List, od którego wszystko się zaczęło, przyszedł trzeciego dnia po pogrzebie Natalii i niemal trzy miesiące od jej śmierci. Tata znalazł ją wtedy w łazience, zimną i bladą, po szyję zanurzoną w wodzie zabarwionej szkarłatem. To go złamało. Od tamtej pory większość czasu spędzał w łóżku, na przemian wypłakując oczy i milcząco gapiąc się w ścianę.
Życie jednak nie stanęło w miejscu. Ziemia wciąż się kręciła, słońce wciąż świeciło i wciąż trzeba było płacić rachunki. Ktoś musiał dopilnować spraw. I oczywiście padło na mnie.
Załatwiłam więc sprawy z policją i prokuraturą, a potem księdzem i domem pogrzebowym. Wybrałam trumnę i pomnik, zamówiłam kwiaty, powiadomiłam rodzinę i zorganizowałam stypę. A jednocześnie pracowałam, opiekowałam się tatą i zajmowałam domem. Obowiązki pochłaniały mi całe dnie, nie pozostawiając czasu na rozckliwianie się. Noce były gorsze. Wtedy myśli i wspomnienia przychodziły nieproszone, tnąc i kąsając. Czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy to moja wina? Pytania dręczyły mnie bez końca, kropla za kroplą sącząc jad w serce.
Przesilenie przyszło w dniu pogrzebu.
Stałam wtedy na cmentarzu, podtrzymując szlochającego ojca. Ja również płakałam, ale prócz smutku tkwiło we mnie coś jeszcze, coś gorącego, kolczastego, rozrywającego moje myśli na strzępy, ugniatającego je w niepokojące kształty. Nie było przed tym ucieczki. Niczego, czym mogłabym się zająć, nic, co mogłoby odciągnąć moją uwagę. Tylko szaruga, ubrany na czarno tłum i żałobna modlitwa księdza. Ciotki, próbujące mnie pocieszyć, ale same zalewające się łzami. Babcia z trudem utrzymująca różaniec w rozdygotanych palcach. Tata, wymykający mi się z rąk, by rzucić się na trumnę, wyć i bluźnić Bogu, aż wyczerpany zaległ na ziemi między starym grobem żony i świeżą mogiłą córki.
Niemal czułam, jak moje oczy schną, a łzy parują w płomieniu wściekłości, gniew wypełniał mnie niczym wrzątek. Miałam ochotę rozbić wieko i wywlec Natalię z trumny, by wrzasnąć jej w twarz: “Patrz, co narobiłaś! To wszystko przez ciebie! Przez ciebie, ty rozpieszczona, zapatrzona w siebie suko!”.
Ale wytrwałam. Zacisnęłam zęby i jakoś przecierpiałam resztę ceremonii i stypę. Pocieszałam tatę, przyjmowałam kondolencje, ściskałam miękkie dłonie i spocone ciała. W końcu goście zjedli i pojechali.
A ja wreszcie miałam wrócić do życia. Do normalności.
Jednak niejaka Aniela Nadębska miała inne plany.
*
Do skrzynki zaglądam odruchowo, wracając z porannych zakupów. Nie spodziewam się tam znaleźć nic prócz ulotek, a jednak wewnątrz czai się również duża, mocno wypchana koperta. Niepewnie sięgam po nią, po czym cofam rękę, tknięta nagłym przeświadczeniem, że nie mam ochoty dotykać przesyłki.
No dalej, dziewczyno. Przecież nie przysłali ci wąglika.
Wyciągam list i oglądam dokładnie. Nadawcą jest Aniela Nadębska, mieszkająca najwyraźniej niedaleko taty. Nazwisko wydaje mi się znajome. Była na pogrzebie? Po co do mnie napisała, i to chyba niezłą epistołę? A może to jakaś książka?
Wnoszę siatki do mieszkania i rzucam je pod drzwiami, po czym niecierpliwie rozrywam kopertę. W środku są ścinki gazet. Coraz bardziej zdumiona, odwracam ją nad stołem i potrząsam. Na blat wypada masa makulatury, z której wyłania się wianek, misternie spleciony ze wstążek i kilku rodzajów zielska, obecnie uschłego. Parskam, trochę zirytowana, trochę zdumiona. Nie wiem, czego się spodziewałam, ale na pewno nie sztuki ludowej.
Zaglądam raz jeszcze do koperty. Jest tam też arkusz papieru kancelaryjnego, pokryty lekko drżącym, ale starannym pismem. Kładę go na blacie, licząc na jakieś wyjaśnienia.
Szanowna Pani Laskowska!
Proszę raz jeszcze przyjąć najszczersze kondolencje.
Nietrudno orzec, że śmierć Pani siostry i jej okoliczności wciąż kładą się głębokim cieniem na Pani życiu. I, choć sama Pani to na siebie sprowadziła, przez wzgląd na Pani siostrę zdecydowałam się pomóc. Nie muszę być jednak przy tym delikatna i skłamałabym pisząc, że nie czuję satysfakcji na myśl o tym, co Panią czeka.
Proszę pamiętać – im bardziej Pani walczy, tym trudniej będzie.
Z wyrazami troski
Aniela Nadębska
Ani słowa o wiechciu. Ogółem z listu nie wynika zbyt wiele. Czytam wiadomość jeszcze raz, ale nie pomaga. Przynajmniej w końcu udaje mi się dopasować nazwisko do twarzy. Pamiętam ją z pogrzebu – stara jak Mojżesz, cuchnąca jak koza i pokręcona jak nadmorska sosna. Długo ściskała mi rękę, opowiadając historyjki o mojej siostrze, która najwyraźniej wpadała czasem, żeby zrobić jej zakupy czy pomyć podłogi. Później, w trakcie stypy, Nadębska zagadnęła mnie po raz drugi. Truła, jak to młoda traktowała mnie niemal jak matkę i że Nat bardzo zależało na mojej aprobacie. Nie zdołałam się powstrzymać.
– A okazała się straszliwym rozczarowaniem – odwarknęłam.
Starucha skrzywiła się gniewnie, ale zaraz na nowo posmutniała. A potem zasugerowała, że powinnam omówić te uczucia ze specjalistą. Stara prukwa, robi z ludzi wariatów, a sama wysyła mi jakieś zielsko.
Mnę kartkę i wyrzucam ją razem z resztą śmieci do kosza. Czas zbierać się do pracy.
*
– Załatwiłaś w końcu Drobipol? – Głos Dawida przywraca mnie do rzeczywistości. Chcę czy nie, moje myśli krążą wciąż wokół dziwacznego listu od Nadębskiej, przez co trudno mi się skupić na robocie.
– Pracuję nad tym – odpowiadam. – Znowu mają całą listę skarg, więc właśnie nanoszę poprawki. Odeślę im to jeszcze dziś.
– Przyciśnij ich bardziej. Chcę mieć to zamknięte na już, jasne? Za bardzo się z tym guzdrzesz.
– Ok, jasne. Będzie zrobione.
Dawid kiwa głową i odchodzi, a ja klnę pod nosem i wracam do puchatych kurczaczków, które w opinii kogoś z Drobipolu mają ocieplić wizerunek ubojni drobiu. Przyciśnij ich. Jakby to była moja wina, że tamtejszy prezes grymasi jak pięciolatek.
Nagle w głośnikach pika powiadomienie o nowej wiadomości. Ech, co znowu?
TWOJA WINA
Co do… Co to ma być? Odruchowo, w zasadzie bezmyślnie, klikam maila. Wyskakuje okienko, w którym wyświetla się jakiś filmik. Obraz, ziarnisty i rozedrgany, przedstawia dwie kobiety siedzące przy kawiarnianym stoliku. Jedna jest przygarbiona, jakby zmęczona. Głowę ma opuszczoną, włosy przesłaniają jej twarz. Chyba coś mówi. Druga siedzi prosto. Słucha, czasem coś odpowie, ale widać, że narasta w niej irytacja. W końcu nie wytrzymuje. Podrywa się z krzesła, krzyczy coś i odchodzi. Pierwsza siedzi jeszcze przez jakiś czas przy stoliku. Kryje twarz w dłoniach, chyba płacze.
Patrzę na to ze zgrozą. Co to ma być? Nagranie monitoringu? Skąd w ogóle ktoś to wziął? Sprawdzam nadawcę. Komputer twierdzi, że wiadomość przyszła z mojego adresu.
Nadchodzi kolejne powiadomienie o nowym mailu. I kolejne. A potem sypie się cała lawina.
TWOJA WINA
TWOJA WINA
TWOJA WINA
TWOJA WINA
TWOJA WINA
TWOJA WINA
TWOJA WINA
Drżącą ręką zatrzaskuję laptopa, a potem sięgam po telefon i wybieram numer firmowego informatyka.
– Halo, Piotr? Zasypało mi skrzynkę jakimiś porąbanymi mailami. Chyba… Chyba złapałam jakiegoś wirusa.
– Do kurwy, za przeproszeniem, nędzy! Nie klika się w każde gówno, jakie się napatoczy! Dostałaś maila z linkiem do superdiety i nie mogłaś się oprzeć? Ja pieprzę. Dobra, nie ruszaj nic, zaraz przyjdę. – Rozłączył się.
Pieprzony dupek. Mam chęć trzasnąć go w durny łeb tym cholernym laptopem.
Pieprzyć to. Potrzebuję przerwy.
Idę do socjalnego. Wciąż jestem roztrzęsiona, muszę coś zjeść. Kiedy rozpakowuję Snickersa, ręce mi drżą, ale zwalam to na rozmowę z Piotrem. O tamtym filmiku wolę nie myśleć. Nieważne, jak ktoś go zdobył. To nic takiego. Ot, mała sprzeczka. Zdarza się w rodzinie. Nie doszłoby do niej, gdyby nie młoda i jej jęki. Tylko że ona cały czas jęczała!
Czuję w palcach coś lepkiego. Nie zauważyłam nawet, kiedy rozgniotłam batonik.
– Szlag! – klnę głośno, po czym wrzucam go do kosza. Dłoń klei się od czekolady i karmelu. Warcząc pod nosem, podchodzę do umywalki i zaczynam szorować upaprane palce.
Jarzeniówki mrugają. Raz, drugi, trzeci. Nagle odkrywam, że umywalka jest cała pokryta zaciekami czerwieni. Krzyczę i odskakuję od blatu. Spoglądam na swoje ręce. Są skąpane w lepkim szkarłacie, spływającym po mojej skórze, kapiącym powoli na wykafelkowaną podłogę.
Jarzeniówki mrugają raz jeszcze.
Czerwień znika.
Nagle w socjalnym zbiera się tłum. Wszyscy chcą wiedzieć, co się stało. Jakiś pieprzony dowcipniś pyta, czy zobaczyłam mysz. Nie odpowiadam. W głowie mam mętlik, w ustach suszę. Co się ze mną dzieje?
Mój telefon pika. Powoli, jak zahipnotyzowana, wyjmuję go z kieszeni i zerkam na wyświetlacz.
Nowy sms.
Z mojego własnego numeru.
Ignorując wciąż otaczających mnie ciekawskich, drżącym palcem naciskam ekran, by odczytać wiadomość.
WSZYSTKO PRZEZ CIEBIE
Wybiegam z socjalnego, wrzeszcząc i odpychając stojące mi na drodze osoby. Muszę się stąd wyrwać. Muszę uciec.
*
Do auta docieram w rekordowym czasie. Ręce latają mi tak bardzo, że wpierw upuszczam kluczyki, a potem nie mogę ich wcisnąć w stacyjkę.
Nagle dzwoni telefon. Klnę, spoglądam na urządzenie, jakby było jadowite.
Dawid.
Kurwa… Niedobrze. Zaczyna docierać do mnie, co właśnie odpieprzyłam. Kurwa, kurwa, kurwa!
Odbieram. Może jeszcze uda się to jakoś naprostować, jakoś wyjaśnić…
– Laskowska, do cholery! Co to ma być? Ilona powiedziała mi, że narobiłaś wrzasku, bo upaprałaś się czekoladą, a potem wybiegłaś z firmy. Co ty wyprawiasz?
– Przepraszam, szefie, ale zdarzyło się coś dziwacznego… Wpierw dostałam tę dziwaczna wiadomość, a w sumie to mnóstwo wiadomości, a potem, kiedy myłam ręce, zobaczyłam krew, ale tak naprawdę jej tam nie było…
– Dość! – Wchodzi mi w słowo. – Czy ty się słyszysz? Jaka znowu krew? Ja wiele mogę tolerować w tej firmie, ale nie takie babskie histerie. Jasne, zmarła ci siostra, cholerna tragedia. Ale jak masz odwalać takie numery, to lepiej posiedź w domu. Masz kupę zaległego urlopu, wykorzystaj go. Wróć, jak się ogarniesz. Albo nie wracaj. Jasne?
– Ta, jasne…
– Dobrze.
W słuchawce piska sygnał przerwanego połączenia.
– Pieprzony drań! – warczę.
Ale jestem wściekła nie tylko na Dawida. Co się ze mną dzieje? Co we mnie wstąpiło? Wszystko przez tego maila. Kto go wysłał? Skąd miał tamto nagranie? Kurwa, nie mogą mnie zwolnić! To gówniana robota, ale przecież powietrzem się nie wyżywię. Co za sukinsyn! Trochę mi odbiło, jasne, ale żeby od razu takie coś? I ta pieprzona Ilona, cholerna kapusta, musiała oczywiście zaraz mnie podpierdolić. Siebie warci!
Biorę głęboki wdech. Jak na tych debilnych ćwiczeniach z Internetu. Wdech. Wydech. Pieprzony płatek lotosu na tafli pieprzonego jeziora.
W końcu trochę uspokajam, zaczynam myśleć. Może to i lepiej? Może czas w końcu zaryzykować? Nabrałam już trochę doświadczenia, zrobiłam kilka udanych projektów… To przecież nie jedyna agencja w mieście.
Do domu dojeżdżam niemal spokojna. Pogodzona ze sobą. Już prawie zapomniałam o dziwacznym mailu i smsie. Zresztą, to na pewno był jakiś wirus, niech Piotr się z tym buja. A tamto w socjalnym? Jestem przemęczona. Za długo siedziałam u taty, cała ta sprawa zużyła mnie psychicznie. Nic dziwnego, że coś mi się zwidziało. Lepiej zostawić to za sobą i skupić się na przyszłości.
Tak, lepiej za wiele o tym nie myśleć.
*
Moje mieszkanko nie jest duże, ale mi w zupełności wystarcza. Salon z aneksem, sypialnia, która służy też za pracownię malarską i nieduża łazienka. Ciasne, ale własne.
Zrzucam buty, siadam na kanapie i chwytam laptopa. Włączam telewizor, żeby coś brzęczało w tle, odpalam serwis z ogłoszeniami typu “praca szuka człowieka” i zaczynam przeglądać oferty.
Telefon, który położyłam obok siebie, brzęczy powiadomieniem o nowej wiadomości. Odczytuje ją z przyzwyczajenia.
ZŁAMAŁAŚ TACIE SERCE
Cholera, telefon też jest zawirusowany. Potem zaniosę go do serwisu. Na razie odwracam go ekranem w dół. Od czasu do czasu przychodzą kolejne powiadomienia, ale ignoruję je. Skupiam się na poszukiwaniu pracy. Nie ma sensu się rozpraszać, nic się wtedy nie osiągnie.
Telewizor, do tej pory wyświetlający jakiś program kulinarny, nieoczekiwanie milknie. Zerkam odruchowo. Na ekranie wyświetla się znany mi już obraz dwóch kobiet przy kawiarnianym stoliku, tym razem w jakości HD. Mogę dostrzec nawet najmniejsze drobiazgi. Kilka okruchów na stoliku. Różek paragonu wystający z leżącego na blacie portfela. Poobgryzane paznokcie tej kryjącej się za włosami. Chwytam za pilota. Pudło nie chce się wyłączyć. Zmieniam kanał, ale na wszystkich wyświetla się to samo. Podrywam się z kanapy.
– Brawo, dupki! Macie mój telewizor! – krzyczę w przestrzeń. – Mam nadzieję, że jesteście z siebie dumni!
Ja pieprzę, zaczyna mi odwalać.
Co się dzieje? Kto mi to wszystko wysyła?
Nieważne! Nie myśl o… O tamtym. Po prostu to olej. To nic takiego. Zajmij się czymś.
Szybkim krokiem podchodzę do telewizora i szarpnięciem wyrywam wtyczkę z gniazdka. Ekran gaśnie, wymazując z istnienia kawiarnię, stolik, dwie kobiety i ich sprzeczkę.
Nareszcie.
Co w takim razie powinnam zrobić z tym pieprzonym, przeuroczo rozpoczętym dniem? Laptop i telefon na razie idą w kąt. Nie mam ochoty na książkę. Może powinnam w końcu ruszyć obraz?
Z rozważań wyrwa mnie głos dobiegający z sypialni. Znajomy głos.
– Wiki…
Nie… To niemożliwe…
– Ciężko mi…
Nie… To nie może być młoda! Ona nie żyje! Martwa i pochowana!
– Wiki, przepraszam…
Istny obłęd! To nie może być moja siostrunia. To musi być nagranie albo coś w tym stylu. Jakiś pieprzony syntezator. Pierdolona sztuczka!
Wściekle ruszam w kierunku drzwi do sypialni i otwieram je na oścież.
– Zostaw mnie w spokoju! – wrzeszczę. – Po prostu się odczep! Nic ci nie zrobiłam, czemu nie możesz po prostu iść do diabła?!
Ale w środku nie ma nikogo. Tylko łóżko, szafa, nieduży regalik, stolik zastawiony malarskimi utensyliami. I sztaluga, na której stało podobrazie z niedokończonym malunkiem.
“Ciężar” miał być moim pierwszym dziełem od lat. Kiedyś uwielbiałam malować, robiłam to w każdej wolnej chwili. Przenosiłam na płótno wszystko, co grało mi w duszy. A potem odeszła mama. Zamiast tworzyć, musiałam pomagać tacie, zajmować się młodą i domem, później poszłam do pracy… Marzenia porosły kurzem. Ale kilka miesięcy temu postanowiłam wrócić do swojej pasji. Ubrać w farby to, co mnie dręczyło.
Malowidło miało przedstawiać wojowniczkę idącą przez pobojowisko. Ranną, obdartą, zmęczoną. Na rękach miała nieść drugą kobietę, chudą, desperacko wczepioną w swoją obrończynię, oplatającą ją ramionami, wtulającą twarz w zgięcie jej szyi.
I wysysającą z niej krew.
Zaczęłam prace pół roku temu. Ale krótko potem znów musiałam rzucić pasję w kąt. Od tamtej pory nie dotknęłam nawet pędzla.
Teraz jednak czuję nieodparte przyciąganie obrazu. Potężny magnetyzm, który zmusza mnie, bym krok za krokiem zbliżała się do sztalugi. Przyłożyła zabarwiony szkarłatem pędzel do płótna.
Wtedy ręce przejmują nade mną władzę.
Maluję jak opętana. Szybko, niestarannie, szerokimi ruchami. Coś się ze mnie wylewa, a moje dłonie zbierają to i mieszają z farbą.
Wracam do siebie, kiedy zaczyna się robić ciemno. Zbyt ciemno, bym mogła wyraźnie widzieć stojący przede mną obraz. Na miękkich nogach podchodzę do ściany i drżącym palcem naciskam włącznik.
Z obrazu patrzy na mnie kobieta. Leży w łóżku, przykryta szkarłatnym prześcieradłem. Oczy ma zaciśnięte, usta rozwarte w niemym krzyku, uszy zasłania rękami. Z jej głowy paruje czerń. Poskręcane, mroczne kształty, które oplatają swą bezbronną ofiarę, wciskają się pod palce, powieki, do gardła. A tam, gdzie dotykają ciała, to psuje się, gnije i czernieje.
Kobieta na obrazie ma twarz Natalii.
– Nie! – krzyczę. – Nie! To nie tak!
Chwytam stojący na stoliku budzik i rzucam nim w podobrazie. Przebija się przez nie i spada na podłogę.
– Czy wszystko w moim życiu musi być dla ciebie? – pytam, już ciszej, a pod powiekami czuję wzbierające łzy. – Czy nie mogłam mieć choć obrazu?
Chcę ukryć twarz w dłoniach, ale są całe oblepione czerwienią. Krzyczę znowu. Wypadam z sypialni i ruszam do łazienki, odkręcam wodę i zaczynam gorączkowo szorować palce, zalewając porcelanę szkarłatem.
To tylko farba. Zwyczajna farba. Malowałaś, upaprałaś się. To nic takiego.
Co się ze mną dzieje? Co to wszystko ma znaczyć? Działo się coś popieprzonego. Dziwacznego. Miałam wrażenie, że wariuję.
Podnoszę wzrok, żeby spojrzeć na siebie w lustrze. Upewnić się, że to wciąż ja. Że świat wciąż działa jak powinien.
Jednak lustro zaparowało. Widzę tylko warstewkę wilgoci, w której ktoś namazał wiadomość.
ZOBACZ CO NAROBIŁAŚ
Krzyczę, gwałtownym ruchem ścieram parę ze szkła. Widzę swoje przerażone oczy. I coś jeszcze: wannę, pełną parującej wody.
Oglądam się. Za mną wciąż stoi nieduża kabina prysznicowa i kosz na brudy. Znów spoglądam w lustro.
Do wanny podchodzi młoda kobieta. Powoli wchodzi do środka, zanurza się stopniowo. Włosy, przesiąknięte wilgocią, oblepiają jej głowę, skóra czerwieni się od gorąca. W końcu siada w wannie. Bierze do ręki nóż, do tej pory spoczywający na mydelniczce. Przykłada ostrze do nadgarstka, po czym spogląda prosto w lustrzane odbicie moich oczu. “Twoja wina” szepcze bezdźwięcznie. I tnie.
Odskakuję od lustra. Nie mogę oddychać, mam wrażenie, że płuca wypełnia mi woda. Powietrze w łazience jest aż gęste od gorącej, ciężkiej wilgoci. Zataczam się, wpadam ścianę, osuwam na podłogę.
– Twoja wina. – Szept wypełniał mi uszy. – Twoja wina, Wiki. To twoja wina.
– Nie… – rzężę.
Pełznę na czworaka w kierunku drzwi do salonu. Nie zamykałam ich za sobą, kiedy wchodziłam do łazienki, teraz jednak są zatrzaśnięte. Chwytam za klamkę i naciskam. Ani drgnie.
– To przez ciebie. Wszystko przez ciebie. Przez ciebie umarłam.
– Nie, nieprawda! Nieprawda! – Bezskutecznie szarpię za klamkę. – Wypuść mnie!
– Przez ciebie wykrwawiłam się w tej wannie. Podcięłam sobie żyły. To twoja wina!
– To nie było tak! Sama to sobie zrobiłaś!
– Tata mnie potem znalazł. To przez ciebie teraz wypłakuje oczy.
– Zamknij się! Zamknij się, ty pieprzona suko!
– Zniszczyłaś nas. Zniszczyłaś nas wszystkich.
– Zamknij! Kurwa! Ryj!
Pchnięta wściekłością, podrywam się na nogi. Strzelam oczami dookoła, szukając celu. Ale nikogo nie ma, tylko kłęby pary, przelewające się dookoła, przesłaniające wszystko gorącym, mlecznym tumanem.
– Moja wina?! Moja, ty popieprzona suko? – wrzeszczę w mgłę. – Czyli zawlekłam cię za kłaki do tej cholernej wanny, wepchnęłam do wody i podcięłam ci żyły? Tak było, ty jękliwa zdziro?
Odpowiedziała mi cisza.
– Sama jesteś sobie winna!
Nagle wszystko znika. Para się rozwiewa, drzwi są otwarte na oścież.
Dość tego. To się musi skończyć. I to już. Z przerażającą klarownością pojmuję, że za tym całym szaleństwem stoi młoda. Że nawet po śmierci nie może dać mi spokoju, cholerna pizda. Nawet teraz próbuje zmienić moje życie w koszmar. I udaje się jej.
Jak mam ją powstrzymać?
Nagle moje spojrzenie wędruje w kierunku aneksu kuchennego, ku wypchanemu workowi na śmieci.
List. I ten pieprzony wiecheć. Cholerna Nadębska musiała maczać w tym palce. Nie wiem jak, nie wiem dlaczego. Ale jedno staje się dla mnie absolutnie oczywiste – to ta cholerna baba wpakowała mnie w tę kabałę. Pisała przecież, że czeka mnie coś strasznego, czy coś w ten deseń. Wiedziała, co mnie czeka.
Porywam ze śmietnika kopertę, a ze stołu telefon. Ignoruję nieodebrane wiadomości i wklepuję adres nadawcy w nawigację.
Skoro starucha wywołała cały ten burdel, to wie też, jak go posprzątać. A ja zamierzam wydusić z niej tę wiedzę.
*
Drogę do domu Nadębskiej pokonuję w ekspresowym tempie. Pędzę pustawymi ulicami miasta, potem drogą krajową i w końcu słabo utrzymanymi drogami lokalnymi. Telefon co i rusz brzęczy powiadomieniami, ale ignoruję go. Kiedy z radia zaczyna dochodzić szept, próbuję je wyłączyć, a kiedy to nie pomaga – otwieram na oścież okno. Pęd powietrza zagłusza wszystko, wywiewa z głowy myśli. Teraz mam jasny cel, mogę się na nim skupić. Już nie zdołają mnie powstrzymać.
Kiedy docieram pod właściwy adres, moim oczom ukazuje się stary, zaniedbany dom otoczony zapuszczonym ogrodem. Parkuję byle jak i wypadam z auta. Jest późno, ale mam to w dupie. Jeżeli będzie trzeba, wyciągnę babsko z betów.
Uchylam skrzypiącą furtkę i podchodzę do drzwi. Otwierają się, kiedy unoszę pięść, by załomotać.
– Pani Laskowska. – Starucha nie wygląda na zdziwioną czy choćby przejętą niezapowiedzianą wizytą. – Niech pani wejdzie.
Waham się. Z chaty cuchnie ziołami, potem, zaduchem i czymś jeszcze, przypominającym ściółkę leśną lub dawno niesprzątaną piwnicę. Nagle dociera do mnie, że nie mam ochoty tam wchodzić. Że brak mi pewności, czy zdołam potem stamtąd wyjść.
Otrząsam się. Co się ze mną dzieje? To tylko chuda, cuchnąca staruszka. Gdyby naszedł mnie taki kaprys, dałabym radę wziąć ją pod pachę i wrzucić w pokrzywy. Krzywiąc się, przekraczam próg domu. Nadębska zamyka za mną drzwi i zapala światło, po czym kieruje się do salonu i gestem nakazuje, bym szła za nią. Idę, sama się dziwiąc swojej potulności. Dopiero co buzowałam gniewem. Czemu teraz czuję się, jakbym miała trafić na dywanik do dyrektora?
Dość tego. Czas przycisnąć starą.
– Wie pani, czemu przyjechałam – warczę, kiedy rozsiada się w fotelu. – Niech pani jej każe zostawić mnie w spokoju!
– Komu? – Starucha wygląda na szczerze zdziwioną.
– Mojej siostrze!
– Pani siostra nie żyje. Trudno, żeby dała pani jeszcze większy spokój. Kto jak kto, ale pani powinna to rozumieć.
– Nie pieprz mi tu, babo! Wysłałaś mi ten cholerny wiecheć i przez to ciągle męczy mnie wiadomościami, jakimiś popieprzonymi wizjami, gada do mnie! Zwariuję przez nią!
– Wiecheć? Chodzi pani o mój heks? No, moja droga, taka wyedukowana kobieta jak pani i wierzy w takie bzdury? – Starucha uśmiecha się z wyższością. Aż promieniuje samozadowoleniem.
Robi mi się gorąco.
– Myślisz, że to śmieszne? Że dam sobą poniewierać, ty stara prukwo? – Podchodzę do niej, nachylam się i z bliska spoglądam jej w oczy. – Wiem, że za tym stoisz! Więc to odkręć! Bo jak nie…
– To co, moja droga? Co wtedy? Spojrzysz na mnie groźnie? Okrzyczysz mnie? – Śmieje się chrapliwie. – Zresztą, gadasz od rzeczy. Kochałam Natalię. Była dobrą, wrażliwą dziewczyną, która dość już wycierpiała w życiu. I ja miałabym skazać ją na męki wiążąc przemocą z tym światem? I po co? Żeby ci dokuczyć? Wysokie masz o sobie mniemanie co, dzierlatko?
– Skoro nie ona, to kto? – Z mojego głosu ulatuje cała agresja. Zostaje tylko desperacja.
– Nie domyślasz się? To nie Natalia. I nie ja, choć lekko popchnęłam sprawy do przodu. Dodałam szczyptę wigoru twoim demonom, by tak rzec. Cała ta złość pochodzi od ciebie.
– Co to niby ma znaczyć? Jakieś ezoteryczne bzdury! Pierdolenie! Nieważne zresztą, co, kto i jak! Niech to się po prostu skończy!
– O nie, moja droga. Nie, póki sama nie pojmiesz problemu. Tylko to ci pomoże. A że przy okazji trochę pocierpisz… Cóż, Natalia też cierpiała.
– Dość! – Chwytam stojący na pobliskim stoliku wazon i ciskam nim o ścianę. Nadębska krzywi się, otwiera usta, ale nie mówi ani słowa. – Dość mam już słuchania, ile to Natalka wycierpiała, jaki to był z niej biedny aniołek! Była pieprzoną, samolubną zdzirą, która wolała odwalić kitę, niż zmierzyć się z problemami! Cierpiała? O ja pieprzę, co za bzdury! Miała dobre życie, kochającego tatę, przyjaciół! Mnie! Niczego jej nie brakowało! Ale i tak w kółko i w kółko biadoliła! Ja pierdolę! Ta pieprzona miągwa nic innego nie umiała, tylko jęczeć i narzekać! Musiałam tego słuchać całymi miesiącami! Bo się kurwa popłaczę! To ja tyrałam całymi dniami, żeby płacić za jej czesne, bo leniwej suce oczywiście nie chciało się uczyć i wyleciała z dziennych, a tacie nie starczało! To ja siedziałam z nią godzinami po pracy, próbując wbić jej coś do tego pustego łba, żeby jakoś zaliczyła poprawki! Myślisz, że chciałam tyrać w pieprzonej agencji? Też miałam marzenia! Ale musiałam o nich zapomnieć, bo ta leniwa siksa pochłaniała cały mój czas, wszystkie siły! A potem jeszcze w kółko pierdoliła, jak to jej ciężko, jak źle, jak kurwa smutno!
Z rozmachem walę pięścią w ścianę. Ból przeszywa mi rękę aż po łokieć, ale ledwie zwracam na to uwagę.
– To mnie wykańczało – mruczę jeszcze, bardziej do siebie niż do niej.
– Rozumiem… – mówi Nadębska. – Przykro mi.
– W dupę sobie wsadź swoje współczucie – warczę. Zbieram się w sobie, gwałtownym ruchem przecieram piekące od łez oczy. – Gadaj lepiej, jak mam się od niej uwolnić.
Nadębska milczy chwilę, gryząc wargi i bawiąc się guzikiem od bluzki. Wściekłość buzuje we mnie niczym gorący kwas, ale zmuszam się do cierpliwości. W końcu starucha kiwa sama do siebie głową i zaczyna coś mruczeć. Wstaje, obchodzi mnie dookoła, wciąż mamrocząc pod nosem. Nagle, z zaskoczenia, popycha na fotel.
Ale upadam na kawiarniane krzesełko.
– Co do… – Chcę krzyknąć, ale moje usta się nie poruszają. Ciało mnie nie słucha. Nie mogę nawet drgnąć.
Naprzeciwko siedzi młoda. Całkiem żywa, choć chuda, blada i wyraźnie zmęczona. Ma wory pod oczami i paznokcie obgryzione do krwi, twarz kryje za włosami.
– Nie daję już rady, Wiki – jęczy. A ja czuję, że zaczynam się gotować.
– Wiem, Nat, wiem – mówię. A raczej moje ciało mówi. Czuję ruch, ale nie mam nad nim żadnej kontroli. – Ale musisz jeszcze wytrzymać. Zaliczysz sesję, a potem wakacje. Dwa lata i koniec studiów. Przeleci. – Dodaje mój-niemój głos. A ja, ta wewnętrzna ja, nagle wiem, gdzie jestem. Kiedy jestem.
– To nie takie proste… Ja już nie mogę. Wszystkiego mam dość, wiesz? Czasem myślę sobie, że łatwiej by było się… No wiesz, poddać.
– Nie pieprz mi tu, młoda. – Do mojego głosu zakrada się ostra nuta. Nie, nie, nie. To się nie może znowu stać. – Wiadomo, sesja nie bajka, ale musisz się wziąć w garść i to ogarnąć. Przysiądziemy solidnie i będzie ok.
– Jasne, jasne… – mruczy pod nosem, a ja znów czuję, jak sączy się we mnie złość. Frustracja. Zmęczenie.
– Dobra. To ja już lecę – mówią moje usta, a ciało zaczyna wstawać. Ja wewnątrz mnie przez moment łudzę się, że tym razem się uda. Że tym razem młoda nic nie powie i po prostu odejdę. Że będzie inaczej.
Ale ona zwyczajnie nie może dać mi spokoju.
– Wiki… Zostań ze mną jeszcze przez chwilę, ok? – żebrze.
Tamta Wiktoria wzdycha pod nosem i opada na siedzenie. A młoda zaczyna wypluwać z siebie tyradę:
– Ciężko mi Wiki… Wszystko jest takie trudne, wiesz? Nawet to, co powinno być proste. Nie mogłam dziś spać, myśli chodziły mi po głowie przez całą noc. Ostatnio mam tak ciągle. Potem nie mogę się dobudzić w ciągu dnia. Czasem już nie kontaktuję. Nie poznaję ludzi, idę i nagle nie wiem, gdzie jestem.
– Jesteś przemęczona, przejdzie ci.
– To coś więcej. Mam wszystkiego dość. Wszystkiego… Rozumiesz? Mam wrażenie, że już nigdy nic nie będzie mnie cieszyć. Próbowałam wczoraj oglądać film, ale nie dałam rady. Wzięłam książkę, ale sama myśl o tym, że mam ją otworzyć i zacząć czytać wydała mi się przytłaczająca. Jakby to była tona węgla do przerzucenia, a nie podręcznik. Więc po prostu leżałam i gapiłam się w sufit, aż do wieczora. Nie miałam siły na nic innego.
Czuję, jak tamta ja zgrzyta zębami. Jak zaciska pięści. Czuję, jak tama pęka.
– Gapiłaś się w sufit? – warczą moje usta. – Miałaś powtarzać pieprzoną matmę, a ty gapiłaś się w sufit? Ty myślisz, że ten egzamin to się sam zda?!
– Wiki, ja przepraszam, ale ja po prostu nie miałam siły…
– Nie miałaś siły? Ty myślisz, że ja mam siły w kółko się z tobą użerać? Czy ja muszę ciągle siedzieć nad tobą z kijem, żebyś się ogarnęła?
– Przepraszam… – jęczy. Nie widzę jej twarzy, ale wiem, że oczy ma pełne łez. Że znowu bierze mnie na litość.
I że tym razem to nie zadziała.
– W dupę sobie wsadź przeprosiny! Mam dość! W kółko i w kółko jojczysz, jak to ci ciężko, ale nic z tym nie zrobisz! Bo ci kurwa sił brakuje! Też mam ciężko, rozumiesz? Tyram całymi dniami, żeby starczyło na kredyt, czynsz i żeby coś dać tacie! Nie mam na nic czasu, stres mnie zjada, sobie nic chyba ze dwa lata nie kupiłam! Ale ty masz ciężko!
Nie, nie, nie! – krzyczę sama do siebie. – Nie mów tego! Nie mów jej tego!
Ale ciało mnie nie słucha.
– Pieprz się, Nat! – wrzeszczy, podrywając się z krzesła. – Jak ci w życiu tak źle, to ze sobą skończ, marudna pindo!
A potem odchodzę. Nie widzę tego, ale wiem, że ona tam siedzi, że kryjąc twarz w dłoniach i płacząc. Zawsze tak robiła, wystarczyło jedno ciężkie słowo, jedno ostrzejsze spojrzenie i się załamywała.
Nagle siedzę w fotelu. W domu Nadębskiej.
– To przeze mnie – mówię. Starucha nie odpowiada. I tak nie mówię do niej. – To chcesz usłyszeć? Że to moja wina? Proszę bardzo! To moja wina! Rzuciłam coś w gniewie, a ty pękłaś jak suchy patyk! Zabiłam cię! – Czuję jak po mojej twarzy płyną łzy. – Zabiłam moją małą siostrzyczkę, bo nie potrafiłam utrzymać języka na wodzy! To moja pieprzona wina! – Osuwam się z fotela, padam na kolana. – Moja! Pieprzona! Wina! Gdyby nie ja, żyłabyś do tej pory, ty pieprzona, wrażliwa suko! – Wrzask przechodzi w szloch. – To moja wina…
Przez chwilę po prostu płaczę, a wraz z łzami uchodzi ze mnie coś ciężkiego i mrocznego, co wczepiło się w moje serce trzy miesiące temu. Nie do końca, nie całkiem. Ale choć trochę.
– Nie chciałam tego – szepczę. – Zawsze chciałam tylko, żebyś była szczęśliwa. Wybacz mi, proszę…
– Nie, kochana. – Nadębska kuca obok mnie, delikatnie gładzi mnie po głowie. – Jej już wszystko jedno. To ty sobie wybacz.
*
Od tamtej pory to właśnie próbuję zrobić. Wybaczyć sobie. Może kiedyś mi się uda.
Nat, czy może ta wersja Nat, którą noszę w sobie, wciąż mnie czasem nawiedza. Wysyła okropne wiadomości, zsyła krwawe przebłyski. Muszę z tym żyć. Ale czasem pokazuje mi też dobre rzeczy. Zabawy z dzieciństwa. Nasze małe, wspólne tajemnice. Te chwile, kiedy znajdowała w sobie siłę, by się uśmiechnąć, a ja, by spróbować ją zrozumieć.
Każdy z nas dźwiga swój ciężar jak umie najlepiej. Niektórym przychodzi to z łatwością, inni się pod nim łamią. Mój stał się odrobinę cięższy przez Nat.
Ale nie oddałabym go nikomu.