Tyrka na trzy etaty
– Cholernie mi głupio, że to ty płacisz, Julia.
– No co ty, nie przejmuj się tym w ogóle. – Na jej twarzy pojawia się uśmiech, jakby przełknęła kęs pysznej kremówki. Po chwili pyta poważnie: – Chyba nie chcesz powiedzieć, że to facet powinien płacić?
Chuda Julka, dziewiętnastoletnia alternatywka z mocnym makijażem i włosami koloru wody na Costa Brava. Ubrana w kurtkę z czarnego dżinsu i sięgającą ponad pępek koszulkę ze znakiem sowieckiej gwiazdy. Na szyi obroża nabijana ćwiekami. Na dłoni wytatuowany napis “ahimsa”. Rozdarte pończochy, mini z wąskim, czerwonym paskiem i Martensy 1460 Harness. Nie powiem, hottie as hell.
– Jesteś mega nowoczesna – rzucam jakby od niechcenia, a ona łyka komplement jak młoda foczka dorsza.
– Po prostu normalna – kokietuje. Diablica potrafi to robić.
– No co ty, odjechana i totalnie nonkonformistyczna! – Jestem dumny z tego ostatniego słowa. Gdzieś kiedyś usłyszałem, nauczyłem się płynnie wypowiadać i użyłem. Zadziałało, rozchyla usta.
– Państwo potraktowało cię jak śmiecia – mówi z zaangażowaniem. – I to po tym, jak narażałeś swoje życie w Syrii. To nie twoja wina, że nie możesz znaleźć pracy. Przecież próbujesz. Nie musisz się przejmować, że ci pomagam.
Córka biznesmena, pana tu i ówdzie znanego i szanowanego. A ona, przykładny woke, walczący z wyzyskiem i strukturami przemocowymi. Nic prostszego niż granie na jej ideolo i odcinanie od tego kuponów. Poza tym, fajna z niej maniura. Mój śmiech brzmi jak silnik odpalanej w zimie Hondy CR-V.
Wstaje i pochyla się przez stolik, na którym stoją dwa talerze z równo pokrojonymi kawałkami arbuza densuke. Ostentacyjnie mnie całuje, jakby odtwarzała scenę widzianą w filmie.
– Chodźmy stąd – proponuje.
Wsiadamy do czarnego jaguara I-Pace, jednego z całej kolekcji fur jej staruszka. Social justice warrior wożąca się jaguarem za pół miliona? Tak, to Julka. Fakt, że jest to elektryk na pewno ją we własnych oczach usprawiedliwia.
Kierujemy się na ustronny parking. Ogólnie, bujamy vana co rusz, gdzie popadnie. Ostatniej nocy prawie nie zmrużyłem oka. Trza tyrać.
Właściwie nie ciągnąłem od niej dużo, ot, darmowe żarcie, kładłem lachę, że wege, gratisowe kino i koncerty. No i ona, prawdziwe tiramisu. Grubsze siano kosiłem u dwóch pozostałych.
Dźwięk telefonu wyrywa mnie z rozmyślań. Wykrakałem, dzwoni Mała Milf, akurat teraz.
– Kto to? – Chuda Julka trzyma ręce na kierownicy, patrzy przed siebie. Wydało mi się, że docisnęła pedał gazu.
– Czy mogłabyś zadzwonić potem? – Zakrywam słuchawkę, nachylam się do Julki i szepcę jej do ucha: “to mama”. Wracam do rozmowy, bo nie mogę tak po prostu odciąć jednego z moich głównych źródeł dochodu. Drży mi powieka, włącza się cholerny tik.
– Aha, mówisz, że ktoś chodzi po twoim domu? Na pewno ci się nie wydaje? No dobrze, rozumiem. Boisz się? A ochrona? Jest? – Ale, kurwa, pech. Mała Milf wychodzi ze skóry, myśli, że ktoś się do niej włamał, koniecznie chce mieć mnie przy sobie. Pewnie coś jej odpierdoliło, bo ma przecież ciecia dwadzieścia cztery na siedem.
– Muszę jechać do mamy, sądzi, że ktoś się włamał.
– O kurde! To jedziemy! Może czas, żebym ją poznała?
– Nie chciałabyś… Może innym razem?
– Tak uważasz? – Ścisnęła przebite kolczykami wargi. Ale jest wkurwiona! Nie lubi, jak coś idzie nie po jej myśli. Córka tatusia. Jest kwas, ale nie mam wyboru.
– Słuchaj, wysadź mnie po prostu przy tym rondzie.
***
Wsiadam do tramwaju odprowadzając wzrokiem jaguara Julki. Dzwonię do Małej Milf.
– Wszystko w porządku, kochanie?
– Nie wiem, boję się. Chciałabym, żebyś tu był.
– Pewnie to budowlańcy, któryś wszedł napić się wody.
– Zwariowałeś, o tej porze?
– A twój ochroniarz?
– Sprawdził dom w środku, teraz chodzi z latarką po ogrodzie. Mówił, że nikogo nie mogło być…, ale ja widziałam. Ciemna sylwetka w kapturze, wielka jak… góra. Stał w kuchni i zanim zapaliłam światło wyskoczył przez otwarte okno, a potem zniknął w zaroślach.
– Już jadę do ciebie, będę za pół godziny, nic się nie martw.
– Czekam i całuję. Cieszę się, że cię mam.
***
Czeka pachnąca, w koronkowej bieliźnie. Niewysoka, drobna, ruda i piegowata. Starsza ode mnie ze dwa razy, ale dobrze się trzyma. Pieniądze czynią cuda i dodają najwięcej uroku.
– Dobrze, że jesteś, kochanie – mówi rozanielona.
Robię niezadowoloną minę, kręcę nosem.
– Nikogo tu nie ma, moja Mała Mi, jesteś bezpieczna. Spieszę się.
– Damuś, co ty taki niezadowolony? Gdzie to ciebie znowu nosi? Dotarł mój prezencik?
To mów tak od razu, głupia ździro. Sprawdzam stan konta w telefonie. Przelała mi kolejne dziesięć kafli, jest nieźle.
Czy wielki facet, który się rzekomo włamał, był realny? Nie wiem. Bez wątpienia realna jest lista jej kinky fantazji. Pieprzę się z Małą Milf w wypasionym łożu, tak dużym, że można w nim zgubić hipopotama. Lustro wmontowane w sufit mocno kręci rudzielca.
Daje mi spokój dopiero grubo po pierwszej w nocy. Siedzi na poduszce po turecku, a ja opieram głowę o jej nagie udo. Do diabła, jak mi się chce spać.
– Taki nierozumiany… – mruczy wkładając rozczapierzone palce w moją gęstą czuprynę. – Śpisz już? Nie masz dziewczyny w swoim wieku, a taki ładny, biedactwo. Może wstydzisz się swojej blizny? Ja nigdy nie będę się z ciebie śmiała.
***
Budzę się w pozycji embrionalnej, wtulony w nagą, porysowaną zmarszczkami pierś. Na cyckach też ma piegi, wielkie, rozciągnięte owale. Śpi z otwartą japą i sapie. Z tej perspektywy widzę, że brakuje lewej górnej szóstki. Mostek po prawej i kilka implantów, wszystko widoczne jak na dłoni. Wzdrygam się i pospiesznie wstaję. Ona mruczy, odwraca się na drugi bok. Wciągam spodnie i koszulę w biegu. Chciałbym w końcu się wyspać, najlepiej u siebie.
Gdy wychodzę na zewnątrz, robotnicy akurat zabierają się za remont fasady jej willi.
***
Gdzie mój telefon? Zostawiłem go u Małej Milf? Poziom adrenaliny podskakuje. Jak mogłem zapomnieć o telefonie? To przez ten brak snu, za ciężko haruję. Ale już niedługo.
Zawracam tuż przed rozsuwającymi się drzwiami do autobusu i szybkim krokiem zmierzam do jej domu. Mijam kiosk, prawie wpadam na dzieciaka na rowerze, przechodzę obok szczekającego amstafa. Budowlańcy gapią się na mnie jak na oszołoma, ale mam to gdzieś, więcej się tu nie pojawię.
Mała Milf już wstała, jest zła, że tak zniknąłem bez słowa. Uśmiecham się na siłę, serwuję jej słownego keksa na udobruchanie, pytam o telefon, ona trajkocze:
– Nie wiem gdzie jest, może wypadł, wiesz, na górze, jak… – Urywa nagle i obrzuca mnie znaczącym spojrzeniem. – Nie wypiłeś kawy, weź chociaż rogalika, mam twoje ulubione, z ciasta francuskiego, nadziane budyniem…
Kierujemy się do sypialni na piętrze. Długo nie szukam, leży na podłodze, tuż przy łóżku, ekran jest cały. Szczęście, że nikt go nie wziął, bo okno jest otwarte. Ulżyło mi.
– Damuś, a może masz ochotę na jeszcze? – Poprawia dłonią włosy, przesuwa ją w dół i kładzie na biodrze.
– Spieszę się.
– To kiedy znowu wpadniesz?
– Dam znać. – Łgarstwo mam we krwi.
Przysuwa się do mnie bardzo blisko i próbuje dotknąć mojej twarzy, ale nie pozwalam. Zdążyła się wyperfumować. Znowu drży mi powieka. Pieprzony tik.
– Czemu tak się denerwujesz? Oddałeś pieniądze Bartkowi?
Troszczy się o mnie. Głupia pinda nie wie, że pożyczam nie po to, żeby zwracać. Na wspomnienie Bartka przechodzi mnie zimny dreszcz.
– Tak, tobie też niedługo zwrócę.
Mój uśmiech jest autentyczny jak plastikowe kwiaty na cmentarzu. Ale Mała Milf się łapie. Jej oczy mówią, że uwierzyłaby we wszystko. Prawie zbiegam ze schodów, docieram do drzwi wyjściowych. Słyszę jeszcze jak za mną woła:
– Przecież nie musisz nic mi zwracać, kochanie! Pamiętaj, zawsze możesz na mnie liczyć!
Już jestem na zewnątrz, przechodzę przez dobrze utrzymany ogród. Robotnicy odprowadzają mnie wzrokiem. Gnoje, śmieją się ukradkiem. Kurwa, ale cringe. Nieważne, więcej tu się nie pojawię. Żegnaj, Mileno Nowak!
***
“Misiu, co u ciebie?”
Wiadomość od Lucyny Robinson, mojego trzeciego źródła dochodu. Ta kobieta to ptak zamknięty w złotej klatce, o duszy czarnej jak smoła. Potomkini ponoć szlacheckiego, a na pewno zubożałego rodu. Wzięła sobie za męża zamożnego chama, w nadziei na wystawne i próżne życie.
Zwykle przemierza pokoje pałacu małżonka jak fantom, na takim czy innym haju, najczęściej na koksie. Z nudów, z desperacji? Nie wiem, nie wnikam. Osobiście, nic do niej nie mam.
A nawet ją rozumiem. Mąż jak nie na Tajwanie, to w innym Senegalu. Albo buduje koneksje na bankietach. Tak, zabiera ją wtedy ze sobą, ale w roli luksusowego rolexa, symbolu statusu. Co ona ma robić? Odejść? Ale kto by odszedł od żywej mennicy? Łatwiej uciec w chemsex z toyboyem.
“Już trzeci dzień się nie odzywasz.”
I się nie odezwę. God bless you, please, Mrs. Robinson. Twój kasiasty chubby hubby powinien lepiej zabezpieczać kosztowności, bo chyba zginęła ci diamentowa kolia. Czy wie, że wydajesz jego pieniądze na mnie? A może cię to kręci?
“Brakuje mi twojej misiowej mordki, sissi… chcesz to wpadaj wieczorem. Ciocia przygotuje kąpiel i obcałuje tę biedną bliznę. ;) Mam też lepsze białe!”
***
Tym razem wiadomość od Chudej Julki. Nie brzmi to dobrze, skapnęła się.
“Damian, czy jak ci tam naprawdę?! Przejrzałam cię, nie jesteś żadnym pieprzonym weteranem z Syrii!”
Ale jestem dobrze zbudowany, dziunia, i wiem, jak sprawić, żebyś krzyczała.
“Nie daruję ci, mój ojciec ma znajomych, a brat jest prokuratorem. Dopadniemy cię, mamy twoje namiary, skurwydiable!”
Macie moje namiary i nie wiecie, jak się nazywam? Blefować trzeba umieć.
Nie przewidziałem, że jej ojciec może mieć dostęp do bazy danych MONu. Pewnie znalazł wykaz rekrutów do Syrii, na którym mnie nie ma. A potem posprawdzali to i owo i kliknęło. Ustawiony ojczulku, fuck off and die!
Mój śmiech brzmi jak dźwięk smyczka prowadzonego po kontrabasie ręką epileptyka.
***
W ciemię bity nie jestem. Stan konta się zgadza: czterysta trzydzieści dwa tysiące złotych. Pieniądze wyprałem na jednorękich bandytach u biznesmena gangusa, ale pieprzony krwiopijca zajebał jedną czwartą.
Szczęście mi sprzyja, umiejętnie serfuję na fali losu. Hektar ziemi pod miastem i pokaźny, choć zapuszczony domek leśnika warte są milion, a ja nabyłem za połowę ceny na licytacji komorniczej. Izi pizi, tym razem wszystko na legalu. Za kilka lat sprzedam bez podatku i będę ustawiony. Zmienię wygląd, przeprowadzę się. Królów życia nikt nie sądzi. Mój śmiech brzmi jak dobrze naoliwiona husqvarna.
Telefon mi się zawiesza, pewnie ucierpiał po upadku na podłogę u Mileny. Nieważne, czas wywalić SIM i zniszczyć tożsamość Damiana.
***
Chatka leśnika na obchodzie wyglądała lepiej. Wszystko funkcjonuje, choć wnętrze jest do kapitalnego remontu, lifting nie pomoże. Nie miałem czasu się przyjrzeć, wbiłem na licytację w ostatniej chwili. Przed świętami nie było chętnych, lucky me.
Rdzewiejące lustro, zawieszone na butwiejącej boazerii, oblepione kurzem. Przecieram rękawem, spoglądam na siebie. Śniada cera i starannie przycięta broda, oczy, z których bije pewność siebie. Zaczesane równo do tyłu czarne włosy aż lśnią. Wyciągam scyzoryk z kieszeni i przygładzam je ostrzem. Całkiem niezły Alwaro. “Twój ojciec musiał być Hiszpanem”, kierowniczka sierocińca zwykła szczerzyć do mnie zęby pomazane czerwoną szminką.
W kuchni fronty szafek z odchodzącym, jesionowym fornirem budzą moje obrzydzenie. Jest też zatłuszczona kuchenka gazowa, blat z beżowego tworzywa i niedomyty zlew. Lodówka pusta, ale w szafce nad nią znajduję prawdziwe skarby: paczkę czerwonych marlboro i nienapoczętą wódkę Biały Bocian.
Biorę flaszkę do łapy, kopniakiem otwieram drzwi kuchenne i wychodzę na werandę. Deski skrzypią, a pajęczyny lepią się do ryja. Siadam na ławeczce, otwieram bociana i kładę nogi na drewnianej barierce. Jak Tony Montana.
Posiadłość ze wszystkich stron otoczona jest drzewami. Pomost prowadzi do jeziora bezpośrednio z działki. Sielanka, mordy!
Po kilku łykach chce mi się jarać. Wracam do domku i odpalam marlboro od kuchenki. Trochę dziwnie smakuje.
Lucy in the Sky with Diamonds
Przemierzam posiadłość władczym krokiem Escobara. To wszystko moje. Spluwam i zaciągam się z lubością szlugiem.
Drzewa stoją i nic nie gadają, każde sobie. Rodney Alcala powiedział, że seryjny morderca jest najbardziej samotnym człowiekiem na świecie. Ja nie jestem mordercą, moja dziedzina to aktorstwo. Wcielam się w postać. Mam za sobą wiele dobrze odegranych ról.
Twarz drapie mi gałąź klonu, odsuwam ją niecierpliwie, idę dalej, mijam trzy dęby i niewielki zagajnik brzozowy. Na skraju działki, tuż przy płocie, tkwi kasztanowiec z wyrytą na pniu datą: “13.12.11.” Przesuwam palcami po wyżłobieniu, wącham. Łyko pod korą jest bardzo jasne, a na trawie leżą kawałki drewna. Świeża robota.
– Co jest, kurwa? – Oglądam się za siebie. Kto mógł to zrobić, któryś z chłopaków?
Pamiętam dobrze tamten dzień. Trzynastego grudnia dwa tysiące jedenastego roku miałem czternaście lat. Gabinet kierowniczki sierocińca wypełniały zapachy skórzanej sofy, alkoholu i jej potu. “Twój ojciec musiał być Włochem”, szeptała podniecona podsuwając w górę kieckę w panterkę. A potem zsunęła kremowe majtki. To nie był mój pierwszy raz z nią, ale właśnie wtedy nakrył nas Bartek.
Stał w korytarzu i gapił się z rozdziawioną gębą przez uchylone drzwi. Głupi dzban, pieprzony incel, jak się tam znalazł? Powinno go nie być. Cały ośrodek pojechał na całodniową wycieczkę, ale nie on.
Wieczorem powiedział chłopakom i była fizyka. Kiedy pięść z nosem się styka. Powalili mnie na ziemię, przycisnęli ciałami. Nawet nie wiem, który zrobił mi tę bliznę. A potem, jakby im było mało, zepchnęli ze schodów, brainlety jebane. Trzy miechy w szpitalu, w gipsie, młodociany na łasce personelu. Nikt do mnie nie zajrzał.
Po aferze bęckowej w bidulu kierowniczka musiała oddać stołek. Nigdy więcej już jej nie zobaczyłem. Nie licząc koszmarów. Pies ich wszystkich jebał! Jestem Tony Montana, self-made. Sięgam po kolejnego szluga.
***
Żeby zapalić, muszę wrócić do kuchni. Wkładam fajkę do ust, nachylam się nad płonącym gazem i zaciągam. Końcówka rozżarza się czerwienią, a nikotyna uderza do głowy, tak jak lubię.
Ale kto i po co zrobił to wyżłobienie w drzewie? Rozkładający się we krwi alkohol i substancje smoliste w płucach nie ułatwiają koncentracji. Może Bartek? Gruby okularnik, popychadło, a teraz… nowobogacki banan o aparycji Zbigniewa Stonogi. Nachapał się w opór dymając swoich dealerów, głównie dzieciaków z gimbazy.
Te jego wystawne urodziny rok temu: kawiory, homary, ośmiorniczki, ogólnie lans. Zaprosił chłopaków z sierocińca chyba dla beki, bo robota, którą u siebie proponował była dla frajerów.
Pierwotnie miałem zamiar tylko pokręcić się u niego i oblukać jak gnojek się dorobił. Na trzecim piętrze nie było nikogo. Uchylone drzwi na końcu korytarza prosiły się, żeby je szerzej otworzyć. Wszedłem, zapaliłem światło. Pokój był odjechany. Właściwie pusty, oprócz łóżka z czarną pościelą i małego kredensu tuż obok. W przeciwległym kącie leżał złożony statyw z kamerą. Na krwistoczerwonych ścianach wymalowane były pentagramy, piramidy, kosmosy, cuda-wianki. Na czym ten zjeb jeszcze zarabia? Chciałem wyjść. Ale ten kredens…
Zajrzałem. W środku gotóweczka, kilka bloczków banknotów po pięćset euro, paczuszka białego proszku, na oko ćwierć kilo. W końcu los się do mnie uśmiechnął! Prawilnie pożyczyłem bezzwrotnie. Za dawne czasy, konfidencie!
***
Przez zagajnik brzozowy przemyka potężnej budowy facet z kapturem na głowie. Sprawdzam, czy kosa jest w kieszeni i wychodzę przed dom. Między mną a drzewami rozciąga się szeroki pas trawy, nic nie zasłania widoku. Człowiek pojawia się ponownie, nieco dalej i znika w gąszczach, przy płocie sąsiada.
– Hej! – krzyczę jakimś zdeformowanym głosem. – Wyłaź, potankujemy razem!
Bez odzewu.
Ssę zachłannie końcówkę szluga i rzucam kiepa na ziemię. Dziwny smak. Puls przyspiesza, pot występuje na czoło. Przeciskam się przez białe paliki brzóz. Łuszcząca się kora odpada płatami, łyko wyziewa zapachem tęczy, a żywica mieni się odcieniami sandałowca… Odpierdala mi? Za dużo dałem w palnik. Przymykam oczy i robię głęboki wdech.
Nieco dalej, drewniany płot prawie się wali. Dwa segmenty nie stykają się, tylko zachodzą na siebie tworząc szczelinę tak szeroką, że przecisnąłby się przez nią duński kaszalot. Tam musiał zniknąć, jebaniutki.
Ale zamiast wielkiego faceta, pojawia się Mała Milf.
– Damuś? – Jej piskliwy głos wbija mnie w ziemię.
Ona, tu? Stoi po drugiej stronie płotu: drobna, z wałkami we włosach, ubrana w jedwabny szlafrok. Gapi się na mnie zdziwionymi ślepiami. Włączam uśmiech Rodneya Alcali z “Randki w ciemno”:
– Milenka? Co za niespodzianka. Fajnie wyglądasz!
– No patrz, jaki przypadek. A ja martwiłam się o ciebie, nie odpisywałeś.
Ruda lisiczka musiała mnie wytropić.
– Jestem cały i zdrowy, moja Mała Mi!
– Cieszę się! Wpadaj do mnie, przystojniaku. – Wskazuje białą altanę w głębi działki. Puszcza do mnie oko, łapie za rękę i ciągnie, a mi zaczyna kręcić się w głowie. Ma tu swoją altanę?
Wpadamy do środka, a potem wchodzimy na piętro. Pusty korytarz wygląda znajomo. Na końcu uchylone drzwi.
– To niespodzianka. Zamknij oczy – mówi zalotnie.
Robię co mi każe, daję się prowadzić. Zatrzymuje mnie dłonią, a potem delikatnie popycha. Opadam na sofę. Czuje, że rozpina mój pasek, rozporek, a potem zsuwa spodnie. Następnie siada na mnie okrakiem, na zgiętych nogach i zaczyna kreślić okręgi biodrami, jakby tańczyła.
Czuję intensywną woń skóry, perfum i potu. Ale to nie jej zapach!
Otwieram oczy. Kierowniczka! Ten pokój przypomina gabinet w sierocińcu, a Mała Milf jest ubrana w jej blieliznę i kieckę w panterkę. Zrzucam kobietę z siebie i zrywam się na równe nogi.
– Damuś? Twój ojciec musiał być Grekiem. – Szczerzy zęby ubrudzone czerwoną szminką.
Uff… Za dużo dałem w puzon i miesza mi się we łbie. Wybiegam z tej przeklętej altany jak oparzony, mijam płot, wbiegam na swoją posiadłość.
***
Musiałem zafajczyć trzeci raz w przeciągu godziny. Trochę mi jakby lepiej. “Bocian” stoi na blacie z kropkowanego amalgamatu. Pesymista powiedziałby, że w połowie pusty.
Po kolei. Ruda będzie moją sąsiadką i co z tego? Mogę opylić hacjendę wcześniej i zapłacić ten podatek. Not great, not terrible. A ten jej pokój, jej ubiór? Mogło mi się wydawać.
Z zamyślenia wybija mnie huk dochodzący z pięterka. Biegnę po dwa schodki, biorąc poprawkę na stan wskazujący. Penetruję kolejne pokoje. W jednym przewrócone krzesło i otwarte na oścież okno. Ktoś tu był. Okno wychodzi na daszek nad werandą. Zbir musiał zeskoczyć i dać dyla.
Widzę go! Wielki jak dąb, biegnie po działce w stronę pomostu. Zatrzymuje się i odwraca. Patrzy prosto na mnie, niestety, twarz jest ukryta w cieniu kaptura. Po chwili zrywa się, wbiega na pomost i wskakuje do jeziora. Nie wypływa. Przecieram oczy. Co tu się odpierdala?
Radio w sąsiednim pokoju zaczyna trzeszczeć. Dźwięki stają się coraz głośniejsze, to “Lucy in the Sky with Diamonds” Beatlesów. Walcząc z grawitacją idę korytarzem. Wchodzę do pokoju, z którego dobiega muzyka, wyciągam scyzoryk:
– You wanna play with my little friend?
Pokój jest pusty, ale na stoliku leży karteczka, przyciśnięta nóżką radia. Wysuwam ją, czytam nierówne rzędy liter. Są nakreślone ręką kobiety, która musiała być na mocnym haju. To Lucyna. “Misiowa mordko, wpadnij do mnie wieczorem posniffować. Jumbo pierwszy sort. Aha, moją kolię z diamentami możesz zatrzymać, słodziaku. <3”
Wyczerpany opadam na fotel i dłonią ścieram pot z czoła. Ktoś się ze mną bawi, ale jeszcze nie wiem o co chodzi. Policję wykluczam, to zawodnik cięższego kalibru. W samochodzie mam shotguna.
***
Wystawiam głowę przez okno i wciągam powietrze głęboko do płuc, w nadziei na otrzeźwienie. Bryza od jeziora pachnie odcieniami mułu, a falujące niebo ma dźwięk zgnilizny… What the fuck? Jest coraz gorzej ze mną.
Na działkę wjeżdża czarny jaguar. Wysiada Chuda Julka i dwóch facetów, tatuś i chyba brat. Trzymają spluwy, idę o zakład, że przyjechali mnie sprzątnąć.
Swojego nissana zaparkowałem z tyłu posesji. Gdybym tylko zdołał dotrzeć do ukrytej w bagażniku beretty… Julkę oszczędzę, bo to rasowa foczka osiem na dziesięć. Nawet w tej sytuacji kręci mnie jak dubajski Bollywood Skyflyer. Posadziłbym ją jeszcze na stole.
Chcę zbiec na parter, ale schodów już nie ma, jest tylko wielki otwór w stropie. Nie zastanawiam się jak to możliwe, tylko zeskakuję. Za szybko, niezgrabnie i pechowo. Coś trzaska w kostce. Ból jest nieznośny, nie dam rady uciec.
***
Słyszę strzał, a potem dobiegający z zewnątrz, stłumiony przez ściany głos Julii:
– Wyłaź ćwieju!
Coś ściska mnie w klatce piersiowej. Dla niej jestem nikim, szczurem. Dlaczego mnie to teraz zabolało?
Zbliżają się, nadchodzi śmierć. Dziwnie się czuję. Nieokreślona siła wyrywa ze mnie coś zaszytego bardzo głęboko i wystawia na światło dzienne. Wstyd, żal, strach? Zamiecioną pod dywan udrękę?
Nie mogę stanąć na nogi, więc przeczołguję się w kąt kuchni, jak robak. Czekam oparty plecami o szafkę ze zlewem, w nadziei, że mnie nie dostrzegą. Tak, jestem ćwokiem i przyjdzie mi zginąć w tej zapuszczonej ruderze.
– W kuchni się zaszył!
Wyrastają nade mną wszyscy troje, jakby wyskoczyli prosto z piekła. Chuda Julka, z założonymi na piersi rękami, stoi w rozkroku. Ona mi się naprawdę podoba, teraz może nawet bardziej.
– Julio… To twój brat? Nie wspominałaś, że masz… – bredzę. Mój czar nie działa, łza pojawia się w oku nie wiadomo skąd.
– Coś masz na swoje usprawiedliwienie? – Oskarżycielska nuta w jej głosie mnie jednocześnie przeraża i kręci. Oszalałem do szpiku kości. Jej brat ściska w ręku łopatę.
– Juluś, jeśli chodzi o te pieniądze co na mnie wydawałaś…
– Milcz, gnido! Oszukałeś mnie.
– Juleczko, przepraszam, że cię zawiodłem. Wiesz z czego właśnie zdałem sobie sprawę? Jesteś wyjątkowa. Oszalałem na twoim punkcie.
– Ściągaj spodnie!
Ojciec celuje do mnie z rewolweru. Nie mam wyjścia, robię co mi każe.
– Majtki też! – znowu ten jej ton. Gdybyśmy byli sami… Niechętnie, ale robię co mi każe. – A teraz odwróć się. – Dodaje ciszej, lekko zachrypniętym głosem, od którego przechodzi mnie dreszcz.
Tego już za wiele. Pogardliwe spojrzenia ojca i brata jej nie wystarczają, chce mnie doszczętnie sponiewierać.
– Powiedziałam!
– Juleczko, ale…
– No już! – Siwy znowu wycelował we mnie gnata. Czuję, że zbliża się mój ostateczny upadek. Chce zbrukać resztki mojej godności. Odwracam się do nich tyłem i zaciskam zęby.
– Co to? – pyta ojciec z nutą rozbawienia w głosie.
– Właśnie, co on ma na pośladku? – wtóruje mu brat.
– To blizna – odpowiada Julka.
– Taka dziwna? To przypomina…
Julka odchrząkuje z trudem powstrzymując się od parsknięcia.
– To człowiek z blizną…
Zbierają się nade mną chmury. Ciężkie, czarne, brzemienne w błyskawice. A potem rozpoczyna się nawałnica śmiechu. Rechoczą jeden przez drugiego, ojciec z bratem zanosząc się rzęsiście, a ona strzelając szyderczymi seriami, wymierzonymi precyzyjnie w ruiny mojej dumy. Ten festiwal pogardy w końcu przerywa Julia:
– Nawet cię nie nienawidzę. Jesteś taki… – Dmucha na różowo-niebieską grzywkę, żeby odsunąć ją od oczu. – Meh, całkiem mi obojętny. Uwierzyłam, że jesteś żołnierzykiem tylko dlatego, że masz zakuty łeb.
– A mój tors? Zachwycałaś się, że jestem taki wyrzeźbiony… – Po co ja to mówię? Nie dość się już upodliłem?
– Mówiłam wam, że to parejro.
– Zaserwować mu luja? – Brat rozluźnia krawat. To nie brzmi jak żargon prawniczy.
Osuwam się powoli na ziemię, jakbym był przygnieciony ciężarem oskarżeń. Ukradkiem wymacuję w kieszeni spodni nożyk.
– Wykończ go! – krzyczy Julia, a ja nie mogę oderwać załzawionych oczu od jej szczupłych, opiętych czarnymi pończochami ud.
Brat Julki biorący zamach łopatą budzi we mnie instynkt przetrwania. Odskakuję, jego cios chybia celu, sztych trafia z brzękiem w podłogę. Wspieram się lewą ręką o drewniany drążek łopaty, a prawą zacinam łuk, trafiając scyzorykiem w szyję nachylonego nade mną brata. Tamten krztusi się i przykłada dłonie do rany, ale broczącej z tętnicy krwi nie można już zatamować.
Ojciec naciska spust rewolweru i trafia w mój prawy bark. Impet pocisku prawie mnie obraca, z dłoni wypada mi nożyk. Nie czuję bólu. Napinam się jak sprężyna i jednym susem rzucam na siwego. Kiedy już leży powalony ciężarem mojego ciała, wbijam mu kciuk w lewe oko. Nie przypuszczałbym, że gałki oczne są tak sprężyste. Śluz, krew i miękka kula zakończona kordonkiem nerwów wypływają na zewnątrz. Ojciec wrzeszczy z bólu i przerażenia.
– Wow! – Julia kwituje mój nadludzki wysiłek okrzykiem, w którym, jak mi się zdaje, pobrzmiewa uznanie. Po czym spokojnie podchodzi do łopaty i schyla się, żeby ją podnieść. Jak ona wcisnęła się w tę mini?
Jej ruchy są powolne i pewne, zbliża się do mnie i uśmiecha czarująco. Powinienem ją zabić, ale nie potrafię. Ona to wie.
– Juluś, jesteś taka doskonała! – łapię się ostatniej deski ratunku, klęcząc przed nią w samej koszuli, z zakrwawionym nożykiem i wpatrując się błagalnie. – Zamieszkaj ze mną, będziemy szczęśliwi.
Chyba bardziej nie mogłem jej rozśmieszyć. Unosi łopatę wysoko ponad głowę, zawiesza ją tylko na chwilę, żeby powiedzieć “Giń, łajzo!” i opuszcza z impetem.
Nie bronię się. Uderzenie w potylicę pozbawia mnie przytomności. Upadam na podłogę z hukiem, którego echo płoszy kaczki i niesie się daleko, po niewzruszonej tafli jeziora.
Epilog
Budzę się ze świdrującym bólem głowy i ze wzrokiem próbującym daremnie złapać ostrość. Po kilku minutach dochodzę do siebie.
Julia z obstawą zniknęli, a ja musiałem być długo nieprzytomny, bo jest już ciemno. Leżę w kuchni, w kałuży krwi, dysząc ciężko i powoli konając. Niknące w gęstniejącym mroku obskurne paździerze peerelowskich szafek będą ostatnią rzeczą, jaką zarejestrują moje oczy.
Jednak nie umieram, a nawet czuję się nieco lepiej. Ostrożnie badam ranę na głowie, potem przesuwam dłoń do nosa, stwierdzając, że krew śmierdzi alkoholem i czymś jeszcze. Wspieram się na ramieniu i z trudem podnoszę. Dotykam swojego brzucha, klatki piersiowej, barku, głowy – nie znajduję żadnej rany postrzałowej. Kostka mnie w ogóle nie boli, mogę na niej stanąć bez trudu. Chyba trzeźwieję i chyba będę żył.
Wielki facet z głową ukrytą w cieniu kaptura wtacza się do kuchni od strony korytarza. Jest zbyt ciemno, żebym mógł go rozpoznać, ale tubalny głos brzmi znajomo.
– Pół dnia błąkałeś się po ogrodzie i domu, majacząc, żeby na koniec pośliznąć się na własnych rzygach i jebnąć czołem o blat.
To Bartek! Gorzej być nie mogło. Chcę wstać, ale za bardzo mnie mdli. Grubas oblewa mnie wodą z butelki.
– Siedź, mordo! Zawsze lubiłeś marlboro. Wersja deluxe, z kwasem i jeszcze z czymś, powiedzmy, eliksirem diabła. Wóda do tego gratis.
Próbuję połączyć fakty w logiczną całość, ale wydarzenia ostatnich godzin jawią mi się jak migawki porąbanego bad tripu.
– To ty wyryłeś tę datę? Przyszedłeś po kasę? – dukam ze szczerą intencją odbycia pokuty i zadośćuczynienia.
– Zaprosiłem cię na urodziny, a ty tak się odwdzięczyłeś? Myślałeś, że odpuszczę? Przyszedłem po ciebie.
– Co ty gadasz?
– Zhakowałem twój telefon. Wiem o tobie i twoich zdzirach wszystko, misiowa mordko. Jesteś mój.
Uderza we mnie fala adrenaliny. Błyskają slajdy: remont fasady, zgubiony u Mileny telefon. Świat wiruje, jakbym siedział na diabelskim młynie kręcącym się jednocześnie w kilku płaszczyznach.
– Bartuś, ziomeczku… – skomlę, doszukując się chociaż śladu przychylności w jego wzroku. – Zatrudnisz mnie u siebie?
Jego śmiech brzmi jak nawoływania godowe foki cierpiącej na chroniczną czkawkę.