopa, otwarta konstrukcja z blachy falistej, stała na skraju warzywniaka, za przegrodą z żywopłotu. Brodacz odrzucił połę płachty i zanurkował w środku wozu, siłując się z fotelem kierowcy.

– Dam sobie radę – mruknął Tomek i po kilku dalszych krokach stanął pod daszkiem, na wprost sędziwych drzwi. Przed naciśnięciem klamki, przejechał podeszwami po wycieraczce. Skoro miał spędzić trzy tygodnie w tym domu, to pewnie nie raz przyjdzie mu myć podłogę w przedpokoju.

Nacisnął na klamkę i pchnął. Nic. Pociągnął do siebie. Sukces. Drzwi otwierały się na zewnątrz. Za parą już uchylonych, znalazł kolejną, tym razem zamkniętą na klucz. Wyglądało na to, że nie obędzie się bez gospodarza – dzwonka i tak nie sięgał, a nawet gdyby mógł, to jaki byłby w tym sens – przecież pod nieobecność jedynego domownika dom stał pusty.

Ciche gwizdanie zdradziło nadejście profesora.

– To pan zamknął?

– Ja. A któż by miał to zrobić? – przyznał brodacz, obracają kluczyk w zamku. Miał ich cały pęk, a każdy w kolorowej nakładce.

– Po co zamykać, skoro się nigdzie nie idzie?

Zamek szczęknął, pchnięte drzwi odchyliły się do środka.

– Tego nigdy nie wiesz. Ledwo przekroczysz próg, a nogi mogą unieść cię na kraniec świata. I kto wtedy za tobą zamknie?

Profesor puścił Tomka przodem.

Czworoboczny przedpokój, będący jednocześnie parterem klatki schodowej, zawalono butami, stertami gazet i pękatymi torbami. Ściany wyłożonej boazerią uczepiła się osamotniona żarówka w mlecznobiałym kloszu. Jej blada łuna kontrastowała z grą światła przefiltrowanego przez witraże powyżej.

Panował tam jakiś zaduch, powietrze było ciężkie, wręcz gęste, do reszty przesiąknięte zapachem kurzu. Gospodarz powinien częściej wietrzyć wnętrze. Choć, jak się nad tym zastanowić, to i bez przeciągów w środku było zadziwiająco chłodno. Po drugiej stronie parteru czekały zatrzaśnięte drzwi, zaś obwieszona malunkami klatka schodowa wiodła w górę splotem drewnianej poręczy.

Profesor wyłonił się zza pleców chłopca i przykazał mu stać spokojnie.

– Powtarzaj za mną.

Nad parami butów spoczywało puzderko ze szparą w pokrywie. Dłoń mężczyzny sięgnęła do rozcięcia i wyszarpnęła bawełnianą chusteczkę. Wnet nastąpił skomplikowany rytuał czyszczenia rąk, przestrzeni między palcami, a nawet rowków pod paznokciami. Po załatwieniu sprawy, profesor przetarł jeszcze pęk kluczy, zmiął materiał i wrzucił go do niebieskiej torebki wciśniętej w kąt pomieszczenia.

– Twoja kolej

Tomek, nie bez pewnych oporów, wyciągnął chusteczkę – była wilgotna w dotyku, o ostrym zapachu – i wziął się do szorowania rąk. Przestał dopiero na znak profesora. Sumienność chłopca zaimponowała mężczyźnie.

– Twój pokój znajduje się na poddaszu. – Wskazał na klatkę. – Tu zostaw buty, mam dla ciebie parę kapci.

Mówiąc to, schylił się do szafeczki wpasowanej w ścianę pod schodami.

– Co powiesz na szare? – zapytał i w najlepsze przeczesywał przepełnione półki.

– A są niebieskie? – Niebieski był ulubionym kolorem chłopca.

– Owszem, ale tak się składa, że są moje. Masz, trzymaj szare.

Tomek westchnął cicho pod nosem i wdział wyleniałe kapcie – znaczy, właśnie je wsuwał, gdy z środka czmychnęła mysz.

– A, tu się schowałaś! – huknął profesor na widok gryzonia i nim ten zdążył odbiec, schwycił go za długaśny ogon. Refleks brodacz był iście nieprawdopodobny. – To ja cię po całym domu szukam, a ty się pod schodami ukrywasz. Ładnie to tak?

I nie mówiąc nic więcej, wrzucił ją do kieszeni na piersi niby torebkę herbaty.

Tomek stał oniemiały. Całkiem zgłupiał.

– Co to, chłopcze, myszy nigdy nie widziałeś? Pełno ich tutaj, o widzisz, tam jest następna. – Wskazał palcem na ogon wystający zza burego kozaka. – Zawsze chodzą parami. Odmiana Pinus Basiliscus, niebywale inteligentne. Twój ojciec miał całą hodowlę jeszcze za dziecka. Do dzisiaj trochę się tu ich kręci. Przywykniesz. Kapciami się nie przejmuj, później ci jakieś przyniosę.

Chłopiec otrząsnął się z szoku i zgodnie z poleceniem, postawił stopę na pierwszym stopniu schodów – deska zaskrzypiała złowrogo.

– W przyszłości staraj się zachować ciszę – poradził mu profesor, nad wyraz stanowczo. – Hałas płoszy przemyślenia.

Tomek obiecał poprawę, sęk w tym, że ciągnięta przez niego torba co rusz obijała się o kolejne stopnie i tak aż do półpiętra. W końcu profesor westchnął, chwycił bagaż i poniósł go za gościem.

– Idź już, chłopcze – ponaglał. – Bycie bezszelestnym poćwiczysz na osobności.

Odciążony, Tomek mógł rozejrzeć się po wnętrzu. Tamtejsze malowidła obiegały klatkę spiralą, przepołowioną przez kolumnę witraży. Szklane wizerunki aniołów o przymkniętych oczach i bujnych lokach nadawały pomieszczeniu dziwnej lekkości. Całość klatki tonęła w ferii barw. Zupełnie jakby przez szkło przeświecało nie słońce, lecz bez mała tęcza.

– Panie profesorze, kto namalował te wszystkie obrazy?

Brodacz spojrzał na najbliższe płótno, pełne kolorowych spirali, zawijasów i półkoli. Oglądał malunek podobny komuś, kto przystanął przy klepsydrze, wpatrzony w przesypujący się piasek. Tamtejszą gamę kolorów potęgowały wielobarwne refleksy sączone przez witraże.

– Nazywają się thanki. T jak Tars, H jak Hebron, A jak Aleksandria, N jak Narrenturm, K jak Korynt, I jak Istambuł. Izolda, znaczy twoja mama, malowała je przez całe studia.

– Moja mama? – upewnił się Tomek.

– Uczyła się w Akademii Sztuk Pięknych, nie wiedziałeś?

Oczywiście, że Tomek wiedział, tyle że Lucek i Lukrecja nie mogli się pochwalić kolekcją jej obrazów. Chłopiec już dawno temu uznał wszystkie dzieła matki za dawno zaginione. Nagle miał je na wyciągnięcie ręki. Poczuł chęć sięgnięcia do najbliższego z obrazów.

– Zostały u mnie… po tym jak odeszła – dokończył profesor.

Ruszyli dalej, przez piętro i w górę. Po drodze minęli zamknięte drzwi. Pod żadnym pozorem nie należało mącić tamtejszej ciszy, nawet pukanie było dopuszczone tylko „w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia i zdrowia”, o czym brodacz nie omieszkał zawiadomić gościa.

Kilkanaście schodów więcej i trafili na półwidne poddasze. Po przekroczeniu drzwi powitał ich gigantyczny zegar wahadłowy, zupełnie nie na miejscu w tej ograniczonej przestrzeni. Zamiast sunąć po cyferblacie, jego wskazówki stały w miejscu, a smętnie zwieszone szyszki ani myślały się rozhuśtać. Tomek wciągnął w płuca powietrza przesyconego zapachem leciwych krokwi.

Jedynym źródłem światła dziennego była wielobarwna rozeta umieszczona centralnie nad przydługim łóżkiem. Promienie popołudniowego słońca oświetlały podłogę wyłożoną obluzowanymi deskami, całkiem zresztą już wytartymi. Pod sufitem biegły wyblakłe bele i wsporniki, jednak uwagę chłopca przykuła podwieszona poniżej konstrukcja.

Był to układ dziesięciu centrycznych sfer, do których przyczepiono różnobarwne żaróweczki – po jednej na każdą z obręczy. Wolną przestrzeń między sufitem a konstrukcją wypełniała skomplikowana siatka łączeń, stelażu oraz kół zębatych różnej wielkości i orientacji. Większość leżała na płasko, tylko kilka zawisło w powietrzu bokiem.

Profesor stanął w centrum mechanizmu, obok filaro-wspornika z domontowaną korbką. Tomek czym prędzej do niego dołączył.

– Co to jest? Mogę dotknąć?

– Stój spokojnie i patrz!

Brodacz wcisnął guzik na panelu i osiem spośród dziewięciu żaróweczek zabłysło światłem – wielobarwna łuna spotęgowała aurę tajemniczości.

– Uruchamiam całość, bo wiem, że jeśli sam tego nie zrobię, to mnie wyręczysz – mruknął, sunąc palcem po kolejnych guzikach. Wciśnięciem gasił pojedyncze żaróweczki. – To, co tu widzisz, to planetarium. Mało kto może się czymś takim pochwalić. Ja mogę i chciałbym, żeby tak pozostało. Obiecaj mi więc, że nie będziesz się tym bawił pod moją nieobecność.

– A od czego jest to pokrętło? – zapytał Tomek, zbyt zaaferowany, by zareagować na pouczenia.

– Przyjrzyj się – polecił profesor.

Do wału korby przymocowano licznik, rodzaj datownika: osiem rzędów cyfr w trzech przedzielonych kolumnach.

– Pokazuje dzień, miesiąc i rok. Całość została tak skalibrowana, by data na datowniku odpowiadała układowi sfer niebieskich z konkretnego dnia konkretnego roku. Spędziłem cały poranek, by dokręcić się do dzisiaj. Widzisz? – Tu pokazał palcem na najbliższe obręcze. – Mars i Jowisz w jednej linii. Koniunkcja górna.

Tomek nie rozumiał, o czym mówił profesor, jednak całość mechanizmu aż prosiła się o wypróbowanie.

– Mogę pokręcić? Mogę?

– Właśnie o tym mówię. Możesz, ale pod jednym warunkiem: tylko przy mnie. Musisz mi to obiecać. Za każdym razem, gdy przyjdę cię obudzić, przekręcisz korbkę jeden jedyny raz. Na znak, że upłynął kolejny dzień twojego pobytu.

– Dobrze.

– Obiecaj! – nalegał gospodarz.

Tomek położył rękę na piersi. Robił to niechętnie, bo naprawdę miał zamiar dotrzymać danego słowa.

– Obiecuję.

– Poznam, jeśli, jakby to ująć, spróbujesz szczęścia. Dobrze, teraz możesz dokonać jednego obrotu. Przy czym pamiętaj, ten obrót jest na poczet jutra, czyli jutro nie kręcimy.

– Już dobrze, dobrze – rzuciła rozgorączkowany chłopiec i złapał korbkę. Powoli i z wyczuciem obrócił nią raz, jednocześnie zerkając na obręcze w górze – wszystkie się poruszyły, choć ruch był tym wyraźniejszy, im bliżej centrum leżała dana sfera. Ostatni krąg drgnął niedostrzegalnie.

– Super! Mogę jeszcze raz!? – zapytał Tomek z ręką na korbie. – Zaraz potem pokręcimy w drugą stronę.

– Oho, widzę, że rozgryzłeś, jak działa mechanizm. – Mężczyzna uśmiechnął się. – Niestety, działa tylko w jedną stronę. Możesz nim wybiec w przyszłość, lecz nijak wrócić w czasie. Musisz poczekać do pojutrza. A do tej pory…

Z kieszeni spodni wyjął tycią rolkę taśmy ostrzegawczej, takiej jadowicie żółtej, i zaczął nią oplatać korbkę wraz z licznikiem.

– Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Nie żebym ci nie ufał, chłopcze, lecz ja też kiedyś byłem młody i wiem, że dobrym chęcią lepiej dopomóc.

– Przecież bym nie… – zaczął Tomek.

– Wiem, wiem, gdybym miał poważne wątpliwości, mógłbym użyć plomby lub po prostu odkręcić korbkę od całości, a tak daję dowód mojej wiary w twoje słowo.

Wyglądało na to, że decyzja już zapadła, więc chłopiec zdjął plecak i oparł go o nogę łóżka.

– Jak tam pan profesor chce…

Po bujaniu w chmurach przyszedł czas zejścia na ziemię: bo też fantastyczna maszyneria nie mogła przysłonić braków pomieszczenia, w tym niedostatku umeblowania. Za wyjątkiem przydługawego, już zasłanego łóżka i szafeczki nocnej udekorowanej półmiskiem owoców (zabezpieczonym przykrywą z siatki), całość poddasza wyglądała biednie. Mało tego, spomiędzy obręczy planetarium zwieszały się strzępy pajęczyn widoczne gołym okiem a jedyna lampka stała wprost na podłodze – pożółkła ze starości i pokrzywiona.

– Czuj się jak u siebie w domu – zachęcił profesor.

Chłopiec nie był przekonany, czy to możliwe.

– U Lucka mieszkamy na pierwszym piętrze.

– Zatem potraktuj to jako lokum o podwyższonym standardzie. Jest tu troszkę surowo, ale regularne czyszczenie przywróci wnętrzu czasy świetności.

Tomek powątpiewał, czy gospodarz przewidywał udział własny we wspomnianych porządkach. Z pewnością obowiązek miał spocząć na barkach nowego lokatora.

– Rozgość się – zachęcał profesor. Jego flanelowa koszula odbijała promień światła który wpadał oknem. – Tu masz owoce, zaraz też przyniosę ci wody.

Na myśl o wodzie, Tomek przypomniał sobie, że przecież Lucek wsadził mu do plecaka buteleczkę. Sięgnął po nią i upił łyk. Cóż to była za ulga.

– Czy ma profesor telewizor? – To pytanie nurtowało Tomka od dłuższego czasu.

– Mam – potwierdził brodacz, by zaraz potem rozwiać wszystkie przedwczesne nadzieje chłopca. – W naprawie.

– Ooo, jaka szkoda – mruknął Tomek i klapnął w nogach łóżka.

– Z tego, co mi wiadomo i tak masz szlaban na telewizję – zauważył profesor, mierząc chłopca bystrym spojrzeniem.

Tomek podciągnął torbę i westchnął cicho

Wydało się. Lucek zadbał o wszystko. Naprawdę, pięknie go wmanewrowano.

Chłopiec miał cichą nadzieję, że w domu dziadka naogląda się za wszystkie czasy. W końcu, co można robić przez cały dzień całkiem samemu, jeśli nie ma się telewizora. Słuchać radia do znudzenia? Ogarnęło go bardzo przykre rozczarowanie.

– Żadnego skakania po łóżku ani głośnego tupania, chłopcze. Cisza nocna punkt dziewiąta wieczorem. – Profesor dyktował zasady koegzystencji. – Tutejszy porządek dnia jest nad wyraz prosty, wyznaczają go pory posiłków. Pięć posiłków dziennie w trzygodzinnych godzinnych odstępach, począwszy od ósmej. Śniadanie, drugie śniadanie, obiad, podwieczorek, kolacja. Żadnego podjadania pomiędzy posiłkami, ewentualnie owoce. Zero pizz, hamburgerów i kurczaków w ośmiu smakach, każdym równie podejrzanym.

W Tomku odżyła nadzieja – ktoś kto tyle gotuje i to jeszcze sam dla siebie (u Lucka jadało się głównie mrożonki i gotowe dania), musiał dojść do niemałej wprawy.

– W międzyczasie znajdę ci jakieś zajęcie. Tak na wszelki wypadek, bo Lucjusz wspominał, że potrafisz się zająć sam sobą. – zakomunikował gospodarz. – Od jutra, powiedźmy, czeka cię doglądanie ogródka, a właściwie jego obłaskawianie, bo puszczony wolno, troszkę zdziczał. Przede wszystkim, cokolwiek robisz, rób to po cichu. Jestem bardzo zajęty przez cały dzień i większość nocy, a kiedy nie jestem zajęty, to najpewniej odpoczywam. Wspólnych spacerów nie przewiduję.

– A obiady? – spytał Tomek, podnosząc butelkę do ust. – Gdzie je jemy?

– Jemy na osobności: ty u siebie, ja u siebie.

– Czemu?

– Co ,,czemu”? – Profesor przeniósł wzrok na rozetę u wezgłowia łóżka.

– Czemu nie jemy razem?

– Chłopcze, zawsze jadam w pojedynkę. Ani myślę zmieniać zwyczajów na okres trzech tygodni – wyłuszczył brodacz.

– Ale ja zawsze jem z kimś i też nie chcę niczego zmieniać – próbował postawić na swoim Tomek.

– Nie zaczyna się zdania od ,,ale”, to po pierwsze – wytknął mu gospodarz. Następnie założył ręce na piersi, dając do zrozumienia, że prędzej obróci się w kamień niż da się przekonać. – Poza tym, starszym należy ustąpić. Dyskusję uważam za skończoną.

Koniec

Komentarze

Hmm. Zajrzałam, bo mam na koncie dwie wydane współautorzone powieści dla młodzieży (wydane w poważnym wydawnictwie), a opis fabuły mnie zachęcił. Niestety lekturę przerwałam dość szybko, bo jest to napisane ciężko, dialog się dłuży, jest sporo językowych potknięć i niezręczności.

Myślę sobie, że może przydałoby Ci się poćwiczyć warsztat na krótkich formach – mogą być powiązane z powieścią, a mogą być całkiem luźne.

Nie wiem, czy istnieje sensowne miejsce, gdzie można publikować dłuższe formy; fragmenty ludzie zamieszczają na wattpadzie, ale sama bym się w to nie bawiła, choć i komercyjne bestsellery stamtąd ponoć wychodziły.

Natomiast gdyby udało Ci się napisać fajną powieść, a sam pomysł moim zdaniem ma potencjał, to możesz pomyśleć o jej wydaniu w normalnym obiegu. To wbrew pozorom nie jest niemożliwe. Niemniej lektura początku tego fragmentu podpowiada, że musisz popracować nad warsztatem.

http://altronapoleone.home.blog

Być może nie doceniam młodego czytelnika, ale sądzę, że słownictwo i składnia powyższego fragmentu nie są dopasowane do odbiorcy. Sugerowałbym mocno uprościć tekst, zastępując przy tym rzadziej spotykane określenia czymś prostym i obrazowym. 

Sam pomysł chyba jest bardzo dobry, ale warstwa językowa wymaga doszlifowania.

Opiekun nie stwierdził złej woli po stronie Tomka. Po prostu doskwierało mu chroniczne roztrzepanie.

To brzmi tak, że opiekunowi doskwierało chroniczne roztrzepanie.

…na drodze kogo identycznie różnego, tak jak identycznie różne bywały pory roku.<-- ???

 

Miś nie będzie wskazywał ‘ortografów’. Popracuj nad tym sam, bo trzeba. Pomysł ‘ma potencjał’.

Dobry pomysł, gorsze wykonanie. Poniżej podaję kilka przykładów z pierwszej połowy. Zgadzam się też częściowo z silver_advent. Częściowo, bo językowo ten tekst nie jest miejscami dostosowany do młodego czytelnika. Z drugiej strony nie zgadzam się z koncepcją "uproszczenia". Moja uniwersalna rada – jeśli kilka osób mówi ci, że coś wymaga poprawy – to zapewne mają rację. Nie słuchaj jednak rad osób, które piszą ci jak poprawić – to twoje zadanie, ty jesteś autorem a nie czytelnicy / recenzenci.

 

"w parze krótkich spodenek" – Dlaczego nie po prostu w krótkich spodenkach?

 

"Chłopiec przełknął głośno ślinę, bo z tego wszystkiego zaschło mu w gardle." – W tym momencie nie wiadomo co to jest "wszystko".

 

"przebąknął" – raczej "bąknął".

 

"Choć młody, oleju w głowie miał pod dostatkiem. Niestety, był też beznadziejnym marzycielem ze skłonnością do bujania w obłokach. Nawet uwagi wpisywane regularnie do dzienniczka i fatalne oceny nie mogły wyrwać go z zamyślenia." – Tu jest niespójność narracyjna – przeskakujesz z narratora zewnętrznego na wszystkowiedzącego, nie jest to zakazane, ale w tym miejscu ciut razi.

 

Opiekun nie stwierdził złej woli po stronie Tomka. Po prostu doskwierało mu chroniczne roztrzepanie. – Opiekunowi? ;-)

 

"historia zatoczy koło i postawi na drodze kogo identycznie różnego" – tu jest coś mocno nie tak.

 

Zawodzi chronologia w okolicy fragmentu zaczynającego się od: "Zdaniem Tomka prawdziwą winowajczynią była siostra Lucka". Opisane są relacje bohatera z opiekunami, i nagle: "Ledwo minął marzec," – cały wcześniejszy fragment nie jest w żaden sposób umocowany w czasie, i dobrze, bo opisuje relacje, więc nagle ten marzec zjawia się trochę bez sensu.

 

Generalnie, cała środkowa część, w której poznajemy tło, historia opiekunów bohatera, przeskoki między retrospekcją a akcją – wszystko to jest trochę chaotyczne.

 

No i te imiona: Izolda, Brunhilda, Dionizy… Niby czemu nie, ale czy mają one służyć efektowi komicznemu, zaskakiwać, czy takie po prostu ci wpadły do głowy? Jest to fragment, więc może z czegoś wynikają, a ja się czepiam.

 

 

 

W komentarzach robię literówki.

Nowa Fantastyka