- Opowiadanie: NiskiJezuita - Ostanie słowa martwego Poety

Ostanie słowa martwego Poety

Ciężko powiedzieć, ile folku wyszło w folku

czy też co się na niego składa

Tutaj raczej mieszanina, interpretacja własna kreatur i ich natury.

Zależy oczywiście od autora tej konkurencji takowego tekstu uznanie.

A ląduje tak czy inaczej, w końcu po to został napisany

nawet jeśli zgubiło się po drodze kilka znaczeń

 

pojawiają się w tekście neologizmy, nie są to błędny, jestem ich świadom, jakkolwiek wciąż na czerwono chcą mi się pokazywać.

taka ich natura.

Zaczynanie kolejnego akapitu od małej litery, bez żadnego wielokropka wcześniej czy później to też tak specjalnie

nie cierpię wielokropków z jakiegoś powodu.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Ostanie słowa martwego Poety

 

 

 Jeden martwy kamień leży przy innym kamieniu. Zabrane ziemi, wyciosane podług oka czyjegoś wymagającego i ustawione w harmonii jego wyobrażenia. Tyle martwych lat. Zostały liczne dziury, a w nich kości zamierzchłych czasów.

Opowiadają często wędrowcy tego świata cudowne historie o poszukiwaniu. Usłyszałem jedną z nich i polubiłem jej wymiar. Bowiem istnieć ma istota, która ze słów na głowie złocistą nosi koronę, a gdy tylko pójdziesz za nią, to pokaże ci całkiem inną słów tych stronę.

 

Zastanawiałem się potem, czy należy szukać natchnienia w wymiarze opowieści o zjawiskach niepotwierdzonych. Długie miesiące. Koniec końców – cóż innego pozostało dla marnego wierszoklety? Każde poszukiwanie okazać się może przydatne. Niektórzy już dawno dali sobie z tym spokój.

 

Stoję więc teraz, pośród ruin tej rzeczywistości. Rosło tutaj kiedyś miasto, na które przyszedł kres czasu. 

 

Chciałem kiedyś napisać wiersz, który wszystkim wstrząśnie. Po cóż nam jednak, próżne takie zawodzenie? Ta potrzeba poruszania zastanymi strukturami? Zbyt wiele ruin już zobaczyłem, by móc mówić o trzęsieniach. 

 

Chciałem kiedyś napisać wiersz, który wszystkich swoim omami wdziękiem. Cóżem chciał tym czynem udowodnić? I kogo tym miałem dalej oszukiwać? Masy oczu zmęczonych ciągłą iluzją wokół się roztaczającą? Zbyt wiele kłamstw, by jeszcze je dalej powielać.

 

Chciałem kiedyś napisać wiersz… o czymś. Na pewno o czymś. Ale chcieć przestałem.

 

Chcę napisać jakikolwiek wiersz. Nie chcę już marzyć. Tyle już przegapiłem.

 

***

 

 Jest tutaj taki przepiękny, kamieniem omszałym wyłożony rynek, na środku którego śpi bestia w zielonym pancerzu, zewsząd otoczona swoimi łuskami. Strażnik tego miejsca, pogrobowiec czasów, które przestały istnieć. Jego cielsko spoczęło zapewne na fontannie, która gnije teraz, pod tyrana łapami. Musiała w niej w lato płynąć woda, być może wrzucano doń monety. Czy spełniłoby się dziś poety lichego życzenie? Porozmawiałbym z kobietą, która tutaj kiedyś mogła sprzedawać jabłka, spojrzę za siebie, może ujrzę to, co przed laty pokazała mi matka. Ale nie ma nic za mną, prócz starej ściany, która jako jedyna z całego się domu ostała. Jakże znaleźć w tych ruinach życia nowego nadzieję? Jakże to tak, spojrzeć w odmęty studni wieczności i ujrzeć jedynie siebie? 

 Zielona bestia, apostoł dawnego zniszczenia, z tym swoim cynicznym pyska wyrazem, patrzy się na mnie. Nie ma nic do dodania, bo cóż znaczą słowa dla bestii ogniem plującej, dla bestii za nic mającej piękno, będące duszy wyrazem? 

 Podejdę do kobiety, która sprzedawała tutaj kiedyś jabłka i zapytam, gdzie podziała się wszelka trawa. Kto z ziemi powyrywał drzewa?

– Nie wiem. Nie wiem i więcej mi nie trzeba.

– Ile lat minąć musi, by zapomnieć o tym, który nas udusił?

– Nie chciałam robić nic więcej niż trzeba. Nie ma po co, marne to są westchnieni

– Ale czy nie ma w tym wszystkim jakiegoś większego znaczenia?

– Kocham swoją córkę. Zejdź na ziemię.

– Kochać można przecież na tyle sposobów. Gdzie podział się ten, który nas kształtuje?

– Nie znajdziesz odpowiedzi na swoje problemy, jeżeli ludzi będziesz tylko niepokoił.

– Czy nie lękasz się bestii, która na rynku się panoszy?

– Dlaczego miałabym? Przecież od dawna jest martwa. Nie rozgrzebuj tego, co zostało pochowane. Nie wpychaj mi słów w usta, one nie są moje. Odejdź, pytaj swoją własną głowę. 

 

 Tyle słów, a czuję, jakby każde z nich było pechowe. Wezmę fragment tej postaci i przyłączę do swojego własnego ciała. Chciałbym móc po prostu sprzedawać jabłka. Życie przestałoby wówczas być tak pusto natchnione. 

 Nie potrzeba tysiąca słów, by wyrazić swoją metodę. Być może będę w takim razie w stanie bestii cielsko przesunąć? Nikomu nie będzie szkoda rdzewiejącego jej truchła. Pluła kiedyś ognistymi z brzucha łuskami. Jakże żałośnie wygląda, z tym na wpół pękniętym nosem. Czarna krew zapewne już dawno wywietrzała. Nie ostało się też nic po jej oparach.

 

 Wielki, stalowy bojownik dawnych dziejów nieugięty okazuje się być w swojej martwej formie. Ani drgnie. Na szczęście można się na grzbiet wdrapać. Z garbu zieje szeroka dziura, a mrok żołądka bestii jest nieprzenikniony. Zdaje się, że co poniektóre słońca promienie byłyby w stanie dostać się do środka, ujawnić nieco z dawnych tajemnic. Chciałbym, aby Słońce wzeszło nad miasta tego ruinami. Ale jestem tu od wielu dni i wciąż zadowalać się muszę obskurującymi je chmurami. Wszystko tutaj jakąś tajemniczą pół poświatą wydaje się być otoczone. Znaleźć będę musiał coś, cokolwiek, co rzuca światło, skoro na słońce liczyć nie mogę. 

 

 Zbliża się dzień, w którym się przed laty ubytniłem. Gdybym tylko pamięcią mógł sięgnąć ostatniego razu, gdy zostało mi coś podarowane. Wymieniłbym prezenty tego świata wszelakie na Światło, które wskazywałoby drogę. 

 

 Mógłbym zabrać fragment cielska metalowej bestii i przyczepić do swojego. Mógłbym nawet nosić wagę łusek gnijących wokół niego. Boję się jednak, bowiem nie chciałbym składać się z elementu zniszczenia. Jestem zbity z setek ochłapów, ale nie chcę z bestią, która ogniem pluje, mieć cokolwiek wspólnego.

 

 Ściemniać się zaczyna. Żałośnie mało dzisiaj osiągnąłem. Położę głowę na ze szmat starych zbitej poduszce, ciało na twardym niby-posłaniu ułożę. Przed snem zawsze przychodzi natchnienie. Wzdycham, bo chciałbym zapisać na ścianie wers, który mną pokieruje. Zasnę, bowiem tylko i wciąż źle się czuję. 

 

***

 

 Ktoś mnie obserwuje. Czuję wzrok na sobie. Nie śpię, trzymam pod kocem głowę, ramieniem ochraniam oczy. Metalowa bestia jest martwa, gdzieś tam, w mroku, jej cielsko wciąż gnije, ale ja wciąż i wciąż czuję, że 

 nie wszystko umarło, nie każdy przepadł, ktoś wciąż 

 żyje?

 

 Nie chcę wyglądać poza wybitego okna framugę, nie chcę się nawet poruszać, głośniej odetchnąć, bowiem nie wiem, z kim mam do czynienia. Nawet jeśli! Cóżbym ujrzał w mroku całkowitym? Co bym zobaczył? Może jeno swoje odbicie, zrozumiał, jak bardzo jestem

 ktoś na zewnątrz stawia kroki. Słyszę, jak bose stopy człapią po kamieniem wyłożonym rynku. Dlaczego właśnie teraz, śpię tutaj przecież noc już którąś? Dźwięk roznosi się po okolicy. Czy ten ktoś zdaje sobie w ogóle sprawę, że tutaj jestem? Tak, oczywiście, przecież czułem wzrok na sobie, musiała więc mnie z wysokości naprzeciw obserwować. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy daleko jest, czy blisko, kroki zewsząd i znikąd słychać, zupełnie jakby nie przejmował się tym, że ktoś go 

 drapie po ścianie budynku, w którym śpię. Pazur jakiś obrzydliwy reza w starym tynku bezlitośnie. Drapie i drapie, głowa mnie boli, jakby po czaszce rysował, czuję to drapanie przeklęte w kościach! Odejdź, plugawa nocy maszkaro, odejdź, jeszcze ci mało?! W myślach własnych słów wypowiadanie nic nie zdziała przeciw temu, co widzialne – jednak co jeżeli jest to mara senna, która mnie nawiedza? Może pazur, który drapie o ścianę nie istnieje?

 

 Ileż bym oddał teraz za kogoś, kto sen ten odegna, koszmar pochłonie, za kogoś, kto przytuli, chwyci trzęsące się dłonie! Pradawni strażnicy, wiecznie głodni koszmarów pożeracze, gdzie są teraz, gdy marny Poeta pod kocem ze strachu płacze?!

 

 Proszę Cię, przyjdź, zeżryj sen, który mózg mój drapie 

Proszę, ukaż się, chwyć marę, która mnie trapi 

 Z Odpadów Złożony, co koszmary połykasz! 

 Błagam, przyjmij rolę mojego snów strażnika! 

 

***

 

 Długo przyglądałem się dnia następnego owej ścianie budynku, w którym zasnąłem. Pamiętam drapanie, a wcześniej kroki na kamieniu. Wiem również, że się skończyło, gdy z bólem zasypiałem. Nie wiem, czy “coś” sobie poszło, czy może jeszcze “coś” je przegnało. 

 Nie ma śladu na ścianie, ani jednego. Przynajmniej takiego, który coś by wskazywał. Ponownie kształtuje się pytanie – czy ten nocny, tajemniczy gość wiedział, że śpię w tym budynku? Co zrobił? Co chciał na ścianie wydrapać? Może coś mi przekazać? Dlaczego zwyczajnie nie wszedł na górę po schodach?

 Nie czuję na sobie wzroku, nie budzi we mnie pustka tego miasta niepokoju. Przynajmniej teraz, jak dzień się rodzi. Jak słońce wciąż tonie, zawieszone nad chmurami. 

 Chciałem znaleźć światło, by wnętrze bestii zbadać. Teraz sobie przypominam, w końcu miałem coś osiągnąć. Mając moc taką pod ręką nie straszne mi też będą nocne mary, odegnam je z łatwością, być może ujrzę, co napisały na ścianie? 

 Z drugiej strony – gdzieżbym miał tego szukać? Gdzie mam znaleźć promyk jakiś, lichy chociaż, wśród ruin wszystkich dziejów? Odbijam się od jednej strony ulicy, do drugiej, krążę wokół, szukam między kamieniami, padam ze zmęczenia, mam obtarte kolana, zdarłem sobie skórę z dłoni, wzdycham, bo to już któraś z kolei nieudana eskapada.

Dzień mija po dniu, noc po nocy następuje. Nie dręczą mnie już koszmary, nikt nie drapie moich snów. Nikogo nie ma, nie jestem w stanie znaleźć. Jakby się wszyscy rozpłynęli. Szukałem tej, co sprzedawała kiedyś jabłka, ale od kiedy część jej do siebie przyłączyłem, nigdzie jej nie widzę. Nie słyszę też śmiechu, który jej towarzyszył, drobnego, malutkiego, który podnosił na duchu. Czy część jej istnienia sprawiłem, że zniknęła?

A może tak naprawdę nie minął nawet jeden dzień? 

Nie, niech myśl ta przepadnie, przecież doskonale widać, kiedy się ściemnia, a kiedy świt wstaje. Wszystko przykryte całunem niebios, ale musi tam być przecież zarówno słońce, jak i księżyc!

Która noc będzie nocą z gwiazdami? Nie widać ich nad miasta zmęczonym ciałem. Kiedy nastanie noc, z księżycem w pełnej swojej krasie? Być może wówczas ujrzę nocną istotę, która ściany drapie.

Być może znajdę do tego czasu źródło światła, które

coś poruszyło się na końcu ulicy. Nie, czyżby mi się to tylko przewidziało? Przyrzekłbym, że kątem oka… jakby szaty białej kawał za zakrętem znikał. 

Tak! Nareszcie! Opowieści przecież podają, że ta, co ze złotych słów koronę na głowie nosi w biel jest obleczona! 

Prędzej, rzucę się w jej kierunku, nie dam przepaść jedynej szansie na zbawienie!

Biegiem, susem, przeskoczę przez kawał żelastwa, jestem i 

jest! znów, po drugiej stronie, dalej, znacznie dalej, ale widziałem! Jestem pewien, już na pewno jestem teraz pewien, że biel jej szat dojrzałem!

Kolana miałem skrwawione, ale nie bolą mnie już nogi, z dłoni zdrapałem sobie skórę, ale będę wciąż biegł, wciąż gonił! Dopadnę do końca kolejnej ulicy, wbiegam, widzę, znów daleko, coraz dalej, wciąż za wolno, niech ją! Prawie już, prawie złote słowa dojrzałem, światłość bije od niej, na pewno, tak być musi, to na pewno jej korona, niebiosa, jestem coraz bliżej, jestem… jestem?

gdzie jestem? Szaleńczy bieg doprowadził mnie do pustej, ślepo zakończonej ulicy. Po drugiej jej stronie, wysoka na metrów wiele blada ściana. Nie widzę nigdzie sukni, a nie mogła się tu nigdzie przecież

serce uderza z zawrotną wręcz siłą, oddech goni za oddechem, wszelki ból kończyn, jaki czułem, wnet nawraca. 

– Niech Cię! – wykrzyczę w pustkę ruiny – czemuż, ach czemuż uciekasz przed tym lichym wierszokletą?

Czyżby? Na ścianie jest coś napisane? Widzę, niewyraźnym, drobnym drukiem, zbliżam się, powoli, coraz wyraźniej. Przecieram oczy, bowiem kłuć mnie coś poczyna. Szczypią, coraz bardziej, jakby ktoś mi

blask mnie wnet uderza, z ogromną siłą. Nie widzę, acz słyszę, coś się ruszać poczyna! Coś człapie, coś sunie po pustej ulicy, upadam na kolana, coś pełznie, coś dyszy

– Czym jesteś?! Czego chcesz ode mnie?!

Nie odpowiada. Ciemność w biały dzień okryła moje oczy. Nie wiem, gdzie miałbym teraz uciekać. Nie wiem, czy powinienem uciekać. Nie wiem, nic nie wiem, bowiem nie widzę, co mi pozostało. 

– Czy to ty napisałeś coś na ścianie?

Zatrzymało się.

– Jeśli jesteś bestią z moich nocnych mar, to odpowiedz mi chociaż! Cóż na mojej ścianie napisałeś?! Czy to ty zabiłeś bestię, która na środku rynku…

Serce mi stanęło, bowiem przeraźliwy ryk za sobą usłyszałem. Coś przeskoczyło nad moją głową, coś potwornie wielkiego! 

Słyszę tylko porykiwania, wrzask jakiś paskudny, warknięcia, i nóg wielu stąpanie. Nagle!

Impet, coś obija się o ścianę, wrzask, ponownie i…

mróz całe moje ciało objął we władanie, bowiem szerokich i plugawych skrzydeł usłyszałem trzepot.

Zatkałem uszy. Przeklinam to, co tutaj usłyszałem. Chciałbym zamknąć oczy, kocem głowę przykryć, ale jestem 

coś wielkiego polizało mnie delikatnie po twarzy. 

Pamiętam tylko, że krzyczałem.

 

***

 

A potem ocknąłem się z czegoś, co opisałbym pewnie jako zły sen. Czy straciłem przytomność, czy coś rzeczywiście mnie uśpiło? Pamiętam tylko, że widzieć przestałem. Ale to przecież niemożliwe – pocieram oczy, siadam na zimnej ziemi. Pocieram, obcieram, szczypać zaczynają, ale 

ale widzieć pierwsze barwy zaczynam. Nie straciłem, zostałem przez coś chwilowo oślepiony. Słowo na ścianie było napisane, na ścianie, której wcześniej nie widziałem, w miejscu, w którym wcześniej nie byłem. To wszystko się zdarzyło. Potem wrzask i ryk, trzepot skrzydeł i 

widzę zabrudzoną, nagą stopę. Odsuwam się, próbuję złapać cokolwiek, ale nie ma tutaj nic, prócz martwych kamieni. Nie wiem, czemu chciałem złapać za cokolwiek, ale za stopą jest noga, równie naga, obok kolejna i dalej

widzę dolną część mężczyzny

z oderwanym tułowiem.

Nie widziałem nigdy wcześniej zwłok. A teraz leżą, na wyciągnięcie ręki. Nieruchome nogi, same sobie pozostawione. Co było w stanie cały tułów od człowieka oderwać? Co miałoby na tyle siły, aby

nie widzę krwi.

nie ma śladu krwi

człowiek krwawi, on zawsze krwawi. 

nie widzę u tego człowieka krwi.

Powinien być cały jej ocean. Wszystko to, co we wnętrzach siedzi powinno być rozlane, obryzgać mnie powinno, ziemię wokół, również tę białą ścia

podnoszę wzrok, wstaję na równe nogi. I niemal się nie przewracam. Momentalnie ból do głowy wraca, tracę siłę w kończynach, kręci mi się przed oczami, za szybko, siadam, odchylam głowę do tyłu

co było na ścianie napisane, że aż wzrok mi odebrało?

Czyżby to samo?

Dlaczego więc TEN napis byłem ujrzeć w stanie?

Albo przynajmniej tak mi się wydaje?

Czy napis na ścianie domu, w którym śpię też wzrok mi odbierze? Czy jak go ujrzę to znów skrzydeł usłyszę trzepot?

Czy znów znajdę pół martwego człowieka?

 

Raz jeszcze, powstawanie. Przyjrzeć się trzeba, podejdę więc ostrożnie do ściany. Widzę, chyba jakiś kształt jest w niej… wygląda, jakby był… wydrapany?

Czyżby istota, która nosi na głowie koronę ze złota była słów tych autorem? O to właśnie chodzi? O oślepianie? Nie świecą się teraz, blask od nich nie bije, ale bardzo są niewyraźne, musiałbym podejść bliżej. 

Dlaczego śladu krwi nie ma przy tym człowieku? Musiałbym obejść z drugiej strony, aby ujrzeć wnętrze. Nie wiem, czy dam radę. Nie wiem, czy chcę widzieć. Czarne, niczym znamiona, plamy ma udach. 

Ależ muszę, aby ostatnią możliwość wykluczyć. Bo cóż, jeśli okazałby się być tylko zwykłym manekinem, atrapą, czy czymkolwiek innym, a ja boję się przy nim nawet głośniej oddychać? Nie warto pytań sobie tych zadawać, po prostu przejdę ten kawałek i zobacz

żywe mięso, niebiosa, mięśnie, wszystko, wszystko tam jest w środku! Ani jednej krwi kropli, ani żadnego czerwonego zabrudzenia, wszystko czyste, wszystko jak

wyrwany został cały kręgosłup wraz z miednicą. Doskonale widać, jak na dłoni, skóra naciągnięta, jakby końmi go wpół rwano. 

Nie chcę już myśleć o tym, co go tak potraktowało. Chcę tylko przyjrzeć się napisowi na ścianie i 

Pamiętam tylko, że długo się śmiałem.

 

***

 

– To musi być sen prawda? Bo to wszystko nie ma żadnego znaczenia!

– Obawiam się, że nie wiem.

– Ależ ja nie potrzebuję potwierdzenia! To potwornie przecież niczego nie zmienia! Rozumiesz? Nic tutaj nie ma żadnego znaczenia!

– Obawiam się, że nie rozumiem, ja tutaj tylko światła rozpalam.

– Och, ja ci wyjaśnię, z chęcią ogromną!

 

Pozwól, że powiem Ci, jak długo się śmiałem. Śmiałem się do rozpuku, płuca boleć mnie zaczęły, oddech przestał wyrabiać. A potem zacząłem płakać, aż zmyłem z twarzy wszelkie zabrudzenia. Ryczałem i ryczałem, do znużenia. 

 

– Dobrze, rozumiem. Ale cóż w takim razie na ścianie było napisane?

– Słowa. Ale były to słowa całkiem mi nieznane.

 

***

 

 Powróciłem do swojego starego, ze szmat zbitego łóżka, do swojego na wpół zniszczonego pokoju. Położyłem się i tak leżałem, patrząc w sufit, wciąż i wciąż tylko leżałem. Nie myślałem o niczym szczególnym, myśli zapewne jakieś kiełkowały, ale topiły się szybko, bo na przemian śmiałem się i płakałem. 

 Cóż dalej robić ma Poeta, dla którego słowa są już niezrozumiałe? Czekać, aż noc nadejdzie. Wyjdę wówczas naprzeciw kreaturze, która w mojej ścianie słowa wydrapywała. Wyjdę i powiem, że to już nie ma dalej znaczenia, że może udławić się swoją złotą koroną, niech wraz z nią przepadnie. Nie wiem wówczas co się ze mną stanie. Może mnie również wpół rozerwie? Może tak będzie lepiej? Nie wiem, ale poczekam aż się po prostu ściemni. 

 Czyżbym został czymś przeklęty? Chłód większy zaczyna doskwierać, powinno się więc również ściemniać. Czy już całkiem zatraciłem poczucie czasu i kolejna noc przeleciała mi nad głową? Niemożliwe, przecież tak długo przy martwym człowieku nie spałem, tak długo z

z kim ja rozmawiałem?

mówił, że

mówił coś o świateł rozpalaniu

czyżbym rozmawiał z

światła rozpala się na noc, a on przy 

dlaczego GO widziałem?

Przestałem przecież ich widzieć po pierwszym zajściu z kreaturą, która drapie ściany.

Noc! 

Teraz jest noc! 

A ja dokładnie wszystko widzę!

Jak to możliwe, jak

co się stało z moimi oczami?!

 

Zerwałem się z łóżka, pędem w dół, krętymi schodami. Wybiegłem na rynek. Wciąż ją widzę, wciąż nieruchomo. Bestia na samym środku spoczywa. Być może kiedyś była tam fontanna, do której córka pewnej kobiety wrzuciła monetę i pomyślała nad życzeniem. Być może wiele lat czekała na jego spełnienie. Być może dziś jej kości też we wnętrzu metalowej bestii spoczywają. 

Co ujrzę we wnętrzu? Czy tylko cmentarz wszystkich tego miasta pokoleń? Czy poczuję jeszcze tchnienie tej rzeczywistości, westchnienie ostatnich tych, którzy przed bestią nieszczęśliwie się narodzili? Czy może tylko okrutnie ziejącą, obojętną

pustka. Wnętrze bestii jest puste. Och, zlitujże się, o rzeczywistości, nad wierszoklety marnego staraniami! Dałaś mi wzrok, żebym mógł dojrzeć co przeminęło, a nie mogę nawet zadowolić się szczątkami? Po cóż więc wzrok przywracać, po cóż nadzieję kształtować? By kolejne słowa, które stać by się miały dla mnie natchnieniem były nieczytelne?

 Uderzam pięściami o metalową powłokę. Bolą mnie dłonie, wszystko mnie boli, nie wiem teraz, ponownie, cóż pocznę! Żadnej tajemnicy odkryć nie jestem w stanie, bo nic tutaj nie ma, wszystko zostało pożarte! 

Czyżby ten, co koszmary miał zjadać, wszelkie też marzenia pochłonął? Czy ostały mi się jeno ochłapy, z których nie jestem się w stanie poskładać? Poeta ze strzępków złożony, sam już nie wie, czy głupim przypadkiem nie został stworzony!

W miejscu jak stałem, tak zostałem momentalnie zamrożony. 

Nie chciałem, nie chcę odwrócić głowy.

Niebiosa słońce okrywające, miejcie litość nad moją duszą, gdyż 

znów słyszę drapanie. Upiornie coś reza po ścianie. 

Odwróciłem się, mimo przerażenia i 

naga postać o włosach niby ze smoły pazurem długim przesuwa po starym tynku.

Wysoka, szkaradnie długie ręce i blada skóra.

Stoi do mnie tyłem, może nie wie, że jestem przy bestii zwłokach?

Może będę się w stanie

odwraca się w moją stronę.

Widzę dokładnie wszystko co mi się ukazuje. 

Młody mężczyzna, o kobiecej niemal twarzy. Delikatne rysy i czarne na udach plamy.

 

Jeżeli istnieją sny, które prorocze mają znaczenie, nie chcę nawet myśleć o marach, które rzeczywistością się stają. A ona stoi przed moimi oczami. Włosy ze smoły zawieszone nad szerokimi ramionami. Czy chce mi coś powiedzieć? 

– Jestem tutaj, jak widzisz, na wyciągnięcie ręki. Nie będę się przed tobą ukrywał, rozszarpiesz mnie, jeżeli takie będzie twoje życzenie.

Brak słów z jej strony, jedynie głowy przekręcenie. 

– Ale powiedz mi, chociaż tyle daj mi z tego szaleństwa satysfakcji: co napisałeś na ścianie?! Czym były słowa, które mnie wtedy oślepiły? Jak to możliwe, że wszystko teraz znów widzę

spojrzałem na plamy na udach.

to są te same plamy

to są te same

 

Zza pleców maszkary skrzydła parszywe się wyłoniły, twarz obcy wyraz wnet przybrała, dłońmi chwycił się za boki i 

tułów swój własny od siebie oderwała.

 

***

 

– Jeżeli ktoś z was mnie słyszy, błagam! Pomóżcie straceńcowi! Wiem, że mnie słyszycie, wiem, że widzicie, przecież sam was widziałem! Czegóż się boicie? Przecież wszyscy wy już od dawna jako wspomnienia zaledwie istniejecie!

 

Nigdy w życiu tak szybko nie uciekałem. Nie wiem, czy bestia mnie goniła, ale biec nie przestawałem.

– Powiedzcie mi, natychmiast! Czegóż się lękacie?! Pomóżcie mi zabić to, co drapie nocą po mojej ścianie! Nie chcecie pomóc?!

 

 Wnet się wszystkie odezwały głosy

 

– Proś, a przyjdzie, zeżreć sen, który mózg Ci drapie 

– Proś, a ukaże się, chwyci marę, która Cię trapi 

– Z Odpadów Złożony, co koszmary połyka! 

– Błagaj! Przyjmie rolę twojego snów strażnika! 

 

ujrzałem jak tańczą w blasku tej bezgwiezdnej nocy.

 

Wtem się wszelkie uwolniły westchnienia, poczułem jak kości wyrastają spod ziemi. 

Nagle się wszem ukazały podziemia, dotknąłem czegoś, co przybrało się cieniem

 

Chciałem krzyknąć, ale chcieć przestałem. 

 

Spojrzałem przed się i ujrzałem oblicze bestii.

Uśmiech zagościł na twarzy słonia.

Futro na tygrysich pofalowało nogach.

Ogon wołu delikatnie zawibrował.

Niedźwiedzie cielsko wnet miłe w dotyku się wydało

 

Polizał mnie po twarzy. Tym razem nie krzyczałem, bo spojrzałem w oczy serdeczne i cienia wrogości nie ujrzałem. Bo wpatruje się we mnie.

Z politowaniem.

 

– Czy zostałem uwięziony w martwych wspomnień przestrzeni? Czy jak teraz zawrócę, jak przeczytam napis na ścianie, to coś się zmieni?

– Czy istnieje kobieta, co ze słów złotych nosi na głowie wykonaną koronę? Czy odziana jest w białą jak śnieg szatę, której odnaleźć nie mogę?

– Czy mara, co tułów swój własny od siebie oddziela wszystkie pokolenia tutaj pochłonęła?

– Czy kiedyś będę w stanie przestać wciąż i wciąż tylko zadawać pytania? Czy będę w końcu pewien, chociaż tego, w jakim jestem stanie?

– 

 

***

 

 Wampiryczny byt, nocy istota, która pochłania pokolenia. Nie może mówić. Bo przecież już by coś powiedział. 

 Stoję obok niej i tępo gapię się na odrapaną ścianę. Próbuję coś z twarzy wyrazu odczytać, ale nic tutaj nie ma znaczenia. Uśmiecha się, serdecznie. Nie było nigdy potrzeby uciekać.

 

 Strażnik, który pożera koszmary. Istota z ochłapów stworzenia ulepiona. Ani razu nie musiał niczego zjadać. Wzywałem go bez potrzeby.

 A wszystek ma swoją cenę. 

 Karmi się więc marzeniem.

 Bo to sen jest Poety największą nadzieją.

 Słowa nie mają więc znaczenia. Nigdy nie były nawet słowami. Drapię o ścianę. Drapię swoimi własnymi pazurami. Nabiera wówczas wielkości samo drapanie. Wylewamy nań całą frustrację. Poeta uskrzydlony? Koncept mocy nabiera, ale wszystko parszywieje, gdy własnych nóg pozbyć się trzeba. Ktoś go przed wiekami okrutnie okłamał. Wmówił, że same słowa go ku niebiosom wyniosą. Padła ofiarą tego samego oszustwa.

 Zostałem więc od zjawy w białej szacie uratowany, przez marę, przez którą czułem się ścigany.

 Strachem pod kocem sparaliżowany wszystkie modlitwy odmawiałem, a przecież niczego nie rozumiałem.

 Chcę pomóc istocie, która drapie po ścianach. Musi w końcu przestać wspomnienia tego miejsca pochłaniać. Musi zrozumieć, że karmi się jedynie kłamstwami, że żyje wciąż i trwa, pojąc się martwymi pokoleniami. 

 Muszę spalić poecie uskrzydlonemu nogi. Uwolnić duszę tej rzeczywistości, dać jej skrzydła, które w końcu go ponad chmury wyniosą. 

 – Wybacz mi. Wiem, że słowa przestały mieć dla ciebie przez te wszystkie wieki znaczenie. Wybacz mi. Postaram się, aby nie umarło również Twoje imię. 

 

 Łez liche westchnienie na bladych polikach, fiołkowe oczy, w których można się na wieki zatrzymać, smoliście czarne włosy, których nie śmiem dotykać. Utkałem dla niej szatę z fioletu w najpiękniejszym jego odcieniu, widzę uśmiech, bo podobają się mu złote wykończenia. 

 

 Chwytam za dłoń zimną, w kierunku truchła metalowej bestii prowadzę. Na grzbiecie antenata zniszczenia stajemy, ostatnie spojrzenie, łzy otarcie, jedno tylko liche westchnienie. 

 W płomieniu staje to, co dawno winno w proch się obrócić.

I ona tak pięknie fioletem otoczona, mieni się, rwę włosy z głowy, tajemnica, tak wielce rozwleczona. Bo to kabałą jakąś niezrozumiałą być musi, że tak mnie widok ten jest w stanie poruszyć. Chciałbym, by przy niej łzy z oczu uciec nie chciały, zachować spokój, ale ręce drżą, tak wiele w głowie, pusto potem, co ja teraz powiem, niezrozumiany? Ha! Trafiło się, durnemu Poecie, patrzy na piękna spopielenie i jedyne co wyprodukować jest w stanie, to ciche westchnienie. 

 

***

 

 Leżę na zimnym kamieniu i wpatruję się w niebo chmurami oblepione. Słońca pierwsze liche promienie przebijać się poczynają, nowych czasów zwiastując nadejście. Pogrzebane zostało truchło przed wiekami splugawione. Do miasta wracają ciche głosy, słyszę śpiew, który nadzieję przynosi. Podniosę się z ziemi, bo spojrzeć tam, gdzie usłyszałem poruszenie. 

 Spodziewałem się widoku, dlatego nie wstrząsnęło mną ujrzenie złocistej korony. 

 Słowa w znaczenia znów się układają bo zniszczona została oszustwa uroda. Nie widzę przed sobą kobiety w śnieżnobiałej szacie. Nie ujrzałem mitycznego, wiecznie trwające piękna. 

 Stoi przede mną szkaradny trup, któremu korona na łysej czaszce goreje. Gnijący oszust, który swoimi pozłacanymi kłamstwami zgubił całe pokolenia. Pięknogłosa istota, która nie jest w stanie wydać z siebie nic, prócz obrzydliwego charczenia. 

 Muza, która powoduje jeno omdlenia, przemawiając do nas swoimi krwawymi oczyma.

 

 Nie mam zamiaru szukać pustego natchnienia. Nie będę zastanawiał się nad znaczeniami. Opuszczę to miejsce, zostawię wszystko między martwymi kamieniami. 

 

 W końcu zrozumiałem, co chciała mi przekazać, drapiąc po mojej ścianie. Spojrzałem jedynie, raz ostatni, na słów tych szczere przesłanie. Rozpłakałem się jak dziecko, bowiem przepiękne wersy odczytałem. 

 

 Dopiszę do nich tylko ostatnie słowa. 

 Słowa Poety, który zacznie od nowa.

 

 

 

Koniec

Komentarze

Przeczytawszy. 

Mocno ciężkostrawny tekst. Nie dla mnie.

To chyba nostalgia, jedna wielka tęsknota za tamtymi czasami, tamtą modą, muzyką, stylem, życiem...

“pojawiają się w tekście neologizmy, nie są to błędny, jestem ich świadom, jakkolwiek wciąż na czerwono chcą mi się pokazywać.”

 

Pojawiają Ci się w tekście również, niestety, po prostu błędy. Przede wszystkim frazeologiczne i składniowe. Żeby uznać je za licentia poetica, a nie błędy, musiałyby być skuteczne, czyli tłumaczyć się jakoś w tekście (np. należeć do konkretnego sposobu mówienia i myślenia postaci, pokazywać zdegradowany świat, cokolwiek) i dodawać mu czegoś. być wartością dodaną. u Ciebie niestety nie są, raczej sprawiają, że tekst staje się ciężki i traci atrakcyjność czytelniczą.

ninedin.home.blog

Proza poetycka może być fajna i ciekawa, ale jedynie jeśli forma nie utrudnia chłonięcia treści. Tutaj z pewnością u źródła był pomysł oraz konsekwencja w jego wykonaniu. Niestety ze względu na zabawę formą (specyficzny szyk przestawny, podział tekstu na wersy w niektórych momentach, oniryczny klimat w połączeniu z mało dosadnym językiem), czytało mi się ciężko i chyba nie do końca udało pojąć główną myśl. Niestety też, poza swego rodzaju egzystencjalnymi bólem narratora w lekko bajkowej otoczce, nie widzę zbytnio grozy. Z pewnością postawiłeś tu na eksperyment, dość ciekawy, ale przynajmniej dla mnie mało zrozumiały.

Dziękuję za udział w konkursie i pozdrawiam.

Wstępzniechęcadoczytania.Komentarzerównież,więcsobieodpuszczę.NieinteresujemniepowódTwojejawersjidowielokropków,mnienaprzykładniekręcąspacje.

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka