- Opowiadanie: erp.karon - Kocham cię, a najbardziej w zeszły czwartek

Kocham cię, a najbardziej w zeszły czwartek

Za namową Drakainy wrzucam ten tekst tutaj. Pierwszy po kilkuletniej przerwie, bo czemu nie.

Fantastyka, ale nieprzesadnie naukowa. Raczej zabawowa.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

drakaina, Finkla

Oceny

Kocham cię, a najbardziej w zeszły czwartek

 

Stęknąłem, gdy cztery potężne, zielone łapska ścisnęły mnie czule, acz mocno, niemal pozbawiając tchu. Na całe szczęście, zgodnie ze scenariuszem, partner rozluźnił uchwyt i pozwolił mi wyślizgnąć się ze swych objęć. Próbował jeszcze pozbawić mnie spodni, jednak w porę się wyrwałem i zdążył tylko szarpnąć. Odkuśtykałem kilka kroków w tył, dysząc ciężko. Publiczność wiwatowała.

– Odbierz jutro dzieci z przedszkola! – ryknął zielony stwór głosem pełnym miłości, a jego wszystkie trzy oczy zalśniły podnieceniem.

– Tak, wiem! Kończą o czternastej piętnaście! – odparłem, przełykając ślinę. Co innego mi pozostało?

Gdy już myślałem, że gorzej być nie może, poczułem, że mój adwersarz dopiął swego i opadają mi spodnie. Próbowałem je podciągnąć, ale najwidoczniej coś w nich pękło, bo jedynym sposobem na uniknięcie striptizu okazało się przytrzymywanie ich oburącz. Na domiar złego nagle coś zaswędziało mnie na plecach i za cholerę nie miałem jak się podrapać.

Hm? Pytacie, dlaczego nie podrapałem się żadną z pozostałych rąk?

No tak, zapomniałem o pewnym szczególe, o którym możecie nie wiedzieć, jeśli nie byliście świadkami opisanych tu wydarzeń. Widzicie, mam tylko dwie ręce. Nogi też. Jedną głowę, na niej dwoje oczu i taki dziwny, pojedynczy nos. Włosów nie mam, ale miałbym, gdybym nie wyłysiał.

Zaskoczeni? Nie, nie jestem kaleką ani wybrykiem natury, taki się urodziłem i to całkiem normalne. Nie, oczywiście, że nie tu. Na pewnej odległej planecie. Zgadza się, na tej samej, z której pochodzili Murvin i Jeanna. Czy to czyni mnie jednym z waszych bogów, a przynajmniej ich posłańcem? Być może. Decyzja należy do was.

Zacznijmy jednak od początku. Że zacytuję słowa monologu Murvina Browninga: „Opowiem wam, jak doszło do tego, że jestem tu, gdzie jestem i zrobiłem to, co zrobiłem”. Jasny gwint, wybaczcie bluźnierstwo, ale szczerze nie znoszę tych drętwych tekstów.

Otóż jakiś czas temu (nieważne jaki, w kosmosie to i tak strasznie pomieszane) wsiadłem do międzyplanetarnej sondy jednoosobowej, czyli do czegoś, co znacie pod nazwą „Coriolis-1”. Bynajmniej nie uczyniłem tego z własnej woli – przymusił mnie do tego nagły a niespodziewany geokataklizm. Tak, „geo”, bo planeta, z której pochodzę, nazywa się Ziemia. Choć być może należałoby tu użyć czasu przeszłego.

Co ma „Ziemia” wspólnego z „geo”? No… Jak by wam to… Dobra, to nie ma sensu. Ujmę rzecz inaczej: planeta zaczęła nam się rozwalać. Czy faktycznie się rozwaliła? Nie wiem, gdyż z niej uciekłem, pierwszym lepszym sposobem. Czy był on znowu taki lepszy to też kwestia sporna, ale hej, żyję, trafiłem tu, do was, pewnie mogłem dużo gorzej.

Czy zatem jestem zawodowym kosmonautą? A gdzie tam. Pracowałem jako sprzątacz-magazynier w wytwórni filmowej Coriolis – tak, zgadza się, nazywała się tak samo, jak wasza planeta i bynajmniej nie jest to przypadek. Właściciel wytwórni, pan Charles Abernathy, określał swoją firmę przeróżnymi eufemizmami, takimi jak „ostoja kina niezależnego” czy „matecznik twórczej alternatywy”, natomiast nie da się ukryć, że wszystkie one były synonimami słowa „chujowy”.

A, no tak. „Chuj” to to coś, czego wasi samce, znaczy murvinowie, mają po trzy dorodne sztuki, a jeanny po jednej, i to malutkiej, pod lewą piersią. „Chujowy”, czyli taki… no, nie za dobry. I nie, nie znaczy to, że na Ziemi chuje uważano za coś złego. Znaczy, czasem. Jezu, dobra, nieważne.

Jezu znowuż… To taki ziemski odpowiednik waszego Reżysera Thaddeusa Thorne’a. No, może niezupełnie – ten nasz w najważniejszym dniu swojego życia napił się z dwunastoma kolegami wina. Thorne kolegów od kielicha miał więcej, toteż celebrował zdecydowanie częściej. Można rzec, że każdy dzień był dla niego tym najważniejszym.

Pracowałem zatem w Coriolisie, i choć głównie przenosiłem pudła w magazynach, aspiracje moje zawsze sięgały wyżej. O wiele wyżej. Trzeba wam wiedzieć, że zawsze chciałem zostać pisarzem, nawet próbowałem, jednak bez skutku. Kiedyś napisałem nawet pewien scenariusz i podsunąłem go włodarzom wytwórni, jednak wzbudził on raczej nikłe, by nie rzec zerowe, zainteresowanie. Dziś poczytuję to sobie za sukces.

Wracając do starego Abernathy’ego i jego matecznika chujowizny – otóż w dorobku twórczym tego jakże utalentowanego jegomościa, oprócz serii absolutnie nudnych filmów klasy ostatniej, znalazła się latorośl, sztuk jeden. Charles Abernathy Junior (a jakże) od dziecka uznawany był za jednostkę wyjątkową, zwłaszcza przez tych, którzy znali jego ojca i byli przekonani, iż w branży kinematograficznej nie da się być większym beztalenciem. Junior pod tym względem bił ojca na głowę. Okazję, by to udowodnić, otrzymał dość szybko, gdyż w wieku lat dwudziestu jeden zapragnął stworzyć własny film. Senior, jak głosi opowieść, wymamrotał tylko coś o spadaniu z wysokiego konia (konie to takie jakby dziwaczne psy, jak jamnik Flash, tylko dużo większe i można na nich jeździć), po czym rzucił kwotą z liczbą zer dającą Juniorowi prawdopodobnie największą swobodę twórczą w historii kina.

Rzecz jasna, rzeczywistość boleśnie zweryfikowała jego ambicje, bowiem żaden szanujący się scenarzysta, reżyser czy aktor nie chciał słyszeć o pracy dla Coriolisa. Pozostali zatem ci, którzy się nie szanowali tudzież tacy tonący w długach, w odmętach uzależnień, a najczęściej w jednym i drugim. Z takiego syfu Abernathy Junior wyłowił pewnego niemłodego już reżysera – niezmiernie i niezmiennie obiecującego, zwłaszcza rozlicznym wierzycielom. Gdy po kilku dniach intensywnej detoksykacji udało się doprowadzić go do stanu jako-takiej używalności, błyskawicznie przystał na propozycję współpracy. Za pieniądze, jakie zaoferował mu Junior, prawdopodobnie zgodziłby się wyreżyserować taniec małp w cyrku. No tak, małp… to takie stworzenia jak ja, tylko bardziej włochate i mniej gadają. A cyrk… pamiętacie, jak w jednej ze scen Świętego Filmu Murvin przebiera się za clowna? Cyrk to taki namiot, gdzie jest więcej takich pojebów oraz zwierzęta. Po co? W sumie to nie wiem.

Tak czy inaczej, Charles Abernathy Junior odniósł swój pierwszy producencki sukces: udało mu się zrekrutować Thaddeusa Thorne’a, święte niech będzie reżyserskie oko Jego. Dalej poszło nieco łatwiej – główną rolę męską zgodził się zagrać aktor filmów porno… hm, takich z dużą ilością… no, takich chujowych, ale nie, że złych. Znaczy, też. Często. Ale nie zawsze. W każdym razie – pan aktor Timothy Milgram ochoczo wcielił się w postać amanta Murvina Browninga. Co znaczy „wcielił się w postać”? Hm… wy, zdaje się, nazywacie to „Przedzierzgnięciem”? Chodzi o to, że on tak naprawdę nie był Browningiem, tylko go udawał, ale na Świętym Filmie wygląda, jakby był. Zresztą, tak, jak pozostali aktorzy – chociażby Katherine Novick, grająca Jeannę Fillmore. Swoją drogą, z niej też było niezłe ziółko… kurwa mać. Ziółka to na przykład herbata, to coś, co pili bohaterowie w scenie w restauracji, no wiecie, wtedy, gdy Jeanna powiedziała Murvinowi o romansie z takim łysym kelnerem, Matthew Myersem. Tak więc no, z Novickowej była… może niezupełnie herbatka, raczej zdecydowanie zbyt mocna kawa z domieszką czegoś jeszcze mocniejszego. Tak też zresztą pachniała, jak espresso przyrządzone przez szalonego alkoholika z zagotowanej whisky. Tyle dobrze, że na planie Świętego Filmu się nie wyróżniała, gdyż wszyscy chodzili tam napruci. Pijani.

I tak to jakoś, prawda, szło. Junior krok po kroku, pazerny wykolejeniec po pazernym wykolejeńcu, skompletował całą ekipę. Oprócz scenarzysty, którego wcale nie szukał, gdyż od samego początku zapragnął scenariusz napisać osobiście. Tytuł też on wymyślił, a jakże. Co z tego, że mu wszyscy wokół tłumaczyli, że za długi, że bez sensu, że kto pójdzie na coś takiego do kina – gdzie tam, oni swoje, a on swoje. Wpisał w swój śmieszny kajecik „Kocham cię, a najbardziej w zeszły czwartek” i koniec, nie ma zmiłuj. Nawet ojciec, który w całe przedsięwzięcie raczej się nie wtrącał, ponoć mruknął kiedyś, że można by chociaż wywalić ten „zeszły”, ale Junior odparł, że to bardzo ważne, bo coś tam. No więc zostało.

Osobiście uważam, że nawet najlepszy tytuł nie uratowałby tego gniota. W zamyśle twórcy była to wzruszająca historia miłosnych perypetii pary nieprzesadnie młodych już ludzi po przejściach, którzy znajdują szczęście tam, gdzie się go znaleźć nie spodziewali. Ona, rozwódka z dwójką dzieci, pracuje w restauracji, w której śniadania regularnie jada on, wdowiec, treser jamników. Spieszę sprostować – nie, nie wszystkie psy na Ziemi wyglądają jak parówki, Flash i jemu podobni są pod tym względem wyjątkowi. Stanowią również dowód jednej z nielicznych, acz upierdliwych obsesji Juniora, który nijak nie chciał ich zamienić na inną rasę.

Wracając do, haha, fabuły: Murvin i Jeanna zakochują się w sobie od pierwszego wejrzenia, jednakowoż proza życia sprawia, iż jakoś nie mogą się zejść. Ostatecznie, jak to bywa w tego typu filmach, kończą razem i żyją długo i szczęśliwie. I gdyby faktycznie taki film udało się Juniorowi nakręcić, to może, powtarzam, może nie okazałby się takim gwałtem na zdrowym rozsądku. Niestety, szanowny pan producent kompletnie nie miał jaj… Tak, to to coś, co murvini mają pod dwoma z chujów, a czego jeanny są pozbawione… Nie, to nie znaczy, że Junior był jeanną. Po prostu, no… był miękkim chujem robiony… Inaczej: był mięczakiem. To takie zwierzęta, na przykład ślimaki. Ale ślimakiem też nie był. Ja pierdolę, jeśli dalej tak pójdzie, naskrobię wam tu całą księgę, i to w kilku tomach. Swoją drogą, pierdolenie to seks, jednak wcale nie chciałem napisać, że właśnie go uprawiam. Obawiam się jednak, iż wątek ten niebawem powróci.

Kontynuujmy. Junior łatwo ulegał wpływom, co chętnie wykorzystywały osoby obdarzone większą charyzmą od niego, czyli właściwie wszyscy pozostali mieszkańcy naszej planety, wliczając w to faunę, a może i florę. Jego upór w kwestii tytułu oraz jamników najwyraźniej wyczerpał dożywotni zapas stanowczości pana producenta, czego najlepszym dowodem była masakra dokonana na scenariuszu. Jako pierwszy do jego poprawiania przystąpił Jego Reżyserskość Thorne, umieszczając w fabule wątek walk kogutów, których był pasjonatem. Następnie do akcji wkroczyła Katherine, domagając się uczynienia z jej postaci byłego komandosa. Wreszcie pewnego dnia imć Milgram, przypomniawszy sobie najwyraźniej stare lata w biznesie pornograficznym, w połowie zdjęć nagle obwieścił, że rezygnuje z roli, jeśli film nie zakończy się sceną seksu. Na wszelkie perswazje i grożenie pozwami odpowiadał, że proszę bardzo, może się sądzić, i tak wyjdzie na jego, bo w scenariuszu napisano, że bohaterowie kończą razem.

Tak, moi drodzy. To, co się dzieje w finale Świętego Filmu to owszem, zapasy, ale miłosne. To jest to pierdolenie, o którym wspominałem. Jeszcze do niego, niestety, wrócimy.

Ostatecznie „Kocham cię, a najbardziej w zeszły czwartek” przypominało ulepioną z gówna międzygatunkową hybrydę, gotową dokonać wiwisekcji na umyśle każdego szaleńca, który z jakiegoś powodu postanowiłby ją obejrzeć. Dzieło to trafiło do wszystkich kin w całym kraju, które nie miały nic przeciwko puszczaniu filmów Coriolisa, czyli do bodaj dziesięciu niszowych, podupadłych placówek. I wszystko szło ku dobremu, znaczy: nikt na to chujstwo nie chodził i zanosiło się na to, iż pamięć o nim zaginie w mrokach dziejów… Niestety, wtedy Charles Abernathy Senior wpadł na pomysł jednocześnie tak genialny i głupi, że w pewnym sensie nadal wzbudza mój niekłamany podziw. No i nie ukrywajmy, niechcący ocalił mi nim dupę. Znaczy, nie tylko ją, jak pewnie zdążyliście zauważyć. Innym słowem, uratował mnie, i to na więcej niż jeden sposób. O tym za chwilę.

Na czym polegał ów plan ojca naszego wybitnego producenta? Otóż postanowił on wysłać film synalka w kosmos.

Tak jest, dobrze słyszycie. I coś mi się zdaje, że zaczynacie łączyć fakty.

W istocie. Coriolis-1, wasz święty artefakt, w którym niebiosa zesłały wam Taśmę ze Świętym Filmem, to tak naprawdę wycofana z obiegu międzyplanetarna sonda jednoosobowa, którą Senior kupił po taniości od znajomego właściciela prywatnej firmy kosmicznej. Dlaczego ją wycofano? Gdyż, taki detal, zepsuł się w niej jakiś moduł autopilota, który pozwalał wrócić na Ziemię. Słowem, sonda nie wymagała kierowcy, za to zapewniała pasażerowi bilet w jedną stronę, co sprawiło, że świetnie się nadawała dla celów Abernathy’ego. A gdy Senior dodatkowo otrzymał w bonusie drugą, podobnież zepsutą jak pierwsza, w ogóle już nie posiadał się z radości i przystąpił do realizacji planu.

Gdy tylko ogłosił, że film jego latorośli będzie pierwszym wysłanym w przestrzeń kosmiczną, rzecz jasna zleciały się media, a szum zrobił się nieprzeciętny. Bodaj każdy obywatel zapragnął obejrzeć „Kocham cię, a najbardziej w zeszły czwartek” i osobiście przekonać się, czy to faktycznie takie gówno, jak mówią. Jak można się domyślić, pod tym względem dzieło to przerastało wszelkie oczekiwania, a zbliżająca się data wystrzelenia go w kosmos sprawiła, że w pewnych środowiskach obrosło swojego rodzaju kultem. Wkrótce film nagrano na nowoczesnym (jak na tamte czasy) ekranoczytniku, opatrzono tytułem i umieszczono w sondzie, do której niejako w bonusie dorzucono scenariusz. Czy raczej: Święty Scenariusz, to coś, z czego nauczyliście się czytać i pisać. Na jej odpalenia sondy zebrały się dzikie tłumy, a obaj panowie Abernathy ze zdumieniem skonstatowali, że pierwszy raz w życiu uczynili coś, co przyniosło im popularność.

Sama ceremonia utrzymana była w charakterystycznym dla studia Coriolis, kiczowatym guście, stanowiącym skrzyżowanie pseudoalternatywy z tanią awangardą. Media piały z zachwytu nad utrzymaniem całej uroczystości w klimacie wysyłanego w kosmos filmu, a zaskakująco trzeźwa, a przynajmniej trzeźwawa ekipa reżysersko-aktorska brylowała w blasku fleszy. Wszyscy zebrani co rusz spoglądali w górę, na znikającą na nieboskłonie sondę, unoszącą wiekopomne dzieło ku gwiazdom.

I tak oto „Kocham cię, a najbardziej w zeszły czwartek” zapisało się w historii ziemskiej kinematografii tandetnymi, ale połyskującymi gwiezdnym pyłem zgłoskami.

Od tamtych wydarzeń do prawdopodobnego końca Ziemi minęło u nas dwadzieścia jeden lat, nie wiem, ile to będzie tutaj, ale sądzę, że sporo. Skąd takie podejrzenia? Ano stąd, że ostatnie sygnały nadane przez Coriolis-1 wskazywały na to, że leci w kierunku tunelu czasoprzestrzennego czy tam innego dziwactwa, które miało sprawić, że znajdzie się w ogóle gdzie indziej i kiedy indziej. Jak widać, trafiła tutaj, i to dawno. Na tyle dawno, że pierdolec, jakiego dostaliście, stał się podstawą całej religii, a może nawet cywilizacji.

Jednak nie uprzedzajmy faktów i wróćmy na Ziemię. Pomyślałby kto, że po pozbyciu się z niej romantycznej abominacji Juniora i spółki, sama planeta powinna niemal odczuwalnie odetchnąć z ulgą, a jej mieszkańcy dostrzec przed sobą świetlaną przyszłość. Cóż, ujmę to tak: dostrzegliśmy. Tyle, że za późno – w dodatku okazała się zdecydowanie za bardzo i za dosłownie świetlana.

Co się konkretnie stało? Właściwie to nie wiem. W mediach coraz częściej zaczęto odmieniać przez wszystkie przypadki słowa „niezidentyfikowany obiekt”, potem „meteor” i „asteroida”, wreszcie „uderzenie” i „ewakuacja”. To ostatnie w przypadku niemal wszystkich Ziemian miało okazać się nieśmiesznym żartem.

Jak zatem doszło do tego, że mnie udało się przeżyć? Ano tak, że gdy na Ziemi rozpętało się piekło… Piekło, moi drodzy, to takie miejsce, w które ponoć trafiają po śmierci źli ludzie, sporo tam siarki, płomieni i ogólnie jest nieciekawie – czyli tak, jak na Ziemi po uderzeniu tego, co w nią uderzyło. Swoją drogą, niezmiennie urzeka mnie to, że u was zaświaty dla tych mniej grzecznych egzemplarzy wyobraża się na podobieństwo przedszkola, do którego chodziły dzieciaki Jeanny. Byłem kiedyś w przedszkolu i powiem wam jedno: jest to wielce okrutna wizja.

Tak więc, kiedy na Ziemi rozpętało się piekło, akurat sprzątałem magazyn w Coriolisie, znajdujący się całkiem niedaleko budynku, w którym Abernathy Senior umieścił kiedyś zapasową sondę, najwidoczniej o niej zapomniawszy, podobnie jak chyba wszyscy poza mną. Żelastwo z wytartym napisem „Coriolis-2” stało przykryte szmatą w kącie jakiejś kanciapy, na moje szczęście nadal miało doczepione kółka, inaczej nigdy nie wytoczyłbym go na zewnątrz. Apokalipsa trwała w najlepsze, z nieba leciały ogniste strzępy, ktoś wrzeszczał, coś się paliło i waliło, słowem: musiałem się pospieszyć. Nie miałem pewności, czy moja potencjalna szalupa ratunkowa okaże się sprawna, ani czy zdoła wywieźć mnie gdziekolwiek, ale łupnięcie rozżarzonego kamienia zaledwie kilkanaście metrów ode mnie skutecznie wyleczyło mnie z wszelkich wątpliwości.

Wsiadłem, zamknąłem nad sobą przezroczystą kopułę, odkopnąłem na bok jakąś starą kasetkę z logo wytwórni, po czym kliknąłem przycisk, który z mrowia innych wyróżniał się tym, że był duży i zachęcająco zielony. Ekran konsolki sterowania zamrugał i miłą dla oka czcionką zapytał mnie, czy chcę zmienić współrzędne punktu docelowego, czy może jednak powtórzyć trasę Coriolisa-1. Tak po prawdzie to nie uśmiechała mi się podróż do czasoprzestrzennego dziwactwa, w które najpewniej wleciała pierwsza sonda, ale seria coraz bliższych ognistych łupnięć przypomniała mi, że niespecjalnie mam komfort wyboru. Z uporem maniaka wciskałem więc zielony przycisk, zgadzając się na wszystkie atrakcje, jakie proponowała mi konsolka, włącznie z niwelowaniem przeciążenia, inicjacją kriosnu czy wybudzeniem po dotarciu do celu. W końcu coś piknęło, kliknęło, napis na ekranie życzył mi udanej podróży, a sonda zawibrowała i jak z procy wystrzeliła w kosmos.

Pędząc ku ciemności, mijałem kolejne warkocze ognia, zostawiając za sobą niesioną przez nie jasność.

Zawsze marzyłem o tym, by zobaczyć Ziemię z kosmosu, ale (pomimo niwelacji) przeciążenie tak wgniotło mnie w fotel, że zobaczyłem gwiazdy. Tak czy inaczej, pomknąłem w noc, modląc się, by kriosen nie okazał się jedną z opcji dotkniętych awarią.

Chyba się nie okazał, bo gdy minąłem Księżyc, poczułem się dziwnie senny. Konsolka zamrugała przyjaźnie i zapytała, czy życzę sobie zapoznać się z pakietem rozrywkowym numer jeden czy dwa. Nie życzyłem sobie w ogóle, ale takiej opcji nie było, wybrałem więc jedynkę, a potem… potem zupełnie już odleciałem. W ostatniej chwili kątem ledwo otwartego oka dostrzegłem, jak na ekranie coś błysnęło, a potem pojawiły się na nim boleśnie znajome napisy. Tak, moi drodzy. Wspominałem o piekle. Ja moje przespałem, ale coś mi mówi, że nie bez powodu tak dobrze pamiętam każdy cytat z waszego Świętego Filmu.

Obudziło mnie stukanie. Cóż tak stukało, zapytacie? Ano wy, drodzy Coriolanie. Gdy otworzyłem oczy, ujrzałem pochylającą się nad kabiną sondy okrągłą, zielonkawą facjatę z podwójnym nosem i szerokimi ustami, spod których wpatrywało się we mnie troje oczu. Przymknąłem ponownie oczy, zniesmaczony kiczowatością moich snów o kosmitach, jednak stukanie powtórzyło się, a do mnie zaczęła docierać szokująca prawda: nie śniłem.

Zamrugałem i uniosłem się nieco, na tyle, na ile pozwalała ciasnota sondowego wnętrza. Na ten widok właściciel dziwacznej facjaty chyba coś wrzasnął i zniknął z mojego pola widzenia.

Nadal mocno skołowany, pacnąłem niezastąpiony zielony przycisk. Psyknęło, kliknęło, po czym kopuła kabiny otworzyła się ze zgrzytem, a ja po raz pierwszy od cholera wie kiedy poczułem powiew czegoś, co dla uproszczenia nazwijmy powietrzem.

Czym jest cholera? Chorobą. Nie, ziemskie choroby nie są świadome, nie posiadają żadnej wiedzy, przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Czemu więc cholera wie? No właśnie nie wie. Ja też nie wiedziałem. Tak właściwie to niczego.

Wstałem, przytrzymując się kokpitu i mętnym wzrokiem rozejrzałem się po okolicy. Pod fioletowawym niebem, w świetle trzech bladoróżowych księżyców, ujrzałem piętrzące się wokół mnie czerwono-żółte skały, tu i ówdzie ubogacone rachitycznymi drzewami. Sonda stała na czymś w rodzaju skalistej polanki, na której, w bezpiecznej odległości, klęczało na wszystkich pięciu kolanach kilka istot.

– Kocham cię! – wyznała mi nagle najbliższa z nich, chrapliwym, bardzo nieludzkim głosem.

– Że co…? – przysiągłbym, że mnie uszy mylą.

– Kocham cię! – wybełkotała głośniej istota. – Kocham!

– A najbardziej w zeszły czwartek! – dołączył do niej chór podobnych bełkotów, a ja powziąłem przekonanie, że umarłem. Ewentualnie nadal śnię.

Jak wiecie, myliłem się, choć nie jestem pewien, czy się z tego cieszę.

Nie zdążyłem nawet porządnie się zdziwić, gdyż jeden z klęczących poderwał się nagle, podbiegł do sondy, wdrapał się na nią i porwał mnie w ramiona, tuląc czule.

– Już nigdy cię nie opuszczę! – obwieścił gromko.

– Pójdę z tobą wszędzie, nawet na walki kogutów! – obiecał zgodnie uradowany tłum.

Tak, poznałem te cytaty. Cierpię na taką przykrą przypadłość, że zapamiętuję teksty z filmów, nawet po jednym obejrzeniu, a co dopiero świeżo po kriosennej indoktrynacji. Tak naprawdę już wtedy zacząłem podejrzewać, do czego tu doszło, acz skalę zjawiska uświadomiłem sobie nieco później.

Chciałem się wyrwać, wyjaśnić mojemu samozwańczemu amantowi skalę jego pomyłki, jednak moje zdrętwiałe ciało kategorycznie odmówiło posłuszeństwa. Podekscytowany stwór bez większego trudu uniósł mnie w ramionach i w asyście reszty wiwatującego pospólstwa ruszył przed siebie, co rusz spozierając na mnie rozmiłowanym wzrokiem.

Niósł mnie tak przez dłuższą chwilę, a ja miałem okazję wreszcie przyjrzeć się dokładniej fizjonomii moich nowych znajomych – czyli waszej, szanowni Coriolanie. Z zaskoczeniem zauważyłem, że przy chodzeniu nie plączą wam się nogi, być może dlatego, że używacie tylko trzech, pozostałe dwie trzymając z tyłu, jakby w zapasie. Ramiona, po dwa z każdej strony długawego korpusu, sprawiały, że w moich ziemskich oczach wyglądaliście na rasę niebezpiecznych siłaczy, z czym groteskowo kontrastowały kosmicznie pocieszne rysy waszych twarzy.

Po bodaj kilkuset metrach dotarliśmy do pojazdu, którego osobliwość do dziś mnie zadziwia. Nie, nie tylko ze względu na budowę, choć bardzo szanuję was za koncepcję połączenia wieloosobowego roweru z drewnianą kanapą. Jednak tym, co wzbudziło mój niekłamany podziw, było ucharakteryzowanie tej konstrukcji za pomocą desek i kawałków materiału tak, by przypominała czerwonego Forda, którym w Świętym Filmie jeździła Jeanna.

Swoją drogą, u nas, na Ziemi, Ford jest jedną z wielu marek samochodów, a nie nazwą każdej jeżdżącej maszynerii. To tak na marginesie. Na boku kartki. Mimochodem. Nie mylić z samochodem.

 – Przed nami droga pełna wyrzeczeń, usłana różami i innym kwieciem! – zapowiedział z miłością niosący mnie Coriolanin, a ja niemal zgrzytnąłem zębami, bo szczególnie nie znosiłem tej przypadkowo rymowanej kwestii Murvina. Zamiast tego stęknąłem, złożony na nieprzesadnie wygodnym siedzisku. Obok spoczął mój towarzysz, a pięciu kolejnych usadowiło się po bokach konstrukcji i za pomocą odnóży zaczęło zawzięcie poruszać skomplikowanym systemem pedałów i przekładni. Z przeraźliwym skrzypnięciem nasz ford ruszył przed siebie.

Chciałem się porozglądać po okolicy, ale otumanienie kriosnem zrobiło swoje, zaś efektu sennego zniszczenia dopełniła piosenka, zaintonowana przez Coriolan. Tak, teraz już wiem, że uczyniono mi wielki zaszczyt, wykonując wówczas Pieśń Świętej Miłości, zważcie jednak, iż jest ona jednym z gorszych utworów, jakie kiedykolwiek dane mi było słyszeć. Wierzcie mi, jeśli twórca tekstu uznaje, że świetnym rymem do „siebie” jest „ciebie”, to coś mu się, z przeproszeniem, jebie.

Zasnąłem więc, głównie po to, żeby nie musieć tego słuchać.

Ocknąłem się, gdy dojeżdżaliśmy na miejsce. Skąd wiedziałem? Cóż, może stąd, że moim oczom ukazała się wielka budowla wyglądająca jak skalno-drewniana wariacja na temat domu Jeanny? Doceniłem inwencję odtwórczą, zaś sam ten widok utwierdził mnie w przekonaniu, że możliwe są dwie opcje. Albo znalazłem się w groteskowym parku rozrywki dla fanów dzieła Abernathy’ego Juniora (tę możliwość odrzuciłem jako jednak zbyt abstrakcyjną), albo Coriolis-2 trafił dokładnie tam, gdzie jego poprzednik.

Wszystko zaczęło składać się w coraz dziwniejszą, ale w tej dziwności logiczną całość. Wnętrze domu Jeanny zostało urządzone jak w filmie, tyle, że w skali makro. W przestronnym salonie, do którego mnie zabrano, zamiast jednej kanapy stały ich całe rzędy, trochę jak ławki w ziemskich kościołach.

– Kochanie, wróciłem! – obwieścił radośnie niosący mnie Coriolanin.

– A czy kupiłeś mleko? – odpowiedział chór z kanap.

– Kurwa, zapomniałem! – strapił się teatralnie zapytany.

– To won do sklepu! – grono zgodnie wyciągnęło jedno z ramion w kierunku wejścia.

– Kupię potem, gdy wyjdę z Flashem! – obiecał „mój” Coriolanin, co pozostali skwitowali pełnym dezaprobaty cmokaniem i kręceniem głową. Tu muszę przyznać, moi drodzy, że odgrywanie Jeanny i Murvina wychodzi wam naprawdę przekonująco. Gdy niesiono mnie pomiędzy kanapami, stwierdziłem z przerażeniem, że zaczyna mnie fascynować ten osobliwy spektakl.

Szpaler siedzisk prowadził do miejsca, w którym w Świętym Filmie stał telewizor. Jego miejsce zajmowało coś na kształt ołtarza, na którym rozmieszczono kilka kawałków żelastwa, w tym jeden z bladą pozostałością napisu „Coriolis-1”. Pośrodku resztek sondy stał niewielki, sfatygowany ekranoodtwarzacz, na którym wyświetlano sceny z „Kocham cię, a najbardziej w zeszły czwartek”.

Prowadzący mnie Coriolanin ułożył wszystkie ręce w taki kopnięty kwadrat, ja zaś na tyle zaczynałem orientować się w rządzących u was zasadach, że z pewną dumą rozpoznałem w tym geście imitację logo wytwórni Coriolis. Minęliśmy osobliwy ołtarzyk i podeszliśmy do ściany, po czym mój towarzysz gestem nakazał mi usiąść na podłodze. Oparty o drewnianą boazerię, dumałem, co tym razem mi zafundujecie, miłośnicy kosmicznego kina klasy zet, jednak moje wątpliwości szybko zostały rozwiane.

– Znowu się schlałeś jak świnia! – zakrzyknął tłum, wiernie odgrywając rolę Jeanny w awanturze, drętwej jak wszystkie dialogi w tym dziele. – Jak możesz mi to robić, Murvinie!?

– Robię to z miłości, misiaczku! – odrzekł mój opiekun.

Ktoś podszedł ukradkiem i podsunął mi drewnianą figurkę podłużnego stwora z uszami i wrednym pyskiem, w którym rozpoznałem wyobrażenie jamnika Flasha. No tak, przecież w odtwarzanej właśnie scenie wierny pies przyczłapał do Murvina, by wylizać mu mordę. Tu muszę przyznać, że poczułem wobec was wielką wdzięczność, drodzy Coriolanie – przez chwilę obawiałem się, że rolę Flasha również odegra jeden z was. Dziękuję, że poprzestaliście na figurce, którą „kapłan” przystawił do mojej twarzy, imitując lizanie.

– Do rana masz być trzeźwy, moczymordo! – zawołał tłum. – Bo cię zostawię!

Czekałem na odpowiedź „kapłana”, ale ten milczał, patrząc na mnie wyczekująco, zupełnie jakby właśnie przekazał mi rolę Murvina. Zmiąłem w ustach przekleństwo, odchrząknąłem i posłusznie dołączyłem do spektaklu.

– O nie! – wystraszyłem się z emfazą. – Chyba bym umarł z rozpaczy!

Przypomniałem sobie, że po tych słowach Murvin zapada w pijacką drzemkę, więc przymknąłem oczy i opuściłem nieco głowę, po czym zaintonowałem pochrapywanie. Chyba tego właśnie oczekiwała gawiedź, gdyż usłyszałem zaniepokojony krzyk tłumu:

– Murvinie! Czy ty tak serio!? Proszę cię, nie umieraj!

Pomny tego, że w pierwowzorze moczymorda spał w najlepsze, pochrapywałem nadal, czując się cokolwiek debilnie. Poczułem, jak liczne ręce chwytają mnie i unoszą w powietrze – to by się zgadzało, w Świętym Filmie Jeanna, z krzepą godną byłej komandoski, niesie ukochanego do sypialni. Ponieśli i mnie, niewychodzącego z roli nieszczęśnika, którego właśnie oblał zimny pot. Wystraszyłem się, znaczy. Czego, zapytacie? Ano tego, co w pierwowzorze działo się potem.

Tu bowiem, drodzy Coriolanie, muszę wam zdradzić pewien sekret. Bardzo szanuję wasze zaangażowanie i to, jak wiernie udało wam się odwzorować realia „Kocham cię, a najbardziej w zeszły czwartek”. Jestem przekonany, że żaden z twórców tego dzieła nie poświęcił mu nawet promila uwagi i serca, którymi go obdarzyliście. Podziwiam was również za to, że w swoim kuriozalnym kulcie wiele kwestii zdołaliście oddać całkiem wiernie i na tyle realistycznie, na ile było to możliwe. Wiele – acz nie wszystkie. Największy błąd interpretacyjny popełniliście w końcówce.

Tak. Przykro mi, że was rozczaruję, ale ostatnia scena filmu nie ukazuje rytualnych zapasów, stanowiących obowiązkową część ceremonii zawarcia ziemskiego związku małżeńskiego. Nie przedstawia próby fizycznego zdominowania się przez zakochanych, choć, nie przeczę, tak to może wyglądać, zwłaszcza biorąc pod uwagę podejrzanie znaczne zaangażowanie pary głównych aktorów w tym ujęciu. Otóż ukazano w niej to, co u was ponoć przebiega poprzez umieszczenie przez murvina i jeannę penisów w tym samym kubeczku i przepompowanie z nich cieczy płodnych. U nas odbywa się to trochę inaczej, tak jakby… jeanny miały ten kubeczek wmontowany w ciało. Krótko mówiąc, chodzi o seks. To właśnie jego uprawiają bohaterowie w wielkim finale Świętego Filmu – nie dziwcie się zatem, że wizja uczestnictwa w tej atrakcji wydała mi się cokolwiek przerażająca.

Zaniesiono mnie do „sypialni” – choć akurat to pomieszczenie miało stosunkowo niewiele wspólnego z oryginałem. Stosunkowo. No pięknie. Widzę, że odruchowo dostosowuję narrację do tego, co (w moim ówczesnym mniemaniu) miało się lada chwila wydarzyć. Tak czy inaczej, znalazłem się w pomieszczeniu, którego centralną część stanowiła ustylizowana na wielkie łoże arena, otoczona przez piętrzące się rzędy drewnianych siedzisk. Poczułem się jak w arenie sportowej, z czym niepokojąco kontrastowała imitacja pościeli, zaścielająca centrum. Tłum zasiadający na widowni na mój widok zaintonował wiadomą piosenkę z beznadziejnymi rymami. Śpiewał ją również „kapłan”, stojący dumnie pośród poduszek. Gdy chór doszedł do słów „budzić się przy tobie, tak chcę zrobić i zrobię”, zielony towarzysz podszedł do mnie dziarskim krokiem.

Stęknąłem, gdy cztery potężne, zielone łapska ścisnęły mnie czule, acz mocno, niemal pozbawiając tchu. Na całe szczęście, zgodnie ze scenariuszem, partner rozluźnił uchwyt i pozwolił mi wyślizgnąć się ze swych objęć. Próbował jeszcze pozbawić mnie spodni, jednak w porę się wyrwałem i zdążył tylko szarpnąć. Odkuśtykałem kilka kroków w tył, dysząc ciężko. Publiczność wiwatowała.

– Odbierz jutro dzieci z przedszkola! – ryknął zielony stwór głosem pełnym miłości, a jego wszystkie trzy oczy zalśniły podnieceniem.

– Tak, wiem! Kończą o czternastej piętnaście! – odparłem, przełykając ślinę. Co innego mi pozostało?

Nic, bo tak właśnie brzmiał ostatni dialog Świętego Filmu. Taka, wiecie, metafora nadchodzącej wspólnej codzienności, ze wszystkimi jej blaskami i cieniami. Metafora, czyli powiedzenie czegoś, co niby nie jest prawdą, a jednak trochę jest. O, pamiętacie, jak Murvin nazwał Jeannę swoim całym światem? To właśnie coś w ten deseń.

W każdym razie, w Świętym Filmie nic więcej nie mówiono, co nie znaczy, że na tym się kończy, o nie. Ostatnie dziesięć minut z kawałkiem zajmuje wspomniana powyżej scena rodem z pornosa, najwyraźniej pełniąca w tym dziele funkcję frazy „i żyli długo i szczęśliwie”. Tak, moi drodzy, kończą się ziemskie bajki – i wierzcie mi, stojąc naprzeciw „kapłana” cholernie żałowałem, że moja historia najwyraźniej się do nich nie zalicza. Najbardziej żal było mi tego „długo”.

Gdy już myślałem, że gorzej być nie może, poczułem, że mój adwersarz dopiął swego i opadają mi spodnie. Próbowałem je podciągnąć, ale najwidoczniej coś w nich pękło, bo jedynym sposobem na uniknięcie striptizu okazało się przytrzymywanie ich oburącz. Na domiar złego nagle coś zaswędziało mnie na plecach i za cholerę nie miałem jak się podrapać.

Zrezygnowany, zamknąłem oczy w oczekiwaniu na interpretację finalnych wyrazów miłości w wykonaniu mojego zielonego partnera, ten jednak, miast porwać mnie w ramiona, obiecał mi z rozmarzonym uśmiechem:

– Dorobię ci klucze do domu.

Zdrętwiałem. Co, u licha? Tego tekstu nie pamiętałem, ani z finału, ani z żadnej innej części tego cholernego filmu!

Nagle zdrętwiałem jeszcze bardziej. Wszystko złożyło się w przerażającą całość. Kurwa mać. Wersja reżyserska!

Po premierze „Kocham cię, a najbardziej w zeszły czwartek” lista zarzutów ze strony krytyków prawdopodobnie przekraczała długością scenariusz. Większością z nich Junior się nie przejął, głównie za sprawą Reżysera Thorne’a, który powiedział mu, że krytycy są głupi i się nie znają. Jednakowoż jeden negatywny komentarz dał panu producentowi do myślenia – ten dotyczący idiotyzmu ostatniego dialogu. Przez pewien czas chodził jak struty, najwyraźniej bijąc się z myślami, aż w końcu zamknęli się z Thornem w studiu, obwieściwszy wszem wobec, że rozpoczynają prace nad wersją reżyserską. Nikomu nie powiedzieli, co w niej zmieniają, bo też wszyscy mieli to w dupie. Dość powiedzieć, że zdążyli przed wystrzeleniem cholerstwa w kosmos. Abernathy Senior nie widział przeciwwskazań, by to nową wersję umieścić w sondzie, bo przecież i tak nikt nie miał tego oglądać.

Dostaliście więc film, którego nie widziałem.

Stałem więc, skołowany, podczas gdy „kapłan” i publika patrzyli na mnie z wyczekiwaniem i miłością, która jednak po dłuższej chwili ustąpiła miejsca niepokojowi.

– Dorobię ci klucze do domu – powtórzył zachęcająco „kapłan”.

Wiedziałem, że muszę coś odpowiedzieć.

– O… okej? – zaryzykowałem. – To fajnie?

Po minach zgromadzonych poznałem, że nie trafiłem.

– A ja pozwolę ci karmić jamniki? – z pewnym obrzydzeniem spróbowałem wczuć się w rolę ogarniętego scenopisarską weną Juniora.

Znów pudło. Na publikach zaszemrało, a na trójokiej twarzy „kapłana” jakimś cudem wyczytałem smutek.

– Kurwa, moczymordo – ku mojemu zaskoczeniu, całkiem sprawnie złożył tę frazę. – Proszę cię.

Jego zmartwiony głos sprawił, że zrobiło mi się go żal.

– Ukochana, to będą klucze do mojego serca!? – strzeliłem rozpaczliwie.

Tłum rozkrzyczał się na dobre – i próżno było szukać w tych krzykach entuzjazmu.

Smutek „kapłana” przerodził się w grymas gniewu, zaś na arenę wpadło kilku postawniejszych Coriolan, pochwyciło mnie, już nie tak czule, i wyprowadziło z areny, w akompaniamencie wrzasków z trybun, z których wyławiałem poszczególne słowa, takie jak „won”, „moczymorda” i, z nieznanego mi dotąd powodu, „aczkolwiek”.

Nie wyrywałem się, oszołomiony przebiegiem wydarzeń. Z jednej strony cieszyłem się, że „kapłan” oszczędził mi udziału w finałowej scenie erotycznej, z drugiej rozważałem, czy aby nie zyskałem właśnie statusu fałszywego boga.

Zaprowadzono mnie do pomieszczenia, które najpewniej imitować miało pokój któregoś z dzieciaków Jeanny. Fakt, kiedyś je w nim zamknęła, nie mogąc słuchać ich jazgotu, nic dziwnego, że pełnił w tej groteskowej świątyni funkcję więzienia. Coriolanie, już bez śladu sympatii, pchnęli mnie na podłogę i zatrzasnęli za sobą drzwi.

Wreszcie, po raz pierwszy od mojego przybycia na tę planetę, zostałem sam.

Przez dłuższą chwilę siedziałem, próbując dojść do siebie, ale stwierdziłem, że chyba jeszcze przez jakiś czas tam nie dotrę. Zacząłem więc eksplorować moją osobliwą celę. Przyznaję, jak na miejsce pokazane w Świętym Filmie zaledwie przez kilkanaście sekund, odwzorowaliście je całkiem wiernie. Na półkach szafek leżały nawet drewniane wyobrażenia zabawek, a na stoliku – stos żółtawych kartek i jakiś węglopodobny rysik. Odkryłem również kilka regałów, na nich zaś skromną część dorobku waszego piśmiennictwa. W ten sposób zapoznałem się z fizjonomią waszej zacnej rasy, poukładałem sobie w głowie to, co już wiedziałem o (tfu!) wierzeniach, a także zorientowałem się nieco, jak funkcjonuje wasz język. Słowem, dokształciłem się solidnie, bo i co miałem robić?

Gdy już przeczytałem, co było do przeczytania, zaświtała mi w głowie myśl, której twórcze konsekwencje kończycie właśnie czytać (w co nadal naiwnie wierzę). Nie mam pojęcia, co ze mną zrobicie, pewnie sami właśnie nad tym debatujecie, ale kto wie, może ktoś wpadnie na pomysł przeczytania tych wypocin, zrozumie moje motywacje i zapała wobec autora współczuciem?

Ech. Kogo ja oszukuję.

Tak czy inaczej, to by było na tyle, moi drodzy Coriolanie. Wybaczcie, jeśli was zanudziłem, być może pisarz ze mnie średni, choć na pewno lepszy niż z Juniora scenarzysta. Nie jest to przesadnie trudne.

Przepraszam, pewnie w tym tekście nadal sporo jest słów, które powinienem był wyjaśnić. Nie wykluczam, że kiepskim pomysłem było krytykowanie Świętego Filmu, ale serio, peany pod jego adresem nie chciały mi przejść przez rysik.

Właściwie nie wiem, co sobie myślałem, pisząc to wszystko. Znaczy, wiem. Wyobrażałem sobie, że ktoś to czyta, wzrusza się moją historią, uwalnia mnie z więzienia, obwołuje nowym bogiem czy tam prorokiem… Moje wypociny zostają opublikowane (tak, dlatego zwracam się w nich do was, drodzy Coriolanie), trafiają do wszystkich mieszkańców planety, którzy, wzruszeni i przekonani, zaczynają składać mi hołd.

Nie jest to najlepsza wizja przyszłości, ale nad innymi, kotłującymi się w mojej głowie, ma tę przewagę, że jestem w niej żywy.

No i cóż, to by było na tyle, moi drodzy. Na zakończenie chciałbym dodać jedno. Nie wiem, jakiego dnia tygodnia znaleźliście mnie w sondzie, pogrążonego w resztkach kriosnu. Uznajmy, że był to czwartek. Dziękuję. Kocham was.

 

***

Węglowy rysik złamał się, gdy stawiałem ostatnią kropkę. Chuj z nim. Nie będzie mi już potrzebny.

Sprawdziłem, czy wszystkie kartki są opatrzone numerkami, po czym wypchnąłem je na zewnątrz przez szparę w drzwiach. Ziewnąłem rozdzierająco, poczłapałem do jednego z dziecięcych łóżek, padłem nań i natychmiast zasnąłem, wykończony dziwaczną podróżą po kręgach piekieł.

Obudziło mnie, a jakże, stukanie. Tym razem inne, szybkie. Ktoś szedł korytarzem.

Drzwi otworzyły się z trzaśnięciem. Zerwałem się z łóżka, przyglądając się, jak do pokoju wpadają Coriolanie odziani w coś, co prawdopodobnie stanowiło lokalny, drewniany odpowiednik pancerzy.

Gdzieś z oddali dobiegały krzyki i inne niepokojące hałasy.

Jeden z opancerzonych zieleńców podszedł do mnie, wziął w ramiona i wyściskał czule. Zauważyłem, że z niewysłowioną miłością przypatruje się mojej łysinie. Nawet mnie po niej pogłaskał.

– Moczymorda, nie won! – rzekł z emfazą. – Jeanna i Murvin won! Kocham cię, moczymorda Matthew Myers!

Chwila… Co!?

Nagle nieopodal coś wybuchło. Zaskrzypiały deski w ścianach, kilka zabawek spadło na podłogę.

– W trymiga! W podskokach! – inny z Coriolan wskazał mi drzwi.

Kolejne teksty, których nie znałem z filmu. Czyżby pochodziły z wersji reżyserskiej?

Zaraz, zaraz… Matthew Myers!?

No tak! Łysy kelner, z którym Jeanna wdała się w krótki, acz płomienny romans! Postać w zasadzie nieistotna… przynajmniej w „Kocham cię, a najbardziej w zeszły czwartek”. Nagle zamarłem, a w mojej pamięci otworzyła się kolejna puszka Pandory. Przypomniałem sobie, jak Junior, zachęcony popularnością swojego dzieła, przez pewien czas po wysłaniu sondy w kosmos odgrażał się, że stworzy sequel, w którym głównym bohaterem z jakiegoś powodu miał być właśnie imć Myers. Wszyscy na takie dictum pukali się w czoło, nawet ojciec kręcił nosem na kolejne wydatki, więc byłem przekonany, że sprawa przycichła. Junior, obrażony na cały świat, wyjechał na rok do Australii, ale co tam robił…? Ha! Matthew Myers był przecież Australijczykiem…!

W jednej chwili wszystkie fragmenty układanki wskoczyły na swoje miejsce, a ja odgadłem, co zawierał proponowany przez konsolkę w sondzie pakiet rozrywkowy numer dwa.

Widząc, że ociągam się z ewakuacją, jeden z Coriolan pogrzebał w przewieszonej przez ramiona sakwie i wyjął opatrzoną logo wytwórni kasetkę z mojej sondy. Otworzył ją z kliknięciem. Z wnętrza wysunął się ekranoodtwarzacz, nowocześniejszy niż tamten z Coriolisa-1. Wierzch urządzenia zdobił napis:

„Kocham cię, a najbardziej w przyszły piątek”.

Koniec

Komentarze

Czy taki on znowu był lepszy

rozsypanka wyrazowa :D bo od kogo taki on miałby być lepszy?

Czy był on znowu taki lepszy… – chyba tak miało być

 

trafiłem tu, do was, pewnie mogłem dużo gorzej.

Na miejscu tambylców byłoby mi przykro.

 

Kiedyś napisałem nawet pewien scenariusz i podsunąłem go włodarzom wytwórni, jednak wzbudził on raczej nikłe, by nie rzec zerowe(+,) zainteresowanie.

wtrącenie zamykamy

 

Dziś poczytuję (+to) sobie za sukces.

Kilka momentów mnie nużyło, kilka było całkiem fajnych. Najzabawniejsze było krzyczenie “aczkolwiek!”

Rozbawiła mnie wizja Obcych, przejmujących do swej kultury elementy totalnie sknoconego filmu. Zajrzenie za kulisy realizacji tegoż “arcydzieła” też bawiło, pomimo jawnego przejaskrawienia relacji. Chociaż opowiadanie jako takie też do arcydzieł raczej się nie zalicza, i zawiera garść błędów, w sumie miło było poczytać.

Gdybym miała stwierdzić o czym jest to opowiadanie, nie wiedziałabym co powiedzieć. Wiem tylko że zrobiło mi dzień. Cywilizacja obcych, czcząca Ziemski film klasy Z to najlepsza cywilizacja obcych. 

To jest piękne.

heart

 

 

Obudź się – Jeśli to czytasz, jesteś w śpiączce od prawie 15 lat. Próbujemy nowej metody. Nie wiemy gdzie ta wiadomość pojawi się w Twoim śnie ale mamy nadzieję, że uda nam się do Ciebie dotrzeć. Prosimy, obudź się.

Dzięki wszystkim za komentarze i poprawki!

 

Na miejscu tambylców byłoby mi przykro.

Mi też – pan autor zresztą wielokrotnie ich nieco obraża :)

 

Najzabawniejsze było krzyczenie “aczkolwiek!”

A to akurat ukłon w stronę starutkich reklam Plusa by Kabaret Mumio.

erp.karon

W sprawie Kabaretu Mumio mogę tylko napisać: kopytko! ;)

Trochę chwilami robiło wrażenie skeczu nieco przeciągniętego,ale generalnie pomysł udany, a humor, cóż, zabawny. Przyjemna lektura.

ninedin.home.blog

Miś się uśmiechał czytając. Podoba mu się nowy wariant wyobrażenia sobie przez autora kosmitów.

Porównanie do skeczu wydaje mi się bardzo trafione. Humor nie do końca mój, ale uśmiechnęłam się parę razy. Gdzieniegdzie już mi się dłużyły te wyjasniania znaczeń słów.

Na pewno brawa za pomysł.

 

Z drobiazgów:

że przy chodzeniu nie plączą wam się nogi, być może dlatego, że używacie przy nim tylko trzech,

Wreszcie pewnego dnia imć Milgram

Ten imć mi tu nie brzmi.

Kosmos to bazgranina byle jakich wielokropków!

No więc ponieważ tekst znałam wcześniej i uśmiałam się przy nim jak fretka norka (za nic w świecie nie wiem, dlaczego akurat norka, zawsze mi się wydaje, że fretka, po czym sprawdzam w guglu i wychodzi, że norka), to ja go nawet kliknę, bo ten edowoodowy klimat, ten fikcyjny film i rozkosznie absurdalna interpretacja kultu cargo jest moim zdaniem prima sort.

http://altronapoleone.home.blog

No, uśmiechnęło się. Cudna wizja kiepskiego filmu, który staje się boską wizją. Fajne próby tłumaczenia kosmitom ziemskich terminów :) Całość zabawna. Aczkolwiek miałam wrażenie lekkiego przegadania.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Sympatyczny żarcik literacki. Przyciąłbym tekst w kilku miejscach, usunąłbym przegadane fragmenty.

Bardzo wszystkim dziękuję za komentarze, miłe słowa, a Tobie, Drakaino, za punkcik : )

Wprowadziłem kilka sugerowanych poprawek, będę myślał, co i jak skrócić, żeby było lepiej.

Interesujący pomysł na pożenienie kultu cargo z kosmitami.

Żarcik sympatyczny, aczkolwiek nieco przegadany. Nawet nie dzielisz tego tekstu na jakieś rozdziały, fragmenty, cokolwiek, co zasygnalizuje odbiorcy, że teraz można sobie spokojnie zrobić przerwę. Podobieństwo do strumienia świadomości może nużyć.

Ale doceniam humor, więc też sobie kliknę.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka