niby-majańskie ruiny na Wenus
Przeczytałem to kilka razy. Ze wszystkich pomysłów na miejsce akcji ten najbardziej przypadł mi do gustu. Pozostałe – jakieś osady w pasie asteroid, stacje kosmiczne i tak dalej – wydawały się strasznie bezpłciowe. A ruiny miały w sobie to coś. Mogły na przykład ukrywać skarby pradawnej cywilizacji, która stworzyła Układ Słoneczny. Albo coś, co kiedyś tam prawie doprowadziło do jego zagłady. Albo…
– Ale sztampa. – Kaliope przerwała radosną gonitwę moich myśli.
– Sorry, nie przypominam sobie, żebym o coś pytał – warknąłem. – Poza tym, co ty tu robisz? Czy ja wyglądam na poetę?
– Nie ma Muzy od science fiction – stwierdziła sucho boginka i zamilkła. Odczekałem chwilę, ale nic już nie usłyszałem. Ech, znowu strzeliła focha.
Dobra, dam sobie radę bez jej pomocy. W końcu gdyby artysta miał non stop czekać na natchnienie, to nigdy by nic nie stworzył, czyż nie? Zamieszałem herbatę w kubku i strzeliłem palcami nad klawiaturą jak pianista przed recitalem. Jedziemy z koksem.
Piętnaście minut później edytor tekstu wciąż straszył białą pustką. Zacząłem nerwowo uderzać dłońmi o oparcia krzesła.
– Jesteś tam jeszcze? – zapytałem. Cisza.
Odechciało mi się pisać o Majach na Wenus. Jednak Kaliope miała rację – no, może nie do końca, bo setting wciąż wyglądał na fajny, ale żadna z dopasowanych do niego historii za oryginalną uchodzić nie mogła. Wróciłem do punktu wyjścia. Potrzebowałem innej idei przewodniej.
Wtedy pomyślałem, że skoro mam pisać o planetach, to może zainspiruje mnie widok nocnego nieba? Zgarnąłem zatem swoje stanowisko pracy (laptop, krzesło i herbatkę) i wyszedłem na balkon. Dodatkowo, żeby odciąć się od odgłosów dzikiej natury, konkretnie studentów w stanie upojenia alkoholowego, zabrałem słuchawki.
Widok nocnego nieba w środku miasta okazał się mało inspirujący, w dodatku było tu strasznie dużo rozpraszaczy („Ojej, kotek!”). Po chwili bezczynnego gapienia się na patio usłyszałem:
– Pamiętasz, co zawsze działało?
– Przeszło ci? – mruknąłem, ale po namyśle wróciłem do środka i wyciągnąłem wszystko, co miałem na temat astronomii. Było tego zatrważająco mało – a podobno interesuję się tematem… W jednej ze starych gazet wyszperałem jednak taką oto ciekawostkę: za sześćset milionów lat Księżyc oddali się od Ziemi tak bardzo, że już nie będzie w stanie całkowicie przysłonić Słońca w trakcie zaćmienia.
W głowie od razu wykiełkował mi pomysł na mroczną historię, której akcja działaby się w odległej przyszłości. Zbliża się ostatnie całkowite zaćmienie Słońca, a przepowiednie głoszą, że po nim nastąpi koniec świata. Główny bohater wyrusza w podróż, mając nadzieję na powstrzymanie zagłady… Instynktownie zacząłem dokładać do tego motywy z mitologii indyjskiej i scenografię ze starych komiksów o Hellboyu.
– Ależ by to było dobre – powiedziałem na głos. – Z tym że za cholerę nie napiszę tego na czas. Potrzebna mi cała fabuła, świat, jakiś research…
– No to przynajmniej zapisz pomysł! – Kaliope podetknęła mi pod nos notesik na przebłyski geniuszu.
Zapisałem.
– Brawo – pochwaliła mnie Muza. – Ale wiesz, że nie to miałam na myśli?
– Wiem – przyznałem. – Wolałem tego uniknąć. Dziwne rzeczy mi przychodzą wtedy do głowy.
– Ale sam twierdzisz, że to twoja ulubiona metoda.
Znowu ucichła. Westchnąłem i otworzyłem folder z muzyką. Włączyłem pierwszy z brzegu kawałek, który wydał mi się odpowiedni.
Ekspedycja wyrusza poza orbitę Plutona. Gdy przekracza Pas Kuipera, natrafia na dziwną anomalię w postaci kurtyny fioletowych iskier. Przedarłszy się przez nią, dociera do miejsca, gdzie czasem i przestrzenią rządzą zupełnie inne, niezrozumiałe reguły.
Wybuch wulkanu na Io doprowadza do upadku wielkiej cywilizacji. Jej ostatnia przedstawicielka spotyka w ruinach miasta tajemniczego osobnika, który opowiada jej o przeszłości i przyszłości kosmosu.
Główny bohater traci kontakt ze swoją ukochaną. Aby ponownie ją zobaczyć, musi wyruszyć w wyczerpującą podróż po Układzie Słonecznym. Startuje na Merkurym, odwiedza Marsa, Wenus, księżyce Jowisza… Nie za długie to będzie?
– Miałeś posłuchać jednej. – Kaliope patrzyła na mnie z dezaprobatą.
– Nie moja wina, że lubię trance.
– Więc co w końcu robisz?
Zawahałem się.
– Nie wiem – przyznałem. – Po prostu nie wiem. Mam mnóstwo pomysłów, ale żadnego nie potrafię rozwinąć.
Zanim wprost uznałem swoją porażkę, Kaliope zasugerowała:
– Może spróbuj je jakoś połączyć.
– Niby jak?
– Nie będę cały czas myśleć za ciebie – prychnęła. – Pokombinuj, ja na dziś kończę zmianę.
– Ej, to dlatego, że cię nie słuchałem? – Próbowałem ją zatrzymać. – Przepraszam!
Niestety, poszła sobie. Straszne jędze z tych Muz.