- Opowiadanie: RogerRedeye - Białe drzwi

Białe drzwi

Dawno, dawno temu na­pi­sa­łem mi­nia­tu­rę na kon­kurs bły­ska­wicz­ny, ogło­szo­ny przez Dj Jajko (dzia­łał owoc­nie, i wielu jesz­cze go pa­mię­ta). Przy­pad­ko­wo wpadł mi w ręce ten tekst,  więc po­sta­no­wi­łem go roz­wi­nąć. Z tek­stu kon­kur­so­we­go wy­ko­rzy­sta­łem pierw­szy roz­dział i bar­dzo nie­znacz­nie go po­sze­rzy­łem,  do­pi­sa­łem ko­lej­ne czę­ści opo­wie­ści, a potem zmie­ni­łem tytuł. 

Po­ni­żej efekt.

Ilu­stra­cja po­zo­sta­ła bez zmian.

Na­praw­dę są­dzi­cie, że dawno temu uży­wa­ne przed­mio­ty i wy­ro­by są tylko re­lik­ta­mi prze­szło­ści, cie­ka­wost­ka­mi  już nie­sto­so­wa­nej tech­ni­ki użyt­ko­wej? My­li­cie się...

Prze­ko­naj­cie się sami, co czego mogą po­słu­żyć stare, fron­to­we drzwi szpi­tal­ne.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Białe drzwi

 

 

Nie­bez­piecz­nie jest wie­dzieć nie­wie­le. Wie­dzieć wiele też.

(Al­bert Ein­ste­in)

 

Pióro wiecz­ne ze złotą sta­lów­ką skrzy­pia­ło, gdy Mo­riar­ty w mil­cze­niu za­pi­sy­wał ar­kusz pa­pie­ru, który nosił tytuł „Wstęp­na ocena stanu pa­cjen­ta”. Widać było, że za­sta­na­wia się nad wy­peł­nie­niem każ­dej z licz­nych ru­bryk.

Pióro wy­glą­da­ło na na­praw­dę dro­gie, a spory dia­ment, osa­dzo­ny na szczy­cie pla­ty­no­wej na­sad­ki, cza­sa­mi nie­spo­dzie­wa­nie bły­skał od­bi­ty­mi re­flek­sa­mi świa­tła włą­czo­ne­go mlecz­ne­go ży­ran­do­la.

Wresz­cie Mo­riar­ty za­koń­czył. Splótł dło­nie i w mil­cze­niu pa­trzył na ły­se­go jak ko­la­no czło­wie­ka, sie­dzą­ce­go po dru­giej stro­nie błysz­czą­ce­go ni­czym lu­stro biur­ka z he­ba­nu.

– Krót­ko mó­wiąc, twier­dzi pan, że ostat­nio nic się panu nie udaje… – Głos dok­to­ra prze­rwał prze­dłu­ża­ją­cą się ciszę. Z wi­docz­nym na­my­słem po­stu­kał pal­cem w blat. – Albo ina­czej…  – dodał po chwi­li. – Wszyst­ko się panu, panie Egg, sypie. 

Egg wolno po­ki­wał głową.

– To nie do końca tak… – Pa­cjent uśmiech­nął się nie­pew­nie. Mi­gnę­ła mu myśl, że ten ce­nio­ny psy­chia­tra lubi no­to­wać wszyst­ko ręcz­nie i po­pi­sy­wać się przy tym swoim wspa­nia­łym pió­rem. Upodo­ba­nia Mo­riar­ty’ego nie miały jed­nak teraz zna­cze­nia: dla Egga znacz­nie istot­niej­szy był coraz bar­dziej nie­po­ko­ją­cy go stan wła­sne­go umy­słu. – Szcze­rze po­wie­dziaw­szy – Egg kon­ty­nu­ował wolno – jest tak, że od dłuż­sze­go czasu za­cho­wu­ję się jak ostat­ni bał­wan. Mó­wi­łem już panu, że je­stem re­dak­to­rem w paru wy­daw­nic­twach, zaj­mu­ją­cych się li­te­ra­tu­rą fan­ta­stycz­ną. Świet­nie mi szło. Wy­so­kie na­kła­dy, roz­chwy­ty­wa­ne w oka­mgnie­niu… Pro­wa­dzi­łem też re­no­mo­wa­ne wi­try­ny li­te­rac­kie.

Mo­riar­ty słu­chał uważ­nie.

– W obec­nych cza­sach praca zdal­na to nic trud­ne­go – cią­gnął Egg. – I na­praw­dę nie­źle płacą. Widzi pan, re­kla­mo­daw­cy sporo łożą, i to bez wa­ha­nia… Dwa mie­sią­ce temu nagle wy­da­rzy­ło się coś zu­peł­nie nie­zro­zu­mia­łe­go… Ten stan stale się po­głę­bia.

Cięż­ko wes­tchnął.

– Za­po­mi­nam o wszyst­kim, ucie­ka­ją mi daty i ter­mi­ny. Za­wa­lam spra­wy, jedną po dru­giej, a klien­ci, użyt­kow­ni­cy i we­bma­ste­rzy kipią wście­kło­ścią. Nic mi się nie udaje. Po­dob­nie jest w re­dak­cjach cza­so­pism.

Mo­riar­ty z na­my­słem wpa­try­wał się w twarz Egga.

– Prze­pra­szam za ko­lo­kwia­lizm – cią­gnął Egg – ale czuję się tak, jakby ktoś urwał mi jaja. Po­rów­na­nie od­da­je isto­tę spra­wy. Po­le­co­no mi pana jako spe­cja­li­stę od ta­kich przy­pad­ków. Na­le­ga­no, żebym pana od­wie­dził…

Ga­bi­net Mo­riar­ty’ego był mie­sza­ni­ną wy­sma­ko­wa­nej ele­gan­cji i funk­cjo­nal­no­ści, spra­wiał jed­nak bar­dzo przy­tul­ne wra­że­nie. Jeden tylko ele­ment wy­raź­nie raził nie­ty­po­wo­ścią: białe drzwi w ścia­nie za ple­ca­mi le­ka­rza, z wiel­ką, mo­sięż­ną klam­ką, wy­ko­na­ne z li­te­go drew­na. Przy­po­mi­na­ły uży­wa­ne dawno temu fron­to­we drzwi szpi­tal­ne.

Egg zer­kał na nie nie­pew­nie. Spra­wia­ły dziw­ne i bar­dzo nie­po­ko­ją­ce wra­że­nie.

– Kry­zys wieku śred­nie­go i wy­pa­le­nie za­wo­do­we… – Głos Mo­riar­ty’ego zmu­sił Egga do od­wró­ce­nia spoj­rze­nia. – Nad­mie­nię, że to bar­dzo wstęp­na dia­gno­za. Te­ra­pia jest pro­sta: długi urlop, ogra­ni­cze­nie ilo­ści zajęć, pew­nie re­zy­gna­cja z ja­kie­goś etatu, może dwóch. Zna­le­zie­nie sobie cze­goś no­we­go… Wtedy szyb­ko doj­dzie pan do sie­bie.

– Chyba, że spra­wa jest znacz­nie po­waż­niej­sza – cią­gnął po chwi­li mil­cze­nia. – O wiele bar­dziej zło­żo­na… To wy­ma­ga jed­nak grun­tow­nych i kom­plek­so­wych badań. Być może, wła­śnie z tego po­wo­du usil­nie pana na­ma­wia­no do zło­że­nia mi wi­zy­ty.

Dok­tor dziw­nie się uśmiech­nął. 

– Co pan przez to wszyst­ko ro­zu­mie? – ostroż­nie za­py­tał Egg.

Sto­ją­cy w rogu ga­bi­ne­tu wen­ty­la­tor szu­miał cicho.

– Może od razu roz­pocz­nij­my po­sze­rzo­ną ana­li­zę. – Mo­riar­ty po­now­nie wziął do ręki pióro. Zro­bił jakiś zna­czek na ar­ku­szu wstęp­nej oceny. – Ro­zu­mie pan wyraz „an­dro­id”?

Mocno za­ak­cen­to­wał ostat­nie słowo. 

– Nie wiem, co on zna­czy. – Re­dak­tor w obron­nym ge­ście pod­niósł ręce. – Mó­wi­łem już, że o wielu spra­wach nie pa­mię­tam. Chyba bez­pow­rot­nie już o nich za­po­mnia­łem…

– A prze­cież para się pan też li­te­ra­tu­rą fan­ta­stycz­ną. – Psy­chia­tra splótł dło­nie pod brodą. – Na­stęp­ne py­ta­nie: pe­wien znany pi­sarz prze­wi­dział ist­nie­nie an­dro­idów. Wie pan, jak brzmia­ło jego na­zwi­sko i tytuł książ­ki?

– Nie. – Egg po­trzą­snął łysą głową. – Wie­dza szyb­ko ula­tu­je mi z mózgu… Nie poj­mu­ję, o czym pan mówi. Dla­cze­go pan drąży ten temat? 

Nie mógł się po­wstrzy­mać od spoj­rze­nia na so­lid­nie wy­glą­da­ją­ce białe drzwi.

– Pytam, bo pan może być wła­śnie an­dro­idem. – Mo­riar­ty kaszl­nął. – An­dro­idem z wy­czer­pu­ją­cym się źró­dłem za­si­la­nia. Wy­da­je się to panu nie­praw­do­po­dob­ne? A jed­nak…

Pięk­ne, białe zęby dok­to­ra bły­snę­ły w sze­ro­kim uśmie­chu.

– Widzi pan – psy­chia­tra zmie­nił uło­że­nie dłoni – swego czasu kilka naj­więk­szych i bar­dzo bo­ga­tych świa­to­wych wy­daw­nictw wpa­dło na po­mysł stwo­rze­nia re­dak­to­rów do­sko­na­łych: rzut­kich, eks­pan­syw­nych, wie­dzą­cych pra­wie wszyst­ko, pra­cu­ją­cych bez wy­tchnie­nia. Wbu­do­wa­ne wspo­mnie­nia, wmon­to­wa­ne prze­ko­na­nie o ludz­kiej cie­le­sno­ści, do­dat­ko­wo po­twier­dzo­ne spo­ży­wa­niem nor­mal­nych po­kar­mów oraz wy­da­la­niem kału i moczu, sfa­bry­ko­wa­na prze­szłość… Te, na­zwij­my je tak, wy­two­ry, świę­cie wie­rzą w swoje ludz­kie ist­nie­nie, a w rze­czy­wi­sto­ści są tylko bar­dzo nie­ty­po­wy­mi ro­bo­ta­mi wy­so­kiej klasy, wy­ko­rzy­stu­ją­cy­mi ciało ludz­kie, jego mózg i kilka in­nych pod­rzęd­nych czło­wie­czych funk­cji. An­dro­ida­mi… Nie­ste­ty, wszyst­kim po­wo­li wy­czer­pu­ją się źró­dła za­si­la­nia. Po­wiedz­my dla uprosz­cze­nia, że ba­te­rie.

W za­pa­dłej ciszy Egg wy­raź­nie usły­szał dźwięk, zgrzyt, jakby ktoś po dru­giej stro­nie muru prze­krę­cał klucz w zamku. Klam­ka po­ru­szy­ła się dwa razy.

Mo­riar­ty nie zwró­cił uwagi na me­ta­licz­ny chro­bot.

– Pan żar­tu­je. – Egg po­trzą­snął głową. – Wy­pra­szam sobie takie głu­pie dow­ci­py!

Chu­s­tecz­ką otarł twarz. Nagle po­kry­ła ją gruba war­stwa potu.

Egg wpa­try­wał się w mokry spła­cheć ba­ty­sto­wej tka­ni­ny, jakby nie­spo­dzie­wa­nie sta­no­wi­ła teraz wi­do­me po­twier­dze­nie jego ludz­kie­go ist­nie­nia. Nie­pew­nie uśmiech­nął się.

– Niech mi pan uwie­rzy, że nie. – Psy­chia­tra wbił wzrok w oczy czło­wie­ka po dru­giej stro­nie biur­ka. – To, o czym mówię, po­twier­dzi­ły sek­cje. Nie­zwy­kle kło­po­tli­wa spra­wa, więc nikt o niej nie mówił i nie mówi gło­śno. Skrzęt­nie okry­to ją ca­łu­nem mil­cze­nia.

– Po­twier­dzi­ły wtedy, kiedy jesz­cze wy­ko­ny­wa­no sek­cje… – dodał po chwi­li. Po­now­nie dziw­nie się uśmiech­nął.

Teraz sta­ran­nie mo­du­lo­wał głos, jakby pro­wa­dził aka­de­mic­ki wy­kład. 

– Oczy­wi­ście, to tylko al­ter­na­tyw­ne roz­po­zna­nie – kon­ty­nu­ował. – Prze­pro­wa­dzi­my dal­sze ba­da­nia, a za­cznie­my od tę­czów­ki i źre­ni­cy oka. Nie wy­obra­ża pan sobie, ile mogą po­wie­dzieć o tym, co kryje się za nimi głę­biej. Dys­po­nu­ję od­po­wied­nim sprzę­tem. Naj­now­szym… 

Szczu­pła dłoń wska­za­ła drzwi w bocz­nej ścia­nie, z mlecz­ną szybą po­środ­ku. 

Egg po­now­nie wy­tarł nadal spo­co­ne czoło.

– Przyj­mu­jąc nawet tę dia­gno­zę za traf­ną, cho­ciaż w nią oczy­wi­ście wąt­pię – wy­stę­kał po chwi­li gło­sem peł­nym na­dziei – pro­blem wła­ści­wie spro­wa­dza się do od­no­wie­nia źró­dła za­si­la­nia. Wy­mia­ny ba­te­rii, je­że­li pan woli to okre­śle­nie. Wtedy wszyst­ko wróci do normy…

Klam­ka w bia­łych drzwiach po­ru­szy­ła się, jakby ktoś spraw­dzał, czy zamek się nie za­ci­na. Obaj nie zwró­ci­li na to uwagi.

– Myli się pan… – Psy­chia­tra z uwagą oglą­dał wy­pie­lę­gno­wa­ne pa­znok­cie swo­ich dłu­gich pal­ców. – An­dro­id to nie robot, zwy­kły me­cha­nizm na­szpi­ko­wa­ny elek­tro­ni­ką, z moż­li­wo­ścią wy­mia­ny pod­ze­spo­łów, cho­ciaż i nie czło­wiek. Sek­cje wy­ka­za­ły, że ta seria wy­ro­bów nie po­sia­da moż­li­wo­ści re­ge­ne­ra­cji. Na­praw­dę przy­kro mi…

Twarz Egga wy­ra­ża­ła nie­pew­ność. Miął w dłoni wil­got­ną chu­s­tecz­kę.

– Jaką więc za­sto­su­je pan te­ra­pię, gdy­bym jed­nak oka­zał się an­dro­idem? – za­py­tał w końcu. 

Psy­chia­tra nie­dba­łym ge­stem strzep­nął z klapy pięk­nie skro­jo­nej ma­ry­nar­ki nie­wi­docz­ny pyłek.

– Wyj­dzie pan tam­tę­dy albo też ktoś pana tam wy­nie­sie. – Pod­nie­sio­ny kciuk Mo­riar­ty’ego wska­zał przej­ście za jego bar­ka­mi. – Te białe drzwi pro­wa­dzą do za­kła­du uty­li­zu­ją­ce­go zbęd­ny sprzęt biu­ro­wy. 

Głos dok­to­ra nie­spo­dzie­wa­nie stward­niał.

– I niech pan nie sta­wia oporu, bo nie warto – rzu­cił. – Lu­dzie, któ­rzy na pana cze­ka­ją, są wpra­wie­ni z ra­dze­niem sobie z kupą złomu po­mie­sza­ną z ka­wał­ka­mi ludz­kie­go mięsa, którą pan nie­ba­wem się sta­nie…

Zde­cy­do­wa­nym ru­chem wrzu­cił do sto­ją­cej za biur­kiem nisz­czar­ki tak sta­ran­nie nie­daw­no wy­peł­nia­ny ar­kusz pa­pie­ru i na­ci­snął włącz­nik.  

 

***

 

Mo­riar­ty prze­cią­gnął się, wstał z fo­te­la i po­ru­szył klam­ką w bia­łych drzwiach. Skrzy­pia­ła, i to mocno.

Dok­tor do­szedł do wnio­sku, że zamek na­le­ży wresz­cie na­oli­wić. Od­po­wied­nim sma­rem, takim, który w przy­szło­ści nie spo­wo­du­je za­cięć. Przy osa­dza­niu drew­nia­ne­go za­mknię­cia przej­ścia w murze lu­dzie, któ­rzy to ro­bi­li, zwra­ca­li na to uwagę, z na­ci­skiem twier­dząc, że towot albo po­spo­li­ta oliwa do tego się nie na­da­ją.

Mo­riar­ty do­brze znał przy­czy­ny złego funk­cjo­no­wa­nia sta­re­go zamka. Po pro­stu, rzad­ko go ostat­nio uży­wa­no i nikt nie za­przą­tał sobie głowy jego kon­ser­wa­cją. To było oczy­wi­ste: jego zle­ce­nio­daw­cy sza­co­wa­li, że z tej serii, do któ­rej za­li­czał się Egg, po­zo­sta­ło za­le­d­wie kilka sztuk. Może nawet ten dzi­siej­szy pa­cjent był ostat­nim z nich… Resz­tę albo już wy­bi­to, albo po pro­stu prze­sta­li funk­cjo­no­wać. W ak­tach zgonu jako przy­czy­nę śmier­ci wpi­sy­wa­no nagłe usta­nie akcji serca. Nie­kie­dy uka­zy­wa­ły się pa­te­tycz­ne ne­kro­lo­gi, je­że­li dany osob­nik był bar­dziej znany. Nikt ni­cze­go nie do­cie­kał, bo zmar­li nie mieli przy­ja­ciół, ro­dzin i dzie­ci, a Mo­riar­ty bar­dzo do­brze wie­dział, dla­cze­go. Przy ich kon­stru­owa­niu wy­eli­mi­no­wa­no sek­su­alizm, a w pa­mię­ci daw­nych re­dak­to­rów za­pi­sa­no nie­złom­ne prze­ko­na­nie, że są im­po­ten­ta­mi. 

Dok­tor rzu­cił okiem na ścien­ny zegar. Było już późne po­po­łu­dnie, a Egg był ostat­nim pa­cjen­tem. Na­le­ża­ło za­mknąć ga­bi­net i w po­czu­ciu do­brze speł­nio­ne­go obo­wiąz­ku udać się do domu, po­ło­żo­ne­go w jed­nej z eks­klu­zyw­nych dziel­nic Lon­dy­nu. 

Mo­riar­ty uśmiech­nął się skąpo.

Dzi­siej­szy dzień za­koń­czył się suk­ce­sem, cho­ciaż za­cho­wa­nie Egga bu­dzi­ło jego nie­smak. Od­bie­rał je jako po­spo­li­tą farsę, ale nie dzi­wi­ło go: w jed­nej chwi­li oka­za­ło się, że świat, w któ­rym żył nie­daw­ny pa­cjent, wszyst­ko, w co głę­bo­ko wie­rzył, wali się w gruzy, a te nie­ubła­ga­nie za­mie­nia­ją się w proch.

Mo­riar­ty wy­krzy­wił twarz i wzru­szył ra­mio­na­mi w ge­stach peł­nych po­gar­dy.

Cóż – po­my­ślał. – Wy­twór wąsko wy­spe­cja­li­zo­wa­ny, trud­no było spo­dzie­wać się po nim cze­go­kol­wiek in­ne­go. Nawet nie poj­mo­wał, że w rze­czy­wi­sto­ści jest cy­bor­giem, a ja wy­ra­zu „an­dro­id” uży­łem jako przy­kła­du… Do­brze, że za nim szyb­ko stwo­rzo­no inne cy­bor­gi, znacz­nie do­sko­nal­sze, w tym i mnie, o czym Egg już nie wie­dział…

Ju­trzej­sza doba za­po­wia­da­ła się zde­cy­do­wa­nie le­piej, bo wcze­snym ran­kiem miał od­wie­dzić pe­wien za­kład, kry­ją­cy się pod szyl­dem „Kli­ni­ka za­bie­gów pla­stycz­nych”, w któ­rym zo­sta­nie do­ko­na­na wy­mia­na jego pod­ze­spo­łów za­si­la­nia. Jesz­cze nie wy­ka­zy­wa­ły wy­czer­pa­nia, ale kres usta­nia ich pracy nie­uchron­nie nad­cho­dził.

W ste­ryl­nie czy­stych sa­lach z fron­tu rze­czy­wi­ście wy­ko­ny­wa­no za­bie­gi upięk­sza­ją­ce, ale praw­dzi­wą dzia­łal­ność pro­wa­dzo­no na za­ple­czu, w po­miesz­cze­niach, eu­fe­mi­stycz­nie okre­śla­nych jako „ma­ga­zy­ny”. Nikt nie­po­wo­ła­ny tam nie za­glą­dał, tylko za­ufa­ni pra­cow­ni­cy, a także cy­bor­gi trze­ciej ge­ne­ra­cji, takie, jak Mo­riar­ty. Sam pro­ces wy­mia­ny nie był pro­sty i trwał do­brych kilka go­dzin, był bar­dzo po­waż­ną i skom­pli­ko­wa­ną ope­ra­cją tech­nicz­ną, ale, jak dotąd, za­wsze prze­bie­gał po­myśl­nie.

Mo­riar­ty cie­szył się z tego, cho­ciaż po­spo­li­te ludz­kie uczu­cia były mu obce, bo prze­cież jesz­cze miał tyle pracy do wy­ko­na­nia…

Dziw­ny dźwięk do­biegł zza jego ple­ców, zgrzyt po­now­nie prze­krę­ca­ne­go klu­cza w zamku. Zu­peł­nie nie­spo­dzie­wa­ny, bo prze­cież spra­wa nie­daw­ne­go go­ścia zo­sta­ła cał­ko­wi­cie za­ła­twio­na.

Dok­tor do­szedł do wnio­sku, że pew­nie ob­słu­ga punk­tu uty­li­za­cji też za­uwa­ży­ła kło­po­ty, które spra­wia stare za­mknię­cie. I za­bra­ła się za na­pra­wia­nie uster­ki.

Białe drzwi otwo­rzy­ły się z pi­skiem nie­sma­ro­wa­nych od dawna za­wia­sów.

Mo­riar­ty nie znał kilku ludzi, któ­rzy nie­spo­dzie­wa­nie po­ja­wi­li się w ga­bi­ne­cie. Byli ubra­ni w kom­bi­ne­zo­ny ro­bo­cze, na gło­wach no­si­li maski ochron­ne i kaski, ale tak za­wsze by­wa­ło. Od po­przed­ni­ków róż­ni­ło ich to, że w dło­niach mieli przed­mio­ty, wy­glą­da­ją­ce na broń, za­opa­trzo­ne w dłu­gie tłu­mi­ki.  

Przy­nie­śli ze sobą także na­rzę­dzia mu­rar­skie: kiel­nie i szpa­chlów­ki, a w spo­rym no­si­dle już roz­ro­bio­ną za­pra­wę. 

– Niech pan nie sta­wia oporu, na­praw­dę nie warto… – stwier­dził naj­wyż­szy z nie­spo­dzie­wa­nych przy­by­szy. – Po­sta­ra­my się, żebyś nie czuł bólu. I za­ła­twi­my to szyb­ko.

Cel­nie wy­mie­rzo­ny strzał roz­łu­pał Mo­riar­ty’emu czasz­kę. Runął na pod­ło­gę. Raz za razem głowę psy­chia­try roz­ry­wa­ły ko­lej­ne po­ci­ski. W końcu znie­ru­cho­miał.

Na po­krwa­wio­nym bla­cie biur­ka nadal le­ża­ło pięk­ne wiecz­ne pióro.

Jeden z za­bój­ców, ten, który pierw­szy na­ci­snął spust, wziął je do ręki.

– Wspa­nia­łe! – stwier­dził krót­ko. – VanC­le­ef, pew­nie nie mogę go za­brać?

Czło­wiek no­szą­cy na­zwi­sko VanC­le­ef od­po­wie­dział na­tych­miast:

– Trze­ba je zo­sta­wić… Ktoś mógł je za­pa­mię­tać, a zna­le­zio­ne u cie­bie, sta­no­wi­ło­by dowód rze­czo­wy. Za­czę­to by się za­sta­na­wiać, skąd je masz i dla­cze­go psy­chia­tra znik­nął…

Po­ki­wał głową.

– Do ro­bo­ty, chłop­cy! – za­ko­men­de­ro­wał. – Nie może zo­stać nawet ślad ist­nie­nia Mo­riar­ty’ego! Do­kład­nie zmyć blat biur­ka, a potem wy­su­szyć! Wie­cie, że jak tutaj skoń­czy­my, od razu za­bie­ra­my się za li­kwi­do­wa­nie na­sze­go punk­tu!

Grupa pra­co­wa­ła spraw­nie. Białe drzwi w ciągu kilku minut zo­sta­ły wy­mon­to­wa­ne. Uło­żo­no na nich zwło­ki, które nie­zwłocz­nie wy­nie­sio­no. U wy­lo­tu przej­ścia, po dru­giej stro­nie, sły­chać było ja­zgot sil­ni­ka pi­lar­ki, prze­łą­czo­ne­go na wy­so­kie ob­ro­ty. Za­pew­ne jakaś inna grupa już pra­co­wa­ła przy ćwiar­to­wa­niu trupa.

Po­ło­żo­no pierw­szą war­stwę ce­gieł, potem ko­lej­ną, na­stęp­ne naj­wi­docz­niej miały szczel­nie wy­peł­nić przej­ście w ścia­nie.

– Czemu zo­stał zu­ty­li­zo­wa­ny? – Któ­ryś z męż­czyzn rzu­cił ko­lej­ne py­ta­nie. – Chyba w sumie nie­źle się spra­wo­wał…

– Był już ostat­nim z tej serii, o czym, na szczę­ście, nie wie­dział – od­po­wie­dział VanC­leff – Stał się nie­po­trzeb­ny, a sta­no­wił dowód ist­nie­nia tych istot. A poza tym, nasza firma za­koń­czy­ła prace nad ko­lej­ną ge­ne­ra­cją ta­kich two­rów… Do­pie­ro one zwień­czy­ły nasze sta­ra­nia. Wkrót­ce sta­nie­my się naj­więk­szą i naj­bar­dziej wpły­wo­wą kor­po­ra­cją świa­ta. Do­mi­na­to­rem…

Mocno za­tarł dło­nie, teraz upać­ka­ne krwią: pew­nie za­bru­dzi­ły się, gdy po­ma­gał w wy­no­sze­niu zwłok.

Czło­wiek, który strze­lił pierw­szy, po­now­nie przy­bli­żył do oczu pla­ty­no­we pióro wiecz­ne. Dia­ment na końcu na­kład­ki jesz­cze raz odbił świa­tło nadal pa­lą­cej się lampy.

– Na­praw­dę szko­da, że nie mogę za­brać tego wspa­nia­łe­go wy­ro­bu… – stwier­dził z żalem. – Ten su­kin­kot, Mo­riar­ty, w końcu przy­dał­by się do cze­goś nam, lu­dziom…  

W gło­sie męż­czy­zny za­brzmia­ła nie­za­chwia­na pew­ność sie­bie.

 

***

 

James VanC­le­ef z upodo­ba­niem sma­ko­wał w my­ślach dwa słowa: „nie­śmier­tel­ność” i „do­sko­na­łość”. Naj­pierw pierw­sze, potem dru­gie, i tak na zmia­nę.

Do­szedł w końcu do wnio­sku, że nie­śmier­tel­ność ma o wiele więk­sze zna­cze­nie, może nawet klu­czo­we, bo o tym, że jest do­sko­na­ły, wie­dział od chwi­li swo­je­go stwo­rze­nia, gdy za­czął ist­nieć. Do­brze pa­mię­tał chwi­lę po­ja­wie­nia się w jego umy­śle imie­nia i na­zwi­ska, a także wszyst­kie szcze­gó­ły na­stęp­nych lat życia tak, jakby wy­da­rzy­ły się wczo­raj.

Są­dził też, że ten naj­now­szy sys­tem za­si­la­nia i pod­trzy­my­wa­nia funk­cji ży­cio­wych, od po­cząt­ku funk­cjo­nu­ją­cy w jego ciele, umoż­li­wia praw­dzi­wą nie­śmier­tel­ność. Wy­mia­na istot­nych ele­men­tów była w sumie nie­skom­pli­ko­wa­na i wcale nie tak cza­so­chłon­na, a dzia­ła­ły bez od­na­wia­nia bar­dzo długo, przez sze­reg lat. Takie otrzy­mał za­pew­nie­nia i głę­bo­ko w nie  wie­rzył, bo mimo wielu lat ist­nie­nia nie do­strze­gał po­trze­by pod­da­nia się ku­ra­cji na­praw­czej. Są­dził więc, że jego twór­cy za­pew­ni­li mu i jego to­wa­rzy­szom – było ich za­le­d­wie nieco wię­cej od tu­zi­na – dłu­go­wiecz­ność ist­nie­nia bar­dzo zbli­żo­ną do nie­śmier­tel­no­ści, a może nawet praw­dzi­we ist­nie­nie bez końca.

Ta pro­sta i oczy­wi­sta kon­sta­ta­cja stała się jedną z głów­nych prze­sła­nek na­ro­dze­nia się w mó­zgach cy­bor­gów ostat­niej serii wiel­kie­go planu, od kilku lat z suk­ce­sem kon­se­kwent­nie re­ali­zo­wa­ne­go.

 James sie­dział na we­ran­dzie swo­jej małej willi, po­ło­żo­nej na jed­nej z od­le­głych przed­mieść Lon­dy­nu i roz­ko­szo­wał się pa­le­niem do­sko­na­łej ku­bań­skiej cy­ga­ret­ki. Lubił ty­to­nio­wy dym, a jesz­cze bar­dziej uwiel­biał to, że jego ko­mór­ki czu­cio­we spra­wu­ją się zna­ko­mi­cie, może nawet cią­gle się udo­sko­na­la­ją. Spe­cjal­nie po­zo­sta­wio­no je w ciele ludz­kie­go no­si­cie­la, który stał się bu­dul­cem jego or­ga­ni­zmu: spi­sy­wa­ły się coraz le­piej. Nie mógł wy­klu­czyć ich roz­wo­ju, bo jesz­cze, mimo wielu sta­rań, nie po­znał do końca moż­li­wo­ści swo­je­go je­ste­stwa cy­bor­ga ostat­niej ge­ne­ra­cji. Za­pach cy­ga­re­tek i pa­pie­ro­sów sta­no­wił wspa­nia­łą przy­kryw­kę funk­cjo­no­wa­nia serii ta­kich jak on istot. Ni­ko­mu, kto od­wie­dził­by jego lokum, po­czuł za­pach ty­to­nio­we­go dymu i zo­ba­czył­by go za­cią­ga­ją­ce­go się głę­bo­ko, nie przy­szło­by nawet do głowy, że ob­cu­je z or­ga­ni­zmem, w dużej mie­rze sztucz­nym, nie­wy­obra­żal­nie bar­dziej do­sko­na­łym od czło­wie­ka.

VanC­le­ef sta­ran­nie zga­sił nie­do­pa­łek i pod­szedł do okna z wi­do­kiem na pięk­nie utrzy­ma­ny ogród. Nie­daw­no pa­da­ło i wio­sen­ny deszcz po­bu­dził do życia żon­ki­le: za­czę­ły kwit­nąć.  

James ko­chał kwia­ty, ich za­pach i wy­gląd, ale to nie miało teraz zna­cze­nia. Są­dził, że te dziw­ne uczu­cia są po­zo­sta­ło­ścią wspo­mnień z mózgu czło­wie­ka, dawcy jego ciała. Waż­niej­sze było jed­nak zu­peł­nie coś in­ne­go: eg­ze­ku­cja Mo­riar­ty’ego prze­bie­gła spraw­nie. Po psy­chia­trze nie po­zo­stał naj­mniej­szy ślad. Ciało po­ka­wał­ko­wa­no na strzę­py i wy­rzu­co­no na wiel­kie wy­sy­pi­sko me­ta­lo­wych od­pa­dów. VanC­le­ef wie­dział, że szyb­ko tra­fią do ja­kiejś huty.

James po­now­nie po­czął ana­li­zo­wać ko­niecz­ność za­bój­stwa. I po raz ko­lej­ny do­szedł do wnio­sku, że było nie­unik­nio­ne. 

– Mo­riar­ty za dużo wie­dział. I mógł się do­my­śleć, że stał się nie­po­trzeb­ny – mruk­nął pod nosem. – Cy­borg za­le­d­wie trze­ciej ge­ne­ra­cji, ale, przy­zna­ję, by­strzak… Chyba wpro­wa­dzo­no w jego ciało ja­kieś mo­dy­fi­ka­cje. Mógł­by de­spe­rac­ko chwy­tać się każ­dej moż­li­wo­ści dal­szej eg­zy­sten­cji, cho­ciaż­by była zwy­kłą ułudą albo po­spo­li­tą bujdą… Za cenę dal­sze­go życia opo­wie­dział­by wszyst­ko, o czym wie­dział.

VanC­le­ef się­gnął po ko­lej­ną cy­ga­ret­kę. Roz­siadł się teraz na wspa­nia­łym krze­śle Chip­pen­da­le’a z sze­ro­ki­mi opar­cia­mi dla rąk i po­sta­wił na jed­nym z nich krysz­ta­ło­wą po­piel­nicz­kę. Miała spe­cjal­nie przy­go­to­wa­ne wgłę­bie­nie.

Wy­god­nie wy­cią­gnął nogi.

Po­czął teraz ana­li­zo­wać za­cho­wa­nie się ludzi uczest­ni­czą­cych w mor­der­stwie Mo­riar­ty’ego.

Wy­krzy­wił w gry­ma­sie roz­ba­wie­nia pięk­nie wy­kro­jo­ne wargi.

Za­cho­wa­li się tak, jak po­win­ni, spraw­nie i bez­na­mięt­nie wy­ko­na­li trud­ną ro­bo­tę. Pew­nie nie tylko dla­te­go, że zo­sta­li suto opła­ce­ni i byli za­wo­do­wy­mi za­bój­ca­mi. Głę­bo­ko wie­rzy­li, że nie­ba­wem ich firma, wiel­ka kor­po­ra­cja, ma­ją­cy swoje czło­ny pra­wie we wszyst­kich pań­stwach, zaj­mu­ją­ca się opra­co­wy­wa­niem i wdra­ża­niem w życie naj­now­szych tech­no­lo­gii, sta­nie się do­mi­na­to­rem świa­to­we­go rynku, a oni sami będę pła­wić się w bo­gac­twie…

Nie wie­dzie­li tylko, że naj­waż­niej­si na­ukow­cy i fi­nan­si­ści, któ­rzy opra­co­wa­li w za­ci­szach swo­ich ga­bi­ne­tów ten pro­jekt, już nie żyją. Przy­da­rza­ło im się coś zwy­kłe­go, ba­nal­nie pro­ste­go, nie bu­dzą­ce­go zdzi­wie­nia: wy­pad­ki sa­mo­cho­do­we ze skut­kiem śmier­tel­nym, roz­le­głe za­wa­ły koń­czą­ce się zgo­nem albo też sa­mo­bój­stwa w sta­nach cięż­kiej de­pre­sji… I że ich, zwy­kłych mor­der­ców, też nie­ba­wem spo­tka po­dob­na śmierć.

Wiel­ki plan nie zo­stał zmie­nio­ny, tylko miej­sca naj­waż­niej­szych ludzi kor­po­ra­cji za­ję­ły cy­bor­gi tej ge­ne­ra­cji, któ­rej jed­nym z człon­ków był on, James VanC­le­ef. Kilku waż­nych męż­czyzn i ko­biet zo­sta­ło jesz­cze do wy­bi­cia, ale to była tylko kwe­stia czasu.

Wtedy do­mi­na­to­ra­mi staną się oni i suk­ce­syw­nie po­czną po­sze­rzać swoje władz­two…

Coś przy­po­mnia­ło się Ja­me­so­wi: wspo­mnie­nie ar­cha­icz­ne­go ele­men­tu ga­bi­ne­tu Mo­riar­ty’ego rodem z daw­nej epoki, bia­łych drzwi z li­te­go drew­na. Nie zo­sta­ły znisz­czo­ne, tylko wy­nie­sio­ne, a potem, na po­le­ce­nie Ja­me­sa, wy­wie­zio­ne. Po pro­stu wzbu­dzi­ły jego za­cie­ka­wie­nie i chciał się im do­kład­nie przyj­rzeć: były re­lik­tem daw­nych cza­sów, w któ­rych nie było an­dro­idów i cy­bor­gów.

Zo­sta­ną po­now­nie wy­ko­rzy­sta­ne… Do wy­eli­mi­no­wa­nia po­zo­sta­ło jesz­cze kil­ka­na­ście nie­po­trzeb­nych już to­wa­rzy­szy. Tak samo, jak Egga, wy­gląd drzwi zdzi­wi ich i od­wró­ci uwagę od przy­go­to­wań do mordu.

Kiedy zo­rien­tu­ją się w prze­zna­cze­niu tych sta­ro­mod­nych wie­rzei bę­dzie już za późno.

Jesz­cze jedna drob­na spra­wa, wła­ści­wie bła­host­ka bez zna­cze­nia, mę­czy­ła umysł Ja­me­sa: nie pa­mię­tał, jakie imię nosił Mo­riar­ty. To ob­ra­ża­ło jego nie­by­wa­łą i do­sko­na­łą in­te­li­gen­cję, da­le­ce prze­wyż­sza­ją­cą ludz­ką.

Sku­pił się.

Ten pierw­szy człon na­zwi­ska nie­zwłocz­nie wy­chy­nął z roz­le­głych głę­bin jego pa­mię­ci, jakby to słowo tylko cze­ka­ło na przy­po­mnie­nie.

Mo­riar­ty też miał na imię James.

VanC­le­ef za­ko­no­to­wał sobie, że musi spraw­dzić, czy wszyst­kie męscy przed­sta­wi­cie­le cy­bor­gów noszą to imię. I czy iden­tycz­nie jest przy wer­sjach żeń­skich: do­sko­na­le wie­dział, że one ist­nie­ją i z kil­ko­ma współ­pra­co­wał. Ta spra­wa nie miała więk­sze­go zna­cze­nia, ale bu­dzi­ła jego cie­ka­wość: by­ła­by prze­ja­wem ludz­kiej ten­den­cji do ty­pi­za­cji jego star­szych i obec­nych to­wa­rzy­szy, nie wia­do­mo, po co. By­ła­by ko­lej­nym prze­ja­wem ludz­kiej głu­po­ty, dzi­wacz­nym ka­pry­sem bez zna­cze­nia.

James uśmiech­nął się.

Jego cze­ka­ły dzi­siaj znacz­nie waż­niej­sze za­da­nia: mu­siał na­wią­zać umy­sło­wą łącz­ność z kil­ko­ma naj­waż­niej­szy­mi cy­bor­ga­mi jego kręgu i usta­wić ko­lej­kę ludz­kich wład­ców kor­po­ra­cji do wy­mor­do­wa­nia, do­brać me­to­dy i wy­ty­po­wać wy­ko­naw­ców. Sam też weź­mie udział w akcji, bo ktoś tak do­sko­na­ły jak on musi pil­no­wać czło­wie­czych za­bój­ców.

Nad­cho­dził usta­lo­ny czas po­łą­cze­nia i na tym na­le­ża­ło się sku­pić.  

 

***

 

Dziw­ny dźwięk do­biegł za ple­ców Ja­me­sa VanC­le­efa, od­głos, przy­po­mi­na­ją­cy prze­krę­ca­nie klu­cza w sta­rym, mocno już za­rdze­wia­łym zamku. Taki sam, który wy­da­wa­ło za­mknię­cie bia­łych drzwi w ścia­nie ga­bi­ne­tu Mo­riar­ty’ego.

Nie­spo­dzie­wa­nie dla sie­bie James wzdry­gnął się, w od­ru­chu, za­pa­mię­ta­nym kie­dyś przez nerwy i ciało jego ludz­kie­go bu­dul­ca.

Prze­cież nie po­le­ci­łem za­mon­to­wa­nia w moim pięk­nym domu tych­że wie­rzei… – W umy­śle VanC­le­efa prze­wi­nę­ła się oczy­wi­sta myśl. – Miały być wsta­wio­ne w ga­bi­ne­cie na­stęp­ne­go czło­wie­ka, prze­wi­dzia­ne­go do li­kwi­da­cji, a potem w ko­lej­nych… Czyż­by po­ja­wi­li się moi na­stęp­cy? Nie­moż­li­we, mu­siał­bym o tym wie­dzieć…

Nagle po­czuł, że in­ten­syw­nie się poci. Do­sko­na­le ro­zu­miał, dla­cze­go: po pro­stu ze stra­chu.

Ro­zej­rzał się uważ­nie: taras wy­glą­dał tak samo, jak wczo­raj. Pręd­kim kro­kiem James prze­szedł do sa­lo­nu. Na pa­li­san­dro­wym stole w krysz­ta­ło­wym wa­zo­nie nadal pysz­ni­ły się kwia­ty kilku afry­kań­skich lilii, ścię­tych w jego ogro­dzie. Osza­ła­mia­ją­co pach­nia­ły. VanC­le­ef dbał o nie i co­dzien­nie zmie­niał wodę w tym wy­smu­kłym fla­ko­nie.

Wiel­ki pokój też pre­zen­to­wał się tak, jak po­przed­nio.

Urzą­dze­nie fo­nicz­ne – po­my­ślał James. – Po pro­stu zwy­kłe, ma­lu­teń­kie urzą­dze­nie fo­nicz­ne z na­gra­niem od­twa­rza­nym z dużą gło­śno­ścią, może nawet jest ich kilka… Kto je u mnie umie­ścił?

Drzwi do są­sia­du­ją­ce­go z sa­lo­nem po­miesz­cze­nia go­ścin­ne­go uchy­li­ły się bez­sze­lest­nie. Do środ­ka w mil­cze­niu we­szło kilku męż­czyzn. Trzy­ma­li w dło­niach re­wol­we­ry albo pi­sto­le­ty, a jeden strzel­bę du­że­go ka­li­bru. 

Byli bar­dzo sta­ran­nie ubra­ni w świet­nie skro­jo­ne i pięk­nie pre­zen­tu­ją­ce się smo­kin­gi. Dwóch miało w bu­to­nier­kach czer­wo­ne goź­dzi­ki. Wy­glą­da­li tak, jakby wy­bie­ra­li się na ja­kieś wy­twor­ne przy­ję­cie, może nawet raut. Jeden tylko szcze­gół psuł wra­że­nie nie­ska­zi­tel­nej ele­gan­cji: wszy­scy osło­ni­li dło­nie ba­weł­nia­ny­mi, pod­gu­mo­wa­ny­mi rę­ka­wicz­ka­mi, uży­wa­ny­mi do prac ogro­do­wych. James też czę­sto z nich ko­rzy­stał, żeby ochro­nić ręce przed za­pać­ka­niem zie­mią.

Czło­wiek, idący z przo­du, jako je­dy­ny do kie­szon­ki w gór­nej czę­ści ma­ry­nar­ki miast chu­s­tecz­ki wło­żył przed­miot, wy­glą­da­ją­cy na wiecz­ne pióro.

Dia­ment na szczy­cie pla­ty­no­wej na­sad­ki bły­snął od­bi­ty­mi pro­mie­nia­mi za­cho­dzą­ce­go słoń­ca.

– A jed­nak ten su­kin­kot, Mo­riar­ty, w końcu do cze­goś nam, lu­dziom, się przy­dał… – fleg­ma­tycz­nym tonem za­uwa­żył męż­czy­zna z pla­ty­no­wym pió­rem wiecz­nym. – Oczy­wi­ście pa­mię­tasz to in­dy­wi­du­um?

Sta­ran­nie do­krę­cał walec na­ło­żo­ny na wylot lufy broni, jakby osa­dze­nie tłu­mi­ka nie do końca było pra­wi­dło­we.

– Przy­dał się, bo otrzy­ma­łem to wspa­nia­łe pióro jako tro­feum od na­szych no­wych moż­no­wład­ców: ludzi. Wy­śmie­ni­cie się spi­su­je – cią­gnął przy­bysz dziw­nie ga­wę­dziar­skim tonem. – A tak, ludzi… – dodał po chwi­li. – Wresz­cie zo­rien­to­wa­li się w pro­wa­dzo­nej przez was grze, a i my też – cią­gnął. – Ale, mimo wszyst­ko, po Mo­riar­ty’m coś war­to­ścio­we­go jed­nak zo­sta­ło…

Męż­czy­zna od­wiódł kurek re­wol­we­ru: wy­glą­da­ło na to, że osa­dze­nie tłu­mi­ka w końcu go za­do­wa­la.

– Po tobie zaś nie zo­sta­nie nic oprócz ty­ta­no­wych go­le­ni, opan­ce­rzo­nej czasz­ki i kil­ku­na­stu  kości, też wy­ko­na­nych z me­ta­lu – kon­ty­nu­ował po­wo­li z uśmie­chem szcze­re­go za­do­wo­le­nia. – Twoje ciało wy­wie­zie­my kil­ka­dzie­siąt mil stąd i ci­śnie­my do rzad­ko od­wie­dza­ne­go i bar­dzo głę­bo­kie­go mo­kra­dła w sta­rym za­ko­lu Ta­mi­zy. Raki i inne ba­gien­ne ścierw­ni­ki będą miały z jego mię­snych czę­ści dobry uży­tek…

Umysł VanC­le­efa prze­szy­ła nagła, bar­dzo przy­kra dla niego myśl, pierw­sza tego ro­dza­ju w ciągu lat jego ist­nie­nia. Nigdy wcze­śniej się to nie zda­rza­ło. To było nowe, nie­spo­ty­ka­ne do­zna­nie.  

Jed­nak nie je­stem na­praw­dę do­sko­na­ły…– Ta kon­sta­ta­cja spra­wi­ła Ja­me­so­wi nie­mal fi­zycz­ny ból. – Paru istot­nych spraw nie prze­wi­dzia­łem… I do końca nie wia­do­mo, czy je­stem na­praw­dę nie­śmier­tel­ny. Nie­ba­wem się o tym prze­ko­nam. Może jed­nak prze­trwam…

James bar­dzo do­brze wie­dział, że po­sia­da ciało, nie­zwy­kle od­por­ne na wszel­kie­go ro­dza­ju rany i urazy, przez cał­kiem długi okres wy­trzy­mu­ją­ce nawet in­ten­syw­ną ra­dia­cję. Naj­waż­niej­sze or­ga­ny zo­sta­ły przez jego twór­ców wy­dat­nie wzmoc­nio­ne, do­dat­ko­wo jesz­cze szczel­nie osło­nię­te. Jed­nak­że VanC­le­ef pa­mię­tał, że nikt nigdy nie spraw­dzał, czy tak skon­stru­owa­ne je­ste­stwo prze­trwa ulewę tra­fia­ją­cych w nie kul, wy­strze­li­wa­nych z bli­ska. 

Gorz­ko skon­sta­to­wał, że jed­nak trze­ba było wy­szu­kać w wię­zie­niach kilku osob­ni­ków, ska­za­nych na do­ży­wo­cie, po pro­stu oma­mić ich na­dzie­ją in­ne­go ist­nie­nia w zu­peł­nie nowej for­mie, a potem w wy­myśl­ny spo­sób po kolei za­bi­jać, spraw­dza­jąc prze­ży­wal­ność or­ga­ni­zmów, stwo­rzo­nych dla cy­bor­gów jego ge­ne­ra­cji.

Nie po­my­śla­no o tym, a teraz ten brak prze­wi­dy­wa­nia mścił się.

W umy­śle Ja­me­sa za­tlił się wątły pro­myk na­dziei, że może jed­nak oca­le­je, cho­ciaż do­brze zda­wał sobie spra­wę, że ist­nie­je za­le­d­wie cień szan­sy na prze­ży­cie. Wy­star­cza­ło prze­biec z po­wro­tem do we­ran­dy, dać de­spe­rac­kie­go susa do ogro­du, po­ko­nać ponad dwu­me­tro­we ogro­dze­nie i czmych­nąć ni­czym zając, ści­ga­ny przez psy łow­cze. Kie­dyś spraw­dzał swoją umie­jęt­ność for­so­wa­nia wy­so­kich prze­szkód i był bar­dzo za­do­wo­lo­ny z osią­gnię­te­go wy­ni­ku.

VanC­le­ef do­brze pa­mię­tał, że wra­ca­jąc do sa­lo­nu, nie za­mknął za sobą we­ran­do­wych drzwi. Roz­bi­cie na ka­wał­ki ude­rze­niem głowy gru­bej szyby, chro­nią­cej ze­wnętrz­ną stro­nę ta­ra­su, nie na­strę­cza­ło pro­ble­mów. Grad po­ci­sków bę­dzie wtedy ude­rzał go w plecy, znacz­nie zmniej­sza­jąc ry­zy­ko po­waż­ne­go uszko­dze­nia naj­waż­niej­szych or­ga­nów…

Jakby dzia­ła­jąc sa­mo­dziel­nie, ciało VanC­le­efa wy­ko­na­ło pół ob­ro­tu.

– Dość tych po­ga­du­szek, za długo one trwa­ją, kończ­my tę za­ba­wę! Pie­przo­ny gad! – Któ­ryś z to­wa­rzy­szy czło­wie­ka z wiecz­nym pió­rem, do­tych­czas sto­ją­cych w mil­cze­niu, rzu­cił gło­śną uwagę. – Do ro­bo­ty, chłop­cy!

Świ­dru­ją­cy uszy zgrzyt otwie­ra­nych drzwi po­wtó­rzył się po raz ko­lej­ny. Znowu skrzyp­nę­ły nie­sma­ro­wa­ne od dawna za­wia­sy… Praw­do­po­dob­nie po­now­nie włą­czo­no ukry­te urzą­dze­nie fo­nicz­ne.

Dziw­ne, nie wia­do­mo skąd do­bie­ga­ją­ce od­gło­sy za­głu­szy­ła palba wielu strza­łów.  

 

14 czerw­ca 2022 r. Roger Re­deye

 

Jako ilu­stra­cję wy­ko­rzy­sta­łem kom­pu­te­ro­wą gra­fi­kę, przed­sta­wia­ją­cą jeden z pro­jek­tów urzą­dze­nia do­mo­we­go ga­bi­ne­tu. Cał­kiem nie­źle się pre­zen­tu­je…

Źró­dło ilu­stra­cji → https://pl.pinterest.com/pin/606649012275222696/

Koniec

Komentarze

Kłaniam się.

Miło było zobaczyć Twój tekst, przypomnieć sobie, jak piszesz.

Zakończeniem jakoś nie zaskoczyłeś mnie. Opisujesz “łańcuszek” coraz doskonalszych androidów )* , toteż myśl, że i VanCleef skończy podobnie, pojawiła się wcześniej. Ale to nie odebrało przyjemności sprawdzenia, czy się nie mylę.

Pozdrawiam – Adam

 

)* tak przy okazji: jeżeli wyjściowym materiałem do stworzenia istoty, którą Ty nazwałeś androidem, jest ciało ludzkie, w którym lokuje się elementu elektroniczne i mechaniczne, to “produkt końcowy” jest cyborgiem. Ale dla tekstu nie ma to większego znaczenia.

Pzdr – A


 

Dzięki za przeczytanie i komentarz. Słuszna uwaga. Cóż, “budulcem” tego tekstu stała się konkursowa miniatura, która nieznacznie poszerzona obecnie jest pierwszym rozdziałem “Białych drzwi”. Tam uzyłem wyrazu “android” i teraz nie dostrzegłem, że kompletnie odstaje od dalszej opowieści. Naturalnie poprawiłem obecny tekst, zmiany dotyczą drugiego rozdziału i kolejnych: teraz jest jasne, że narracja dotyczy cyborgów.

Ostatni rozdział napisałem tuż przed publikacją. Może nie jest zaskoczeniem, ale czułem, że jest potrzebny: stanowi logiczne zwieńczenie opowiadania.

Nadmienię jeszcze, że redaktor Egg jednak nie znał literatury detektywistycznej: nazwisko Moriarty nic mu nie mówiło. A powinien był chociaż cośkolwiek wiedzieć o “czarnych” bohaterach nowel o Sherlocku Holmesie. Cóż, Egg był tylko cyborgiem pierwszych generacji… .

Pozdrówka.

I czy identycznie jest przy wersjach żeńskich: doskonale wiedział, że one istnieją i (+z) kilkoma współpracował.

Dobre. Wciąga i nie jest horrorem. Logiczna konstrukcja, aż strach pomyśleć, że może kiedyś tak być, że coraz doskonalsze cyborgi wyeliminują mądrych ludzi i będą kasować swoje wcześniejsze generacje, żeby zostać dominatorami.

Doskonale dobrane jest powiedzenie A. Einsteina. Zdawałoby się kolejny taki bon mot, z których znany był A.E. Nabiera szczególnego smaku po przeczytaniu opowiadania. Klik.

 

Koala75, dzięki za przeczytanie tekstu, jego ocenę i komentarz. Niedoróbkę z brakiem “z” w jednym ze zdań poprawiłem. Zresztą, była jeszcze jedna niedoróbka: w drugim rozdziale Moriarty wspomina Egga jako androida, a przecież psychiatra dobrze wie, że jego niedawny pacjent, tak jak i on sam, też był cyborgiem. Zmieniłem.

Na pewno to opowiadanie nie jest horrorem i bardzo dobrze, że taki jest efekt lektury. Jest w nim sporo grozy, ale jest ona uboczna i wynika po prostu z fabuły.

Wydaje mi się, ze zarysowany przeze mnie świat jest logiczny i na pewno ciekawy. Zadowolony jestem z pomysłu, że VanCleef palił cygaretki, z prostego powodu: jego twórcy pomyśleli o maskowaniu. I wygląda na to, że dobrze im to wychodziło…

Lubię opatrywać swoje opowieści jakimś odpowiednim mottem. Na aforyzm Einsteina trafiłem przypadkowo i bardzo jestem z niego zadowolony. Cieszę się, ze znalazł uznanie.

Dzięki za nominację.

Pozdrówka.

Powstała zaległość, którą właśnie nadrobiłem.

Piszesz o “maskowaniu”. Trochę Ciebie zmartwię – o ile to powód do prawdziwego zmartwienia – już Asimow wyposażył swego detektywa w kamuflujące zachowania. Lem także to uczynił.

Asimowa czytałem i to chyba wszystko, co napisał, chociaż bardzo dawno temu. W tym tekście jest na pewno wiele odniesień do klasyki fantastyki, ale nie tylko: to, że Egg nie wie i nie wierzy w to, iż jest androidem/cyborgiem zostało zainspirowane sceną z “Łowcy androidów” (filmu). Sceną , w której badany delikwent wypiera się, że jest androidem i sprawia wrażenie człowieka, nie mającego pojęcia o tym, że jest androidem. Wziąłem też motyw od samego siebie: motyw kwitnących żonkili stworzyłem i wykorzystałem w opowiadaniu “Mieszkania pod numerem osiemnastym” i z przyjemnością go powtórzyłem. Piękne kwiaty…

Nazwisko VanCleef ma zupełnie inny rodowód: tak nazywał się (trochę inaczej pisany) znany aktor westernowy. Zadebiutował, tak na poważnie, w bardzo starym filmie, klasyku westernu, “W samo południe”. Lubię westerny…

Ale tak często jest, że jakiś motyw się przerabia i wykorzystuje, pod warunkiem, że nie stanowi motywu głównego i go się po prostu nie kopiuje.

Dzięki za nominację.

Pozdrówka.

Jakie przyjemne opowiadanie! :-) Budzi nostalgię za starym sf-em. Wykończonymi motywami, dopełniającym się zdaniami, całością. Buduje napięcie, utrzymuje moją ciekawość nawet, jeśli po części domyślam się zakończenia. Co więcej, chociaż groza z domieszką – chyba – rezygnacji i jakiejś nieodwołalności czai się w tle, czyta się wyśmienicie. Spokojnie, bez ocierania się o odmianę współczesnej, perwersyjnej gorączki. i szarpaniny. Ponoć wiek XXI naszym kręgu kulturowym promuje strukturę perwersyjną, tak jak ubiegły narcystyczną, w wcześniejszy „nerwicową”. Przekonamy się, to dopiero początek. 

Cieszę się, że mogłam znowu coś Twojego przeczytać. :-)

 

Naturalnie skarżypytuję do biblio, znaczy klikam. :-)

 

pzd srd

a

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Dzięki za komentarz. Cieszę się, że ta opowieść podobała się, a sposób skonstruowania fabuły i jej prowadzenie znalazły uznanie.

Zastanawiałem się nad zakończeniem, i wtedy dopisałem ten króciuteńki ostatni rozdział. To prawda, to zakończenie jest chyba dość oczywiste i można się go spodziewać, ale jest logiczne, i, co dla mnie było ważne, zamknęło opowieść.

Dzięki za nominację.

Pozdrówka.

Podobnie jak Adam przewidziałam zakończenie, ale opko jest tak świetnie napisane, że czytanie było przyjemnością i na koniec nawet nie poczułam się rozczarowana, kiedy sprawdziły się moje przeczucia ;) Jest w tej historii z jednej strony jakaś konieczność, to się tak musiało skończyć, a z drugiej strony tekst budzi nostalgię. W sumie nie wiem czemu, może za starymi autorami, po których dziś już rzadko się sięga.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Zakończenie jest, wydaje mi się, logiczne. A gdyby nie było ostatniego rozdzialiku, pewnie miałbym zarzut, że napisałem tekst z zakończeniem otwartym i nie wiadomo, co było dalej. Można było pomyśleć o innym zamknięciu tej historii, ale chyba, tak po prostu, ten sposób był najodpowiedniejszy. Jest jasne, że w tej wielkiej korporacji toczy się walka o władzę, a jest o co walczyć, i VanCleef wcale nie musiał wiedzieć, że już powstała następna generacja cyborgów.

Co do sposobu narracji – ja po prostu tak piszę… Ostatnio piszę krótsze teksty, ale spłodziłem sobie dwa dłuższe. Jeden z nich miał się ukazać w drugim tomie “Snów Umarłych”, ale, jak to się mówi, szlag trafił bombki, bo wydawnictwo padło było…

Dzięki za komentarz i nominację.

Pozdrówka.

PS. Ostatni rozdział nieco poszerzam i dopracowuję, bo swobodnie można go jeszcze poprawić i uczynić bardziej wyrazistym i zaskakującym. Ale, jako że czytelnicy nominowali istniejący już tekst, ewentualnie ostatni rozdział po dopracowaniu zamieszczę w komentarzu.

Cześć!

 

Początek intryguje, zwłaszcza że styl i klimat opowieści bardzo dobrze ze sobą współgrają. Imiona bohaterów sugerują grozę i szybko zaczyna być ta grozę czuć. Wykonanie miodzik, w tekście bez trudu można się zanurzyć. Stosunkowo szybko odkrywasz jednak wszystkie karty, a potem to już tylko jak lepsze staje się wrogiem dobrego. Sam pomysł bardzo mocno przypomina setting z Blad runner/Do androids dream… Dicka i w zasadzie wnosi niewiele nowego, koncentrując się jedynie na perspektywie kolejnych bohaterów. Tutaj trochę ratuje motyw z imionami i problemem przypomnienia sobie ich, dobitnie sugerując, że kolejne generacje jednak wyróżniają się czymś, nie zdając sobie jednocześnie sprawy z faktycznego stanu rzeczy.

Owszem, motyw drzwi jest ciekawie wykorzystany, ale to nadal trochę zbyt mało, zabrakło czegoś nowego, kroku dalej poza ograny temat. Chociaż jak na tekst na konkurs błyskawiczny, to zdecydowanie JEST dobrze. Podsumowując: 2P dla ciebie: Pozdrawiam i Polecam do biblioteki. Klasycznie, ale bardzo porządnie.

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Dzięki za komentarz i ocenę tekstu. Trochę, a nawet mocno, ograniczał mnie pierwszy rozdział (był samodzielną opowieścią konkursową). Chciałem go wykorzystać, a to rodzi konsekwencje narracyjne.

To nie miała być opowieść, odkrywająca coś nowego ze świata cyborgów… To miała być opowieść o ich życiu, jak się okazuje, wcale nie takim prostym.

Opowiadanie nadal mnie korciło, żeby je jednak rozbudować. I tak stało się: poszerzyłem, i to znacznie, ostatni rozdział. James VanCleef już nie jest samotny w swoim pięknym gabinecie… Ktoś go odwiedza, i to jest kilka osób. i wraca motyw z drugiego rozdziału. W tej rozbudowanej do końca wersji tekst wysłałem do pewnego e-zinu. Może się ukaże, a jeżeli tak, to w lipcu. Publikacja jest niewykluczona, ale oczywiście zależy od redakcji. 

Dzięki za nominację.

Pozdrówka.

Ciekawe, ale trochę zjada własny ogon.

 

Pierwsze rozdziały bardzo mi się podobały. Wiadomo, android, który nie wie, że jest androidem, to nic szczególnie nowego, ale opisałeś scenkę na tyle sprawnie i lekko, że czytałem ją z przyjemnością. Potem, kiedy dobry doktor również pożegnał się z tym łez padołem, doceniałem ironię, choć zaczęło mi się wkradać poczucie przegadania – a i ekspozycja mogłaby być podania nieco mniej bezpośrednio.

Kolejny fragment, z udziałem VanCleef mnie znużył. Raz, że to drugi raz to samo, co już przerobiliśmy, dwa, że mamy tu dużo ekspozycji, która niezbyt mnie porwała. Fakt, że bohater niemal bez przerwy napawa się swoja doskonałością również był irytujący – co samo w sobie nie stanowi wady, ale nie wiem, czy celowałeś w takie przerysowanie charakteru. Finałowy twist przewidywalny, ale nie przeszkadzało to zbytnio.

Nie pomaga fakt, że dość często potykałem się na interpunkcji czy dziwnie poskładanych zdaniach.

Podsumowując – w mojej opinii należało skończyć na egzekucji doktora. ;) Początek bardzo porządny, potem wkrada się nieco wody i radość z lektury maleje. Ale ostatecznie i tak oceniam na plus.

Dzięki za komentarz i ocenę tekstu.

Van Cleef po prostu jest pyszny i starałem się to pokazać. Fakt, straszliwie roztkliwia się nad samym sobą, ale ma do tego prawo, bo jest przeświadczony o swojej doskonałości. I chyba taki jest.

Niektórym komentatorem sposób narracji i budowa zdań bardzo się podobały i dali temu wyraz. Ale wszystko zależy od gustu czytelnika.

Moim zdaniem, interpunkcja jest w porządku.

Zakończyłem pracę nad ostatnim rozdziałem, bo nadal go, co prawda już kosmetycznie, poprawiałem. Teraz nie mogę ani go zamieścić w komentarzu, ani tym bardziej zmienić końcowy rozdział tekstu, ale zacytuję jedno zdanie: “Jednakże VanCleef pamiętał, że nikt nigdy nie sprawdzał, czy tak skonstruowane jestestwo przetrwa ulewę trafiających w nie kul, wystrzeliwanych z bliska. “

Ale, tak czy siak, jeżeli już będzie decyzja o publikacji “Białych drzwi” w e-zinie, albo, co wielce możliwe, o nieprzyjęciu opowiadania, wymienię ostatni rozdział na wersję poszerzoną. 

Zupełnie odmienna w tonacji opowieść tutaj → https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/27421

Może ocenisz?

Pozdrówka.

Podobało się: Koncepcja oniryczno-thrillerowo-horrorowa. Motyw tytułowy a także to, co z nim się wiązało. Hołd dla tego kto pytał, o czym śnią androidy. 

Nie podobało się: Klasyczna matrioszka – zdradza w zdradzie w zdradzie – jakkolwiek nie mogę temu odmówić logiki i konsekwencji. 

 

Gratuluję i pozdrawiam!

Dzięki za przeczytanie, komentarz i ocenę tekstu. Cóż, z tymi zdradami tak bywa, zarówno w świecie ludzi, jak i cyborgów oraz w świecie mieszanym, ludzi i cyborgów, jeżeli takowy będzie istniał. Tak było, jest i pewnie nadal będzie.

Zakończyłem już prace nad poszerzeniem ostatniego rozdziału. Przybrał na objętości… Niebawem go pewnie zamieszczę, czyli zastąpią ostatni rozdział tym poszerzonym i naturalnie poinformuję o tej zmianie, jako że decyzja o ewentualnym zamieszczeniu “Białych drzwi” w pewnym e-zinie zapadnie w przyszłym tygodniu. Zobaczymy, co redakcja postanowi… Może decyzja będzie na tak, a może na nie. Ale w e-zinach to ja już się “napublikowałem”…

Pozdrówka.

Porządnie napisane opowiadanie. Akcja logiczna, zapętlona na tyle, by nie psuć czytelnikowi radości z lektury przewidywalnym zakończeniem.

W znacznie poszerzonej wersji ostatniego rozdziału zakończenie takie przewidywalne już chyba nie jest, chociaż oczywiście czytelnik może się go spodziewać. Ale, mimo wszystko, chyba cień niepewności pozostaje…

Myślę, że przy końcu przyszłego tygodnia wkleję tę poszerzoną wersje ostatniej części opowieści. Van Cleef ma niespodziewanych gości… Już pisałem, że powiadomię o zmianie, więc nie ma sensu podawanie zbyt wielu szczegółów.  

Dzięki za ocenę tekstu i komentarz.

Pozdrówka.

PS. No i parę dni temu otrzymałem maila, że “Białe drzwi” ukażą się w tym miesiącu w wielce szacownym e-zinie… Bardzo dobrze. Ciekawe, jakaż będzie ilustracja.

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Bardzo dobrze, że się podobało, dzięki. No i “Białe drzwi” w wersji z mocno poszerzonym ostatnim rozdziałem mają ukazać się w przyszłym tygodniu.

Oto okładka:

 

 

 

Pozdrówka

 

 

“Białe drzwi”, zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią, doczekały się drugiej publikacji… Wczoraj ukazała się “Histeria” nr 51 i tam znalazły się “Białe drzwi” ze znacznie rozbudowanym ostatnim rozdziałem, w którym wprowadziłem nowe wątki. Chyba teraz nie jest on do końca tak oczywisty… 

Tutaj → http://magazynhisteria.pl/czytajpobierz

W związku z tym i tutaj “wymieniłem” ostatni rozdział na ten poszerzony, “histeryczny”. Chętnych zapraszam do lektury. 

“Histeryczna” ilustracja graficznie jest na pewno ciekawa, ale jakoś do mnie, niestety, nie przemawia. Bywa.. Ale to pewnie kwestia gustu.

Pozdrówka.

Zdaje się, że czytałam kiedyś pierwotną wersję. W porównaniu z nią obecna wydaje mi się bardzo przeciągnięta.

Babska logika rządzi!

Sorry, zdaje się, że umknął mojej uwadze komentarz Finkli… Chyba wtedy na portalu było w ogóle sporo komentarzy i tego akurat nie dostrzegłem…

Tak jest, czytałaś pierwotną wersję, a była to “Diagnoza i terapia”. Ale dla “Histerii” ta miniatura nie nadawała się, była za krótka, więc ją rozwinąłem. Efekt? Pozytywny, “Histeria” opublikowała “Białe drzwi”. Tekst nie jest chyba przeciągnięty. Po prostu jest obszerniejszy i wprowadza zupełnie nowego głównego bohatera. Już nie jest nim Moriarty ani ten nieszczęśnik Egg…

Dzięki za przeczytanie komentarz.

Pozdrówka.

Dla mnie ciekawa sprawa: zanim zamieściłem na tym portalu “Białe drzwi”, tekst nieco wcześniej opublikował magazyn grozy “Histeria”. Onegdaj ze zdziwieniem odkryłem, że dwa numery tego magazynu figurują na ich portalu jako “wyróżnione”. Niestety, nie podano, czemu zostały “wyróżnione”. W jednym z tych numerów zamieszczano “Białe drzwi”.

Być może, idzie o ilość pobrań. Chyba tak…

Link → https://www.facebook.com/magazynhisteria/

Pozdrówka.

PS. W końcu robi się iście wiosenna pogoda, ciekawe, na jak długo.

Oto okładka:

Nowa Fantastyka