- Opowiadanie: prosiaczek - Plamka

Plamka

Wrzucam fragment powieści, którą napisałem 3 lata temu. Powieść ma w sumie 413k znaków ze spacjami.

Oceny

Plamka

*** (gorąca kąpiel z butelką ginu w ręku) ***

 

 

Otchłań znajdowała się już niezwykle blisko, lecz Jacek Tubart, do niedawna uznawany za najrozsądniejszego człowieka na Antarktydzie, zdawał sobie sprawę, że zamarznięte piekło ani dziś, ani jutro, ani nigdy więcej nie pozwoli mu zbliżyć się do tajemniczego Obiektu – smolistej kuli hipnotycznie kontrastującej ze śniegiem – i choć ogarnął go z tego powodu niewysłowiony smutek, nie zamierzał tu umierać. W mroźnych bezkresach czyhało bowiem coś, co sączyło każdą kolejną sekundę, którą mężczyzna trwonił na nasłuchiwaniu.

Mocno chwycił linę i wkopując raki w zlodowaciałe ściany szczeliny, w której się schował, rozpoczął nerwową wspinaczkę. Myśl, że nie wiedział, czy to radio, czy też lód trzeszczał pod jego stopami, wybijała serce z rytmu. Gdzieś dudniło. Ilekroć spojrzał w dół, w ciemności dostrzegał trzepotliwy ruch – motyle Rorschacha bawełnianymi skrzydłami łaskotały percepcję. Musiał stąd odfrunąć. Albo przynajmniej się wygramolić. Z trudem się od nich oderwał i zawieszając niewiarę w ocalenie oraz wiarę w omamy wzrokowe, spazmatycznym ruchem, metr po metrze, jak poczwarka parł w stronę pasa migających gwiazd, aż w końcu przebił go głową i ze stęknięciem wydostał się w antarktyczny ambient. Ziemię, niby kobietę wchodzącą w okres połogu, przeszył dreszcz westchnienia.

Jacek legł na śniegu u stóp Terroru. Wdech-wydech-wdech-wydech. Z ust wydostawała się para, która momentalnie stężała, zasłoniła gwiazdy na firmamencie. W otchłani skrzypiał lód, coś pogwizdywało.

Potem nadszedł szum – uwertura wiatru katabatycznego szeptem przeciągnęła się po wyspie.

Jacek nie miał czasu. Musiał jak najszybciej wrócić na stację i powiedzieć reszcie o swojej wyprawie, ostrzec ich przed zbliżaniem się do Otchłani. Pięćdziesiąt metrów, absolutny rekord – pomyślał z żalem wnikającym głęboko w kości. Ostatni raz zerknął na stojący niedaleko skuter – podczas jazdy zabrakło w nim paliwa – po czym wyrwał z ziemi hak, zwinął przez ramię linę, przytroczył ją do pasa, zarzucił plecak i żwawo ruszył przez skostniałą równinę w stronę oddalonej o kilometr Lambdy. Śnieg pod stopami chrzęścił niby dziesiątki deptanych ślimaków.

Kilkukrotnie próbował nawiązać ze stacją kontakt. Za każdym razem odpowiadała tylko natura, jakby była czymś więcej niż mroźną martwotą. A potem wiatr wtoczył się na grzbiet Terroru i z szumem ruszył stokiem w dół. Choć wydawało się to niemożliwe, temperatura spadła jeszcze bardziej. Jacek zatęsknił za minus pięćdziesięcioma stopniami Celsjusza.

W plecaku taszczył narzędzia pomiarowe, którymi zamierzał zbadać Otchłań. Podczas dwóch poprzednich wypraw – nie podjętych tak jak teraz pod wpływem myślenia zaburzonego niczym horyzont sylwetką Terroru – woził je skuterem i nigdy nie zastanawiał się, jak uciążliwe może być noszenie tego o własnych siłach. Z drugiej strony, dzięki nadmiarowym kilogramom mógł skuteczniej opierać się srogiej naturze. Nigdy nie doświadczył wiatru tak mocnego; wzmagał się z każdą minutą.

Doszedł do wniosku, że nie przypomina sobie ani momentu tuż sprzed opuszczenia Lambdy, ani niczego konkretnego z poprzednich dni. Chyba zaszyty we własnym pokoju przygotowywał się psychicznie do samotnej eskapady. Prawdopodobnie miał w dupie zdanie innych. Bona Arnan, zapewne słusznie, napisze raport o jego niepoczytalności. W tej chwili była lodołamaczem kruszącym pewność siebie Jacka; ogarnęło go niewysłowione poczucie winy. Postanowił, że gdy tylko wróci na Lambdę, wszystkim członkom załogi wyperswaduje marzenia o dalszych badaniach – choćby ceną miała być nieosiągalna dotychczas wiedza – a potem pójdzie do pani psycholog na rozmowę i przyrzeknie na własne jaja i nie mniejszy dorobek naukowy, że już nigdy nie zrobi takiego głupstwa.

Czterysta, trzysta metrów – tyle mniej więcej zostało do Lambdy. Dystans zmniejszał się powoli. Temperatura gwałtownie. Mróz kąsał coraz dotkliwiej. Jacek zrzucił z ramion plecak, wiatr mocno popchnął go do przodu, ze zręcznością pająka tkającego sieć poplątał mu nogi. Tubart przewrócił się, poderwał, otrzepał twarz i ruszył szybko, szybciej, i nawet nie zauważył, kiedy zaczął biec truchtem, wyciskając w śniegu coraz głębsze ślady zwątpienia. Dopiero po pewnym czasie zdał sobie sprawę z zorzy polarnej, smagającej niebo zielono-fioletowymi wstęgami, które zdawały się wskazywać drogę do Lambdy.

Dwieście metrów – stacja powoli rosła. Czas pędził szybciej niż Jacek. W kościach trzeszczał lód. Choć nic na to nie wskazywało, czuł, że coś go obserwuje. Wydawało mu się, że radio do niego mówi, ale przecież to niemożliwe – pomyślał z rozbawieniem, zostawiając w śniegu linę (sądził, że więcej się nie przyda, chyba że do parzenia herbaty, ale do tego i tak mieli na stacji specjalne sznurki) – bo radio to jedynie kawałek plastiku, więc nie potrafi rozmawiać.

Sto, pięćdziesiąt metrów – teoretycznie, gdyż Lambda nie urosła. Jacek zaczął się zastanawiać, czy skoro czas jest względny, to czy, na podobnej zasadzie, również odległość, w istocie ta sama, przez jednego człowieka (zakładając, że obydwaj są zdrowi psychicznie) może być postrzegana zupełnie inaczej niż przez drugiego. Wątpił w to tak samo, jak w podejrzenie, że wiatr świadomie wygrywał na jego kościach mroźne melodie.

Zorientował się, że kierowany nieprzerwanym podmuchem niby marionetka przez antarktycznego Boga, idzie do stacji po najszerszym możliwym łuku. W ten sposób w najlepszym wypadku kilkukrotnie wydłużyłby sobie wędrówkę. W najgorszym zwiałoby go z Lambdowskiej orbity i pofrunąłby nie wiadomo jak daleko, może nawet aż do Morza Rossa, dlatego wyrównał kurs i po chwili z ulgą spostrzegł, że stacja znów zaczyna rosnąć. Sytuacja wraca do normy, pomyślał, skupiając się na wędrówce. Niedługo będzie po wszystkim. Radio odezwało się głosami kolegów i koleżanek (Jacek, gdzie jesteś? Dlaczego nie odpowiadasz? – pytali), więc odpiął je (Jacek? Z profesorem Boomfieldem dzieje się coś dziwnego) i cisnął w dal; smutne tony zawibrowały, połknął je szum.

Ile? Czterdzieści metrów? Za postrzępioną kurtyną śniegu migotały światła Lambdy. Spuchły, rozmazały się jak podlatujące do głowy świetliki. W przypływie nadziei Jacek zapragnął zajrzeć im do wnętrzności, doświadczyć ciepła oraz bezpieczeństwa stacji, dostrzec w nich poruszające się sylwetki tak bardzo, że zdjął gogle i wierzchem dłoni przetarł oczy. Zesztywniała zimnem, chropowata rękawica rozorała powiekę. Zamrugał, przetarł twarz raz jeszcze, raniąc czoło. Moment później świat zastygł w czerwieni, wypalił się mrozem na siatkówce. Przestraszony, zdjął rękawice i zaczął dotykać się po skamieniałej twarzy, szukać palcami jakiegoś bardziej czułego miejsca, jakby miało ono stanowić punkt zaczepienia dla kruszącej się podświadomości. W pogoni za mentalnym bezpieczeństwem, zsunął z nosa i ust termiczną maskę; powietrze gwałtem wdarło się do nosa, oszroniło gardło i płuca, i chciało iść głębiej, lecz Jacek, powodowany krą instynktu przetrwania, ponownie je zasłonił.

Wbrew rosnącej dezorientacji pojął, że aby dostać się do Lambdy, będzie musiał ostro skręcić w lewo. Póki co szedł prosto w kierunku kajut załogi, cudownie porozpalanych, kuszących jak gorąca kąpiel z butelką ginu w ręku po całym dniu przeładowywania kontenerów na mrozie, tych cholernych kajut, do których nie dało się dostać z zewnątrz – pozamykanych nie mniej szczelnie niż puszki konserwowe i chyba tak samo śmierdzących w środku. Jacek nigdy nie chciał udusić się we własnym sosie, więc, pomyślał, to nawet dobrze, iż na pewien czas opuścił stację. Mimo to…

Mimo to…

W okrągłym okienku zobaczył ruch. Wydawało mu się, że to pokój Bony – pewnie szykowała się do snu i była zbyt zmęczona, żeby zarejestrować jego machanie ręką. Nie wytrzymał. Zdjął maskę i zaczął wołać o pomoc, ale wiatr zgasił słowa niczym przeciąg wątły płomień świeczki, wcisnął je z powrotem w usta, do płuc, do mózgu, gdzie rezonowały i rozpadały się na pierwociny nadchodzących sensów, i właśnie w tym momencie – umierając – Jacek zrozumiał, że cofanie się do początków jest jak odkrywanie prawdziwej rzeczywistości.

Kiedy nogi w kolanach zgięły się niby skorodowane zawiasy, a oszronione powieki mosiężnie zatrzepotały, Jacek zarejestrował świat i własne myśli ostatni raz. Poczuł się jak impresja pragnień oraz lęków, która – stracił równowagę i wyrżnął głową o wystający kawałek ziemi – runęła parę metrów przed stacją, wybuchła miriadami kawałków i porwana wiatrem obsypała Lambdę. W jej wnętrzu światła zamigotały jak podczas awarii generatora prądu – gwałtownie, nierytmicznie, na parę długich minut redukując świat mieszkańców do katatonicznego strachu.

 

 

*** (prawdziwy, żywy, turpistycznie wyłuszczany krótkimi pulsami światła) ***

 

 

Chociaż znajdowali się na lądzie, miejsce odpoczynku połączone z kuchnią określali mianem mesy. Słowo to naturalnie kojarzyło się ze statkiem, a że w głębi serc nie chcieli tu być, sądzili, że samym nazewnictwem sprawią, iż dopłyną do domów.

Mick Mayer nigdy nie chciał opuścić Antarktydy. Z pewnych względów nie wyobrażał sobie życia w innym miejscu. Teraz w umyśle zaskrzyła mu dziwna myśl. Może omamy, których ostatnio doświadczał, były efektem Terroru, dociążającego krajobraz za panoramiczną ścianą mesy. A może powoli tracił zmysły? Miewał takie momenty, że nie chciał już wierzyć ani w wulkan, ani w stację badawczą, ani w istnienie zamieszkujących ją ludzi. Tak byłoby łatwiej, lżej – gdyby wszystko przestało istnieć. Prawda?

Skrzywił się i z trudem przekleił spojrzenie z Terroru na siedzącego naprzeciwko niego profesora Algernona Boomfielda. Emerytowany filozof i psychoterapeuta wzbudzał powszechne zaufanie. Czasami politowanie. Niektórzy się śmiali, że cierpi za innych. Starzec, którego twarz w chwilach, gdy profesor wcześniej przez dłuższy czas się nie odzywał – na przykład po nocy, kiedy wstawał i, jeszcze w szarych piżamach, siedział w mesie z kubkiem lury w dłoniach – więc wtedy twarz jego miała w sobie miękką głupkowatość, ale wystarczyło, że powiedział choć jedno słowo, a rysy mu bystrzały, i tak fizys człowieka niezbyt mądrego natychmiast zmieniała się w oblicze mędrca. Całymi dniami chodził korytarzami Lambdy, zdawało się, bezcelowo, albo przesiadywał we własnym pokoju, skąd czasem było słychać, jak do siebie mówi. Rano w mesie, przez godzinę-dwie wypijając kilka kubków ciemnego nektaru, bez przerwy rozciągał ciało, które strzykało i chrupotało. Mick zastanawiał się, czy to dlatego profesora męczyły tiki nerwowe.

Teraz stary naukowiec przyjął w karminowym fotelu niewygodną pozycję, na sugestię Mayera zaś, aby usiąść inaczej, tylko krucho się uśmiechnął. Poza tym szczegółem, na pierwszy rzut oka, wszystko wyglądało normalnie. Chory profesor w grubym granatowym swetrze, długi stół, na nim dwa kubki z parującą herbatą, dokumenty, z którymi, według Boomfielda, Mick koniecznie powinien się zapoznać, puszczone w ruch wahadło Newtona, wybijające rytm lepiej niż elektroniczny zegar na suficie. Kawałek dalej, w kuchni, niepozmywane naczynia, zakurzona wyciskarka do owoców (pomimo przedłużonej przydatności jabłka i banany zaczęły gnić), ekspres do kawy z porozsypywanymi wokół ziarnami – indyjska woń mieszała się z zapachem ciał i perfum, i oddechów pozostawionych przez porannych bywalców mesy – a obok uchylone drzwi do spiżarni, gdzie trzymali zapasy, które miały odżywiać skomplikowany organizm Lambdy przez najbliższe pół roku.

– Nie pijesz? – Mayer przeciął ciszę nierozgrzanym głosem.

– Żebym się poparzył? – zapytał retorycznie Boomfield, momentalnie inteligentniejąc.

Mick z niepokojem zerknął na jego drżące dłonie. Coraz z nim gorzej, pomyślał smutno.

– Rano działo się coś dziwnego – rzekł profesor. – Coś niepokojącego.

Więc zauważył problemy ze światłem, pomyślał Mayer. Bystrość umysłu go nie opuszcza. Może nie jest tak źle?

– Powinieneś sprawdzić generator – pouczył go Algernon.

– Wiem, że powinienem.

– Ale tego nie zrobisz.

Mayer uśmiechnął się gorzko.

– Nic takiego nie powiedziałem.

– Zasugerowałeś. Zresztą, czy Jacek nie mógłby–

– Nie mam z nim kontaktu.

– Nadal?

– Nadal.

Profesor zasępił się, podrapał po siwej brodzie, gęstej jak szron pokrywający dolną część okna widokowego. Westchnął, nieznacznie zagłębiając się w fotelu.

Znowu się zaczynało. Co pewien czas chude ciało Boomfielda wchodziło z meblem w jakąś niezrozumiałą dla percepcji Micka grę. W perwersyjnie anarchistyczny romans, nadający się prędzej na malarskie płótno niż na przyziemną fakturę rzeczywistości.

– Wszystko w porządku? – zapytał starzec, któremu zaczęła podrygiwać głowa.

Coś się zmieniło. Jakby kontury Algernona straciły na wyrazistości i profesor zaczął się wtapiać w fotel. Przypominał na nim arras zawieszony na czerwonej ścianie.

– Wszystko w porządku? – dopytywał Bloomfield, uważnie lustrując Micka.

To musi być problem z głębią widzenia, pomyślał z lękiem Mayer. A jeśli to omamy? Może powinienem poradzić się Bony…

– Przeprowadziłeś kilka sporych napraw stacji – ciągnął szarpany coraz okrutniejszymi tikami Algernon. – Słyszałem, że… Jeśli musisz się przespać, nie będę cię trzymał. Może przedwcześnie dopadł cię ten cholerny syndrom.

Mick przetarł oczy. Pod koniec zimy, w sierpniu, w związku z ogromnymi mrozami oraz długim okresem bez naturalnego światła, u ludzi zamieszkujących Antarktydę pojawiał się zespół niedoboru trijodotyroniny. Zmęczenie, obniżony nastrój, senność. W ich życia już wkroczył, w zabłoconych butach, nonszalancko, niczym niezapowiedziana persona non grata.

– Mick? – niepokoił się Algernon. – Chodź, odprowadzę cię do pokoju.

Ale obraz już powoli nabierał ostrości, perspektywa wróciła do normy i Boomfield jak gdyby wypłynął z fotela.

– Przepraszam – powiedział zakłopotany Mayer, starając się zogniskować spojrzenie na Algernonie. Odetchnął, powoli, ostrożnie, jakby obawiając się, że samą swą zbyt intensywną obecnością może sprowokować nawrót dziwnych obrazów. – Już dobrze. Dobrze.

Grynszpanowe ściany w milczeniu ich obserwowały. Profesor otworzył usta, zawahał się. Wreszcie rzekł:

– Diana powiedziała mi, że mamrotałeś do siebie, kiedy pracowałeś w maszynowni. Znowu coś się stało? – chrząknął. – Powiedz. Śmiało. Wiesz, że chcę ci pomóc. Widziałeś coś?

Mick z ulgą dostrzegł, że objawy profesora ustąpiły. Wsunął dłoń do kieszeni, wymacał broszkę Diany Moss, którą znalazł wystającą spomiędzy płożących się roślin w ogrodzie botanicznym. Muszę jej to oddać. Kiedy ostatnio ją widziałem? Dużo wcześniej niż Jacka.

– Nie – powiedział profesorowi. – Niczego nie widziałem.

– Więc dlaczego–

– Z nerwów – uciął i zaczął kompulsywnie skubać skórę przy skroni. – Bałem się, że to znowu się powtórzy.

Zapadło długie milczenie. Przeważnie szum stacji był zaledwie tłem dla reszty, teraz jednak na parę długich sekund przybrał pierwszoplanową rolę – jakby nałożył się nań szept wiatru katabatycznego. Mick wiedział, że profesor się o niego martwi. I wcale mu to nie pomagało. Nie chciał dokładać utrapień człowiekowi, do którego przywiązany był jak do ojca.

– Rozumiem – powiedział Boomfield, obserwując spiętą twarz Micka.

Stęknął, częściowo ogarnął rozsypane ciało i przysunął mu dokumenty.

– I zwłaszcza dlatego powinieneś przejrzeć najnowsze ustalenia.

– Co to? – zapytał Mick, walcząc z rozkojarzeniem.

Boomfield wciąż dotykał opuszkami palców kartek, jakby nie chciał się z nimi rozstawać.

– Przecież wiesz, że nie mogę powiedzieć – zirytował się. – Coś mi w tym przeszkadza. Za każdym razem, jak próbuję, paraliżuje mnie choroba. Dlatego postanowiłem te rzeczy spisać. Bałem się, że i palce odmówią mi posłuszeństwa. – Postukał nimi nerwowo. – Albo że papier tego nie przyjmie.

Mick sądził, że Boomfield robi sobie z niego żarty. Albo obawia się podsłuchu. Ale przecież Algernon znany był z braku poczucia humoru, a na Lambdzie nikt nie miał powodu, aby kogokolwiek z reszty załogi o cokolwiek podejrzewać.

– Chodzi o to, że struktura rzeczywistości… – spróbował wyjaśnić Boomfield. – Struktura… – Skrzywił się, uderzył pięścią w udo. – Coś mnie blokuje. Nie wiem, czy nie potrafię znaleźć odpowiednich słów, czy co. W każdym razie powinieneś na to zerknąć. Choćby z szacunku. To efekt pracy ludzi, których już nie ma na Lambdzie.

A więc przeterminowanych, pomyślał Mick, kręcąc ze zmęczeniem głową.

– Byłeś u Bony? – zapytał profesora ze współczuciem i zrezygnowaniem.

Pomimo tytułu oraz doświadczenia Algernon wszystkich traktował na równi ze sobą, jednak tym razem w oczach Boomfielda błysnął protekcjonalizm.

– Powiedziała, żebym zredukował kofeinę – sarknął.

Na samą myśl o Bonie Arnan Mick poczuł suchość w ustach. Chciał dopytać Algernona o szczegóły wizyty, dowiedzieć się, jak starzec poradził sobie z tą niszczącą marzenia syreną, lecz profesor go ponaglił:

– No, przejrzyj to!

Mick głęboko westchnął. Powoli zaczynał mieć wszystkiego dość – profesora i jego rzekomych odkryć, których Boomfield nie potrafił racjonalnie przedstawić, zasłaniając się urojeniami owładnięcia. Własnych omamów oraz indolencji lekarza – Renard nie był w stanie mu pomóc, co chwilę zmieniał diagnozy i żonglował dawkami leków, na domiar złego stosował nieznane nikomu zamienniki, przez co Mick w pewnej chwili całkowicie stracił do niego zaufanie i od tamtej pory sam próbował radzić sobie z trudnościami. Ulegającej coraz częstszym awariom Lambdy, w związku z czym musieli przełożyć na bliżej nieokreślony termin kolejne wyprawy do Otchłani. Wreszcie, choć do tej pory nawet jej nie widział, miał dość psycholog Bony Arnan, która dołączyła do stacji niedawno, a mimo to sądziła, że pozjadała wszystkie rozumy – tak powiedział mu Jacek – a co najgorsze, nalegała, aby Mick odwiedził ją w gabinecie, zupełnie jakby nie miał innych, ważniejszych obowiązków na głowie.

Westchnął, wyciągnął rękę, ale zaraz gwałtownie ją cofnął.

Profesorem szarpnął potężny tik. Jego ramię zatoczyło łuk do tyłu, łokieć zahaczył o kubek, herbata rozlała się na stole, wsiąkła w dokumenty. Algernon, przerażony i wściekły, chwycił je w rozpaczliwym geście; kartki porozrywały się w drżących dłoniach. Mick stracił ostrość widzenia. Stukot Wahadła Newtona wzmógł się. Pyk-pyk-pyk przeszło w dudnienie narzucające takt spłoszonemu sercu. Kontury profesora i papieru zatarły się, zniknęła granica między nimi a herbatą parującą ze stołu. Przypominało to obraz widziany przez okulary, na które pada deszcz. Mayer skrzywił się i opuścił pokój w momencie, kiedy usłyszał "Ale ze mnie niezdara! Czekaj! Mam kopię. Przyniosę ci ją do pokoju!".

Wyszedł na korytarz i nieufnie się rozejrzał. Przetarł czerwone oczy. Algernon miał rację – Mayer powinien sprawdzić generatory, bo jeśli padnie prąd, wszyscy zginą w ciągu paru tygodni. Z drugiej strony, Mick poprzedniej nocy słabo spał i teraz odczuwał znaczny spadek koncentracji. Zakładał, że głównie przez to nasiliły się omamy wzrokowe. W takim stanie nie będzie z niego pożytku. Nie bez znaczenia pozostawał fakt, że sterownię, na jego prośbę, sprawdził Victor Serin, który co prawda specjalizował się w łączności satelitarnej, konserwacji i naprawach poszycia (oraz w dziwnych komentarzach na temat kobiet), lecz gdyby z generatorami faktycznie działo się coś złego, zwłaszcza w sensie mechanicznym, z pewnością dostrzegłby problem. Poza tym, do cholery, istnieli przecież techniczni! Tak, krótka drzemka nie zaszkodzi, a nawet jeśli się nie obudzi na czas, miał to w tym momencie niemalże równie głęboko jak wizytę u przemądrzałej Bony Arnan.

Drzwi do swojego pokoju ledwie przymknął. Wyłączył radio, zasłonił okienko, nastawił budzik na pół godziny i w ubraniach legł na twardym materacu.

Ledwo zamknął oczy, przyśniło mu się, że pędzi autostradą samochodem. Było bardzo późno i na drodze nie widział innego kierowcy. W lewą szybę dął silny wiatr. Nocne światła latarni smagały kabinę. Na horyzoncie nawarstwiły się gęste chmury. Musiały poruszać się tysiące kilometrów na godzinę, bo zbliżały się do Micka niezwykle szybko. Z początku przypominały czarne kłęby dymu, chwilę później, jakby od spodu podświetlone latarniami, stały się wyraźniejsze i ujrzał w nich tytaniczną sylwetkę, która zmorfowała we władcze oblicze kogoś, kogo Mayer powinien był znać. Wypukłe czoło emanowało mądrością, linia policzki-żuchwa-broda sugerowały nie znoszącą sprzeciwu stanowczość, znajdującą ujście w ukształtowanych do wypowiadania rozkazów cienkich jak żyletka ustach, i w gadzich, przenikliwych oczach, których powieki opadły i uniosły się razem z powiekami Micka – nachylał się nad nim Serin, prawdziwy, żywy, turpistycznie wyłuszczany krótkimi pulsami światła z korytarza; serce Lambdy w interwałach szaleństwa gubiło rytm.

– Wstawaj – zażądał Victor Serin. – Niedługo będziemy musieli chodzić z latarkami. W sterowni dzieje się coś dziwnego.

Krztusząc się śliną, Mick zwlókł ciało z łóżka, wziął torbę z narzędziami i bez słowa wyszedł za Victorem na korytarz.

– Szukała cię – poinformował go Serin.

Odchrząknął. Mruknął, że wie. Nie może mnie znaleźć, ani dziś, ani juro, ani nigdy, pomyślał, inaczej dowie się o przewidzeniach i odeśle mnie ze stacji. Do czego miałbym wrócić? Do nudnych badań? Do spędzania wieczorów na grobie żony?

– Szukała?

Victor uśmiechnął się nieznacznie, uśmiechem kontrolującym sytuację perfekcyjnie jak batuta dyrygenta orkiestrę.

– Przecież wiesz. Nasza mała mądrala. Mało kto darzy ją sympatią. A przecież ledwie przypłynęła. Wczoraj techniczny Alex udał się do Bony w doskonałym nastroju, a wyszedł zły, przerażony i zakłopotany, jakby dowiedział się co najmniej, że ma raka mózgu. Niewiele osób lubi naszą panią psycholog. – Zamyślił się. – Jednak to nadal niezła sztuka. Próbowałem ją wziąć pod włos, kiedy robiła mi testy okresowe. Na razie twardo trzyma granic, ale prędzej czy później się złamie.

– Diana ci się znudziła? – sprowokował go.

– Śmiertelnie.

– Ta otwartość kiedyś cię zdradzi – powiedział Mick, lekko zaniepokojony słowami kolegi.

– Prędzej zabije nas stacja.

Mick nie przepadał za Victorem, zwłaszcza wtedy, gdy nie mógł się z nim nie zgodzić, dlatego poczuł irytację. Stłumiło ją znużenie, rozrzedzające się powoli niby poranna mgła.

– Jeśli będziemy o nią dbać, nie stanie się nic złego – wymamrotał. – Dobrze o tym wiesz.

Tym razem Victor musiał przyznać mu rację.

– Ale prawdziwy problem stanowi Otchłań – ciągnął Mayer. I dodał ciszej, ze stanowczością: – Dlatego kiedy tylko sytuacja się unormuje, wyruszymy w podróż. I do niej dotrzemy.

– Norma. – Victor zaśmiał się krótko. – Nie znam pojęcia bardziej złudnego. To jak wierzyć w Świętego Mikołaja. A nawet dużo gorzej, bo dziecięca fantazja umagicznia świat, podczas gdy wiara w normalność jest zakamuflowanym narzędziem do ciemiężenia jednostek wychodzących poza nawias miernoty.

Mick czasem zazdrościł Victorowi lekkości, z jaką ten ubiera myśli w słowa.

Światło przestało migać. Zeszli schodami dwa piętra niżej i ruszyli kolejnym korytarzem, węższym, więc szli jeden za drugim, matowoszarym, między ciągnącymi się wzdłuż rurami, zaworami, pętami kabli, skrzynkami wystającymi ze ścian i z sufitu, przez gryzący nozdrza metaliczny zapach, w kierunku elektronicznego bzyczenia, które z każdym krokiem puchło w uszach. Mickowi coś przelało się w jelitach. Momentami robiło się tak ciasno, że musieli iść bokiem, bo inaczej by się nie zmieścili. W najbardziej klaustrofobicznych punktach Mayer obawiał się, że utkną na zawsze, jak pokarm w przykurczonych trzewiach, spowodują ich niedrożność i razem z nimi zgniją, krętą ścieżką szerząc martwicę aż do serca, które zwiędnie niczym balonik po spuszczeniu powietrza, nieodwołalnie odcinając tlen oraz, w depresyjnie beznamiętnej konsekwencji, przepływ prądu. Zanim jednak do tego dojdzie, zmieni się konfiguracja wyjściowa impulsów stacji, a razem z nią (jakby stanowiły jeden złożony organizm) ludzka percepcja. Myśl tę, z pozoru szaloną, być może nawet świadczącą o zaburzeniach psychicznych, Mick, nie do końca wiedząc dlaczego, odebrał jako zupełnie normalną, ponieważ od pewnego czasu podświadomie rozumiał, iż w nieuchwytnym sensie Lambda jest niedoskonałym odzwierciedleniem procesów umysłowych członków stacji. Jakby ich odbiciem w prastarym, zaśniedziałym lustrze, którego płaszczyzna uwypukliła się i pękła na kształt rybackiej sieci, rozszczepiając świat(ło) z bezwzględnością fasetkowego oka muchy. W tym kontekście Mick uważał, że idea ta symbolizowała mechanizm obronny, nieprecyzyjny, ułomny, ale mimo wszystko stanowiący jedną z warstw mentalnych obwarowań. Dbając o stację, dbają także o siebie. Ja równa się Ona; Stacja. Lambda.

– Nie mogłeś zabrać Freemana? – zapytał z nagłym zdenerwowaniem Victora. Mówił krótkimi zdaniami, bo inaczej musiałby brać głębszy wdech, co, jak sądził, wiązało się z ryzykiem utknięcia w korytarzu. – On również zna się na tych sprawach. Zaoszczędzilibyśmy trochę czasu. Ja się, do diabła, nie rozdwoję. Chociaż, kurwa, i tak jestem rozstrojony.

– Daj spokój.

– Parę minut zwłoki może przynieść więcej zwłok – powiedział Mick.

Victor wyszczerzył zęby; mignęły wampirze kły.

– Żartowniś. Freeman przecież zachorował. Nadal ma wysoką gorączkę. Myślałem o Jacku, ale nikt nie może go złapać. Ani na stacji, ani na radiu.

– A techniczni?

– Są zapracowani.

Mick ledwo powstrzymał westchnienie. Czasami żałował, że podpisując kontrakt, nie zdecydował się na pracę sezonową. Podczas lata na Lambdzie przebywało blisko sto osób, zimą zaledwie kilkanaście, i choć w tym okresie było mniej zadań do wykonania, Mayer za każdym razem miał wrażenie, że łaskawie dostaje nieoficjalnie dodatkowy etat.

Zrobiło się węziej, jeszcze nieregularniej – korytarz biegł teraz jak linia, którą próbował wyznaczyć naćpany architekt – zrobiło się też zdecydowanie duszniej, jakby zagłębiali się w dżunglę.

– A jak nasza skorupka? – zapytał Mick, uważając na kable plączące się pod nogami, zwisające nad głowami jak wężowe pędy.

– Ogólnie całkiem dobrze. Dziś nie wychodziłem. Temperatura gwałtownie spadła. Wiatr katabatyczny.

– Niech go szlag.

– Właśnie. – Stęknął Serin, ocierając się żebrami o coś wystającego. – Cóż. Noc polarna. Nigdy nas. Nie rozpieszczała. A tak w ogóle. Mogliśmy pójść inaczej. Naokoło.

– Tak będzie szybciej.

– I od dupy strony. A wiesz. Że dzięki tej ciasnocie. Kajuty na dole. Są szersze. O czterdzieści centymetrów?

Mick zamrugał, otworzył usta, zamknął. Postanowił nie komentować absurdalnego pomysłu kolegi.

– A przynajmniej. Wmówili to. Mającym tu pracować. Technicznym.

Mick wyobraził sobie, że gdyby dwóch pracowników trafiło na siebie w połowie korytarza, i obydwaj chcieliby iść w przeciwnych kierunkach, to jeden musiałby cofnąć się kilkadziesiąt metrów, bo w tym miejscu nie mogliby się ominąć. Wyobrażał sobie ich wzajemną niechęć, gniew, pogardę, kiedy tylko się spotykali i ścierali spojrzenia (może dlatego panowała tu wyższa temperatura?) w walce o ustąpienie jeden drugiemu, a potem, po dyżurach, siedzieli w swoich pokojach i napawali się dodatkową, odjętą tunelowi przestrzenią. Rzadko to się zdarzało, nawet w sezonie letnim, bo poza technicznymi raczej nikt się tutaj nie zapuszczał.

– Uwierzysz?

Mick powiedział, że nie, po czym w wejściu do sterowni minął Victora, zatrzymał się i otaksował spojrzeniem ginące w półcieniach ściany serca Lambdy. Głęboko odetchnął. Akustyka sterowni wypłaszczała dźwięki. W ciemnościach mrugały lampki. Mayer poprawił torbę na ramieniu i zamknął oczy, zanurzając się w surowej melodii pomieszczenia.

– Jesteś tu względnie nowy – ciągnął Victor. – Kiedy przypłynąłeś? Pięć lat temu? Chyba coś koło tego. Nic dziwnego, że wielu rzeczy nie wiesz. Tej przeklętej stacji człowiek uczy się całe życie. Tak czy inaczej, architekci dali ciała nie tylko z tym korytarzem. Budując Lambdę, popełnili tyle drobnych konstrukcyjnych błędów, że powinni się przebranżowić na najstarszy zawód świata.

Niejednolity szum w pomieszczeniu działał na Micka uspokajająco. Wyjął z torby czytnik i podłączył go do głównego interfejsu. Zamierzał sprawdzić wszystkie napięcia, spadki… Wiedząc, że zajmie to dłuższą chwilę, zostawił interfejs i zajął się oceną manualnych ustawień komputerów. Znużenie całkowicie ustąpiło; w innych okolicznościach, mając przy sobie Serina, znowu poczułby świerzbiącą język irytację, lecz sterownia zaabsorbowała go w takim stopniu, że Mayer zapomniał o bożym świecie. W tym czasie Victor wyjął i zapalił papierosa, włączył latarkę i w leniwym pośpiechu zaczął krążyć po sterowni, szukając mechanicznych uszkodzeń.

– Sądzisz, że niedługo wyruszymy na kolejną wyprawę? – zapytał.

– Może – mruknął Mick, skupiony na pracy.

Victor Serin zanucił pod nosem jakąś wesołą melodię.

– Uważam, że po tym, co wydarzyło się podczas ostatniego razu, nie powinniśmy wyruszać tak liczną gromadą – ocenił. – Inaczej znowu rozsypiemy się jak notatki Algernona na usmarowanym kawą stole.

Mayer zacisnął zęby.

– Poeta z ciebie – stwierdził.

Victor zrobił minę wyrażającą oczywistość.

– Proza życia nie daje mi wyboru.

– Zacznij pisać wiersze.

– O tobie?

– O tym co widzisz, stojąc przed lustrem.

Chwilę później Serin w korytarzu dostrzegł przygarbioną sylwetkę na wózku inwalidzkim. Powiedział Mickowi, że odwiedził ich dawny techniczny Barry Bees, po czym zamachał do niego. Postać ani drgnęła, więc Victor, mnąc pod językiem obelgi, ruszył w stronę tunelu. Techniczny nerwowo pogładził sparaliżowane nogi, odwrócił się i – zwinnie jak wpływająca w szczelinę głębinowa ryba – momentalnie zanurzył się w poszarpanych cieniach.

– Przyprowadź go. – polecił Mick, oglądając się za Victorem.

Serin krzyknął na Barrego, raz, drugi, aż Lambda, gdy z włączoną latarką wkroczył w ciemność, wytłumiła jego głos; ostatni dźwięk przypominał czknięcie.

Coś się zmieniło. Niebieskie światło sterowni leciutko zapulsowało, niby ciągnięte smużystą nicią papierosowego dymu rozpruło się i zmarszczkami opadło z sufitu na grzbiety komputerów. Mick potrząsnął głową, zerknął w kierunku korytarza.

Po nitce do kłębka, a potem od kłębka po nitce, pomyślał, podchodząc do czytnika. Z nieznanego sobie powodu był pewny, że źródłem problemów okaże się pokój Bony – który, podobnie jak reszta załogi powodowany nieuzasadnioną podejrzliwością, Mick starał się omijać szerokim łukiem. Pokój położony na półpiętrze gdzieś w połowie drogi między sterownią na dole a mesą na górze, legowisko czarownicy bezdusznie tkającej losy ofiar na podstawie kilku rozmów i paru kwestionariuszy, stygmatyzującej psychikę testami niby krowi zad rozżarzonym prętem. Pokój kobiety, o której poza tym, że się boi, nic nie wiedział na pewno – dlatego osłupiał, na cichutko pikającym czytniku widząc symbol pokoju numer 447.

Koniec

Komentarze

Czterysta trzynaście tysięcy znaków to daleko w tyle za Cixinem Liu. (Na marginesie – “Koniec Śmierci” mam, ale nawet jednej strony nie przeczytałem. Obawiam się, że nie zrobię tego przez najbliższe siedemnaście lat. Pan Liu zawdzięcza to sobie. Zrobić z ludzi takich idiotów, jakimi zrobił ich na powitanie statku Obcych, trzeba nie tylko umieć, trzeba jeszcze chcieć. A wystarczyłoby jedno zdanie – że stratedzy wymarli bezpotomnie…)

Jak przeważnie z Twoimi tekstami, czyta się to powoli i nie bez zacięć. Sugestywny jesteś w tych opisach halucynacji, że tak je skrótowo określę. Wywołuje to ciekawość, czy umiałbyś równie interesująco napisać o ludziach, nie cierpiących na żadne aberracje percepcji.

Nie wiem ---i chyba nieprędko, jeśli w ogóle się dowiem – dlaczego ten fragment skojarzył mi się z “Arsenałem”.

Pozdrawiam – Adam

A dlaczego nie całość?

Przynoszę radość :)

Adamie, miło Cię widzieć. 

 

Cixina czytałem, nie jest to mój ulubiony cykl (bo tylko cykl znam), ale doceniam za niezwykłą wyobraźnię.

 

Jeśli chodzi o ludzi nie cierpiących na aberracje percepcji, to chyba moja “Gnijąca pękowina” taka jest, którą wrzuciłem na portal jakiś czas temu. Bohaterowie mają problemy osobowościowe i afektywne, ale to jest coś, co dotyka niemal nas wszystkich, w mniejszym lub większym stopniu. Natomiasy tam ich deficyty zazębiają się, co tworzy bardzo trudną i niejednoznaczną relację.

 

A jak tam Twoje ponapoczynane powieści i inne teksty?

 

Anet, nie wiem, czy ktoś by przeczytał, jeśli bym wrzucił całość. Postanowiłem wrzucać fragmentami. Ale, jeśli byś chciała, mogę przesłać Ci całość.

Ja wolę całość. Nie dowierzam, że autor naprawdę napisał całe opowiadanie i mi je pokaże ;)

Przynoszę radość :)

Miło mi, że Tobie miło, Imienniku.

Pozaczynane pozostają w stanie niedokończenia. Ostatnimi czasy nie miałem ochoty, siły ani czasu na cokolwiek, bo musiałem pospiesznie zawrzeć bliską znajomość z panami kardiochirurgami, a potem jak to po takich “przyjemnościach” wrzuciłem na całkowity luz. Ot, cała tajemnica…

Na szczęście pomału mi przechodzi przejęcie się tym wszystkim.

Co do wyobraźni pana Cixina zgadzam się z Tobą, że jest świetna. Oceniam na podstawie lektury tylko dwóch tomów jego trylogii, rzecz jasna. Zarysowane przyszłościowe technologie wydają mi się prawdopodobnymi kontynuacjami obecnych trendów do tego stopnia, że akceptuję obrazy przyszłości bez wielkiego marudzenia. jednakże problemem (dla mnie przynajmniej) pozostają kwestie nietechniczne. Dlaczego autor skupia się na Chinach, jeszcze rozumiem, dlaczego ludzkość jako całość praktycznie przestaje się przejmować istnieniem obcej cywilizacji, kontaktem z nią i zbliżającą się flotą inwazyjną też pojmuję, ale brakuje mi bliższej prezentacji elit. Co myślą, jakie zajmują stanowiska wobec dającej się przewidzieć przyszłości – wszak bezpośredni kontakt musi nieść ze sobą zagrożenia, styk z obca kulturą i technologią to nie zabawa w piaskownicy. No i, jak pisałem przedtem, sprawdziło się moje złowróżbne przewidywanie. Najpierw jeden, słownie jeden superpocisk zniszczył praktycznie całą flotę Ziemi, potem, jakby mało tego było, jedna z dwóch ocalałych jednostek atakuje konkurenta. Bo zasoby nie są nieskończone… Może przesadzam, ale dla mnie to idiotyzm. Dwie ekipy to nie jedna, to więcej zasobów ludzkich, więcej możliwości technicznych, militarnych, poznawczych. Rozejm chociaż, jak nie sojusz! Ale nie, bo to konkurenci, zagarną zasoby… Jakie, pytam. Te jeszcze nie pozyskane? Nawet nie odkryte?

Dlatego “Koniec śmierci” stoi na półce nietknięty. 

Pozdrawiam – Adam

Adamie, przykro mi to słyszeć. Mam nadzieję, że idzie ku lepszemu. Mnie Cixin zachwycił konceptami, natomiast nie bardzo podobała mi się część psychologiczna – naszkicowanie postaci. Na sprawy “sojuszowe” chyba tak bardzo nie zwróciłem uwagi.

 

Anet, jeśli chcesz, mogę przesłać Ci całość prywatnie. To jest właściwie powieść. ;-)

No toż tego się domagam (tylko za subtelnie widocznie) ;)

Przynoszę radość :)

Anet, och, gamoń ze mnie. Roztargniony jak zawsze…

;)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka