– Bez serca…
– Serc!
– …serc, bez ducha – to szkie… letów ludy! Młodości, dodaj mi skrzydeł…!
– Skrzydła!
– …skrzydła! Niechaj nad ma…
– Stop. STOP!
Zasłaniam oczy dłonią, a klasa chichocze.
Tak naprawdę ludzie jednoczą się tylko w dwóch przypadkach: kiedy trzeba zwalczyć śmiertelne niebezpieczeństwo albo wyszydzić kogoś, z kogo można szydzić bezkarnie.
W końcu spoglądam na Wojtusia. Śmiechy milkną w sekundzie.
Nie najpiękniejsza twarz płonie czerwienią, usta ciągle są otwarte. Jakby Wojtuś nie pojmował, że nie pozwolę mu już wydukać ani jednego słowa.
– Pała. No, siadaj!
Chłopak stosuje się do polecenia, a koledzy i koleżanki kwitują to kolejnym wybuchem wesołości.
– Mam nadzieję, że reszta potrafi wyrecytować pierwszą strofę „Ody" – mówię.
Wiem, że nikt nie zrobiłby tego dobrze, co najwyżej dostatecznie. Cóż począć? Pracuje się na takim materiale, jaki się ma.
Dyktuję treść zadania domowego. Kiedy rozbrzmiewa dzwonek, milknę. Po plecach biegną mi dreszcze i na krótką chwilę tracę oddech, ale szybko biorę się w garść. Dzieciaki zgarniają książki i zeszyty do plecaków, wstają z krzeseł i ruszają ku drzwiom.
Sięgam do torebki i wyjmuję z niej złożoną na pół kartkę.
Dla Elizy
Na próżno staram się poczuć woń różanych perfum. Litery są wyraźne jak przed laty, pamiętam kształt każdej z nich.
Czternaście wersów dziwnego wyznania otwiera wstęp godzien gimnazjalisty:
Jesteś piękna! Ja wiem o tym!
I dalej:
Pozwól mi się uszczęśliwić!
Pozwól mi rozpalić ogień!
Dobry Boże, jak mogłam…
– Puk, puk!
Do klasy wchodzi Ewa. Sięgające ramion włosy przywodzą na myśl sprężyny, które podskakują i kołyszą się w rytmie szybko stawianych kroków.
– Co tam masz? – pyta, uśmiechając się.
Odkładam kartkę na blat i spoglądam w okno.
Ile to już lat…?
Odrzucam precz melancholię. Ewa niczego nie zauważa. Oczywiście.
– Wiersz? Czy to wiersz? – dopytuje.
Siada na brzegu ławki, odgarnia włosy za ucho. Tak samo jak wtedy, dawno temu.
– Wiersz – potwierdzam. Wstaję zza biurka i zbliżam się do niej. Wciągam powietrze nosem. Nic. Powinna pachnieć wanilią.
– No, bo wiesz – rzuca Ewa. – Przedwczoraj był prima aprilis…
– Tak, tak! – Przerywam jej, waląc dłonią w blat biurka. Odrzucam głowę do tyłu i rechoczę. – TAK!
Ewa milknie, ale nie wygląda na zakłopotaną. Ta nienaturalna reakcja mnie denerwuje.
– Denerwuje mnie to – przyznaję.
– Słucham? – pyta Ewa. Ciągle się uśmiecha, ale przynajmniej widać już, że jest zmieszana.
– Wesoły dzień – mówię, przysuwając bliżej torebkę. – Ten prima aprilis. Można kogoś nabrać, wkręcić. Pośmiać się.
– Ten wiersz to taki żart. No wiesz, żebyś…
– Żeby stara panna pomyślała, że ktoś poświęcił odrobinę czasu na to, aby poczuła się dobrze? Żeby mogła pomyśleć, że…
Słowa więzną mi w gardle. Cholera, co się dzieje?!
– Prima aprilis! – krzyczy Ewa, szczerząc zęby w uśmiechu. – Nabrałaś się!
– Tak. Nabrałam się.
Znów te dreszcze. Z trudem opanowuję drżenie rąk.
Zmylił mnie zapach różanych perfum. I charakter pisma. Tak delikatny, tak miły dla oka.
Żałosne.
Co ty miałaś w głowie? Na co liczyłaś? Na kogo liczyłaś? Frustratka! Gruba idiotka, głupia idiotka, idiotka, idiotka!
Wrzeszczę, rozdzierając kartkę na pół. To przynosi ulgę, wskakuję na właściwe tory.
Otwieram torebkę, sięgam po nożyczki i biorę zamach. Ostrze przecina skórę i uderza o kość żuchwy. Drugą ręką łapię Ewę za włosy, zaciskam palce na niesfornych sprężynkach i wpycham stal coraz głębiej. Obfity strumień krwi zalewa mi palce, kiedy przełamuję opór tkanek.
Ewa nie krzyczy, nie próbuje się wyrywać.
– Świetny żart – szepczę jej do ucha, a potem składam pocałunek na policzku. Sunę palcem po kształtnych, pociągniętych różową szminką ustach.
Liczę sekundy. Jest ich mało, tak mało.
Nienawidzę momentu wyjścia.
Najpierw wszystko ciemnieje, a po chwili uderza mnie blask, przed którym nie chronią zaciśnięte powieki. Żołądek staje do góry nogami i pcha się do gardła.
– Okropne! – krzyczę, rzucając się w fotelu. Całe szczęście, że jestem przypięta pasami. – Zaraz się porzygam!
Paweł nie zwraca uwagi na moje skargi. Kiedy był trochę młodszy i, jak sądzę, dużo bardziej niewinny, podniósł raban, że ho ho. Chciał biec po lekarza, z trudem go powstrzymałam.
Odpinam pasy i wstaję z fotela. Zawsze uderza mnie to, jak szara, w odróżnieniu od symulacji, jest rzeczywistość.
Siadam naprzeciwko Pawła. Nie patrząc na mnie, wypełnia protokół; wypielęgnowana dłoń sunie nad papierem.
– Ładne masz to pióro – zaczepiam go. – Jakieś takie falliczne.
– Dobrze się bawiłaś? – pyta, siląc się na obojętność, choć dobrze widzę, że jest wzburzony.
Biedny Paweł.
– Jak zwykle.
– To był ostatni raz – rzuca tonem, który w jego wyobrażeniu uchodzi za kategoryczny. – Daję ci ostatnia szansę, kobieto. Potem rezygnuję.
– Nazwałeś mnie kobietą? – pytam z udawanym oburzeniem. – To bardzo nieprofesjonalne, panie mecenasie!
– Przestań! – Z trzaskiem odkłada pióro. – Czemu to sobie robisz, Eliza?
– A czemu cię to obchodzi? – prycham w odpowiedzi.
– Nie stać cię na lepszą ripostę?
– Pierdol się.
– Sama się pierdol.
Czuję, jak opada mi szczęka. Najmocniejsze słowo, jakie dotychczas wypowiedział przy mnie mój adwokat, to „cholera".
– Ile to już lat? – pyta retorycznie, miażdżąc mnie spojrzeniem. – Sądzisz, że to łatwe i przyjemne? Patrzeć na to wszystko? Nie, twój los nie spędza mi snu z powiek. Ale nie byłoby mnie tutaj, gdyby mi na tobie nie zależało.
Zapominam języka w gębie. Po raz pierwszy od bardzo dawna.
– Ta symulacja wyglądała inaczej.
Domyślam się, co chce przez to powiedzieć. Kręcę głową, nie mam ochoty tego słuchać.
– Pamiętasz pierwszy raz? Prawdziwa makabra. Czekałaś na Ewę z nożyczkami w dłoni. Ale potem, z biegiem lat, coś zaczęło się zmieniać. Ty zaczęłaś się zmieniać.
– Ta, jasne.
Mój sprzeciw brzmi żałośnie.
– Rozmawiasz ze swoją ofiarą. Jesteś bliska płaczu…
– Gówno prawda!
– … i cała drżysz, nazywasz to, co sprawiło ci wtedy ból. Co popchnęło cię do zbrodni. Eliza! Gdybyś przed chwilą odpuściła sobie numer z nożyczkami, to komisja od zwolnień po raz pierwszy spojrzałaby na ciebie łaskawym okiem!
„Numer z nożyczkami". To spora degradacja względem „najbardziej odrażającego morderstwa ostatnich dziesięcioleci", jak określił mój czyn pewien pismak.
Nieelegancko. Tak to w rzeczywistości wyglądało. Wybuchła między nami kłótnia, podczas której obie się poryczałyśmy. Bolało mnie to, że Ewa zdecydowała się na żart, mający mnie upokorzyć. Ona zaś ubolewała nad tym, że przez mój rzekomy brak poczucia humoru materiał na świetną anegdotę, która latami krążyłaby po pokoju nauczycielskim, poszedł się czochrać.
– Ale nie powiesz nikomu, co? – zapytała, ocierając nos chusteczką. – Bo jeszcze ktoś pomyśli sobie o mnie coś złego.
Jakieś dziesięć sekund później dotarło do mnie, że siedzę na niej okrakiem i dźgam na oślep nożyczkami do paznokci. W szale naderwałam sobie mięsień w ramieniu.
Walczyła jak lwica, próbując mnie z siebie zrzucić. Nieskutecznie.
Wiem, że nie jestem pierwszym wykolejeńcem, który regularnie powtarza symulację tylko po to, aby popełniać tę samą zbrodnię, zamiast dowieść, że umiałby postąpić inaczej.
– Eliza?
– Co?
– Działamy?
– Co takiego?
– Mówiłem, że musimy działać. Szybko i zdecydowanie.
– Nie… nie widzę sensu.
– Słuchaj, zrobimy tak… – Niezmordowany Paweł nachyla się i zaciera ręce. Zdążyłam poznać wszystkie jego gesty i tiki. Cóż za ironia losu, że kiedyś przydzielono mi właśnie jego. Młokos, świeżo po studiach, stawał na głowie, żeby pomóc. Facet z gatunku tych, którzy angażują się całym sercem. Nawet wtedy, kiedy obiekt zaangażowania ma to w dupie. Zawsze byłam ciekawa, czy ma rodzinę. Dzieci.
– Eliza, słuchasz mnie?
– Wybacz. Już się skupiam. Mów.
– Jeszcze dzisiaj umówię cię z więziennym psychologiem. Nie martw się, nieważne jakie zrobisz wrażenie, póki co liczą się chęci. Potem składam podanie do komisji, w którym opiszę wszystko, co dzisiaj zaobserwowałem. Będę się upierał, że nie jesteś już, jak to się określa, zatwardziała. Wniosek, co oczywiste, odrzucą, ale za rok, po następnej symulacji, o ile będziesz grzeczna, coś może drgnąć. A może i tąpnąć.
– Uch!
– Co?
– „Coś może drgnąć, a może i tąpnąć". To nie brzmi dobrze. Z wielu powodów.
Paweł przygląda mi się z uwagą.
– Wychodzi z ciebie polonistka – kwituje, uśmiechając się.
Zerkam na moje pomarszczone, pokryte plamami dłonie.
– Warto. – Paweł domyśla się, co krąży mi po głowie. – Choćby na krótko.
– Może – przyznaję.
Może.