- Opowiadanie: Stanislaw_Staszewski - Otchłań czeka

Otchłań czeka

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Otchłań czeka

Trzecie piętro jest już na tyle wysoko, że widok zza okna można już nieśmiało nazwać krajobrazem. Szczególnie, gdy blok stoi na administracyjnym skraju osiedla, a kawałek dalej znajduje się ogromne pole. Kilkadziesiąt metrów nad jego powierzchnią, w okolicy linii horyzontu znajdowało wyjątkowe miejsce, w którym spotykały się ziemista szarość wysuszonej ziemi, blada zieleń szpaleru drzew oraz różnokolorowy odcień nieba. 

Najbardziej było to widoczne wczesnym latem, gdy ulatniający się błękit czerwcowego nieba, zostawiał za sobą niebiesko-granatowy balejaż, aż w końcu mrok. Właśnie tam, każdego wieczora znikał stary Bogdanowicz spod mieszkania numer pięć. Utożsamiał się z gasnącym światłem i pochłaniającą kształty ciemnością. 

Zawsze zaczynał tak samo. Od parkingu tuż pod blokiem, szedł wzrokiem przez pas trawnika i przeskakiwał ławeczkę ustawioną w stronę okien. Nie zastanawiało go po co właściwie ona tam stoi, skoro nigdy nie widział, aby ktoś na niej siedział. A siedział.

*

D. natrafił na Bogdanowicza przez przypadek. Jechał nocnym autobusem koło godziny 1 w nocy, gdy zauważył jedyne świecące się okno w szeregu śpiących bloków. Za szybą dostrzegł kontur postaci nieruchomo wpatrzonej w dal. Wysiadł na przystanku kawałek dalej i cofnął się aż do nietypowo umieszczonej ławeczki. Po kwadransie spędzonym na obserwowaniu obserwatora D. stwierdził, że poczeka. Minęła godzina, dwie, trzy, a postać dalej rzucała cień w rozproszonym świetle kuchni. Nie był to kompletny bezruch manekina. Raz na jakiś czas widać było delikatny ruch głową, najpierw do tyłu, a potem do przodu. Głęboki wdech i powolny wydech.

D. stwierdził, że jest na tyle ciekawy, że niespełna dobę później, ponownie przyjechał pod okna Bogdanowicza. Następnego dnia również i kolejnego też. Przez następnych kilkanaście dni siadał na ławeczce naprzeciw okna i obserwował obserwatora spod piątki. Z czasem zapragnął zobaczyć więcej, więc użył swojego dyskretnego uroku osobistego i podglądał go w jego kuchni, opierając się o framugę w wejściu.

*

Bogdanowicz wcale nie był stary. Wołały tak na niego dzieci z bloku, ponieważ był na wcześniejszej emeryturze, a jego głowa był już wyraźnie przyprószona. Stosunkowo niedawno znalazł swoje nowe ulubione zajęcie. Każdego dnia pod wieczór, siadał na skrzeczącym krześle z Ikei, a nogi wsuwał pod blat będącym przedłużeniem parapetu. Uchylał tylko jedno okno, jakby dawkował stężenie zewnętrznego świata, a po prawej stronie stawiał pusty kubek. Gdy warunki zbliżyły się do idealnie nie za ciepłych, zimnych, głośnych i cichych, ruszał wzrokiem w stronę pola.

Oprócz oddychania i szumu za oknem, jedynymi dźwiękami w kuchni Bogdanowicza było krzesło, które skrzeczało w dwóch momentach: gdy wstawał otworzyć lub zamknąć okno albo szedł do Żabki na parterze jego bloku, tuż przed zamknięciem kasy. Gdy wracał z zakupami, zapalał boczną lampkę stojącą po lewej stronie parapetu, tuż obok zasłony i kuchnię wypełniała ciepło-żółta poświata. Ponownie dopasowywał się do jasnobrązowego blatu, ale wzrokiem nie wędrował już w stronę widnokręgu. Spojrzenie zawieszał nieco wyżej, w środku nieba. 

Do wizyty w sklepie miał minę zwyczajną, neutralną i nijaką, spojrzenie nieobecne, a lekko uchyloną szczękę zakrywały sklejone wargi. Gdy czerń szczelnie wypełniła firmament, jego oczy wypełniały pragnienie i tęsknota. Bogdanowicza nie interesowały konstelacje czy układ gwiazd. Patrzył tam, gdzie świecących punktów było najmniej, skupiony na ciemności nowiu. Spojrzeniem wiercił w niej dziurę, chciał ją spenetrować i całkowicie się zatracić.

Z zakupów Bogdanowicz wracał z półlitrową wódką, którą wypełniał przygotowany na stole kubek. Pił bez żadnego popicia. Połykał wolno, aby zmrożony płomień gęstego płynu wypełnił jego usta, przełyk, żołądek i resztę wnętrzności. Nie trzymał się żadnego określonego tempa czy rytmu. Pił tak, aby starczyło do pierwszych granatowych przebłysków głębokim porankiem. Potem wyłączał lampkę, brał głęboki wdech i ciężkim ruchem wstawał z krzesła i szedł do sypialni dwa pokoje dalej.

D. przyjeżdżał do Bogdanowicza codziennie, ale w różnych porach. Zawsze jednak zostawał do końca. Nie wiedział co robią żona i nastoletnia córka, ale nie mieszkały z Bogdanowiczem. Sądząc po zdjęciach z wypadu w góry, spływu kajakowego i pierwszej komunii, jeszcze do niedawna były częścią jego życia. 

Każda z nich przychodziła osobno. Żona co jakiś czas interweniowała. Stawała w odległości bliższej niż metr, również zawieszała wzrok na niebie za oknem i szeptała: "Nie musi tak być. To nie twoja wina". Bogdanowicz nie reagował ani jednym mięśniem swojego ciała. W zależności od pory, albo wolno i miarowo oddychał albo brał kolejnego łyka wódki. Córka z kolei wpadała jak po ogień, brała coś ze swojego pokoju, po czym bez słowa zabierała puste butelki i wychodziła. 

Na zdjęciach był jeszcze kilkuletni chłopiec, na oko siedmioletni. Nigdy jednak nie pojawił się w mieszkaniu.

*

Z początku Bogdanowicz funkcjonował względnie normalnie. Przy każdej kolejnej wizycie był umyty, ogolony i nawet zmieniał ciuchy na świeże. Pewnego wieczoru D. dostrzegł, że zdjęcie z chłopcem jest odwrócone ramką do dołu. Bogdanowicz siedział tak jak zawsze, ale inaczej. Jego oddechy były długie, ciężkie i bolesne. O tej samej godzinie co zawsze poszedł do sklepu, ale wódkę zaczął pić już na schodach. Pił prosto z gwinta, coraz bardziej zamaszystymi ruchami i patrzył w serce nieba. Oczy mu się szkliły, a wypełniało je cierpienie. Ani na moment nie przestał patrzeć w ciemność, jakby od tego zależało życie. Jego albo czyjeś.

W mniej niż godzinę opróżnił całą flaszkę, co dało o sobie znać koło pierwszej w nocy. W końcu oparł łokcie na stole, a dłońmi przytrzymywał głowę zwróconą ku górze, z coraz mętniejszym i odpływającym spojrzeniem. Gdy grawitacja oraz sen wygrały, głowa starego Bogdanowicza, osunęła się na jego prawe przedramię. D. jeszcze przez chwilę przyglądał się jego ciężko oddychającemu ciału, po czym rozplótł ręce związane na piersi i odszedł.

Tamtej nocy coś w Bogdanowiczu pękło. Gdy następnego dnia D. przyjechał do niego, mężczyzna był w tych samych, przepoconych ciuchach, śmierdzących ciałem trzeźwiejącego mężczyzny. Oczy miał przekrwione, a na twarzy dwudniowy zarost. Wczorajszy gniew wyparował, zostawiają po sobie wyłącznie pustkę. Dalej patrzył w niebo, a przed jedenastą szedł do sklepu. Robił to mechanicznie i coraz bardziej bezwiednie. Pił dokładnie z tych samych pobudek, dla których żył. Bo musiał.

Nawet w największym stanie upojenia stary Bogdanowicz nie awanturował się, nie wydzierał w ślepej wściekłości, a właściwie nie wydawał żadnych dźwięków. Po prostu chłonął mrok nieba i pił do momentu, gdy odpływa świadomość i puszczają zwieracze. Niemycie się stało się normą. Podobnie jak inne czynności. Gdy pewnego dnia córka poczuła charakterystycznie ostry zapach amoniaku oraz dostrzegła żółtą kałuże pod krzesłem, przestała w ogóle przychodzić. Żona jeszcze się litowała. Wyrzucała butelki, zdejmowała zasrane majtki, a wpół przytomnego Bogdanowicza zanosiła pod prysznic, a potem do łóżka. Gdy przychodziła kilka dni później znajdowała męża w jeszcze gorszym stanie. 

*

Kilka lat wcześniej, równolegle z Bogdanowiczami, do nowego bloku wprowadzili się państwo Wieczorkowie. Okazało się, że mieszkają drzwi w drzwi. Wojtek, podobnie jak Bogdanowicz, był wojskowym, ale pracował w innej jednostce jako lekarz. Sąsiad z piętra szybko stał się jedyną osobą w życiu Bogdanowicza, z którą utrzymywał najbliższy kontakt. Zanim jeszcze rozpoczęły się nocne sesje, potrafili przypadkowo spotkać się u progu swoich mieszkań i zacząć rozmowę, która skończyła się godzinę później na ławeczce przed blokiem. Wojtek cieszył się posłuchem u Bogdanowicza. Pełnił także funkcję spowiednika, ponieważ tylko on był w stanie naprawdę zrozumieć wojskową rzeczywistość. 

O tym, że z Bogdanowiczem źle się dzieje, co cichu wiedzieli wszyscy z bloku. Gdy ten wpadł w spiralę auto gniewu i samoizolacji, Wieczorek był jedynym wobec, którego Bogdanowicz nie pozostawał obojętny. Nie spotykali się już prawie w ogóle, ale nawet, gdy wpadli się na siebie w klatce schodowej i Wojtek zapytał go co słychać, ten wiązał usta w sznurek i z boleśnie przyklejonym uśmiechem na twarzy przytakiwał, dając do zrozumienia, że jakoś leci.

Z początku Wojtek próbował pomóc. Kilka razy zachodził do sąsiada, ale nikt nie odpowiadał na pukanie. Telefonu również nie odbierał. Pewnego dnia zobaczył wychodzącą z klatki żonę Bogdanowicza to pobiegł za nią, aby wypytać co się stało. Ta odpowiedziała jedynie, że "męża już nie ma, zniknął" i bez słowa poszła dalej.

*

Jednego dnia, gdy D. przyszedł nieco wcześniej niż zazwyczaj, w mieszkaniu spotkał panią Bogdanowicz. W żółtych, gumowych rękawicach oraz z maseczką na twarzy, zdrapywała druciakiem zaschnięte wymiociny wokół krzesła. Męża nie było w kuchni. Sądząc po dźwiękach krzątaniny z łazienki, został do niej zaprowadzony niedługo wcześniej.

D. kucnął przy Pani Bogdanowicz i przyglądał się jej uważnie. Śledził strużkę potu biegnącą po czole oraz zaschnięte korytka łez z rozmazanym tuszem, które zatrzymały się na krawędzi maseczki. W jej spojrzeniu dostrzegł żałość mieszającą się determinacją i wiarą, że los jeszcze da się odmienić. Wierzyła, że człowieka da się naprawić, wystarczy tylko chcieć i zacząć wszystko od nowa. Dlatego szorowała biało-szare kafle zaciekle, jakby zdrapywała grzechy męża. 

Bogdanowicz w końcu wydostał się z łazienki i doczłapał się do kuchni. Trzymając się jedną ręką ramienia żony, ciężko usiadł na krześle, spojrzał jej w oczy i głęboko wzdechł. Pani Bogdanowicz przejechała dłonią po jego jeszcze mokrych włosach, zdjęła maseczkę i podała mu szklankę wody. Wypił całą kilkoma łapczywymi łykami, po czym pierwszy raz od tragedii ich rodziny, nie spojrzał za okno, ale żonie prosto w oczy. Jego spojrzenie było obecne i świadome, jakby naprawdę chciał coś powiedzieć. Pani Bogdanowicz przykucnęła na jednym kolanie i zbliżyła twarz do męża, aby wyłapać najcichszy nawet dźwięk, który mógł wydać. Patrzyli tak na siebie kilka sekund, a jego spojrzenie robiło się coraz gęstsze. Mrużył przy tym brwi, marszczył wargi i mocno ściskał mięśnie żuchwy. W pewnym momencie jego ciałem szarpnął skurcz zaczynający się na wysokości brzucha, a kończący się na przełyku. Stary Bogdanowicz zwymiotował całą szklankę wody zmieszaną z żółcią swojego wyniszczonego żołądka, prosto na twarz swojej żony.

Gdy Bogdanowicza puściły już torsje, cofnął głowę do tyłu, sekundkę przyglądał się swojej żonie, która trwała bez ruchu jak wryta. Jego czoło się wygładziło, mięśnie twarzy puściły, a z jego spojrzenia ulotniła się wszelka świadomość. Nie starłszy nawet wymiocin z ust, obrócił się w stronę okna i zniknął.

Usta Pani Bogdanowicz zaczęły drżeć, oczy natychmiast się zeszkliły, a przez jej twarz przeszedł grymas rozpaczy. Ona również nie starła wymiocin ze swojej twarzy tylko schowała ją w dłoniach, osunęła się na kolana i zaczęła prawie bezdźwięcznie szlochać. 

D. odwiedzał Bogdanowicza już kilka tygodni. Nie przeszkadzał mu fizjologiczny fetor, ani widok coraz bardziej wyniszczonego od picia ciała mężczyzny. Nie miał wobec niego żadnych zamiarów, oprócz zaspokojenia ciekawości. Najczęściej stał oparty o framugę w przejściu i patrzył czy obrawszy kierunek na samozniszczenie, Bogdanowicz będzie w nim konsekwentny. Aż do teraz.

*

Pani Bogdanowicz klęczała przy mężu na tyle długo, że kuchnię zdążył wypełnić półmrok. W końcu wstała i nie robiąc nic z zastygłymi na jej twarzy wymiocinami, wyszła bez zamykania mieszkania. D. przyglądał się mężczyźnie chwilę dłużej, po czym również wyszedł. Usiadł na ławeczce przed blokiem, ale głowę zwrócił w lewą stronę skąd najczęściej przyjeżdżał Wojtek Wieczorek. W ciągu minionych kilku tygodni D. dostrzegł, że większą część roboczego tygodnia sąsiad spod szóstki wraca późno do domu. Tak było i tym razem, ponieważ niespełna pół godziny później pod blokiem zaparkował zgniłozielony Volkswagen Passat wojskowego medyka. 

D. nie zerwał się od razu tylko poczekał aż Wieczorek spokojnie dokończy rozmowę telefoniczną. Gdy silnik zgasł, na zewnątrz samochodu było słychać jego lekko przytłumiony, ale wciąż tubalny głos. Mężczyzna w końcu zamknął samochód i poszedł wolnym krokiem do klatki. Zanim zdążył zadzwonić do domofonu, D. delikatnie położył dłoń na jego prawym ramieniu. Wieczorek na sekundę zamarzł, łącznie ze wstrzymaniem oddechu, a potem wolnym, ale płynnym ruchem opuścił dłoń, którą chciał wpisać kod. Potem wyciągnął pęk kluczy i otworzył drzwi, aby żona nie usłyszała, że już wrócił. Na trzecie piętro weszli w idealnie równym tempem. Każdy ich krok był zsynchronizowany, ale słychać było wyłącznie szuranie półbutów Wieczorka.

Bez pukania i żadnego powiadomienia weszli do mieszkania Bogdanowicza. Od razu udali się do kuchni, gdzie zapalili lampkę przy zasłonie i stanęli obok niego. Chociaż D. stał tuż obok i cały czas trzymał prawą dłoń na ramieniu lekarza, na ścianie wylądowały cienie jedynie dwóch postaci. 

– Michał – powiedział Wieczorek, ale jego głos był zupełnie inny. Nieco wyższy, z chrypką i w ogóle nie przypominał brzmienia z wnętrza samochodu – Czas to zakończyć.

Na dźwięk jego słów, powieki Bogdanowicza ciężko zamrugały. Równie ciężko odwrócił głowę i spojrzał na swojego sąsiada, jedynego przyjaciela i kompana.

– Wiem, że cierpisz, ale to nie twoja wina – powiedział spokojnie Wieczorek. Jego usta wykonały takie same ruchy jak D., ale wybrzmiał tylko jeden głos.

– Jestem wędrowcem zmierzającym ku nicości – wychrypiał z trudem Bogdanowicz.

– To nie twoja wina. Adasia nie dało się uratować. To był wypadek – powiedział cicho sąsiad.

Na dźwięk tego imienia imienia, Bogdanowiczem delikatnie szarpnęło w przełyku. Popękane wargi się rozkleiły i wypełzło z nich szeleszczące łkanie zniszczonego gardła. Jego oczy natychmiast się zaszkliły, a chwilę później popłynęły z nich strugi łez, które zatrzymały się na zaschniętych wymiocinach.

– Gdybym był na czas… – wybełkotał Bogdanowicz.

– Ale nie byłeś – przerwał mu Wieczorek.

Bogdanowicz siedział zgarbiony, a mocno zużyte krzesło z Ikei dopasowało się do jego ciała. Ślina oraz brudne łzy kapały na świeżo wyprane dresy, w które ubrała go kilka godzin wcześniej żona. Po kilku chwilach cichego rzężenia, Bogdanowicz przymknął usta i ponownie spojrzał za okno. Czerń nocy była gęsta jak smoła, a gwiazdy tak wyblakłe jakby w ogóle ich nie było.

– Jestem wędrowcem zmierzającym ku nicości – wymamrotał.

– To nie twoja wina – powiedział Wieczorek. 

– Jestem wędrowcem zmierzającym ku nicości – powtórzył Bogdanowicz, ściskając przy tym wargi.

– Kierowca był pijany, zginął na miejscu – ciągnął sąsiad.

– Jestem wędrowcem… – wysyczał na bezdechu Bogdanowicz po czym wolno zaczął łapać oddech. Głowa Wieczorka, idealnie skoordynowana z głową D., opadła lekko w dół w geście porażki. 

– To bądź, ale oszczędź im cierpienia. Nie zasłużyły na nie – powiedział po krótkiej przerwie Wieczorek, równolegle podchodząc do okna i otwierając je na oścież.

Bogdanowicz zmrużył oczy na otwartej ciemności przed nim, a potem spojrzał na Wieczorka. Oprócz niedowierzania było w nim także coś uległego, jakby prosił o pozwolenie.

– Otchłań czeka – powiedział Wieczorek, po czym zgasił lampkę przy zasłonach i wyszedł. D. cały czas szedł za nim, z prawą ręką na ramieniu.

Sąsiad zamknął za sobą mieszkanie Bogdanowicza i stanął przed swoim. D. płynnym ruchem puścił ramię Wieczorka, a mężczyzna patrzył się na własne drzwi pustym wzrokiem. Po kilku sekundach zmrużył oczy i zaczął je przecierać, jakby dopiero się obudził. Rozglądał się nerwowo, goniąc myślami jak tu się znalazł, bo ostatnie co pamięta to zamykanie samochodu i drogę do klatki. W ogóle nie zauważył D., który odwrócił się na pięcie i zaczął schodzić po schodach. Wciąż poruszał się bezszelestnie, jak na Dybuka przystało.

*

Tamta noc była ciężka i duszna, a ciemność nowiu oblepiała wszelką materię. Stojąca obok ławeczki latarnia, ledwo sięgała do ścian bloku. Dopiero po kilku godzinach, gdy robiło się widno, pierwsi sąsiedzi dostrzegli leżącego obok trawnika mężczyznę. Ze wstępnych wyników sekcji zwłok wynikało, że ciało denata było tak wyniszczone, że nie mógł przetrwać upadku. Zarówno śledczy jak i ratownicy, nie mieli wątpliwości co do okoliczności śmierci. Zupełnie nie zwrócono uwagi, że na białej skarpetce mężczyzny, w okolicy dużego palca u nogi, znajduje się ślad pojedynczej krwi.

Koniec

Komentarze

Czy tutaj nie powinien być przecinek, jako że “w okolicy linii horyzontu” to niejako wtrącenie?

“Kilkadziesiąt metrów nad jego powierzchnią, w okolicy linii horyzontu (przecinek) znajdowało się wyjątkowe miejsce, w którym spotykały się ziemista szarość wysuszonej ziemi, blada zieleń szpaleru drzew oraz różnokolorowy odcień nieba.”

Może “żeby ostatecznie przejść w mrok” lub “który przechodził w mrok” – może to subiektywne odczucie, ale czegoś mi tutaj brakuje.

“ulatniający się błękit czerwcowego nieba, zostawiał za sobą niebiesko-granatowy balejaż, aż w końcu mrok”

Ponowny zgrzyt nastąpił w tym miejscu. Może: “Był/Jest dla mnie utożsamieniem gasnących świateł…”. On się utożsamiał z gasnącym światłem, czy bohater go tak postrzegał?

“Utożsamiał się z gasnącym światłem i pochłaniającą kształty ciemnością.”

Może: “drzwi wejściowych”?

“opierając się o framugę w wejściu.”

Dalej przestałam zwracać uwagę, żeby skupić się na tekście, ale jest też problem interpunkcyjny, np. używasz kilku przymiotników opisujących bez przecinków.

“Stosunkowo niedawno znalazł swoje nowe ulubione zajęcie.”

Także polecam powrót do tekstu, aby uzupełnić literówki i interpunkcję.

skrzeczące krzesło” – skrzypiące?

“Pewnego dnia zobaczył wychodzącą z klatki żonę Bogdanowicza to pobiegł za nią, aby wypytać co się stało.” – więc?

“Pił dokładnie z tych samych pobudek, dla których żył. Bo musiał.” – Pił dokładnie z tych samych pobudek, dla których żył – bo musiał.

“Na trzecie piętro weszli w idealnie równym tempem.” – tempie

“Sąsiad zamknął za sobą mieszkanie Bogdanowicza i stanął przed swoim.” – Może zatrzasnął drzwi mieszkania? Zamknął mieszkanie sugeruje, że miał klucze. Gdy wyszedł spod wpływu Dybuka zorientowałby się, że ma je w ręce.

“Zupełnie nie zwrócono uwagi, że na białej skarpetce mężczyzny, w okolicy dużego palca u nogi, znajduje się ślad pojedynczej krwi.” – pojedynczej krwi? Może pojedynczy ślad krwi?

 

Historia wymyślona jest zgrabnie. Jest smutna, ale bardzo ciekawa. Niestety do ponownego sprawdzenia, jeśli chodzi o interpunkcję i literówki. Reszta to tylko sugestie, jeśli czujesz, że tak jest dobrze to nie zmieniaj – poddaję Ci to pod rozwagę, żeby odbioru fajnej historii nie zaburzały błahostki.

 

Przeczytałam i mam wrażenie, że chciałeś nam opowiedzieć historię o duchu (inaczej po co by się na końcu pojawiała wzmianka o dybuku?), w której jest potencjał na dramatyzm i na fantastykę, ale wszystko zostało całkowicie położone wykonaniem. Podoba mi się, że wziąłeś na warsztat opowieść o ludziach dojrzałych, o nieestetycznej chorobie, o rozkładzie życia. To jest mocne. Mocna jest zwłaszcza postać żony, która mimo de facto rozpadu związku opiekuje się mężem. Bardzo mi takich układów międzyludzkich w fantastyce brakuje, więc za to masz plusa. Fantastyka natomiast mogłaby być bardziej wyrazista, ale być może przeoczyłam jakieś Twoje intencje dotyczące np. dziwnego zachowania, znikania, braku cienia Bogdanowicza, bo niestety strona językowo-techniczna momentami autentycznie przeszkadzała mi w rozumieniu tego, co chciałeś powiedzieć.

Tekst roi się od błędów językowych, w zasadzie należałoby wziąć pod lupę prawie każde zdanie. Błędnie używasz słów, nie poprawiłeś po napisaniu tekstu oczywistych błędów. Sporo błędów wytknęła Ci przedpiśczyni, a to jest zaledwie wierzchołek góry lodowej.

Niezbyt wyszła też narracja: obrałeś za punkt widzenia D., ale czasem włącza się narrator wszechwiedzący i informuje nas, co myślała np. Bogdanowiczowa. Poza tym mnożysz postacie, nazywając je, ale nie dając im życia. Podajesz informację, że Bogdanowicz i Wieczorek są/byli w wojsku, nawet niepotrzebny szczegół, że w innej jednostce, ale ci ludzie nie nabierają od tego życia i charakteru.

Powinieneś, jak sądzę, przede wszystkim poćwiczyć poprawność językową, a po drugie zasadę “show, don’t tell”.

Jak tak sobie myślę, wyszło Ci bardziej streszczenie opowiadania, a nie opowiadanie. Spisałeś sobie punkty historii, którą chciałbyś opowiedzieć, a teraz przydałoby się nadać jej literacki wymiar.

 

Może warto wycofać tekst do kopii roboczych (lepiej niż kasować!), przemyśleć go jeszcze raz, może wrzucić na betalistę i omówić z innymi możliwe zmiany?

 

Łap poradni survivalu portalowego i powodzenia!

 

Portal dla żółtodziobów

http://altronapoleone.home.blog

a jego głowa był już wyraźnie przyprószona.

Po kwadransie spędzonym na obserwowaniu obserwatora D. stwierdził, że poczeka.

Wróć do tekstu, dokonaj poprawek. Pomysł ma potencjał, ale wykonanie nie jest super.

 

Hej, hej,

 

spodziewałem się tutaj czegoś bardziej mrocznego, albo mroczno-groteskowego nawiązującego do księdza Baki. Z nim własnie kojarzy mi się ta otchłań, co “nie je nie pije, nie daje mleka, otchłań czeka”, czy jakoś tak ;)

 

Mroczność owszem jest i taki codzienny naturalizm związany z życiem pijaka, wszystko to zostało jednak opakowane w dość popularną otoczkę związaną z tragedią po śmierci dziecka. Trochę też jest w tym wszystkim niespójności, jak choćby zachowanie D. (Diabła?), który niby nie ma żadnego interesu, tylko obserwuje, ale na koniec jednak decyduje o losie bohatera.

Dodatkowo sporo potknięć, o których już napisano wyżej, dla mnie szczególnie rażące są powtórzenia już w pierwszych zadaniach.

Podpisuję się pod radami Drakainy.

 

Pozdrawiam i życzę powodzenia w dalszym pisaniu!

Che mi sento di morir

Nowa Fantastyka