- Opowiadanie: NaN - Bestseller

Bestseller

To może, ale nie musi, być jeden z od­cin­ków cyklu – dla­te­go wstęp, który w przy­pad­ku sa­mo­dziel­ne­go opo­wia­da­nia można by po­mi­nąć. Ga­tu­nek to hor­ror, ale i SF .

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

Użytkownicy, Finkla

Oceny

Bestseller

Be­st­sel­ler

 

Do mo­je­go pod­ca­stu „Stra­chy na Lachy” tra­fia ostat­nio coraz wię­cej zgło­szeń od róż­nych czub­ków. Za­czy­na­li­śmy (a wła­ści­wie – za­czy­na­łem) od prze­two­rzo­nych i uno­wo­cze­śnio­nych kla­sycz­nych hi­sto­ry­jek o du­chach, upio­rach, wiedź­mach, to­pie­li­cach i tak dalej. Nic trud­ne­go – ot, choć­by taki po­mysł: da­je­my ru­sał­ce do­stęp do por­ta­lu rand­ko­we­go. Temat roz­wi­ja się w za­sa­dzie sam, a kilka ty­się­cy ko­lej­nych subów wska­ku­je na kanał. Tro­chę kre­atyw­no­ści, sporo żmud­nej pracy, nieco wy­rze­czeń… Po­mysł na pod­cast chwy­cił. Kasa z so­cial­me­diów za­czę­ła ście­kać – po­cząt­ko­wo sła­biut­kim, a z cza­sem coraz bar­dziej wart­kim stru­mycz­kiem. To, plus wpły­wy od spon­so­rów spra­wi­ły, że po roku mo­głem po­zwo­lić sobie na po­dzle­ca­nie nie­któ­rych prac. Ze­spół roz­sze­rzył się o pro­fe­sjo­nal­ne­go re­ali­za­to­ra dźwię­ku, udało mi się też zna­leźć fajne (i co ważne – nie­dro­gie) głosy oraz nie­złe­go fa­chow­ca od efek­tów spe­cjal­nych audio.

Nie­ste­ty, wła­sne źró­deł­ko z po­my­sła­mi dość szyb­ko za­czę­ło wy­sy­chać. Dla­te­go parę mie­się­cy temu za­trud­ni­łem pierw­sze­go – jak to się teraz mówi – „re­se­ar­che­ra”. Już wy­ja­śniam – nie po­wiem, że na­rze­kam na brak od­ze­wu ze stro­ny słu­cha­czy. Fani co rusz pod­sy­ła­ją wła­sne sce­na­riu­sze prze­ra­ża­ją­cych hi­sto­rii. Szko­puł w tym, że ory­gi­nal­ność tego „wsadu” po­zo­sta­wia wiele do ży­cze­nia. Ponad po­ło­wa zgło­szeń to hi­sto­ryj­ki o bia­łych da­mach na­wie­dza­ją­cych ruiny zamku. Nigdy nie zga­dli­by­ście jak kre­atyw­ni po­tra­fią być wło­da­rze gmin, gdy w grę wcho­dzi moż­li­wość zor­ga­ni­zo­wa­nia dar­mo­we­go mar­ke­tin­gu. Druga ka­te­go­ria to wy­ssa­ne z brud­ne­go pa­lu­cha bzdu­ry od na­wie­dzeń­ców i wy­znaw­ców teo­rii spi­sko­wych. Te są naj­gor­sze, bo naj­mniej ory­gi­nal­ne, a ich au­to­rzy po­tra­fią dzia­łać na gra­ni­cy stal­kin­gu. Co poza tym? Sztam­pa – upio­ry na stry­chu lub w piw­ni­cy, ta­jem­ni­cze wi­ze­run­ki po­ja­wia­ją­ce się na szy­bach okien­nych, no i oczy­wi­ście „złoty po­ciąg”. Co ten ostat­ni ma wspól­ne­go z te­ma­ty­ką mo­je­go pod­ca­stu? Tak samo jak wy nie mam zie­lo­ne­go po­ję­cia! Cza­sa­mi jed­nak tra­fia­ją się hi­sto­rie, które mogę wy­ko­rzy­stać. Bar­dzo, ale to bar­dzo rzad­ko do­sta­ję wrzut­ki na­praw­dę nie­po­ko­ją­ce, pra­wie że pod­gry­za­ją­ce moją cy­nicz­ną ra­cjo­nal­ność. Ale… bez prze­sa­dy. Nie będę się prze­chwa­lał, ale mój pod­cast, po trud­nych po­cząt­kach zdo­był sobie pewną re­no­mę. Dla­te­go za­wsze we­ry­fi­ku­ję hi­sto­rie, które (po twór­czej ad­ap­ta­cji) po­sta­na­wiam wy­ko­rzy­stać. W końcu – za coś płacę re­se­ar­che­ro­wi!

 

 

Na­gra­nie audio prze­sła­ne e-ma­ilem, data otrzy­ma­nia 1 lipca 2021 (for­mat: .ogg, wiel­kość pliku: 11,3 MB, nadaw­ca – adres do wia­do­mo­ści re­dak­cji)

 

Teraz już nie pa­mię­tam, czy moją uwagę przy­ku­ła okład­ka, czy tytuł. Książ­kę wy­pa­trzy­łem na sto­isku dwor­co­we­go bu­ki­ni­sty. Zwy­kle za­opa­tru­ję się w lek­tu­rę przed po­dró­żą, tak aby umi­lić sobie przy­go­dę z PKP, ale tym razem aku­rat wra­ca­łem do domu. Prze­cho­dzi­łem pod­ziem­nym pa­sa­żem pro­wa­dzą­cym z pe­ro­nów na przy­sta­nek tram­wa­jo­wy. Czy zgo­dzi się pan ze mną, że szla­chet­ny fach dwor­co­we­go han­dla­rza książ­ka­mi z dru­giej ręki pod­upadł w ostat­nich la­tach? Co ja mówię, pod­upadł! On jest w za­ni­ku! On, pro­szę pana, umie­ra! Kie­dyś sto­iska cią­gnę­ły się przez co naj­mniej pół dłu­go­ści przej­ścia pod­ziem­ne­go. A teraz? Pożal się Boże! Zo­sta­ły dwa, czy trzy na krzyż. Dziś pro­wa­dzą je spad­ko­bier­cy daw­nych wła­ści­cie­li. Wie pan – gów­nia­rze­ria na­sta­wio­na na szyb­ki zysk, ży­ją­ca z wy­prze­da­ży odzie­dzi­czo­nych za­so­bów. Zwy­kle nie od­na­wia­ją za­pa­sów, a jeśli nawet to robią, to je­stem prze­ko­na­ny, że ku­pu­ją swój towar na wagę w sku­pie ma­ku­la­tu­ry. Żal wiel­ki i serce się kraje! Cho­ciaż, wie pan, z dru­giej stro­ny, zwa­żyw­szy na to, co mnie spo­tka­ło, to może i le­piej. Prze­pra­szam… wy­glą­da na to, że zbo­czy­łem z te­ma­tu, tak już mi się przy­tra­fia, gdy je­stem zde­ner­wo­wa­ny.

Czy­ta­łem już ten kry­mi­nał dawno… ja­kieś dzie­sięć lat temu – to był wtedy praw­dzi­wy be­st­sel­ler. Nie po­da­ję na­zwi­ska au­tor­ki, bo i tak ma obec­nie wy­star­cza­ją­cy roz­głos. Jak się wkrót­ce pan dowie, nie ma tu ono więk­sze­go zna­cze­nia. Ostat­nio modne jest stro­je­nie sobie żar­tów, wie pan – że pro­duk­cja ta­śmo­wa, że to „se­ryj­na au­tor­ka”, że ob­ni­ży­ła loty i od­ci­na ku­po­ny od suk­ce­su, że to już nawet nie ona pisze, tylko jacyś wy­na­ję­ci gho­stw­ri­te­rzy. Ale, czego by nie po­wie­dzieć, pierw­sze tomy tej serii były na­praw­dę nie­złe. A ten na sto­isku miał zde­cy­do­wa­nie nie­ty­po­wą okład­kę. Jak by to ująć… old­sku­lo­wą. Tak jakby książ­kę wy­da­no nie dzie­sięć, ale… bo ja wiem, dwa­dzie­ścia, albo trzy­dzie­ści lat temu, gdzieś na po­cząt­ku lat dzie­więć­dzie­sią­tych? Po­my­śla­łem sobie, że może to jakiś „pirat”, albo rzad­kie wy­da­nie. Uro­iłem sobie nawet, że taki eg­zem­plarz może być coś warty. Krót­ko mó­wiąc – ku­pi­łem. Wska­za­łem pal­cem mój wybór, a dziew­czy­na ob­słu­gu­ją­ca sto­isko na­pie­prza­jąc non-stop przez ko­mór­kę przy­ję­ła pie­nią­dze i po­da­ła mi towar z obo­jęt­ną miną.

W tram­wa­ju myśl o książ­ce spo­czy­wa­ją­cej w ple­ca­ku nie da­wa­ła mi spo­ko­ju. Czy spra­wiał to wy­łącz­nie mój wy­mysł o jej po­ten­cjal­nej war­to­ści ma­te­rial­nej? Nie wiem. Ku­si­ło mnie, aby przej­rzeć ją od razu, w za­tło­czo­nym wa­go­nie. Osta­tecz­nie po­sta­no­wi­łem jed­nak za­cze­kać. Jak to jed­nak zwy­kle bywa, na­tych­miast po prze­kro­cze­niu progu do­pa­dła mnie bie­żącz­ka i do­pie­ro kilka go­dzin, kil­ka­na­ście roz­mów te­le­fo­nicz­nych i kil­ka­dzie­siąt prze­czy­ta­nych e-ma­ili póź­niej, mo­głem przejść od obo­wiąz­ków do przy­jem­no­ści. Za­pa­dał już wie­czór, chcąc zła­pać reszt­ki na­tu­ral­ne­go świa­tła, usia­dłem tyłem do okna.

Pro­jekt okład­ki mocno trą­cił mysz­ką. Wie pan, jak to teraz mówią – „tak zła, że aż dobra”. Rze­czy­wi­ście, po­sia­da­ła wszyst­kie nie­zbęd­ne atry­bu­ty sen­sa­cyj­nej gra­fi­ki z nie­szczę­sne­go okre­su na­sze­go wcze­sne­go ka­pi­ta­li­zmu – bo­ha­ter w gar­ni­tu­rze, czy też może smo­kin­gu – a la agent 007, biu­ścia­sta blon­dyn­ka z nie­bie­ski­mi ocza­mi i wy­ra­zem prze­ra­że­nia za­sty­głym na krwi­sto­czer­wo­nych ustach, sa­mo­cho­dy w po­ści­gu, broń, roz­bły­ski wy­strza­łów, w tle nie­zbyt dys­kret­ne plamy krwi, no i syl­wet­ka cza­ją­ce­go się w mroku prze­stęp­cy (któ­re­go po­zna­je­my po pro­chow­cu i lśnią­cych szpa­recz­kach oczu). Wszyst­ko to w krzy­kli­wych ko­lo­rach skon­tra­sto­wa­nych z czer­nią tła. Okład­ka nie pa­so­wa­ła mi do zna­nej sprzed lat fa­bu­ły książ­ki. Ow­szem, for­mal­nie więk­szość te­ma­tów się zga­dza­ła – był przy­stoj­ny bo­ha­ter, i o ile do­brze pa­mię­ta­łem – ko­bie­ta też się tam po­ja­wia­ła. Broń palna i plamy krwi miały swoje uspra­wie­dli­wie­nie fa­bu­lar­ne, tro­chę go­rzej z tymi sa­mo­cho­da­mi. No i cała przed­sta­wio­na sce­ne­ria była jakaś taka bar­dzo ame­ry­kań­ska, pod­czas gdy akcja wszyst­kich ksią­żek z tej serii roz­gry­wa się, jak do­brze wiemy, w Pol­sce. Opra­wa była wy­ko­na­na nie­chluj­nie – znów dość ty­po­we dla ta­niej, ma­so­wej pro­duk­cji wcze­snych lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Wy­star­czy­ło roz­ło­żyć stro­ny, by roz­legł się trzask wy­schnię­te­go kleju, a kilka kar­tek wy­su­nę­ło się spo­mię­dzy resz­ty. Nie­zra­żo­ny stu­dio­wa­łem dalej swoje zna­le­zi­sko. Tam, gdzie po­win­na znaj­do­wać się stop­ka re­dak­cyj­na, wkle­jo­no eks­li­bris. Jego ręcz­nie i dość cha­łup­ni­czo wy­ko­na­ny wzór od­ci­śnię­ty zo­stał, jak się zdaje, gu­mo­wą pie­czę­cią. Przed­sta­wiał, o ile do­brze pa­mię­tam, coś w ro­dza­ju wiru. Je­stem jed­nak nie­mal pe­wien, że stop­ki re­dak­cyj­nej nie było wcale – eks­li­bris był zbyt mały, aby ją w ca­ło­ści za­kryć. Ostroż­nie prze­ło­ży­łem roz­sy­pu­ją­ce się stro­ny i przy­stą­pi­łem do lek­tu­ry. Roz­cza­ro­wa­nie przy­szło na­tych­miast. Je­dy­ne co ta pu­bli­ka­cja miała wspól­ne­go z ory­gi­na­łem na­szej mi­strzy­ni su­spen­su to tytuł i na­zwi­sko au­tor­ki. Tekst był, albo bar­dzo nie­udol­nym tłu­ma­cze­niem ja­kie­goś nie­zna­ne­go mi ame­ry­kań­skie­go kry­mi­na­łu typu „noir”, albo też jesz­cze bar­dziej nie­udol­ną próbą na­śla­dow­nic­twa ta­kie­goż. Małą prób­kę pierw­sze­go roz­dzia­łu mogę przy­to­czyć z pa­mię­ci, może mylę się co do dro­bia­zgów, ale za­czy­nał się mniej wię­cej tak:

„Było późne po­po­łu­dnie. Nad mia­stem za­padł zmrok. Na ulice ze swo­ich dzien­nych nor za­czę­ły wy­peł­zać wszel­kie męty i po­dej­rza­ne typki. Jak ro­ba­le z gni­ją­ce­go owocu – po­my­ślał Phi­lip Strong. Pry­wat­ny de­tek­tyw splu­nął cel­nie do sto­ją­cej na biur­ku po­piel­nicz­ki i ob­rzu­cił obo­jęt­nym wzro­kiem swoją pierw­szą tego dnia klient­kę”.

A dalej było jesz­cze go­rzej. Mó­wiąc naj­kró­cej – nie da­wa­ło się tego czy­tać. Prze­kart­ko­wa­łem pierw­szy roz­dział. Autor naj­wy­raź­niej in­spi­ro­wał się Ham­met­tem i Chan­dle­rem, szko­da, że wy­łącz­nie w za­kre­sie po­wierz­chow­nych di­da­ska­liów. Czę­sto za­sta­na­wia­łem się nad cy­klem ży­cio­wym ta­kiej twór­czo­ści. Po pierw­sze – ktoś to na­pi­sał. Gra­fo­ma­nów nie bra­ku­je, ale mimo wszyst­ko – skle­ce­nie jako ta­kiej fa­bu­ły, na­pi­sa­nie dia­lo­gów, i tak dalej, wy­ma­ga mi­ni­mal­ne­go po­my­ślun­ku. Dla­cze­go autor nie użył go, aby po­wstrzy­mać się od pi­sa­nia? Dalej – ktoś to mu­siał po raz pierw­szy prze­czy­tać, pod­jąć de­cy­zję o druku, ktoś inny wy­ko­nał ko­rek­tę. No i naj­waż­niej­sze – dzie­ło zna­la­zło zbyt. Praw­dzi­wa seria nie­szczę­śli­wych zda­rzeń. Bar­dzo prze­pra­szam… Znów od­sze­dłem od te­ma­tu.

Znie­sma­czo­ny chcia­łem odło­żyć gnio­ta – co za po­mysł, aby wydać tego typu czy­ta­dło, pod­szy­wa­jąc się pod twór­czość zna­nej pol­skiej au­tor­ki? Plus ta dziw­na okład­ka – jakiś żart, sa­miz­dat, albo wręcz od­rzut z błęd­ne­go skła­du? Ob­sta­wi­łem ostat­ni z tych wa­rian­tów – w dru­kar­ni po­my­lo­no okład­ki, może z po­wo­du oszczęd­no­ści wy­cią­gnię­to pro­jekt z ja­kie­goś dawno za­po­mnia­ne­go ar­chi­wum? Znu­dzo­ny i po­iry­to­wa­ny kart­ko­wa­łem dalej. Co kil­ka­na­ście stron znaj­do­wa­ły się ilu­stra­cje. Pa­mię­tam moją pierw­szą myśl – am­bit­ny gra­fik nie po­prze­stał na okład­ce. Ale… my­li­łem się. Ob­raz­ki we­wnątrz na pewno nie były dzie­łem pro­jek­tan­ta okład­ki. Czar­no-bia­łe, ry­so­wa­ne bru­tal­ną kre­ską, to­por­ne, a jed­nak – nie­po­ko­ją­ce i wcią­ga­ją­ce za­ra­zem. Pierw­sza przed­sta­wia­ła pusty pokój. Biur­ko, na nim po­piel­nicz­ka i lamp­ka. Dalej krze­sło, szafa z kil­ko­ma roz­rzu­co­ny­mi se­gre­ga­to­ra­mi, prze­krzy­wio­ny, za­po­mnia­ny wie­szak na płasz­cze i ka­pe­lu­sze. Drzwi z szybą z mro­żo­ne­go szkła. Nic wię­cej, żad­ne­go wy­po­sa­że­nia, żad­ne­go szyl­du. Ko­lej­ne ilu­stra­cje przed­sta­wia­ły mia­sto – ame­ry­kań­ską me­tro­po­lię, w któ­rej za­pew­ne miała to­czyć się akcja kry­mi­na­łu. Jed­nak, za­miast scen po­ści­gów, strze­la­nin i bi­ja­tyk, względ­nie wi­ze­run­ków ma­fij­nych bos­sów i ich flam, ilu­stra­cje po­ka­zy­wa­ły wy­lud­nio­ne ulice mia­sta – puste aleje, ogro­dzo­ne wy­so­ki­mi par­ka­na­mi place i ślepe za­uł­ki, w któ­rych pod ścia­ną po­nie­wie­ra­ły się po­obi­ja­ne po­jem­ni­ki na śmie­ci. Żad­nych tak zwa­nych „iko­nicz­nych” wi­do­ków – żad­ne­go mostu Bro­okliń­skie­go, syl­we­tek dwóch wież WTC, czy pa­no­ra­my cen­trum Los An­ge­les. Styl ilu­stra­cji był ko­mik­so­wy, od­py­cha­ją­cy, ale i zna­jo­my za­ra­zem. Po­chy­la­łem się nad ko­lej­ny­mi i stu­dio­wa­łem je uważ­nie. Mimo pro­sto­ty kre­ski po­sia­da­ły jakąś hip­no­ty­zu­ją­cą, nie­po­ko­ją­cą moc. Przy­wo­ły­wa­ły wspo­mnie­nia… Nie, ra­czej wy­wo­ła­ły prze­czu­cie, któ­re­go nie mo­głem do­brze uchwy­cić. Na ostat­nim ob­raz­ku w zwę­ża­ją­cym się ka­nio­nie alei bie­gną­cej mię­dzy wie­żow­ca­mi można było do­strzec syl­wet­kę po­je­dyn­czej ucie­ka­ją­cej po­sta­ci. Była ma­lut­ka – le­d­wie sa­mot­ny prze­ci­nek. Wpa­try­wa­łem się w nią długo. Gdy pod­nio­słem wzrok znad książ­ki zo­rien­to­wa­łem się, że za­pa­dła ciem­ność. Jak mo­głem oglą­dać ob­raz­ki, jeśli teraz w nie­oświe­tlo­nym miesz­ka­niu nie wi­dzia­łem nic na wy­cią­gnie­cie ręki?

Wy­ma­ca­łem przy­cisk lampy i włą­czy­łem świa­tło. Za­baw­ne, ale pierw­sze, na co zwró­ci­łem uwagę to kurz uno­szą­cy się w po­wie­trzu. Ro­zu­mie pan – nie taki swoj­ski kurz, jaki wi­dzi­my w po­ko­ju w ja­snej smu­dze świa­tła, ani taki wi­ru­ją­cy na ulicy w go­rą­cym let­nim po­wie­wie. To była po­wietrz­na za­wie­si­na, gruby pył, jaki unosi się na przy­kład w sto­lar­ni. Więc kurz nie był swoj­ski. Resz­ta też nie. Nie byłem już w moim miesz­ka­niu. Wiem, co pan myśli – „bied­ny wa­riat zaraz powie, że ock­nął się w po­ko­ju z tej pierw­szej ilu­stra­cji”. Roz­cza­ru­ję pana – nie. Rze­czy­wi­ście, to nie był mój pokój, ani nie było to biuro książ­ko­we­go de­tek­ty­wa. Zna­la­złem się w cał­ko­wi­cie obcym po­miesz­cze­niu, nie wiem jak to ująć – nie­na­tu­ral­nym, po pro­stu sztucz­nym. Przy­znam się, że nie my­śla­łem w tym mo­men­cie zbyt kla­row­nie. Wsta­łem i wy­sze­dłem na ulicę. Moje miesz­ka­nie jest na dru­gim pię­trze ka­mie­ni­cy, a tu… pro­sto na ulicę, nie przy­po­mi­nam sobie nawet ja­kie­goś przed­po­ko­ju czy klat­ki scho­do­wej. Byłem w nie­zna­nym mi mie­ście, i tak – tro­chę przy­po­mi­na­ło to z ilu­stra­cji w książ­ce.

Ale było cał­ko­wi­cie re­al­ne – wie­żow­ce, ka­mie­ni­ce, chod­ni­ki, hy­dran­ty, la­tar­nie, zej­ścia do metra. Bra­ko­wa­ło za to ludzi. Jak okiem się­gnąć cią­gnę­ły się puste ulice. Pa­no­wa­ła cisza. Może nie cał­ko­wi­ta – drob­ne śmie­ci, ja­kieś pa­pie­ry sze­le­ści­ły go­nio­ne po chod­ni­ku lek­kim po­wie­wem wia­tru. Cza­sa­mi roz­legł się stłu­mio­ny hałas. Coś szu­mia­ło – jakiś wy­ciąg, kli­ma­ty­za­cja? Nie były to jed­nak od­gło­sy wiel­kie­go mia­sta, ra­czej – mia­sta-wid­ma. Prze­sze­dłem kilka blo­ków, za­głę­bia­łem się w za­uł­ki, za­glą­da­łem w okna skle­pów i biur. Spo­dzie­wa­łem się po­cząt­ko­wo – sam nie wiem czego… Tru­pów, śla­dów walki, oznak na­głej, pa­nicz­nej ewa­ku­acji? Na nic ta­kie­go nie na­tra­fi­łem.

Lu­dzie znik­nę­li, a może nigdy ich tu nie było? Ale nie tylko lu­dzie, także – ro­śli­ny, ptaki, owady. Po kilku go­dzi­nach wę­drów­ki nie na­tkną­łem się na żadną formę życia. Przed wi­try­na­mi skle­pów i pod mar­ki­za­mi ho­te­li stały puste do­ni­ce. Na chod­ni­kach w re­gu­lar­nych od­stę­pach stra­szy­ły bez­drzew­ne kwa­dra­ty za­pie­czo­nej ziemi. Spo­strze­głem też ko­lej­ną ano­ma­lię – na do­mach, w wi­try­nach skle­pów, na zna­kach dro­go­wych nie było żad­nych na­pi­sów. Bra­ko­wa­ło re­klam, pla­ka­tów, haseł. Nie za­uwa­ży­łem też ani jed­ne­go graf­fi­ti. Na ścia­nach przy­twier­dzo­no ta­blicz­ki z nu­me­ra­mi: „1157, 1159, 1161” – tylko tyle – bez nazw ulic czy pla­ców. No i sa­mo­cho­dy – trud­no wy­obra­zić sobie ja­ką­kol­wiek me­tro­po­lię bez nich, praw­da? Ale tu ulice, tak jak chod­ni­ki, były puste. Żaden po­jazd nie za­trzy­my­wał się na sy­gna­li­za­cji świetl­nej. Co wtedy czu­łem, co my­śla­łem? Nie wiem. Może byłem w szoku, nie dzia­ła­łem ra­cjo­nal­nie. Z dru­giej stro­ny – jakie po­win­no być ra­cjo­nal­ne za­cho­wa­nie w ta­kiej sy­tu­acji?

Pró­bo­wa­łem po­pchnąć drzwi pierw­sze­go z brze­gu skle­pu – były za­mknię­te. Spró­bo­wa­łem z ko­lej­ny­mi, efekt był taki sam. Przez za­ku­rzo­ne szyby widać było tylko przy­pad­ko­we przed­mio­ty zgro­ma­dzo­ne na wy­sta­wach. Nie byłem w sta­nie się­gnąć wzro­kiem głę­biej. Mi­ną­łem kilka prze­cznic. Biu­row­ce ustą­pi­ły miej­sca niż­szym, kil­ku­pię­tro­wym ka­mie­ni­com. Wej­ścia do nich znaj­do­wa­ły się na gan­kach, na które pro­wa­dzi­ły schod­ki z ozdob­ny­mi me­ta­lo­wy­mi ba­lu­stra­da­mi. Co mia­łem do stra­ce­nia? Wspią­łem się na ganek i na­ci­sną­łem klam­kę – za­mknię­te. Tak samo ko­lej­ne drzwi… i na­stęp­ne. Coś mnie tknę­ło – nawet bar­dzo po­rząd­ne drzwi po­ru­szą się choć odro­bin­kę, jeśli się na nie na­prze, nieco ustą­pią, gdy szarp­nie się klam­kę. Te spra­wia­ły wra­że­nie atrap przy­kle­jo­nych do muru. Przyj­rza­łem się uważ­nie miej­scu, w któ­rym sty­ka­ły się z fra­mu­gą. Nie było żad­nej szcze­li­ny. Farba olej­na z oścież­ni­cy płyn­nie prze­cho­dzi­ła na skrzy­dło drzwi. Klam­ka i szyl­dzik za­ma­lo­wa­ne były tym samym ciem­no­brą­zo­wym ko­lo­rem. Tego było już za wiele. Za­bra­łem z ganku ka­mien­ną do­nicz­kę i za­wró­ci­łem. Prze­czni­cę wcze­śniej mi­ną­łem ga­le­rię sztu­ki abs­trak­cyj­nej z oka­za­łą wi­try­ną. Za­mach­ną­łem się… tra­fio­na cię­ża­rem szyba roz­sy­pa­ła się na ty­sią­ce drob­nych krysz­tał­ków. Od­ru­cho­wo ro­zej­rza­łem się na boki i ostroż­nie wsze­dłem do wnę­trza.

Par­ter był roz­le­gły i prócz zde­mo­lo­wa­nej prze­ze mnie eks­po­zy­cji cał­ko­wi­cie pusty. Nie widać było żad­nych mebli ani wy­po­sa­że­nia. W po­wie­trzu uno­sił się zna­jo­my mi kurz. Pod­nio­słem wzrok i zo­ba­czy­łem wzno­szą­cą się na wy­so­kość kilku pię­ter ścia­nę zro­bio­ną z ja­kie­goś drew­nia­ne­go pre­fa­bry­ka­tu. Była pod­par­ta skom­pli­ko­wa­nym sys­te­mem belek, krzy­żu­ją­cych się desek i me­ta­lo­wych kla­mer. Tu i tam zwi­sa­ły grube liny. Sko­ja­rze­nie było na­tych­mia­sto­we – ku­li­sy te­atru. Tak od za­ple­cza wy­glą­da­ją de­ko­ra­cje te­atral­nej sceny – dla widza fa­sa­da zamku, a z dru­giej stro­ny su­ro­we deski i pro­wi­zor­ka. Pchną­łem obu­rącz ścia­nę – drgnę­ła lekko, a z wy­so­ko­ści po­sy­pa­ły się na mnie drob­ne tro­ci­ny.

Nie wiem jak długo ga­pi­łem się na wnę­trze tego bu­dyn­ku-wy­dmusz­ki. Oczy­wi­ście po­sta­no­wi­łem spraw­dzić inne. Nie oka­za­ło to się trud­ne, nie mu­sia­łem nawet ucie­kać się do roz­bi­ja­nia szyb wy­sta­wo­wych – w bocz­nych ulicz­kach okna i drzwi czę­sto zro­bio­ne były z pa­pie­ru albo dykty. Wszę­dzie na­tra­fia­łem na to samo – de­ko­ra­cje, atra­py i wszech­obec­ny kurz.

Gdzie się zna­la­złem? Wy­obraź­nia pod­su­wa­ła mi różne po­my­sły. Więk­szość była rzecz jasna zwią­za­na z prze­klę­tą książ­ką. Naj­prost­szym wy­tłu­ma­cze­niem byłby sen, albo jakiś nar­ko­tycz­ny trans, wy­wo­ła­ny rzecz jasna przez tok­sy­nę, którą na­są­czo­ne były kart­ki książ­ki. Jawa czy sen? – od­wiecz­ny dy­le­mat. Jed­nak nigdy wcze­śniej nie mia­łem tak re­ali­stycz­nych snów… Druga moż­li­wość była dość oczy­wi­sta – umar­łem i tra­fi­łem w za­świa­ty, i to w ten mniej przy­jem­ny wa­riant. Czy miał­bym przez wieki błą­kać się po bez­lud­nej me­tro­po­lii? Były też inne wy­tłu­ma­cze­nia, po­my­sło­wość ludz­ka na­praw­dę nie ma gra­nic, i chyba wszyst­ko co dało się w tym za­kre­sie wy­my­ślić i po­wie­dzieć zo­sta­ło już kie­dyś za­ser­wo­wa­ne w po­sta­ci książ­ki lub filmu. Tak, mam na myśli choć­by: dzia­ła­nia de­mo­nicz­ne­go ar­te­fak­tu, który swoje ofia­ry prze­no­si w inny, rów­no­le­gły wy­miar, upro­wa­dze­nie przez ko­smi­tów, eks­pe­ry­ment eks­cen­trycz­ne­go mul­ti­mi­lio­ne­ra, tajny pro­jekt rzą­do­wy do­ty­czą­cy kon­tro­li umy­słu, „błąd w sys­te­mie”, i tak dalej i tym po­dob­ne… Wszyst­ko te roz­wa­ża­nia nie przy­bli­ża­ły mnie jed­nak do klu­czo­wej kwe­stii – jak wy­rwać się z tego kosz­ma­ru, pie­kła czy też gi­gan­tycz­ne­go la­bo­ra­to­rium?

Za­głę­bia­łem się w mia­sto, choć nie wiem, czy mogę tak po­wie­dzieć. Za­głę­bie­nie ozna­cza­ło­by prze­miesz­cza­nie się od pe­ry­fe­rii w kie­run­ku ja­kie­goś cen­trum. Tu nie mia­łem wra­że­nia ruchu „od” ani „do”. Przy­glą­da­łem się za­ku­rzo­nym wy­sta­wom, ka­wiar­nia­nym ogród­kom, w któ­rych nikt nie za­sia­dał. Pa­trzy­łem na oka­za­łe fron­to­ny ban­ków, w któ­rych nikt nie li­czył zy­sków i strat. Skrę­ci­łem w bocz­ną ulicz­kę, pro­wa­dzą­cą do oto­czo­ne­go wy­so­kim par­ka­nem bo­iska do ko­szy­ków­ki. Wy­ma­lo­wa­ne na as­fal­cie linie i przy­mo­co­wa­ne do ta­blic ob­rę­cze były jak okrut­na drwi­na. Tylko kilka razy na­tkną­łem się na sa­mo­cho­dy za­par­ko­wa­ne na po­bo­czu. Po­dob­nie jak bu­dyn­ki, one też były je­dy­nie atra­pa­mi z cien­kiej bla­chy, tek­tu­ry i pla­sti­ku. Nad mar­twym mia­stem nie świe­ci­ło słoń­ce, niebo miało nie­okre­ślo­ną barwę i do­brze wie­dzia­łem, że nigdy nie spad­nie tu deszcz, śnieg, ani grad. Zi­mo­wy wiatr nigdy nie po­nie­sie śnież­nych płat­ków wzdłuż jego dłu­gich alei, ani wil­got­ny letni upał nigdy nie ob­le­pi pu­stych gma­chów.

Byłem zmę­czo­ny, ale nie mo­głem spać. Pró­bo­wa­łem – uło­ży­łem się w ja­kimś za­uł­ku i bez rze­czy­wi­stej po­trze­by okry­łem ka­wał­kiem tek­tu­ry. Sen nie przy­cho­dził, zmę­cze­nie nie mi­ja­ło. Wy­trzy­ma­łem w ten spo­sób około go­dzi­ny, wsta­łem i ru­szy­łem dalej. Mój ze­ga­rek dzia­łał i po­ka­zy­wał, że mi­nę­ła już ponad doba od mo­men­tu, w któ­rym ock­ną­łem się w tym miej­scu. Od­czu­wa­łem też głód i pra­gnie­nie, ale po kil­ku­na­stu go­dzi­nach zo­rien­to­wa­łem się, że zwią­za­ne z bra­kiem wody i je­dze­nia symp­to­my nie po­gar­sza­ją się. Nie byłem od­wod­nio­ny, ani osła­bio­ny. Czyż­by hi­po­te­za o za­świa­tach była traf­na?

Mia­sto nie miało końca. Pró­bo­wa­łem wró­cić do miej­sca, w któ­rym zna­la­złem się… na po­cząt­ku. Są­dzi­łem, że może znaj­dę tam ja­kieś przej­ście, por­tal, coś, co po­zwo­li mi wró­cić. Nie od­na­la­złem tego bu­dyn­ku. Wy­da­je mi się jed­nak, że nic by to nie dało. Sta­ra­łem się do­trzeć do ja­kiejś gra­ni­cy, czy ba­rie­ry, choć­by nawet miało się oka­zać, że za nią już nic nie bę­dzie. Po ja­kichś dwóch do­bach bez­sen­sow­nej wę­drów­ki wła­ma­łem się do środ­ka wy­jąt­ko­wo wy­so­kie­go gma­chu. Wy­glą­dał jak sie­dzi­ba ja­kiejś firmy, choć przy braku na­pi­sów na fa­sa­dzie trud­no było to jed­no­znacz­nie stwier­dzić. Wdra­pa­łem się po tych we­wnętrz­nych rusz­to­wa­niach na samą górę, do­brych kil­ka­na­ście pię­ter. Sufit (i jed­no­cze­śnie dach) był zro­bio­ny z nie­zbyt mocno przy­twier­dzo­nej do rusz­to­wań dykty. Udało mi się ode­rwać spory jej kawał – wyj­rza­łem na ze­wnątrz. Mia­sto cią­gnę­ło się we wszyst­kich kie­run­kach, w dal­szej per­spek­ty­wie wyż­sze bu­dyn­ki sku­tecz­nie za­sła­nia­ły widok. Żad­nej, nawet naj­mniej­szej obiet­ni­cy końca, gra­ni­cy czy ba­rie­ry. Wy­pa­trzy­łem smu­kły i bar­dzo wy­so­ki wie­żo­wiec. Po­my­śla­łem, że z jego szczy­tu uda mi się do­strzec jakiś… kres. Gdy znów zna­la­złem się na ulicy, pró­bo­wa­łem do niego do­trzeć, ale bez­sku­tecz­nie. Zresz­tą, teraz wiem, że nic by to nie dało, zo­ba­czył­bym tylko jesz­cze wyż­sze bu­dyn­ki ster­czą­ce wśród bez­lud­nych ulic.

Zde­spe­ro­wa­ny po­sta­no­wi­łem iść pro­sto przed sie­bie. Wy­bra­łem pro­stą jak strza­ła, sze­ro­ką ar­te­rię ko­mu­ni­ka­cyj­ną. „W końcu gdzieś dotrę, a w naj­gor­szym razie wrócę do punk­tu wyj­ścia, to też bę­dzie jakiś re­zul­tat” – tłu­ma­czy­łem sobie. Kil­ka­dzie­siąt prze­cznic dalej do­tar­łem do placu, na któ­rym moja aleja się koń­czy­ła – drogę blo­ko­wał zwa­li­sty gmach sądu, a może bi­blio­te­ki? Mo­głem za­wró­cić lub wy­brać inny kie­ru­nek. Kilka razy po­na­wia­łem próbę ta­kiej wę­drów­ki na azy­mut – za­wsze z takim samym re­zul­ta­tem. Mój ze­ga­rek od­mie­rzał go­dzi­ny, ale nie miał da­tow­ni­ka. Stra­ci­łem ra­chu­bę dni. Błą­ka­łem się po mie­ście bez na­dziei na uciecz­kę.

„Lu­strza­ny” gmach stał u wy­lo­tu ulicy wy­jąt­ko­wo dłu­giej i pro­stej – nawet jak na to prze­klę­te miej­sce. Od razu zwró­cił moją uwagę, róż­nił się wszyst­kich po­zo­sta­łych bu­dow­li mia­sta. Jego ści­śle do­pa­so­wa­ne okna two­rzy­ły jed­no­li­tą, od­bi­ja­ją­cą oto­cze­nie po­wierzch­nię. Wnę­trze po­zo­sta­ło ta­jem­ni­cą. W prze­ci­wień­stwie do wielu in­nych bu­dow­li wy­ko­na­no go so­lid­nie, użyto ja­kie­goś har­to­wa­ne­go szkła. Nie dawał mi spo­ko­ju, a kiedy moje coraz bar­dziej bru­tal­ne próby do­sta­nia się do wnę­trza speł­zły na ni­czym, z ca­łych sil sta­ra­łem się przy­po­mnieć sobie, z czym mi się ko­ja­rzył. Jed­nak bez re­zul­ta­tu. Ta­kie­go gma­chu na pewno nie było na żad­nej ilu­stra­cji w książ­ce.

Ist­nie­je taki prze­błysk myśli, wy­obraź­ni, sko­ja­rzeń, gdy czło­wiek za­da­je sobie py­ta­nie – czy to jest wła­śnie to? Czy je­steś ge­nial­ny, czy też po raz ko­lej­ny oka­żesz się idio­tą? Tutaj nie było przed kim się zbłaź­nić, choć nie wiem, co by bym zro­bił gdyby… Sta­ną­łem do­kład­nie na środ­ku jezd­ni, na żół­tej linii roz­dzie­la­ją­cej pasy prze­zna­czo­ne dla uro­jo­nych sa­mo­cho­dów. Od­wró­ci­łem się ple­ca­mi do wiel­kie­go lu­stra. Schy­li­łem się, opar­łem dło­nie o zie­mię i – wy­star­to­wa­łem. Bie­głem naj­szyb­ciej jak umia­łem. Ja­kieś prawa przy­ro­dy jed­nak obo­wią­zy­wa­ły w tym miej­scu – po kil­ku­dzie­się­ciu se­kun­dach ból mię­śni, ból w płu­cach i tcha­wi­cy, ból ca­łe­go or­ga­ni­zmu do­ma­ga­ją­ce­go się tlenu stał się nie do wy­trzy­ma­nia. Bie­głem jed­nak dalej, sta­ra­łem się przy­śpie­szyć, co każde parę kro­ków biec szyb­ciej… i jesz­cze szyb­ciej. Go­rącz­ko­wo za­sta­na­wia­łem się jak da­le­ko je­stem od lu­strza­ne­go gma­chu. Młody czło­wiek w do­brej for­mie prze­bie­gnie ki­lo­metr w trzy mi­nu­ty, da­le­ko mi było do tego i na pewno nie bie­głem jesz­cze trzech minut. Ile? Może dwie. Jaki dy­stans po­ko­na­łem? Pół ki­lo­me­tra? Chyba mniej… – pół ki­lo­me­tra po­win­no wy­star­czyć. Tak? Nie?! A może je­stem za da­le­ko? Dalej i tak nie dam rady – po­my­śla­łem zde­spe­ro­wa­ny i od­wró­ci­łem się. W lu­strza­nej fa­sa­dzie, w zwę­ża­ją­cym się ka­nio­nie alei, mię­dzy wie­żow­ca­mi, do­strze­głem syl­wet­kę po­je­dyn­czej ucie­ka­ją­cej po­sta­ci. Była ma­lut­ka, le­d­wie sa­mot­ny prze­ci­nek – moje od­bi­cie. Po­czu­łem w tym mo­men­cie coś… Nie da się tego opi­sać. To było bo­le­sne i jed­no­cze­śnie nie­po­dob­ne do ni­cze­go co po­tra­fił­bym opi­sać. Trwa­ło uła­mek se­kun­dy – zo­ba­czy­łem sie­bie, zo­ba­czy­łem swoje od­bi­cie pa­trzą­ce się na mnie. A teraz pro­szę sobie wy­obra­zić – zna­lazł się pan we wnę­trzu lu­strza­nej kuli. Albo ina­czej – czy bawił się pan kie­dyś taką sta­ro­mod­ną, szkla­ną bomb­ką cho­in­ko­wą, która się nad­tłu­kła? Można do niej wło­żyć palec i jeśli umie­ści się go do­kład­nie w środ­ku, to cała we­wnętrz­na po­wierzch­nia od­bi­ja ten ko­niu­szek palca. Teraz niech Pan sobie wy­obra­zi, że jest pan bomb­ką i od­bi­ja pan w sobie, w swo­ich oczach, w swoim mózgu, w swoim naj­głęb­szym je­ste­stwie cały wy­ni­co­wa­ny świat. Nie umiem tego ina­czej opi­sać. To uczu­cie trwa­ło chwi­lę i było nie­po­rów­ny­wal­ne z czym­kol­wiek. Mam na­dzie­ję, że nigdy już nie bę­dzie mi dane cze­goś ta­kie­go prze­żyć po­now­nie. Jesz­cze przez uła­mek se­kun­dy nogi nio­sły mnie dalej, od­wró­ci­łem się, czy wła­ści­wie za­czą­łem się od­wra­cać i w tym mo­men­cie zde­rzy­łem się z czymś twar­dym i nie­ustę­pli­wym. Chwi­la szoku i za­pa­dłem w ciem­ność.

Co tu jesz­cze opo­wia­dać? Żyję, wró­ci­łem. Na­gry­wam dla pana ten ma­te­riał. Ock­ną­łem się w swoim miesz­ka­niu. Obu­dzi­ła mnie do­bi­ja­ją­ca się do drzwi są­siad­ka, do któ­rej za­dzwo­nił mój przy­ja­ciel. Był po­waż­nie za­nie­po­ko­jo­ny – wie­dział, że wró­ci­łem z po­dró­ży i po­nie­waż nie od­zy­wa­łem się przez ponad dobę, mia­łem wy­łą­czo­ny te­le­fon, no i ogól­nie – brak było ja­kie­go­kol­wiek kon­tak­tu, po­sta­no­wił in­ter­we­nio­wać. Moja roz­ła­do­wa­na komór­ka le­ża­ła na stole, ze­ga­rek – to cie­ka­we! – po­ka­zy­wał zu­peł­nie lo­so­wą go­dzi­nę. I zanim od­rzu­ci pan moją opo­wieść jako jesz­cze jeden ubar­wio­ny sen ja­kie­goś ma­nia­ka podam dwa fakty: Po pierw­sze – książ­ki, tego pożal się Boże kry­mi­na­łu nie było, nigdy go już nie zna­la­złem. Po dru­gie – moje ubra­nie było po­kry­te war­stew­ką gru­be­go drzew­ne­go pyłu.

 

 

To­masz skon­tak­to­wał się z au­to­rem na­gra­nia, który nie­chęt­nie, bo do­pie­ro po dłuż­szym na­ga­by­wa­niu, zgo­dził się na roz­mo­wę. Do spo­tka­nia jed­nak nie do­szło. Wścib­ska są­siad­ka skwa­pli­wie po­in­for­mo­wa­ła mo­je­go re­se­ar­che­ra, że facet znik­nął kilka dni wcze­śniej. We­dług niej jest jed­nak szan­sa, że się znaj­dzie, bo już raz, tu cytat: „taką akcję od­sta­wił”. Jed­nak ko­lej­ne po­dej­mo­wa­ne przez To­ma­sza próby kon­tak­tu speł­zły na ni­czym.

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Zainteresowanie się przeze mnie horrorem – albo tym, co inni za horror uważają – należy do rzadkości. Piszę o czynnym zainteresowaniu.

Nie dam sobie niczego uciąć lub urwać, ale mam dziwne wrażenie, że od opisu ilustracji wiedziałem, co będzie dalej. Ogólnie, bez szczegółów, ale wiedziałem. Otworzyła się komórka pamięci, przechowującej wspomnienie tego lub bardzo podobnego tekstu sprzed lat? Czy odgadłem schemat fabuły? Nie wiem, i nawet o to nie pytam, ponieważ mało to istotne. Liczy się, jak dla mnie, że Autor potrafił mnie zasugerować, zaintrygować, bezboleśnie “zmusić” do lektury.

Wpadło mi w oko kilka pomyłek interpunkcyjnych, ale drugi raz – Autorze, wybacz – czytać nie będę.

Pozdrawiam i daje czwórkę.

Intrygujące.

Czytałam zaciekawiona, co tak naprawdę przydarzyło się bohaterowi, bo szczególne doświadczenia będącej jego udziałem w osobliwym mieście okazały się tyleż dziwne, co trudne do pojęcia. Miałam nadzieję, że finał wyjaśni sprawę, ale rozczarowałam się nieco – ponowne zniknięcie bohatera pozwala domniemywać, że „porwała” go inna książka, ale cóż… pewności nie mam.

NaN, Twój Bestseller przypomniał mi świetne opowiadanie Diriada Lo faresti per me? Bardzo polecam, z nadzieją, że Tobie też się spodoba. :)

Mam nadzieję, że poprawisz usterki, bo chciałabym móc zgłosić opowiadanie do Biblioteki.

 

Do mo­je­go pod­ca­stu „Stra­chu na Lachy”… → Pewnie miało być: Do mo­je­go pod­ca­stu „Stra­chy na Lachy”

 

na sto­isku dwor­co­we­go bo­oki­ni­sty. → …na sto­isku dwor­co­we­go buki­ni­sty.

Używamy formy spolszczonej.

 

Cho­ciaż, wie Pan, z dru­giej stro­ny→ Cho­ciaż, wie pan, z dru­giej stro­ny

Fromy grzecznościowe piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie, a to, jak zaznaczyłeś, jest nagranie dźwiękowe.

Ten błąd pojawia się w opowiadaniu wiele razy.

 

Wszyst­ko to w krzy­kli­wych ko­la­rach… → Literówka.

 

Opra­wa była wy­ko­na­na nie­chluj­ne… → Literówka.

 

Było późne po­po­łu­dnie. Nad mia­stem za­padł zmrok. Na ulice ze swo­ich dzien­nych nor za­czę­ły wy­peł­zać wszel­kie męty i po­dej­rza­ne typki. Jak ro­ba­le z gni­ją­ce­go owocu – po­my­ślał Phi­lip Strong. Pry­wat­ny de­tek­tyw splu­nął cel­nie do sto­ją­cej na biur­ku po­piel­nicz­ki i ob­rzu­cił obo­jęt­nym wzro­kiem swoją pierw­szą tego dnia klient­kę.” → Cytując tekst, używamy albo kursywy, albo ujmujemy go w cudzysłów. Nie stosuje się kursywy i cudzysłowu jednocześnie.

Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu: …pierwszą tego dnia klientkę”.

 

Biur­ko, ma nim po­piel­nicz­ka i lamp­ka. → Literówka.

 

Po­chy­la­łem się na ko­lej­ny­mi i stu­dio­wa­łem je uważ­nie. → Literówka.

 

do­strzec syl­wet­ką po­je­dyn­czej ucie­ka­ją­cej po­sta­ci. → Literówka.

 

nie był mój pokój, ani nie było to biuro książ­ko­we­go de­tek­ty­wa. To było dziw­ne… → Lekka byłoza.

 

Wspią­łem się na ganek i na­ci­snę­łam klam­kę… → Literówka.

 

nieco ustą­pią, gdy szarp­nie się za klam­kę. → …nieco ustą­pią, gdy szarp­nie się klam­kę.

 

Nie wiem jak długo ga­pi­łem się wnę­trze tego bu­dyn­ku-wy­dmusz­ki. → Pewnie miało być: Nie wiem jak długo ga­pi­łem się na wnę­trze tego bu­dyn­ku-wy­dmusz­ki.

 

Za­głę­bie­nie ozna­cza­ło by prze­miesz­cza­nie się… → Za­głę­bie­nie ozna­cza­łoby prze­miesz­cza­nie się

 

mia­łem wy­łą­czo­na ko­mó­rę… → Literówka.

 

Wścib­ska są­siad­ka skaw­pli­wie po­in­for­mo­wa­ła… → Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy – nasz świat bez regulacji byłby odrobinę gorszy wink. Bardzo dziękuję za uwagi oraz wnikliwą korektę. Rekomendowane opowiadanie Diriada już wstawilem do kolejki.

 

Najważniejsze – spieszę donieść, że poprawilem (mam nadzieję) wszystkie błędy.

W komentarzach robię literówki.

Bardzo proszę, NaN. Twoja opinia jest szalenie motywująca. :)

 

…spieszę donieść, że poprawiłem (mam nadzieję) wszystkie błędy.

Nie do końca – zostały jeszcze dwa zdania:

dostrzegłem sylwetką pojedynczej uciekającej postaci. –> Zmieniłeś zdanie, ale literówka pozostała.

mia­łem wy­łą­czo­ną ko­mó­rę… –> Literówka. –> Czy komóra jest tu celowo zamiast komórki?

 

A ponieważ wiem, że poprawisz literówki, mogę udać się do klikarni. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy – ponownie dzięki za czujność! Poprawiłem pierwsze i minimalnie zmieniłem drugie zdanie.

W komentarzach robię literówki.

 Miło mi, że mogłam się przydać i PSNP. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Czuć niepokój. Wciągnęło, przeczytałam bez przystanków. Choć muszę przyznać, że na koniec poczułam się trochę rozczarowana. Historia wydaje mi się trochę niedomknięta. I nawet nie chodzi o bohatera, ale twórca podcastu mógł tam coś jeszcze pogrzebać.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Drobna sugestia techniczna – staraj się dzielić długie akapity enterami. Takie bloki tekstu są po prostu trudniejsze w czytaniu.

Interesujący horror. Może zaniepokoić, zwłaszcza kogoś, kto lubi książki. Powiadasz, że największe zagrożenie stanowią dobrze zrobione ilustracje? Dobrze wiedzieć, zawsze wolałam literki od obrazków.

Faktycznie zakończenie nic nie wyjaśnia, ale być może w horrorach wyjaśnienia nie zawsze są potrzebne.

Babska logika rządzi!

Finkla – to był pomysł na cykl, w którym ostatecznie wyjaśniłoby się co i jak, ale zajęły mnie inne projekty.

W komentarzach robię literówki.

Nowa Fantastyka