To było chore. To, w czym brałem udział, było chore.
Zespół krzesał z siebie najprawdziwszy ogień. Wicher klepał blasty z zapamiętaniem godnym pedofila, przez omyłkę zatrudnionego w przedszkolu, Szpila, pochylona nad basem, zamiatała grzywą podłogę, a Henryk katował wiosło w obłędnym tańcu przypominającym balet tresowanych niedźwiedzi. Dookoła okoliczności wnętrza zrujnowanego kościółka, zmyślnie oświetlone łuną kilku ognisk i dzicz podlaskiego interioru, nie ustępująca w niczym mrokom lasów Skandynawii. Chwytałem obiektywem kamery magię rozgrywającego się przede mną bluźnierstwa, szczególną uwagę poświęcając wykoślawionej w parodii uśmiechu mordzie Demiurga. Bo Demiurg nie robił nic innego. Szczerzył się tylko wprost do kamery. Miast skrzeczeć do mikrofonu i miotać się jak pozostali, siedział na krześle ustawionym na froncie zaimprowizowanej naprędce sceny. Łeb przekrzywiony, oczy zamknięte i ten głupi uśmiech faceta, któremu wszystko jedno. Bo Demiurgowi było już wszystko jedno. Nie żył. Od jakiejś półgodziny. Nie mogłem uwierzyć, że kręcę to na trzeźwo. Serio, nigdy wcześniej nie odczuwałem tak dotkliwej potrzeby napicia się.
A band piłował black metal tak rasowy, że ptaki w lesie składały kwadratowe jaja. Pełna blasfemia. W tempie dwustu osiemdziesięciu uderzeń na minutę.
***
Osobiście to nie przepadam za black metalem. To taka ślepa kiszka w rozwoju muzycznej ekstremy. Trochę jak z punk rockiem. Dobrze, że powstał, bo od czasów Johnny’ego Rottena stało się jasne, że nie trzeba ani umieć śpiewać, ani dobrze wyglądać, żeby zostać gwiazdą rocka, ale jakoś szczególnie dobrej muzyki to panowie z irokezami po sobie nie zostawili. No, chyba, że się nie znam. Ale się znam. Każdy metroseksualny drwal, z którym złapałem się za łby na jakimś czacie o muzyce, tracił pewność głoszonych przekonań, gdy tylko podesłałem mu fotkę swoich półek z płytami. A zresztą gusta, moje, czy czyjekolwiek, nie miały tu znaczenia. Sprawa była o wiele bardziej przyziemna.
Po tej wojnie zrobiło się jakoś tak, że na zachodzie dostali małpy na ekstremę ze wschodu. Że niby tak bohatersko stawiamy się ruskim, no i w ogóle, mało brakowało, a okazałoby się, że najmodniejszy teraz look to ciemnobląd wąsacz o ufnym spojrzeniu niebieskich oczu, z piwnym brzuszkiem i przerzedzoną plerezą. Czyli tak, jak w Białymstoku wyglądał co drugi facet mijany na ulicy. I w tym rzecz. To miała być ekstrema ze wschodu, ale takiego wyratowanego z piekła komuny unijnymi dotacjami, gdzie bez zatrzymywania się na granicy można na jednym baku dojechać z Liege czy Dusseldorfu. Słowem dzicz w wyobrażeniu tych wszystkich debili, znużonych zachodnioeuropejskim dobrobytem.
Tak załapałem się na tę robotę. To znaczy idąc tym tropem. Wideoclipy to nie moja bajka, szczególnie metalowe, ale jeśli skręcenie kilkuminutowego filmiku mogło przynieść milion odsłon na You Tube to czemu nie. Szczególnie, że wszystko mogłem zrobić sam. Oświetlić plan, skręcić materiał, zmontować go, dodając kilka smaczków w postprodukcji. Estetyka podszytego Szatanem pato-noir, w jakiej obracały się blackowe kapele, nie należała do wymagających. A ja potrzebowałem odbić się od dna po miesiącach covidowej posuchy.
Dlatego teraz kręcę ten cholerny teledysk.
***
– Dobra, band, mamy to! – krzyknąłem, gdy dźwięki nagrania, odtwarzanego przy kolejnym podejściu, wybrzmiały i zgasły. – Dobra robota. A teraz zwijajmy się stąd.
Zacząłem pakować sprzęt, nie patrząc na pozostałych. Jako profesjonalny wyrobnik miałem tę przewagę, że po skończonej robocie zbierałem graty i do widzenia. Nigdy mnie tu nie było. Co zrobią z trupem, nie moja sprawa. Z tym państwem się nie znamy. Połowa stawki, której wypłacenie z przezorności wymusiłem przed nagraniem, w zupełności mi wystarczała. Kłopotów z policją nie potrzebowałem.
– Ej, chłopie, wolnego! – Henryk odłożył wiosło i zeskoczył ze sceny, podchodząc do mnie tym swoim krokiem Wielkiej Stopy na haju. – Weź to na spokojnie. Nic się nie dzieje.
Zerknąłem w kierunku sceny. Nie, trup Demiurga nie zniknął.
– Ok, stary. – Uniosłem ręce. – To wasz kumpel odwalił kitę. Nic mi do tego. Starczy, że jesteśmy tu nielegalnie.
Szpila zarechotała. Przypominała Małą Mi, której ktoś dolał do zupy kwasu.
– Nielegalnie? – Henryk szczerze się zdziwił. – Daj spokój, pies z kulawą nogą nie zachciałby obszczać tych murów. Na takim zadupiu nie istnieją pojęcia legalnie i nielegalnie. Nie robimy nic złego. A Demiurg? Shit happens. Był trudny, trzymaliśmy go w zespole tylko dlatego, że miał niezły growl.
Henryk to była najprawdziwsza oaza spokoju. Jeśli tylko odłożył gitarę. Wielki, brodaty, normalnie misiek, że do rany przyłóż. Miał dwa fakultety. Obydwa z dziedzin, przy których granie ekstremalnych odmian metalu stanowiło coś w rodzaju zabezpieczenia na wypadek konieczności zapewnienia sobie dochodów.
– To był zajebisty pomysł. – Szpila odłożyła bas. – Trup Demiurga w tym wideo to będzie kult!
Henryk pokiwał głową.
– W rzeczy samej, stary. Załapałeś się na kawał historii black metalu. Prawdziwie polskiego black metalu!
Zaplótł ramiona na piersi, stając przede mną w pozie zwycięzcy zmagań gladiatorów. No, do normy to im trochę brakowało.
– Dawid, Dawid. Takie polskie masz imię. – Wicher wylazł zza bębnów, zataczając się niczym pasażer biorącego wodę Tytanica. – Ty jesteś jude, widzę to! Ty jesteś plemię Abrahama!
Spojrzałem na chłopaka. To było niesamowite. Ledwie trzymał się na nogach, a blasty sadził tak równiutko, jak musiały chodzić tłoki w dieslowskim silniku u-boota w dziewiczym rejsie.
– Nie słuchaj go. – Henryk machnął dłonią. – Najebał się i miesza mu się z czasami, kiedy był skinem. Na trzeźwo jest niegroźny.
Jak na zawołanie Wicher narzygał sobie pod nogi. Szpila odepchnęła go z odrazą, wyzywając od najgorszych.
– Rzecz w tym, że potrzebujemy twojego wozu. – Henryk pacnął mnie w ramię. – Nie zostawimy tu przecież Demiurga, a do naszego się nie zmieści. Załatwimy to jakoś, no nie?
Nie do wiary. Czort wie z jakiej przyczyny stygnący nieopodal facet wykitował dwadzieścia metrów stąd, w krzakach, w ciemniejącym zmierzchu głębokich, podlaskich ostępów, a oni nie dość, że przywlekli go tu, profanując zwłoki, to jeszcze chcą zmienić mój wóz w karawan! Niedoczekanie!
– Stary! Jesteście pojebani! – wypaliłem. – Nie chcę mieć z tym nic wspólnego! Zabieram sprzęt i walę prosto do Warszawy. Gotowy materiał prześlę wam pocztą. A teraz nie znamy się i tyle! Cześć!
Złożyłem ostatni statyw, zarzuciłem torbę na ramię i trzęsąc się z nerwów ruszyłem ku wyjściu z kościółka.
Kolejna niespodzianka czekała na mnie, gdy doczłapałem do zaparkowanego pod murami świątyni samochodu.
***
– Nie wierzysz?! Pocięte, wszystkie!
Henryk pochylił się nad nadkolem mojej terenówki z namaszczeniem przyświecając sobie latarką ze smartfona.
– Nożem, nożem pocięli!
Grzmiałem nad włochatą głową chłopaka, jakby miało mu to w czymś pomóc. Sam nie wiem kiedy w dłoń wskoczył mi papieros.
– Pocięte, faktycznie. Wszystkie cztery. Ciekawe, czy zapas ocalał? – Henryk uniósł głowę, z głupkowatym uśmiechem zwracając się do Szpili.
– Lepiej zobacz w naszym – zganiła go dziewczyna.
Chłopak doskoczył do wysłużonego lanosa z przyczepką, który ledwie dociągnął tu sprzęt.
– Cholera, siedzi na felgach. Co teraz? Leżymy…
Fakt, że nie tylko mój wóz padł ofiarą jakiegoś idioty z nożem w pewien sposób mnie uspokoił. Nie ma nic gorszego, niż gówno, które przyklei się tylko do ciebie. Grupowe kłopoty to już inna śpiewka. Zatoczyłem dookoła światłem halogenowej latarki. Jedynej, jaką mieliśmy.
– To musiało stać się niedawno – oznajmiłem. – Pewnie w trakcie nagrania.
Otaczał nas gęsty młodnik, jaki wyrasta na terenie porzuconym przez ludzi. Dzikie kłębowisko samosiewek i niskich krzaków, przez które dorosłemu facetowi trudno jest przeleźć. Las, ten prawdziwy, prastara puszcza pamiętająca łowy na naprawdę grubego zwierza, zaczynał się nieco dalej, w miejscu, gdzie kończył się teren niegdysiejszego sioła, którego jedyną pozostałością były ruiny kościółka. Wymarzona lokacja na black metalowe wideo, serio, w tym kraju takich miejsc nie było zbyt wiele.
– Gdzie Wicher? – zapytał Henryk.
– Padł. Do rana mamy go z głowy.
– Dobrze, jednego debila mniej – sapnąłem pod nosem.
Szpila zganiła mnie spojrzeniem, od którego tapety schodziły ze ścian. Henryk spuścił ramiona wzdłuż tułowia, świecąc sobie tym debilnym smartfonem pod stopy.
– To co teraz? Dejw, masz jakiś pomysł?
Cholera, dwa fakultety, image staronordyckiego półboga, a jak coś, to mamo ratuj. Dzieciaki!
– Zasięgu tu nie ma – stwierdziłem. – Trzeba będzie wrócić przez las, do jakiejś wsi. Tylko ostrożnie, coś mi się wydaje, że ten wasz koleżka to nie był wypadek. Co, chłopczyku?
Zwróciłem się do Henryka, który sterczał obok zakurzonego lanosa niczym makabryczna imitacja sasquatcha. Facet był ode mnie wyższy co najmniej o głowę, w barach szerszy niż ja w pasie, a mimo to podszedłem do niego krokiem detektywa Poirot, mającego już za moment wskazać spośród zgromadzonych mordercę. Wyciągając uzbrojoną w papieros dłoń najbezczelniej w świecie zaświeciłem mu latarką w twarz. To on znalazł zwłoki. To on więcej niż tylko zasugerował, że to był wypadek. Że Demiurg wyrżnął po pijaku i przydzwonił łbem o kamień. Ot, zdarza się, pili przecież z Wichrem równo, a takie wideo z trupem, to będzie hit, kult, który rzuci podwaliny pod legendę prawdziwie polskiego black metalu. Zbyt wiele mi tu śmierdziało. Nie, Henryk go nie zabił. Na to była z niego zbyt duża dupa wołowa. Musiał jednak poznać, że Demiurg nie leżał w krzakach bo padł zmęczony przemożną siłą dobrej matki grawitacji, że po prostu dostał w łeb. Od kogoś. I ten ktoś musiał być w pobliżu. Wciąż. Załatwił samochody, załatwi i nas. Jak w najtańszym horrorze.
Gdzieś z głębi lasu dobiegł nas krzyk.
– Szpila! – huknąłem na dziewczynę. – Sprawdź, co z Wichrem. A ty ptaszku śpiewaj, jak to było z tym Demiurgiem. Ktoś go dziabnął, tak? Komuś podpadliście? No, przecież wiem, jak się takie gówno zaczyna. Gadaj!
Zippo strzeliło w moich palcach niczym colt w dłoniach wytrawnego rewolwerowca. Odpaliłem trzymanego w ustach papierosa i zaciągając się, spojrzałem na chłopaka.
Nie musiał odpowiadać. Było jasne, że trafiłem.
***
– No, pokaż to wreszcie! – Wyrwałem z dłoni Henryka smartfon i wcisnąłem play.
Nagranie z popołudnia. Ekipa w trasie, dzielnie przedziera się przez podlaskie bezdroża. Humory dopisują. Ojciec-dyrektor Henryk prowadzi, wyduszając z lanosa ostatki koni mechanicznych. Szpila pilotuje, co i raz odwracając się do tyłu i śmiejąc zalotnie, jak zwykła małolata podrywana przez chłopaków. A chłopaki z tyłu ostro dają radę. Filmuje Demiurg, co i raz łapiąc w kadr kilka opróżnionych flaszek, plączących się pod nogami. Paczcie państwo, jak metale pijom! Dziadostwo. Wicher, z najprawdziwszą literatką w dłoni – dziś rzadko widzi się już takie rzeczy – ordynuje kolejne toasty, wymieniając dawno zapomnianych herosów metalowego podziemia. Chyba jest też zjarany, albo na innej fazie, bo oczy ma jak spodki, a gęba śmieje mu się do czort wie czego. Demiurg pewnie też nagrzany, bełkocze bez sensu, no, widać, że panowie się dobrali. Rock and roll na maksa. W sumie to im zazdroszczę. Te dwadzieścia lat temu też krzesałem ogień.
Przerwa na siku, pośrodku niczego. Złote łany kładącej się na wietrze pszenicy, nitka bitej drogi, gdzieniegdzie zagajnik, w tle ciemniejąca linia lasu. Białe kołtuny suną po niebie chyba tylko dla urozmaicenia widoku i gdzieś tam, wysoko, zawieszona w przestworzach kropeczka skowronka obmywa okolicę krągłym trelem. Błogość. Panowie metale biorą ją pod buty. Darcie japy, śmiechy, bluźnierstwa i wyzwiska. Fruwa to dookoła niczym pociski po niebie Verdun. Kilkanaście metrów dalej, w polu, stoi krzyż. No i się zaczyna – chłopaki lecą tam jak nakręceni. Nie jest to zwykły, drewniany krzyż, jaki spotkać można przy drodze wszędzie tam, gdzie żyją jeszcze normalni ludzie, tylko ciosany z kamienia postument, przypominający krzyż pokutny. Może zresztą faktycznie takim jest, trudno stwierdzić, bo napisów i symboli na nim wyrytych nie sposób odczytać. Telefon skacze w dłoniach Demiurga, obraz rozmywa się, kadr jest żaden. Wicher dokonuje bluźnierczej, we własnym przekonaniu, profanacji znaku Chrystusowego. Pluje, wierzga, wygina się, warcząc jak dzikie zwierze. Brawo. Szatan jest w pełni ukontentowany. Ale nie, wróć. Teraz kolega Demiurg pokaże się z lepszej strony. Telefon wpada w dłonie Wichra, przez dłuższą chwilę celując a to w niebo, a to w zdeptaną trawę. A potem dostajemy wisienkę na tym przepysznym ciasteczku. Kard znowu łapie krzyż, na który Demiurg, ściągnąwszy spodnie, stara się nasrać. Chwila pełna nerwowego wyczekiwania. Cisza. Brunatna klucha wychodzi wreszcie spomiędzy chuderlawych pośladków i spada w dół, muskając kamień. Touchdown. Krzywię się z odrazą, nie mogąc wyjść z podziwu z jak wybitnej klasy debilami przyszło mi pracować. Ale to nie koniec. Ktoś krzyczy. Demiurg podciąga spodnie, dumny ze swego wyczynu. Krzyk powtarza się. Filmujący scenę Wicher robi zwrot. Na drodze stoi facet. Zwykły facet z rowerem, jakich po wsiach łażą miliony. Dziadek właściwie, siwy włos, przechodzona wiatrówka, czapka na bakier jak nosiło się przed wojną. Krzyczy coś, widać, że był światkiem popisu Demiurga. Chłopcy oczywiście odpowiadają kanonadą wyzwisk. Spieprzaj dziadu, tylko tak bardziej hard, jak na metali przystało. Obraz kotłuje się, niebo znów miesza się z trawą, a zaraz potem dziadek jest już tuż obok, szarżując na chłopaków.
– …bluźnisz przeciw świętej wierze!
To jedyne, co daje się wyłowić z kakofonii dźwięków, towarzyszących skaczącemu bez sensu obrazowi. Szamotanina, bezład, chaos. Wreszcie telefon upada. Podnosi go Szpila, bo w kadrze Henryk odciąga za kołnierze obu bohaterów, a starszy pan wygraża im jeszcze, zostając z tyłu. Nerwowe posapywanie dziewczyny towarzyszy nam aż do samochodu. Ostatnie ujęcie ukazuje leżący na drodze rower. Stara Ukraina. Nie widziałem takiej od dziecka.
– Wszystko jasne – rzuciłem, oddając smartfon. – Koniec dochodzenia.
– Myślisz, że to on? – Henryk kiwnął głową w kierunku kościółka, który został za nami. – To był przecież jakiś dziadyga…
Zatrzymałem się, posyłając chłopakowi ciężkie spojrzenie.
– Czy ty cokolwiek rozumiesz? – zapytałem. – Nie dziwi cię, że w tym kraju kościół zarasta, porzucony w lesie? Tam była wieś, głąbie. Nikt by przecież nie murował w głuszy.
– Jak to?
– Tak to. Nie znasz historii? Była wieś, a teraz jej nie ma. Niemcy wymordowali w odwecie za akcję partyzantów, albo coś podobnego, nie wiem. W czasie wojny takie rzeczy zdarzały się bez przerwy.
– No i co?
– No i nic! Nasraliście na pomnik tej tragedii! Mało ci, bohaterze?!
– Ej, chłopie. – Henryk wciąż nie rozumiał. – Ten dziadyga dostałby tam w łeb, gdybym nie odciągnął chłopaków. Co on, John Rambo?
– Synku, jesteśmy na wsi. Tu ludzi wciąż łączą więzi. I pamięć. Dziadyga ma syna, a najpewniej ze trzech. Każdy z nich kolejnych trzech, jurnych chłopaków, co to na zabawach rozbierają sztachety z płotów żeby prać się nimi po japach. Myślisz, że rąbnięcie takiego gnoja, jak ten wasz koleżka, to dla nich wyzwanie? Ot, rzuci się truchło do dołu z wapnem i cześć. Szukaj wiatru w polu. Nikt nic nie wie. A policja napisze takie raporty, że jeszcze bekniesz za te wyczyny pod krzyżem. Bo komendant to szwagier siostry teścia brata, swój znaczy. I tego muru nie przebijesz. To jest, kurwa, prawdziwe polski black metal, nie to wasze popierdywanie dla Szatana!
Cisza, która zapadła, niemal dzwoniła w uszach.
– Gramy pagan… – wycedziła przez zęby Szpila. – Sławimy słowiańszczyznę…
Żachnąłem się i ruszyłem w czeluść mroczniejącej przesieki, mając słowiańszczyznę w najgłębszym poważaniu. Henryk zerknął na telefon. Zasięgu nie było. I Wichra, zostawionego w kościołku, też nie. Zniknął, gdy wyzłośliwiałem się nad pociętymi oponami naszych samochodów.
Brnęliśmy leśną przesieką w nadziei na dostrzeżenie gdzieś w oddali świateł najbliższej wsi. Już dobrą godzinę. Zaczynało mżyć.
***
– Widzisz go? Dawno poszedł…
Bardzo chciałem powiedzieć, że tak, Henryk już wraca, że tylko nam się zdawało i tam, pomiędzy drzewami, nikt się nie kręci, ale nie zamierzałem kłamać. I bez tego nasza sytuacja wyglądała nieciekawie. Kilka godzin marszu doprowadziło nas dokładnie donikąd. W miejsce, gdzie apka z kompasem w henrykowym smartfonie odmówiła współpracy, a przesieka, która wedle moich nadziei miała nas wyprowadzić z lasu, zatarła się tak skutecznie, że nie miałem pojęcia, w którą stronę iść, aby wrócić do pozostawionych pod kościółkiem samochodów. Byliśmy mokrzy, zmęczeni i kompletnie zdezorientowani. Przycupnęliśmy w omszałym wykrocie, z którego wychyliwszy się, widziałem tyle, co nic. Mglisty opar zasnuł las, gdy tylko przestało padać.
– Zaraz wróci – sapnąłem, mając nadzieję, że tyle wystarczy. – Poszedł tylko sprawdzić…
Wystraszona Szpila nie miała w sobie już nic z wulgarnej Julki, gotowej ostrzem złośliwego sarkazmu płatać na kawałki utyskującego dziadersa. Zwinięta w kulkę leżała na mchu, dygocząc z zimna.
– Poszukam go – zdecydowałem, gestem dłoni powstrzymując lęgnący się na ustach dziewczyny protest. – Poczekaj. Coś ci pokażę.
Sięgnąłem do przewieszonej przez ramię torby, gdzie targałem sprzęt, którego po prostu nie mogłem zostawić.
– Popatrz – wskazałem. – W kamerze mam noktowizję, wszystko doskonale widać. Tobie zostawię latarkę. Zapalisz ją, jeśli coś będzie nie tak. Wtedy wrócę. Ok?
Pokiwała głową, zerkając w ekran kamery, na którym zaprezentowałem możliwości mojego sprzętu. Podałem jej latarkę.
– Wszystko gra?
Uśmiechnęła się tak kwaśno, że pożałowałem pytania. Mimo to ruszyłem między drzewa.
Mogłem sobie pogratulować – przyjęta przeze mnie w czasach przekraczania pierwszych progów operatorskiego fachu zasada nie oszczędzania na sprzęcie, sprawdzała się po raz kolejny. Obraz, wyświetlany na ekranie kamery, mimo oblepiającej wszystko dookoła mgły, był doskonale czytelny. Zatonąłem w nim, niczym wracający z rejsu marynarz w łonie portowej ladacznicy.
Do tej chwili nie zdawałem sobie sprawy, jak dogłębna spowijała nas cisza. Las tonął w ogłuszającej martwocie. Żadnych trzasków łamanych pod stopami gałązek, brak wiatru kołyszącego wierzchołkami drzew, zero odległych nawoływań nocnych drapieżników. Dziwne to było. Jakby ktoś z obrazu, podawanego mi przez ekran kamery, wyciął fonię. Nawet moje posapywanie astmatyka zniknęło.
Henryka znalazłem niebawem. Siedział przed czymś, co w pierwszej chwili wziąłem za stertę kamieni. Skołtuniona łepetyna, sweter spływający ze zwalistej sylwetki niczym błotne osuwisko ze wzgórza i dłonie złożone na kolanach, jak u japońskiej uczennicy. Podszedłem, dając na ekranie zbliżenie. Nie, nie na chłopaka. On niewart był choćby klatki w taśmie filmu mojego życia.
To nie były kamienie. Wysoka na jakiś metr dwadzieścia pryzma usypana była z czaszek. Ludzkich? Może. Na pewno zwierzęcych. Wydłużone ryje najróżniejszych kształtów wślepiały się we mnie czarnymi dziurami oczodołów, szczerząc obnażone zębiska. Pstrzyły je ciemniejące plamy porostów, przerastały drobne witki tarniny. Z wierzchołka usypiska piął się w górę pal, udekorowany rzędami wzorów i niemówiących mi wiele symboli. Jego szczyt wieńczyła czaszka byka o rozłożystym porożu, w której oczodoły ktoś powciskał kamienie. Wzdrygnąłem się. Odrażające dziwadło.
– Nyj – szepnął Henryk, widząc, że zachodzę go z prawej.
– Co?
– Nyj. – Wskazał na maszkarę. – Słowiańskie bóstwo świata podziemi.
Popatrzyłem na chłopaka. Jego twarz płonęła niezdrową ekscytacją. Cóż, wiedziałem z jakich fakultetów robił dyplomy.
– Wstawaj i chodź. Szpila ledwo żyje.
– Wiesz, Dejw, w procesie chrystianizacji święci często przejmowali cechy pogańskich bóstw. Nyj to imię związane z praindoeuropejskim słowem oznaczającym płynąć i łacińskim navis, czyli łódź. To protoplasta postaci świętego Wojciecha. Pamiętasz, on wyruszył nawracać Prusów łodzią. Ta figura to pomost przerzucony pomiędzy współczesnością, a przedchrześcijańskim okresem życia naszego państwa.
– Chłopie, ochłoń. Musimy wracać – Szarpnąłem go za ramię.
– Nie. – Odtrącił moją dłoń. – Jest piękny.
Nie był. Omiotłem maszkarę okiem kamery, jakbym potrzebował utwierdzić się w przekonaniu. Raz, a potem drugi. Sam nie wiem, czy nie dlatego, że ornament żłobień zdobiących pal zapalił czerwoną lampkę w zwojach mózgowych urodzonego wzrokowca. Tak. Ten symbol… Ja go już widziałem…
– Henryk, daj telefon.
Minęła chwila nim polecenie przepoczwarzyło się w skołtunionej łepetynie w reakcję, lecz aparat w końcu wylądował w mojej dłoni.
– Co to jest? – Przyświeciłem latarką ze smartfona, wskazując na fragment ornamentu przypominający przekreślony romb.
– Morwa. Znak Nyja.
Pokiwałem głową, wyszukując w pamięci telefonu oglądane wcześniej nagranie.
– A to?
Puściłem fragment filmiku z popisami kolegów metali. Aparat przejął właśnie Wicher. Kotłowanina góra-dół, niebo-trawa, trawa-niebo, aż wreszcie kadr łapie krzyż, przy którym Demiurg ściągnął już spodnie. Zatrzymałem odtwarzanie. Obraz był rozmazany, lecz na tyle czytelny, aby wyryć w mej podświadomości kształt znaku, który teraz dostrzegłem na palu.
– Zdaje się, że w tej okolicy święci przejęli cechy pogańskich bóstw jakoś szczególnie nadgorliwie – rzuciłem. – To ta twoja morwa na chrześcijańskim krzyżu.
– Nie… – Henryk pochylił się nad smartfonem. – Wiesz co to by mogło oznaczać?
Zamiast odpowiedzieć, wcisnąłem play.
– … bluźnisz przeciw świętej wierze! – Wzburzony głos starszego jegomościa zabrzmiał nagle zupełnie inaczej.
Spowijającą nas ciszę rozdarł krzyk. Odwróciłem się. Gdzieś pomiędzy drzewami dostrzegłem blask elektrycznego światła halogenowej latarki.
Był daleko. Cholernie daleko.
Chwyciłem kamerę, rzucając się między drzewa.
***
Godzina i czterdzieści trzy minuty. Jedna godzina i cholerne czterdzieści trzy minuty. Tyle czasu, według zegara kamery, minęło odkąd Szpila zniknęła, a ja zostawiłem Henryka sam na sam z jego fascynacjami. Wpatrzony w podawaną mi przez ekran mozaikę zieleni, której stopień nasycenia wahał się od mglistej blado-żółci, po gładko przechodzącą w czerń zieleń butelkową, błądziłem ostępami w poszukiwaniu nadziei. Na co? Cholera go wie. Po godzinie i pieprzonych czterdziestu trzech minutach nie wiedziałem już nawet jak się nazywam.
Wyjście na otwartą przestrzeń było jak haust powietrza złapany po zbyt długim przebywaniu pod wodą. Do razu poznałem to miejsce. Nie wszędzie geometryczny porządek dzieła ludzkich rąk mieszał się z chaosem młodego listowia w tak obłędnych proporcjach. Kościółek. Skoczyłem ku zaparkowanym nieopodal samochodom, lecz rzut oka na obraz wyświetlany przez ekran kamery zgasił płomień nadziei. Wozy były zniszczone. Szyby potłuczone, koła przebite, karoserie wgniecione i odrapane. Zawartość skrytek oraz wszystko, co luzem walało się po samochodach, rozrzucone dookoła. Przykryłem ten bałagan serenadą zmiędlonych w ustach przekleństw. Cholera. Tak chciałem poskładać to do kupy, nadać bezwładowi wydarzeń dzisiejszej nocy jakiś sens, lecz czy mogłem liczyć na to, że dojadę gdziekolwiek na felgach? Nawet gdybym odpalił… Zrezygnowany przysiadłem na masce henrykowego lanosa.
I wtedy jakby ktoś zdjął mi z głowy metalowy garnek.
Tam, w kościółku, ktoś był.
Wycelowałem obiektyw kamery w portyk głównego wejścia i wpatrując się w ekran, nadstawiłem ucha. Tak, nie zdawało mi się. Z wnętrza kościółka dobiegał jakiś jęk.
Doskoczyłem do budynku. Chciałem zawołać, ale kogo? Szpilę? Henryka? Nie, bezpieczniej będzie, jeśli sprawdzę to pozostając niezauważonym. Przywarłem do ściany i obróciwszy ekran kamery w bok, na siebie, wsunąłem szklane oko w czeluść rozwartych drzwi. Sensory urządzenia rozproszyły mrok, nie ukazując mym oczom nic nadzwyczajnego. Zniszczona posadzka, pryzma gnijących pod ścianą liści. Potem w kadrze pojawił się sprzęt: gitarowy wzmacniacz, wsparty na nim instrument, kłębiące się po posadzce kable, skrzynia typu transportowy case. Obraz otwierał się, im głębiej wtykałem kamerę w czeluść rozwartych drzwi. W końcu dostrzegłem Demiurga. Wiotkie ciało siedziało na krześle, ręce zwieszone bezwładnie, głowa spuszczona na pierś. Tak jak go zostawiliśmy. Chciałem już pchnąć drzwi i wejść do środka, gdy widok na prezbiterium osadził mnie w miejscu.
On tam był. Ta maszkara.
Patrzyłem w ekran nie do końca rozumiejąc, co widzę. Na pierwszym planie głowa Demiurga. Zakrwawiona i wciąż z wyrazem tego głupawego uśmiechu. W tle elementy zestawu perkusyjnego. W głębi, bliżej ściany, postać, odwrócona do mnie plecami. Spływające z ramion okrycie i rozchodzące się ze zdeformowanej głowy poroże. Tkwił w bezruchu, lecz ruch, po chwili, pojawił się w kadrze. To leżąca na posadzce Szpila osłaniała się przed niewidocznymi ciosami. To jej szloch słyszałem. Szloch, który teraz przechodził w dojmujący okrzyk bólu.
Oderwałem się od ściany, uciekając aby tylko przed siebie. Potknąłem się, upadłem, przekoziołkowałem. Spadł na mnie cios. Jeden, drugi, kolejne. Skuliłem się, zasłaniając rękoma, lecz ciosów było zbyt wiele. Zaraz potem leżałem już tylko, wyjąc z bólu. Nieopodal, na trawę, upadła moja kamera. Świetlista zieleń ekranu przyciągnęła spojrzenie. W ostatnim kadrze, jaki udało mi się zarejestrować, ujrzałem kamienną ścianę kościółka i wsparty o nią rower marki Ukraina.
Nie widziałem takiego od dziecka.