Pochmurny dzień rozpoczął się od śpiewu kolęd. Sąsiad Antoniego ochrypłym głosem przypominał przypadkowym słuchaczom "Przybieżeli do Betlejem". Dźwięk przedostawał się z łatwością przez ścianę działową. Niecodzienny występ zmusił Antoniego do otwarcia powiek i uznania za fakt nadejście kolejnego dnia. Wczoraj była środa, a dziś czwartek. Oczywiste następstwo w żaden sposób nie tłumaczyło śpiewów sąsiada, tym bardziej że był środek wiosny, miesiąc po Wielkanocy. Stanowczo zbyt wcześnie, by wymagać od Zbawiciela ponowienia corocznych narodzin. Antoni usiadł na łóżku – chwilę dumając nad tym, czy jego imię "Antoni" jest na pewno odpowiednie dla młodego, bo mającego dwadzieścia sześć lat człowieka. Ale cóż miało znaczyć gdybanie o nazwach, kiedy tak nienazwana rzecz działa się za ścianą. Antoni wstał, włożył kapcie i ruszył w stronę szafy, żeby się ubrać. Z resztek czystych rzeczy skomponował w końcu strój. Mało świąteczny, zwyczajny i codzienny.
– Chwała na wysokości, chwała na wysokości, a pokój na ziemi. – Śpiew był coraz głośniejszy, więc Antoni zdecydował się zadać sąsiadowi jakieś pytanie, odpowiednie do sytuacji. Sąsiada przecież znał. Był to pracownik fizyczny, weekendy spędzający przy piwie, tygodnie w pracy. Antoni zapukał trzykrotnie do drzwi, śpiew ucichł i za chwilę w progu stanął ubrany odświętnie sąsiad Andrzej.
– Słucham cię Antek, coś cię niepokoi?
– A skąd pan wyciąga taki wniosek, że przychodzę tu z powodu niepokoju?
– Bo widzisz Antek, śpiewałem kolędę na cały głos. To mogło być niepokojące, ale wszystko ze mną w porządku. Zobacz – Andrzej wyciągnął pudełko z kieszeni – wszystkie leki wziąłem, więc nie powiesz mi, że zwariowałem.
Pudełko rzeczywiście było puste i naprawdę zawierało wcześniej jakieś lekarstwa. Psychotropy albo inne zalegalizowane środki na głowę.
– Wierzę panu. Jako, że pan wziął leki panie Andrzeju, to chyba nie obrazi się, że wspomnę o drobnym fakcie. Niedawno się skończyła Wielkanoc, jest o wiele za wcześnie na kolację wigilijną. Poza tym jest jeszcze rano.
Andrzej spojrzał na Antoniego uważnie. Jak na głupka, bo dawno nie słyszał tak dziwacznie ułożonej wypowiedzi.
– Nie rozśmieszaj mnie dzieciaku.
– Niech pan spojrzy na kalendarz.
– Na kalendarz? Ha ha. Nikt już nie interesuje się datami.
Antoni pomyślał o wszystkich ludziach niepatrzących na dni, tygodnie oraz miesiące. Czy to jednak powodowało aż tak skrajne rozmijanie się z rzeczywistością?
– Jak nikt nie patrzy na kalendarz? Jakie to ma znaczenie w tej sytuacji?
Andrzej rzekł poważnym głosem:
– Antek, wszystko się zmieniło, wyjdź na ulicę, rozejrzyj się. To nie jest sen. Jak masz ochotę to zapraszam na kolację wigilijną.
– Miło mi panie Andrzeju, ale wolę poczekać na zimę.
Antonii mógł czekać na zimę, ale równie dobrze na wiosnę, bo warunki pogodowe nie nastrajały zbyt opymistycznie. Zrujnowane niebo, całe w chmurach czarnych i szarych. Tymczasem wyszedł z domu i dostrzegł, że na drzewach siedzą ludzie. Wszyscy porządni sąsiedzi – obywatele osiedla zamkniętego przed złem zewnętrznym – siedzieli na drzewach. Zza liści wyglądały znane twarze. Antoni, choć dziś mocno stąpający po ziemi, nie dał po sobie poznać zdziwienia. Spytał więc spokojnie:
– Zejdą państwo z drzew?
– Nie zejdziemy.
– Liczę do pięciu.
Ktoś krzyknął z małej jabłonki.
– Puknij się w łeb wariacie.
Antoni odpowiedział ze spokojem:
– Kto tu jest wariatem? Ja chodzę po ziemi, a wy na drzewach. Dorośli ludzie. Dobrze widzę. Pani Anna, ma czterdzieści pięć lat, dwójkę dzieci. Pracuje na poczcie. Spójrzcie na nią, siedzi na drzewie jak jakaś wrona. To jest dopiero wariatka.
Pani Anna rozpłakała się nagle. Ale mąż ją przytulił.
– Nie obrażaj biednej Ani. Wejdź tu na drzewo cwany człowieczku.
– Nic z tego, chodzę po ziemi jak człowiek!
Teraz się zdenerwował Antoni. Poskakał chwilę w miejscu, zrobił kilka kroków tam i z powrotem.
– Widzicie? Stąpam twardo po ziemi.
Poszedł do bramki zamkniętego osiedla, waląc obcasami w chodnik, dobijał rytm do coraz cichszej kolędy, którą wciąż śpiewał sąsiad Andrzej. Antoni spojrzał w czarne niebo. Taka pogoda mogła wywołać w ludziach jakieś złe nastroje. Sami meteopaci na zamkniętym osiedlu. Bramka była otwarta na oścież. Zadziwiająca nieodpowiedzialność, z uwagi na powszechne zło gotowe ucieleśnić się w nieznanym przechodniu.
Właśnie taki zły człowiek zmierzał w stronę Antoniego. Nieznany, niebezpieczny. Uśmiechnął się szeroko i poklepał Antoniego po plecach.
– Szczęściarzu, dobrze, że dzisiaj się widzimy, bo wczoraj wbiłbym ci nóż pod żebro. A dzisiaj zobacz.
Wyciągnął coś zza pazuchy płaszcza.
– Dzisiaj obrałem nim jabłko.
Antoni szybko rozumował. Musiało się coś na świecie poprzestawiać i to wcale nie tak, że się nagle piekło przemieniło w niebo. Spytał więc mordercę:
– Bardzo się chwali, że pan zamiast mordować je sobie jabłko. Podejrzewam, że zostało ono zerwane z tamtego drzewa. Ukradł je pan z naszego osiedla?
Nieznajomy tylko się roześmiał:
– A gdzie tam. Dostałem je od sąsiadów.
– Tych z drzew?
– Właśnie tych.
– I nie wydaje się panu dziwne, że oni wszyscy wleźli na te drzewa?
– Nie. To nawet naturalne. Pewnie pan sugeruje, że ludzie ci mają mało fantazji. A pan by miał? Wczoraj siedzieli w pracy, nie mieli czasu na myślenie o tym, co będą robić w razie naprawdę dużego wolnego. To czysta psychologia.
– Dziwne, że pan jako morderca tak bardzo przejmuje się psychologią. To raczej pana powinno się badać.
Nieznajomy znów zaśmiał się tylko, podgryzając raptownie jabłko.
– Sam siebie badałem. Jestem psychopatologiczny. Sam o sobie wiem i nie przeszkadza mi to w życiu. Z jednej strony myślę o sobie, a z drugiej jestem wyśmienitym obserwatorem. Jeszcze pięć dni temu podrzynałem gardło młodej dziewczynie w parku. Jednocześnie potrafiłem ocenić stan jej pulsujących wciąż żył, estetyczną wartość oraz piękno chwili z uwagi na klasyczną fazę księżyca – pełnię.
Antoni przyjął z niespotykanym spokojem zwierzenia nieznajomego. Brzmiały jak jakaś bajka, trochę koszmarna. Napotkany typ kontynuował:
– Wrócę jednak do tematu tych na drzewach. Otóż oni nie potrafili znaleźć niczego ciekawszego do roboty. Cofnęli się więc do wczesnych odruchów. Czasem powodują to trudne sytuacje w życiu, że się robi to co w dzieciństwie w reakcji na coś nietypowego. Ci biedni ludzie byli tak skonfundowani, że cofnęli się nie o kilka lat, a o całe tysiące ewolucyjnych wieków.
Antoni poczuł się mądrzejszy, choć byłych morderców zwykł trzymać w nawiasie jako zbyt ciężki materiał na informatorów czy nauczycieli. Pomijając tę niedogodność, lekką szorstkość poznawczą, skojarzył, że widocznie jego sąsiad od kolędy nie był taki głupi i potrafił coś w życiu sobie urządzić. Ale nie to było teraz najważniejsze, musiał zadać psychopatologowi ważne i zasadnicze pytanie. Co właściwie się dzieje. Ten odpowiedział podgryzając jabłko z wielką radością:
– To proste. Jest wolne. Całkowite wolne, to nie jest jakiś weekend, w który można sobie pojechać nad jezioro. Nie to, że nie można. Oczywiście, jak ktoś bardzo chce, to nikt mu nie zabroni. Chcę tylko powiedzieć, że to nie jest takie proste wolne i nie każdy jest w stanie sobie z nim poradzić.
Nieznajomy psychopatolog ugryzł jabłko, a na jego twarzy ujawnił się złowrogi uśmiech, który w pierwszej chwili wywołał w Antonim dreszcze. Ale na krótko, bo na twarzy tego człowieka znów zagościły same radosne treści.
– Jedz jabłka chłopaku, dobrze? – dodał na koniec morderca.
Psychopatolog morderca minął Antoniego i zniknął na zamkniętym, aż do dziś, osiedlu. Wiatr zawiał, huczał niosąc ze sobą dźwięki miasta. Gdzieś tam puszczali z taśmy jazz, gdzieś disco polo. Nagle Antoni wśród podmuchów usłyszał wyraźny wrzask kobiecy. To z zamkniętego osiedla. Otwarte usta sąsiadki wydały, jak się po chwili okazało, ostatni dźwięk dzisiejszego dnia. Antoni pobiegł szybko zobaczyć co się stało. Pod drzewem leżała martwa pani Ania, a nad nią spokojnie z zakrwawionym nożem stał psychopatolog morderca. Zauważył Antoniego.
– Ach, to ty. Wybacz mi moje zachowanie, ale zobaczyłem jak ta pani zaczęła schodzić z drzewa i pomyślałem, że jest to świetna okazja do wbicia jej noża w ciało. Przez rozmowę z tobą znowu zachciało mi się wrócić do starej roboty. Mówiąc kolokwialnie „nie mogłem się powstrzymać”.
Antoni miał głowę na karku, mimo wszystko rozmawiał przecież z mordercą. Ten psychopatolog mógł w każdej chwili rzucić się na niego by przeżyć obserwacje po raz kolejny. Te swoje “wbijanie noża pod klasycznym kształtem księżyca”. Na drzewach panowała grobowa cisza, tylko wigilia wciąż wydawała się nie kończyć. Antonii spokojnie spytał człowieka stojącego z ociekającym krwią nożem, chwilowo zapominając, że „człowiek stojący z zakrwawionym nożem” jest zagrożeniem:
– A co z jabłkami? Mówił pan, że woli teraz jabłka.
Morderca zastanowił się i wyjaśnił sprawę:
– Wcale nie mówiłem tak. Zawsze lubiłem ociekające krwią kobiety w różnym wieku. Idź już sobie.
Wszystko traciło sens dla Antoniego. Jakkolwiek chciałby to sobie zracjonalizować, na razie zbyt wiele ścieżek stawało się dla niego możliwością w tej układance. Bo tak sobie to wyobraził, jako rodzaj zagadki, chwilowe podejście do życia i śmierci. Mógłby cały dzień zadawać pytania ludziom z drzew, ale oni raczej nic mądrego nie powiedzą, skoro – jak mówił morderca – jedyne co potrafili zrobić w ramach wolnego to cofnięcie się w rozwoju. Ale czy napotkany morderca mógł być uznany za godnego zaufania informatora? Antoni prawie przyłapał tego człowieka na morderstwie, rzeczy nie tylko zabronionej, ale i całkowicie wbrew wrodzonej intuicji, że lepiej jest żyć niż umrzeć. Antonii z ta myślą wyszedł z osiedla, nie oglądając się na wigilijne wariactwa ośrodka zamkniętego.
– Wymordujcie się wszyscy jak wam tak lepiej! – krzyknął, i na wszelki wypadek zaczął biec, w obawie przed ewentualną agresją kogokolwiek.
Dotarł na znany plac, centrum swojego małego miasteczka, gdzie ludzie codziennie chodzili w te i we w te. Teraz, jak być może niejeden się domyśla, nikt nigdzie nie chodził. Wszyscy leżeli na ziemi i nie ruszali się. Tak jakby byli członkami tej słynnej sekty, w której przez manipulacje przywódcy wszyscy dobrowolnie wypili truciznę. W tym wypadku wszyscy żyli. Antoni zauważył, że ludzie ci zamykali oraz otwierali oczy. Poruszały się ich klatki piersiowe. Leżeli tak jakby nagle zatrzymał się czas, ale zamiast zastygnąć jak zalani lawą w Pompejach, wszyscy polegli tam gdzie akurat się znajdowali, zachowując znacznie mniejsze świadectwa działalności i celowości. Jak ktoś wchodził do domu po schodach, to teraz leżał na ulicy z nogami opartymi o stopnie. Jak ktoś okradał nieuważną panią w kapelusiku, to teraz ze strąconym kapelusikiem ta pani leżała na chodniku, a w jej torebce znajdowała się jeszcze ręka złodzieja, niechętna już do ruchu w żadną ze stron. Ni to oddać portfel, ni to zabrać. A jeśli ktoś na spadochronie właśnie z nieba by leciał, to bez sterowania opadał beznamiętnie, aż uderzyłby w ziemię i dołączyłby do reszty, przykrywając część z nich płachtą. Prawdę mówiąc, nie było tego dnia nad ziemią żadnych spadochroniarzy, ani samolotów. Pogoda na to nie pozwalała, choć już się przejaśniało. Na ulicach leżeli zwykli przechodnie, którym coś przerwało pogoń za zwykłymi sprawami. Antoni szedł między nimi, jak po wojnie czy raczej pomniejszej bitwie. Brakowało jeszcze księdza, który by ręką błogosławił upadłych po raz ostatni. Ale oni żyli.
– Wstawać wszyscy natychmiast! – krzyknął, ale nikt nie odpowiedział. Tak się przynajmniej wydawało, bo jedna głowa, która utkwiła w oknie piwnicznym mamrotała coś pod nosem. Antoni podszedł żeby się przysłuchać. Przyłożył ucho do tej głowy, łapiąc ręką za łysinę, ale usłyszeć mógł tylko oddech. Zaintrygowała Antoniego para na ławce, bo niewiele ich pozycja się różniła od tej zwyczajnej. Dziewczyna leżała na chłopaku, niby w miłosnym uścisku, ale bez żadnego pożądania na twarzy. Bez niczego, choć usta jeszcze lśniły od śliny. Antoniemu zaczęły przychodzić do głowy świństwa, ale z drugiej strony też rzeczy racjonalne i słuszne. Według mordercy psychopatologa, tamci z drzew dostali jakieś wielkie wolne. Najwyraźniej tym ludziom jest jeszcze gorzej. Dostali urlop o jakim nikt nawet nie marzył. Nie byli przygotowani na to. Dostali wolne od wszystkiego. Nie wstyd im było leżeć na środku miasteczka jak jakieś dzieci na placu zabaw. Nie przejmowali się cudzymi opiniami, ani nawet własnymi celami. Chyba tylko jeszcze prawa fizyki i fizjologii ich obowiązywały. Na to drugie Antonii się skrzywił, mając nadzieję, że jednak nie dojdzie do masowego wycieku, że jednak ludzie ci jeszcze mają na tyle automatycznego rozumu, że nie wypuszczą moczu ot tak po prostu pod siebie na środku miasta. Niech mają tę resztkę wstydu chociaż. Antoni spytał na chybił trafił kogoś leżącego na ulicy o wcześniejsze wydarzenia. Był to pan w średnim wieku, który nie czuł wstydu i również chęci – jak się okazało – do odwiedzenia swojej córki. Jak powiedział Antoniemu:
– Szedłem ostrzec ją przed komornikiem, który dziś miał zabrać jej telewizor. W pewnym momencie przestało to mieć jakiekolwiek znaczenie. Kiedy to poczułem, wszyscy dookoła padli na ziemię jak ja. Straciłem też chęć do zrobienia kroku. Przez chwilę myślałem o podejściu do ławki, ale nie chce mi się już mówić. – I po chwili patrzył martwo jak reszta.
Bo to było tak, że dzień nic wielkiego nikomu nie obiecywał. Taki jeden pan Robert – od niego Antonii więcej się dowiedział – szedł ulicą, ręce miał w kieszeniach i właśnie mijał ładną dziewczynę. Dziwił się sobie, że mimo swojego nieustannego pociągu do płci przeciwnej, nie poczuł nawet skrzydełka motyla w brzuchu. Miał przecież trzydzieści lat, stronił od pornografii i niezbyt lubował się w paleniu i piciu. Jakim cudem mógł nic nie poczuć na widok najpiękniejszej kobiety wśród wszystkich spotkanych od tygodnia. Ale też tą swoją obawą Robert zaraz przestał się przejmować i poczuł nadzwyczajną ulgę. Nie spowodował ten stan jednak całkowitego rozluźnienia, bo wśród błogości pojawiało się pytanie "co się dzieje?". Zastanawiając się nad tym, przypadkiem szturchnął pijaka, który przewrócił się, ale już po tym nie wstał. Robert poszedł dalej, zupełnie się nie przejmując, choć miał świadomość, że to z jego winy. Stanął w końcu w miejscu, wygoda stania stała się tak przejmująca, że czekający w domu obiad przestał być szczególnie kuszący. Wygoda stania była tu i teraz. Ta nagle zamieniła się w leżenie, Robert popadł w błogostan, który zaraz ustąpił, pozostawiając miejsce cichnącej refleksji nad tym, że właściwie nic nie jest potrzebne. I zaraz radość, i podniecenie tą myślą wygasły.
Antonii słuchał resztek słów Roberta i zaczął węszyć spisek. Nagle na plac wbiegł morderca psychopatolog. Biegał między ludźmi, kopał, przysłuchiwał się nadstawiając ucha przy ciałach. Z niezadowoleniem kiwał tylko głową i biegł badać następnych ludzi. Zauważył Antoniego i podszedł szybko.
– O witaj chłopaku. Pewnie sądzisz, że zaraz tu zacznę jakąś zabawę, rzucę się na kobiecinki, które sobie tak bezbronnie leżą na ulicach. Przyznam, że bardzo gromadnie, ale niestety nic z tego. Nie mam na to ochoty, nie znajduję w sobie chęci. Najgorsze gwałty wymyślałem na zwłokach, rozczłonkowywanie, znęcanie się na wpół żywych istotach niewieścich. Nic z tego. Wiesz dlaczego?
Antonii uznając, że już jest więźniem tego jedynego jeszcze żwawego, jakby go nie nazwać, towarzysza zapytał:
– No dlaczego?
Morderca załamał ręce i spojrzał z wyrzutem na Antoniego.
– No jak to, nie wiesz? Co mi po mordowaniu, co mi po zachwycie nad lekkim piłowaniem nici życia niewinnej kobitki, kiedy jej jest wszystko jedno! Zobacz jak leżą, niby żyją, a już martwe. Nawet nekrofilia wymaga jakiegoś odwołania do życia ofiary. A te tutaj są bardziej martwe niż trup! Wyciągnę nóż, nic, zacznę ciąć, pewnie też nic. A nawet jeśli jeszcze któreś czują tutaj ból, to już mało które. Spróbowałem na kilku, ale nie widziałem żadnej reakcji.
Antonii wzburzył się tym zeznaniem, nie bał się już mordercy kobiet, bo sam kobietą się nie czuł. Psychopatolog morderca okłamał go wcześniej. Ani nie przestał zabijać, ani nigdy by nie wbił Antoniemu noża pod żebro, bo mord na mężczyźnie go nie wzrusza. Antoni był za mało niewieści…
– Nacinasz żywe osoby nożem?
Morderca psychopatolog roześmiał się po raz enty.
– Dziwisz się temu? Ha ha, widziałeś już jak zarzynam żywą kobietę nożem, słyszałeś jej krzyk, prawda? Więc co się teraz głupio dziwisz?
– Bo to jakiś nowy wymiar obsceniczności, obrzydlistwa. Jedna kobieta jakoś przeszła, ale nacinanie ludzi nieczujących bólu ani niczego… To się wydaje bardziej okropne.
– Chyba estetycznie. Widzę, że mimo wygadania odczuwasz empatię. Więc zrozum mnie! Bez emocji tych ludzi nie mam żadnej przyjemności z życia! Bez ich strachu zaraz upadnę tak jak oni i będę leżał.
Psychopatolog przerwał na chwilę swoją udrękę i spojrzał z nadzieją na Antoniego. Ostatnia prośba wybrzmiała z zasmuconej twarzy.
– A może weźmiesz jakąś dziewczynę i podłożysz jej głos, kiedy ja się nią zajmę? Albo lepiej, idź do tamtej przy ławce i…
Antonii pchnął w tym momencie psychopatologa mordercę, a ten runął na ziemię.
– Nie, to już przesada.
Morderca cicho odpowiedział, leżąc już na ziemi.
– Teraz to już na pewno nie wstanę! Cóż, żegnaj chłopaku, jedz jabłka mały skurczybyku. Dziwi mnie, że jeszcze na nogach jesteś.
Teraz to Antonii uśmiechnął się.
– Bo dla mnie zawsze jest coś ciekawego. Choćby twoje leżenie, twoje mordowanie, twoja słabość teraz. Jak wszyscy padniecie, to nauczę się robić kosze wiklinowe!
Morderca leżał już bez ruchu jak reszta. Tymczasem Antonii wkroczył do sklepu, gdzie kasjerka pokładała się na ladzie. Bez namiętności, bez znużenia, obojętnie – miała na sobie fartuch. Antonii ukradł różne potrawy, licząc żeby na pewno było dwanaście, a nie na przykład dziesięć i wyszedł z lekkim wyrzutem sumienia. Skoro jednak wszystko było jedno sprzedawczyni to w czym szukać jego winy.
Na zamkniętym osiedlu wciąż leżały zwłoki kobiety, a wokół niej trochę żywi, ale jakże martwi współmieszkańcy. Kolędy nie było słychać, lecz kiedy Antonii zapukał do sąsiada, na nowo rozbrzmiało "Przybieżeli do Betlejem". Drzwi się otworzyły, a sąsiad uradowany przywitał Antoniego. Ustawili potrawy na stole, bo to były produkty gotowe do spożycia i spożywali od razu. W wielkiej radości, tym bardziej, że chciało im się jeść, chciało im się świętować i do tego zupełnie nie przejmowali się nikim.
– Antek słuchaj, trochę nam brakuje tylko publiczności jakiejś, niech popatrzą jak jemy, niech im ślinka cieknie.
Antonii przyniósł więc z dworu dwóch sąsiadów i jedną sąsiadkę. Andrzej zadowolony jadł przed ich martwymi oczami szprotki i bułki maślane. A ślina im z ust się toczyła, bo chęci nie mieli by ją powstrzymać.
– Na zdrowie, Antek.
– Na zdrowie, panie Andrzeju!