- Opowiadanie: rinos - Vincent: Sztuka widziana przez złocisty płyn

Vincent: Sztuka widziana przez złocisty płyn

Tego kotleta odgrzewam pełen ambiwalentnych odczuć, Szczególnie mi wstyd za błędy interpunkcyjne, ale na tym etapie chyba nie warto z nimi walczyć. Kiedy opowiadanie ukazało się po raz pierwszy zostało dobrze przyjęte. Drżę, jak zostanie przyjęte tym razem.

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Vincent: Sztuka widziana przez złocisty płyn

Siedziałem i patrzyłem. Później patrzyłem i siedziałem. Obraz nie zmieniał się. Być może jest to cecha obrazów malowanych na płótnie: nic się w nich nie zmienia ile byś nie patrzył. A gdzie przestrzeń na niezliczone interpretacje? Kupiłem ten obraz na licytacji – żona się uparła. Dałem za niego kilkadziesiąt tysięcy zielonych i teraz bardzo chciałem coś za te swoje pieniądze zobaczyć. Kilka trójkątów i jakieś niepokojące plamy kolorów.

Może chodziło o ten niepokój? Ale było go za mało jak na te pieniądze. Niepokoju było za, powiedzmy, pięćset dolarów.

W końcu poddałem się i nalałem sobie whisky. Sądząc po tym, że nie rozumiałem obrazu mogło to rzeczywiście być wielkie dzieło sztuki.

Whisky rozumiałem aż za dobrze. Po kilku szklankach zagłębiłem się w kontemplację nowoczesnego malarstwa. Jak mogłem wcześniej nie dostrzec tego przesłania? Było tak subtelne, że nie śmiałem go wyrazić.

W tym momencie dołączyła do mnie moja żona. Ciągle jescze w szlafroku ale już po umyciu zębów. Zauważyłem to gdy cmoknęła mnie w okolice ust. Ona także zauważyła mój aromat.

– Pijesz od rana? – zmarszczyła brwi.

– Kontempluję sztukę. Tylko whisky pozwala mi uzyskać odpowiedni dystans.

– Więc obraz ci się nie podoba?

– Podoba, podoba – odparłem – Moja percepcja wymagała tylko drobnego wsparcia.

Żona zaakceptowała takie dictum i odeszła by jeszcze chwilę "dojrzewać" w łóżku. Gdybym miał ochotę mógłbym to wykorzystać na poranny seks. Chęci nie miałem.

Zamiast tego dokończyłem kolejną szklankę whisky i zasiadłem do komputera. Teraz był czas sprawdzić co piszą o autorze naszego bohomazu.

Wyniki były dość zniechęcające: żył we Francji w Grenoble – przynajmniej tyle. Malarz powinien być co najmniej Francuzem. Namalował to, tamto i owamto. poza tym bla bla bla, szkoła impresjonizmu i bla bla bla. Jego obrazy wywierają ponoć niezapomniane wrażenie.

Hmmm… wrażenie, które obraz na mnie wywarł, chwilowo nie zostało zapomniane. Będę musiał nad tym popracować.

Wypiłem kolejną szklaneczkę.

***

 

Pracowałem nad wrażeniem, które wywarł na mnie obraz . Wrażenie istniało, zatem trzeba go było się pozbyć jak najprędzej.

Whisky była moim narzędziem zapomnienia. Im więcej jednak piłem tym więcej widziałem w tym bohomazie. Agresywne trójkąty, wśród niepokojących plam koloru, zaczynały się poruszać.

Podejrzewałem, że kwota którą zapłaciłem za to "arcydzieło" mogła mieć coś do rzeczy. Ktoś, kto kupi coś wystarczająco drogiego zaczyna widzieć w tym zalety nie przewidziane przez autora.

– Vincent, chodź do mnie – usłyszałem z góry zapraszający głos żony.

Wczorajszy wieczór był taki romantyczny. Najpierw, na aukcji kupiłem jej koszmarek, przed którym teraz siedziałem. Później byliśmy na wystawnej kolacji, zakrapianej jakimś drogim winem. Na koniec wylądowaliśmy w łóżku gdzie udowodniłem, że jestem mężczyzną nie tylko bogatym.

– Nie teraz kochanie – odkrzyknąłem w stronę sypialni. Zbyt dużo już wypiłem a poza tym trójkąty na obrazie zdobywały powoli dominację nad agresywnym kolorem niepokojących plam. Zaczynałem rozumieć sztukę.

Kształty na obrazie przesunęły się, sprawiając wrażenie trzeciego wymiaru. Ustawiły się, tworząc coś na kształt bramy.

– Vincent! – doleciało mnie z góry.

– Zaraz kochanie! – odkrzyknąłem zbliżając się do obrazu. Brama utworzona przez trójkąty była zbyt mała, by przez nią przejść. Wystarczała jednak by sięgnąć ręką. Sięgnąłem więc. Gdy moje ramię zniknęło w innym świecie poczułem lęk. Gdzie sięgam? Czy nie w ogień piekielny? Moje palce natrafiły na jakiś kształt. Określony, choć niemożliwy do opisania tylko na podstawie dotyku. Wyczuwałem jego granice dłonią. W końcu chwyciłem i przeciągnąłem do naszego świata.

Trzymałem w dłoniach hebanową figurkę przedstawiającą popiersie jakiegoś murzyna.

"Akhali ma" – usłyszałem w myślach coś, jakby zaklęcie.

– Vincent! – głos z góry był zniecierpliwiony.

Z westchnieniem odstawiłem figurkę na stół i ruszyłem na górę. "Akhali ma" mogło znaczyć cokolwiek. W tym momencie znaczyło "bądź dobrym kochankiem".

 

***

 

Seks z moją żoną był jak zwykle udany. Mogło być tak, że to dlatego wziąłem ją za żonę. Zawsze żal mi było ludzi, którzy mówili: "Seks? Z żoną? Co to za pomysł?". Najbardziej jednak żal mi było takich, którzy potrafili tylko powiedzieć: "Jaki seks? Z czyją żoną?".

Miałem wielu znajomych. Jako zamożny człowiek miałem ich więcej niż bym chciał. Seks z ich żonami nie interesował mnie jednak ani trochę. Miałem własną, nieco już podstarzałą, ale wciąż najpiękniejszą kobietę na świecie.

Zszedłem na dół i napiłem się soku pomarańczowego wyjętego z lodówki. Prosto z kartonu! Nie miewałem na ten temat awantur, bo stać mnie było nie tylko na oddzielny sok dla Sylwii, ale także na oddzielną lodówkę i kuchnę.

Bardzo zadowolony z siebie przeszedłem do gabinetu. Ze ściany wciąż straszył impresjonizm pomieszany z abstrakcją. Tym razem minąłem go obojętnie.

Wziąłem do ręki figurkę zdobytą z innego wszechświata.

"Akhali ma" – popłynęła myśl. Poczułem głęboki spokój. Mój byt od lat już był dosyć spokojny. Miałem pieniądze, miałem rodzinę, której nie czułem potrzeby powiększać. Krótko mówiąc: byłem szczęśliwym człowiekiem. Teraz jednak dopiero zrozumiałem co znaczy spokój.

Obejrzałem figurkę dokładnie. Posiadała wiele szczegółów, o których bym nie pomyślał mijając tego murzyna na ulicy. Włosy wyrastające z nosa, by złączyć się z wąsami. Zmarszczki w kącikach oczu, jakby właściciel miał zwyczaj często się śmiać. Heban był twardy i bardzo ciężki. Aż trudno było uwierzyć, że to jest drewno.

– Vincent, jesteś tam? – Sylwia zajrzała do gabinetu z zalotnym błyskiem w oku. Szybko odstawiłem figurkę pomiędzy szpargały. Zwykle nie robiliśmy TEGO dwa razy dziennie. Teraz jednak afrykańska magia brała górę.

"Akhali ma" – popłynęło przez moje lędźwia. Wróciłem z żoną do sypialni by oddać się obopólnej przyjemności.

Później, odpoczywając, zastanawiałem się czy jest to już wszystko, co figurka potrafi?

 

***

 

Śniadanie zjedliśmy dosyć późne, za to pyszne. Sylwia zeszła na dół pół godziny przede mną i zajęła stanowisko przy patelni. Grzanki z mnóstwem sera i jajkiem, do tego suróweczka z blanszowanych porów. Zjadłem z apetytem, cmoknąłem ją w policzek słysząc, że też mnie kocha i poszedłem do pracy. Po przekroczeniu pięćdziesiątki zorganizowałem wszystko tak, by do pracy mieć jak najbliżej. Wszedłem do swojego gabinetu i zasiadłem za komputerem. Arcydzieło malarstwa spoglądało na mnie nieco złośliwie. Odpowiedziałem pewnym siebie spojrzeniem.

Kto wie, może ukrywało jeszcze inne skarby poza czarnym bożkiem jurności? Nie był to jednak czas na dalszą eksplorację innego świata. Teraz chciałem poznać granice możliwości hebanowej figurki.

Uruchomiłem komputer i połączyłem się z giełdą. Posążek postawiłem tuż przy monitorze.

Przeglądałem możliwe inwestycje i zastanawiałem się, co sprzedać. Zatrzymałem się przy akcjach, które przetrzymałem już o wiele za długo, licząc na nagły wzrost, który nie następował. – Sprzedać? – zapytałem na głos. "Akhali ma" – popłynęło spokojne zaklęcie. Sprzedałem wszystkie po cenie zakupu.

Przeglądałem listę w poszukiwaniu następnych ofiar. Coca-Cola i Pepsi Co wzbudziły afrykański zaśpiew – nie kupiłem ich jednak, były zwyczajnie za drogie. Kiedy trafiłem na akcje Appla posążek rozśpiewał się jak dziki "Akhali ma, Akhali ma" powtarzał – mimo wysokiej ceny kupiłem więc ile się dało. Nie miałem już aktywów. Zacząłem więc szukać czegoś co mógłbym sprzedać. W końcu trafiłem na stocznie. Już od tygodni słyszałem o ich kłopotach. Jakiś Szejk z Arabii Saudyjskiej wycofał się ze zlecenia zostawiając ich z dokami pełnymi luksusowych jachtów. Łodzie stały niesprzedane zapewniając zabezpieczenie finansowe. Była to jednak zamrożona gotówka. Być może dzięki temu zamrożonemu kapitałowi Sail Co wciąż unosiła się na powierzchni. Zgodnie ze wskazówką hebanowego doradcy pogrążyłem ich zupełnie wyprzedając pakiet kontrolny na wolnym rynku. "Akhali ma" śpiewało mi przy tym w duszy. Uwolnione rezerwy skierowałem do Apple i częściowo do Coca-Coli. Jeżeli będę miał kiedyś potomka niech dostanie ode mnie coś więcej niż butelkę Coli do obiadu.

Sylwia, wciąż w szlafroku, stała nade mną gładząc mnie po ramieniu. Magia czarnego bożka miała szersze zastosowanie, jednak seks był jego ulubioną dziedziną.

Wziąłem ją tam gdzie stała. Uprawialiśmy miłość na moim dębowym biurku, później na podłodze gabinetu. Kiedy już trochę ochłonęliśmy zaniosłem ją na górę, by wśród łóżkowych wygód zapewnić ją o swojej dozgonnej miłości jeszcze kilkukrotnie. Zostawiłem ją w rozgrzebanej pościeli by zejść na telewizję. Był już czas popołudniowych wiadomości z parkietu TV Bussiness.

Akcje sprzedane po cenie zakupu leciały na pysk. To samo, a nawet coś gorszego działo się z Sail Co. Jakieś bydle puściło ich pakiet kontrolny na wolny rynek. Teraz musieli sprzedawać luksusowe jachty za bezcen licząc, że wystarczy na pensje pracowników i na dalsze inwestycje. Byłem okropny.

Apple i Coca-Cola szły w górę. Choć Coca-Cola nie szła tak dynamicznie jak Apple. Ten ostatni właśnie zapowiedział wprowadzenie czytników e-gazet. Rzuciłem się do komputera i ostatnie wolne aktywa ulokowałem w firmie Pana Jobsa. "Akhali ma" – przepłynęło przez moją duszę kiedy ulokowałem ostatniego dolara. Czyja była "moja" dusza? Zadałem sobie pytanie czując jak się bogacę z każdą chwilą. Czy wciąż była moja czy już należała do hebanowego bożka?

 

Sięgnąłem po karafkę, nalałem sobie whisky. Po kilku szklaneczkach moje poszukiwanie własnej duszy wcale nie zbliżało się do uwieńczonego sukcesem końca. Za to obraz na ścianie znowu zaczął się poruszać. Tym razem różnobarwne plamy ustawiły się w coś na kształt tunelu. Podszedłem i sięgnąłem w ich głąb. Po chwili wydobyłem z ich wnętrza jajko. Jajko nie było hebanowe. W ogóle niczym się nie wyróżniało. Wyglądało jak zwykłe, kurze jajko.

 

***

 

Według starych rosyjskich podań jajko mogło zawierać moją duszę. Czy gdy zostanie rozbite stanę się nieczułum zombie? Przecież już chyba kimś takim byłem. Zniszcyłem Sail Co, bezwzględnie pogrążyłem kilka innych spółek, a to wszytsko dla kolejnych milionów na koncie. Obejrzałem jajko delikatnie. Wciąż przylegały do niego ździebełka siana. Zastanowiłem się czy rozbicie skorópki wyzwoli mnie z tyranii sumienia już na zawsze. Skutki mogły być wspaniałe lub opłakane. Jajko trafiło do sejfu, owinięte w kilka warstw ligniny i złożone w pudełku po cygarch. Najcenniejsze co mam – kurze jajko. Wyjąłem z lodówki wczorajsze resztki pizzy i podgrzałem w mikrofalówce. "Akhali ma" – popłynęły słowa w mej świadomości – bożek był ukierunkowany na każdą zmysłową przyjemność. Zajadałem więc pizze, chłonąc pozytywne, afrykańskie wibracje. Słyszałem cichutkie, pełne aprobaty "Akhali ma" z każdym kęsem branym do ust.

Sylwia weszła do kuchni podczas tego obżarstwa. Pokręcia głową w dezaprobacie dla moich nawyków żywieniowy. Sama przygotowała sobie lekką sałatkę z pomidora, pora i innego kalafiora. Podejrzliwie patrzyłem jak umieszcza w tym brokuły. Polała to wszystko olejem z oliwek i zabrała się do jedzenia.

Moja piękna żona starała się być jeszcze piękniejszą! Wspaniale jej to wychodziło. Podczas gdy ja nabrałem przez lata brzuszka piwnego ona wciąż była gibka jak nastolatka. Drobna, prawidłowo osadzona dupcia i piersi zebrane razem, wciąż jędrne i patrzące mi w oczy ile razy na nie spojrzałem.

"Akhli ma" – tym razem to ja zwróciłem się do hebanowego bożka "Akhali" – odpowiedział w moich myślach.

Wziąłem ją na górę i kochaliśmy się do utraty tchu. A później jeszce, chwilę dysząc, jak zapamiętali.

Czułem, że ją kocham i ona odczuwała to także.

 

***

 

Życie z hebanowym posążkiem, który wiedział wszystko o mnie i o Sylwii stawało się skomplikowane. "Akhali ma" wystarczało być może dla niego. Nie było potrzeby dalszych pytań. Moje życie stało się teraz proste i skomplikowane zarazem. Wiedziałem gdzie znaleźć duchową śmierć i jak zyskać niesamowitą żywotność. Dane mi było więcej niż jakiemukolwiek człowiekowi. Sylwia była przemiła i oddana. Nie zdawała sobie sprawy z diabelskich mocy, które mną miotały. "Akhali ma" płynęło zewsząd władając naszym życiem. Kurze jajko spoczywało głęboko w moim sejfie, pełne najgorszych brudów i największych uniesień mojej duszy.

Zbliżały się święta. Wyruszyliśmy więc tego popołudnia na zakupy. Zakupy dla siebie nawzajem, bo dalszej rodziny nie mieliśmy. Kartami kredytowymi podzieliliśmy się po połowie. Mogliśmy kupić ukochanej lub ukochanemu co tylko przyszło do głowy. "Chesz, żebym połamał ręce i nogi – kup mi zestaw narciarski", "Chcesz zrobić ze mnie kurę domową: kup mi zestaw do kuchni". Wśród tej żonglerki pragnień i możliwości nie było miejsca na ręcznie dziergane szaliki. To była taka miłość wyprana z czułości wynikającej z ubóstwa. Naprawdę mogliśmy kupić sobie wszystko o czym byśmy pomyśleli.

W ten sposób wylądowaliśmy w domu rozpakowując prezenty zanim ktokolwiek pomyślał jeszcze o ubraniu choinki. Rozpakowywałem dziesiątki rzeczy przydatnych, ale takich o których nie marzyłem. Trafił się jednak zestaw kart bejzbolowych, z którego ucieszyłem się jak dziecko.

Sylwia też rozpakowywała prezenty hurtowo, aż natrafiła na najnowsze buty od Prady. Były dziwnie wykoślawione i pokryte ekstrawaganckim wzorkiem. Wiedziałem, że chciała takie mieć. Rzuciła mi się na szyję i uścisnęła jak nastolatka. Oddałem uścisk.

Wyglądało na to, że hebanowy bożek dał nam w prezencie drugi miesiąc miodowy. Czy jednak naprawę nie było nas na to stać bez magii?

 

***

 

Tym razem upijałem się, świadomie patrząc na obraz wiszący na ścianie. Liczyłem na kolejne niespodzianki. Hebanowy bożek stojący na biurku i własna dusza zamknięta w kurzym jajku to jeszcze nie dosyć. Chciałem ze swojej inwestycji wyciągnąć jak najwięcej.

No tak, wydatek na obraz miał jeszcze jedną zaletę: był spełnieniem życzenia Sylwi. Nie był to jednak wielki plus. Z czasem przekonałem się, że chodziło tylko o kaprys. Ani razu nie przyszła do mojego gabinetu by podziwiać to malarstwo.

 

Siedziałem w głębokim, skórzanym fotelu, wpatrując się w płótno. Co kilka minut dolewałem sobie whisky z kryształowej karafki. Nic się nie działo.

Byłem już nieźle wstawiony. Zapaliłem cygaro. Niby rzuciłem palenie przed laty, ale po paru szklaneczkach nadal mnie lubiłem zapalić. Zaciągnąłem się parę razy, popijając kolejny łyk.

– Akhali ma! – Krzyknąłem w końcu na drewnianą figurkę.

Nie było odpowiedzi.

Dzisiaj moja piękna żona spała w swoim skrzydle pałacyku. Potrafiła zrozumieć kiedy przychodził dla mnie wieczór samotnych rozmyślań. Być może potrafiła zrozumieć to lepiej niż ja? Nie słyszała moich pijackich wrzasków. Tego wieczora jeszcze trochę powrzeszczałem i w końcu zasnąłem w fotelu.

 

***

 

Następnego dnia szofer podwiózł mnie do Village. Był pierwszy dzień Świąt. Jacyś ludzie przebrani za Świętych Mikołajów krążyli smętnie po ulicach. Mimo, że była to droga dzielnica nie skupiała jednak na sobie świątecznego festynu. Tutaj mieszkali cyniczni artyści, nie zaś spragnieni świątecznej atmosfery ojcowie rodzin.

Trudno było tu sprzedać tandetę, za to łatwo ją było kupić. Wysiadłem i zagłębiłem się w gąszcz uliczek.

 

Miałem na karteczce adres zdobyty rano od mojego brokera. Adres autora "trzech trójkątów".

W tym momencie uświadomiłem sobie, że nazywam obraz "trzema trójkątami". Nie znałem nawet jego prawdziwego tytułu. "Chyba wyruszyłem po odpowiedzi nieprzygotowany" – pomyślałem. Szukałem jednak dalej. Kimże bym był dzisiaj, gdyby brak przygotowania powstrzymał mnie kiedykolwiek w przeszłości?

 

***

 

Wspinałem się po schodach czynszowej kamienicy. Winda była w remoncie. Adres z mojej kartki podawał lokalizację na poddaszu. Zdyszany stanąłem pod drzwiami i zapukałem. Z wnętrza płynęły głośne dźwięki „Minos Asylum" – taki punk, podszyty glam rockiem.

Po chwili zapukałem jeszcze raz. Tym razem głośniej.

W końcu otworzył mi malarz. Ocenił mnie, obrzucając wzrokiem od stóp do głów. Najwyraźniej dostrzegł drogie, szyte na miarę ubranie, bo otworzył drzwi szerzej.

– Słucham!? – warknął. Z tonu głosu można było wywnioskować, że pytanie miało brzmieć: "Czego!?"

– Nazywam się Van Deer, Vincent Van Deer. Kupiłem ostatnio jeden z pańskich obrazów.

Po tych słowach drzwi zostały otwarte na oścież niechętnym gestem.

– Proszę wejść, panie Deer.

Będąc już wewnątrz rozejrzałem się po poddaszu. Pomieszczenie było przestronne. Malarska pracownia zajmowała je w całości. Ukośne ściany nadawały klimat wnętrzu. Małe okna rzucały niewiele światła, ale pełno było tu lamp halogenowych doświetlających rozpięte na sztalugach, niedokończone prace. Wyglądało na to, że malarz pracował równocześnie nad kilkoma dziełami.

 

– Który spośród moich obrazów był pan uprzejmy kupić?

Byłem lekko zakłopotany. Przepraszającym tonem odpowiedziałem: – Te trzy trójkąty… Ma pan taki charakter pisma, że nie znam pełnego tytułu.

Spojrzał spod przymkniętych powiek, wnioskując, że ma do czynienia z profanem.

– Jest pan zatem właścicielem „Znośnej lekkości bytu". Jest pan zadowolony z zakupu? – w głosie artysty pobrzmiewała lekka ironia.

– Zadowolony… właściwie, to moja żona… ale później… duże wrażenie… – wymamrotałem nieskładnie.

– Ech – westchnął malarz – Mojego nazwiska w rogu obrazu pewnie też nie był pan w stanie odczytać. Nazywam się Milosz Bonderan. – Wyciągnął poplamioną farbą dłoń, którą uścisnąłem.

– „Znośna lekkość bytu" jest postmodernistyczną abstrakcją. Kolory mówią bardzo wiele. O nie, tak naprawdę, chodzi.

 

Nie bardzo rozumiałem o czym mówi. Miałem jednak szeroko otwarte oczy z zainteresowania. Nie spodziewałem się słuchać o kolorach, ale to na temat tego obrazu przyszedłem rozmawiać. Chłonąłem więc łapczywie każdą informację.

 

– Obraz pochodzi z mojego wcześniejszego okresu – perorował Milosz. – Wtedy zwracałem większą uwagę na formę, a mniejszą na treść. Trójkąty na pierwszym planie symbolizują… po prostu trójkąty na pierwszym planie. – Uśmiechnął się. – Zauważyłem, że to na nie zwrócił pan uwagę przede wszystkim.

– Ale… – wtrąciłem nieśmiało. – Nie zauważył pan, że obraz ma szczególne właściwości?

Bonderan zmierzył mnie niechętnie wzrokiem. Westchnął głęboko i odparł:

– Zauważył więc pan, że farba pachnie nieco dziwnie? To był taki okres, że materiały starałem się kupować najtańsze. Kolory były prawidłowe, malowało się tym świetnie. Momentami miewałem nawet wrażenie, że rozkładają się lepiej na płótnie i maluje mi się łatwiej.

 

Uniosłem brwi pytająco. – Od kogo kupował pan farby?

– Nazywali go Mgeba. Wielki, postawny murzyn. Pojawiał się w Village i sprzedawał nam barwniki. Czasami musiałem malować kolorami, na których użycie wcale nie miałem chęci. Mgeba dostarczał tylko takich farb, jakie akurat miał pod ręką. Plotki mówiły o nim, że był kapłanem Voodoo. Wiadomo jednak jak trzeba traktować tego typu plotki tutaj, wśród artystów.

– Kolega z sąsiedniej kamienicy określany jest jako satanista. Żyje z malowania plakatów dla grup thrash metalowych. Raz widziałem nawet u niego odwrócony krzyż. Nie sądzę jednak, by składał inne ofiary z dziewic niż tylko te młode panienki, które odwiedzają go w celu defloracji. – Bonderan zaśmiał się lekko.

 

– Gdzie znajdę tego Mgeba? – przerwałem zniecierpliwiony.

 

Artystę na moment zatkało. Bogaty klient, który wydawał się znosić wszystkie opowieści o sztuce bez mrugnięcia powieką, nagle stał się zasadniczy.

– E… wydaje mi się, że musisz szukać w Harlemie. Mgeba zawsze zgłaszał się do mnie sam, pytając czy nie chcę troche „krwistego ugru", lub „zieleni choroby". Zawsze używał dziwnych nazw.

 

Podziękowałem, uścisnąłem dłoń Milosza i wyszedłem na ulicę. Po dłuższej chwili dotarłem do mojego Rolls-Royce. Szofer czekał na mnie pokornie.

Teraz, gdy mu powiedziałem, że jedziemy do Harlemu obrócił się do mnie i zapytał:

– Zdurniał pan? Tam rozbiorą nam ten samochód na części.

– Jedź! Jedź! – odpowiedziałem. – Jak już tam zaparkujemy wysiądziesz ze mną i pójdziesz gdzieś na pączki. Najwyżej kupię nowy samochód.

 

Po minucie jazdy kierowca zapytał: – Rozumiem. Ja wtopię się w tłum, a pan? Co pan zrobi ze swoją skórą Białasa? Uśmiechnąłem się do siebie. Mój kierowca był czarny. Inny nie pasowałby do karoserii Rolls'a.

– Powiedz mi, Julianie – zapytałem go, jako pochodzącego z Afryki – Słyszałeś kiedyś o niejakim Mgeba? Kapłanie voodoo tu, na Manahattanie?

– Nie utrzymuję kontaktu z przodkami. – Odparł Julian – Całe to Voodo traktuję jako mumbo-jumbo dla naiwnych. Podwiozę pana jednak do Siostry Mummum. Oprawia kurczaki na targu w Harlemie. Mówią, że nie jest zwykłą rzeźniczką, tylko kapłanką.

 

***

 

Często zadaję sobie pytanie: dlaczego nie lubimy czarnych? Odpowiedź jest prosta: chodzi o muzykę Rap i młodzież noszącą krok spodni w kolanach. W Harlemie nie zauważyłem ani tego, ani tego. Dopiero gdy dojechaliśmy na targ dały się zauważyć wpływy Czarnego Lądu. Julian podwiózł mnie niemal pod sam stragan z wędliną. Wysiadłem.

 

Gruba murzynka rąbała mięso na kawałki. Posługując się skrwawionym tasakiem oddzielała drobiowe nóżki od piersi. Mięso było dzielone, porcje rozsuwane to na tę, to na tamtą stronę. Podszedłem do tej pogrążonej w pracy kobiety i zapytałem:

– Akhali ma?

Rzuciła na mnie okiem, nie przerywając sobie.

– Czego chcesz Białasie? – zapytała, dzieląc kolejnego kurczaka na sztuki.

– Szukam Mgeby.

Na chwilę przerwała swoją pracę i przyjrzała mi się dokładniej.

– Mgeba nie żyje – odpowiedziała w końcu i wróciła do swych zajęć. Rąb! Rąb! Tasak spadał na drobiowe mięso dzieląc je na kawałki.

– Jak to, nie żyje? – zapytałem zaskoczony.

– Ano tak! – odpowiedziała wciąż dzieląc mięso. – Jednego dnia żył. Radosny i ŻYWY. Następnego dnia znaleźli jego zwłoki w fatalnym stanie…

Rąb! Rąb! Tasak brutalnie dzielił kurczaka..

W końcu podniosła na mnie wzrok

– Mieszkał tuż za rogiem – wskazała zakrwawionym ramieniem. – Jak chcesz, idź sam i zobacz. Wszędzie jest taśma policyjna.

 

***

 

Poszedłem obejrzeć miejsce wypadku. Niewiele mi z tego oglądania przyszło. Nie byłem detektywem z filmu sensacyjnego. Policyjna taśma oznaczała „nie wchodzić" i tak też zrobiłem. Ogradzała wejście do małego sklepiku. Na szyldzie widniał napis: „FARBY dla artystów i nie tylko". W oknie wystawowym widać było sterty puszek. Jedna była przewrócona i wyciekało z niej coś, co mogło być „zielenią choroby".

 

Wróciłem do straganu Siostry Mummum. Wypytałem o okoliczności śmierci Mgeby. Mimo, że dosyć niechętnie, jednak podzieliła się swoją wiedzą. Podzieliła się także plotkami jakie narosły wokół zdarzenia.

 

Według jej słów przybył do Mgeby potężny Raga Loa, opętał go i kazał zadać swemu ciału wiele bolesnych ran. Niektóre były śmiertelne. Miała być to kara za sprzedawanie tajemnic voodoo obcym.

 

Jakie to były tajemnice Mummum nie potrafiła, lub nie chciała powiedzieć.

 

Ciało farbiarza zostało znalezione nazajutrz przez sąsiadów. Leżał okrwawiony na środku własnego sklepu. W zaciśniętej dłoni trzymał nóż. Śmierć nastąpiła w tym samym czasie, gdy ja wyjmowałem hebanowy posążek z obrazu namalowanego farbami Mgeby.

 

Zrobiło mi się nieprzyjemnie. Nie byłem przesądny i raczej należałem do osób, które nie wierzą w moce nadprzyrodzone. Jednak kilka ostatnich dni zmieniło nieco moje poglądy. Czy będą mnie ścigać loa? Czy skończę tak jak sprzedawca farb?

 

Mimo tych lęków miałem jasny plan. Chciałem kupić wszystkie farby jakie pozostały po Mgebie. Później zostanę sponsorem sztuki i sfinansuję kilka bohomazów Milosza. Aby tylko malował farbami, które dostanie ode mnie.

 

Wróciłem do samochodu. Julian stał na zewnątrz i zajadał się jakimś miejscowym specjałem. Biorąc pod uwagę ilość przetwarzanych w okolicy kurczaków podejrzewałem, że mogła to być jakaś amatorska wersja KFC.

Widząc mnie uśmiechnął się szeroko. W czarnej twarzy błysnęły śnieżnobiałe zęby.

– Bardzo spokojna okolica – powiedział do mnie. – Nawet koło zapasowe jest na miejscu!

– Jedziemy do domu. – poinformowałem go i wsiadłem na tylne siedzenie. Chwilę czekałem aż dokończy jeść i wróci za kierownicę.

 

– Siostra Mummum pomogła panu? – zapytał ruszając.

– Myślę, że mogłaby pomóc każdemu, kto ma do poćwiartowania kurczaka – odparłem nieco zgryźliwie.

Julian roześmiał się serdecznie. Było to coś, co u czarnych bardzo sobie ceniłem: głośny i serdeczny śmiech.

 

***

 

Dotarłem do domu niezbyt zadowolony. Nie lubiłem, gdy sprawy ulegały komplikacji. Oczywiście, byłem świetny w ich przezwyciężaniu. Nie znaczyło to jednak, że to lubię.

Julian zabrał Rollsa do garażu, ja wszedłem do domu.

Sylwia nie czekała na mnie. Tego dnia umówiła się z przyjaciółką. Jedną z tych starych panien zaangażowanych w działalność charytatywną. Spędzą popołudnie gadając o tym ile Vincent mógłby dać na schronisko dla białych sierot.

Czasami nawet coś na te cele dawałem. Nie sądziłem jednak bym pomagał sierotom. Po prostu finansowałem ich wychowanie na młodocianych przestępców. Tak działały sierocińce. Nie była to jednak wina tych dzieci.

Poszedłem do swojego gabinetu. Obrzuciłem „Znośną lekkość…" krytycznym spojrzeniem. Na hebanowego bożka spojrzałem bardziej przychylnie. Usiadłem na fotelu i wykonałem pierwszy telefon tego dnia.

Dzwoniłem do swojego asystenta, z poleceniem by wykupił wszystkie farby, jakie pozostały po Mgebie. Odebrał niechętnie, wyraźnie niezadowolony, że zawracam mu głowę w drugi dzień Świąt. Wysłuchał jednak posłusznie wszystkich poleceń i obiecał, że jutro tym się zajmie. Myślę, że z asystentką dogadywałbym się łatwiej. Nie było jednak szans na to, że Sylwia zgodzi się na kobietę, z którą miałbym ściśle współpracować.

 

Drugi telefon wykonałem do znajomego pułkownika Departamentu Policji Nowy York. On także odebrał i nawet nie okazał po sobie irytacji. Doskonale wiedział, że mogłem pomóc mu przy awansie. Zadałem kilka pytań dotyczących śmierci Mgeby. Pułkownik znał temat i poinformował mnie, że policja skłania się ku uznaniu tego za samobójstwo. Obiecał, że następnego dnia oddzwoni z garścią szczegółów. W tej chwili nie miał dostępu do policyjnych danych. Podziękowałem i zakończyłem rozmowę.

 

Czy dobrze robiłem interesując się rytualną śmiercią farbiarza? Tego nie wiedziałem. Hebanowy bożek także nie dawał żadnych wskazówek. Ani razu nie usłyszałem budzącego otuchę, lub ostrzegającego „Akhali ma".

 

Popatrzyłem przez chwilę na sejf, w którym trzymałem swoją duszę. Nie miałem jednak odwagi wyjąć jajka, by chociaż mu się przyjrzeć. Kontakt z własną duszą, choćby i w takiej tylko postaci, wydawał mi się czymś niepokojącym. Wolałem tego unkać..

 

W końcu nalałem sobie whisky. „Znów się upiję" – pomyślałem. Tym razem była to wina Sylwii. Zostawiła mnie samego w domu, nie mówiąc kiedy wróci.

Zapijałem więc samotność.

To niby dziwaczne, w końcu przecież Sylwia przyjdzie. Wiedziałem jednak, że nie mogę z nią porozmawiać o voodoo, które nagle wkroczyło w moje życie. Coś takiego skończyłoby się w domu wariatów.

Kochałem moją żonę a ona kochała mnie. Nie było jednak między nami prawdziwego kontaktu.

 

Sylwia wróciła do domu dosyć późno. Byłem już nieco wstawiony. Od progu zaczęła szczebiotać o charytatywnej organizacji pomagającej zwierzętom. Szybko zgodziłem się dokonać przelewu na ich konto. Zwierzęta budziły moją sympatię. Nikt ich za moje pieniądze nie wychowa na przestępców. Organizacja ułatwi zwierzakom życie, lub zapobiegnie zabijaniu ich dla futer. Nie słuchałem dokładnie co Sylwia mówiła. Może pomogę przeciwstawić się eksperymentom na zwierzętach? Najchętniej tym, których celem było opracowanie nowych kosmetyków. Nieprzytomnie przyjąłem od żony karteczkę z numerem konta. Przelew wyślę jutro. Teraz musiałem się położyć.

 

***

 

Tej nocy śnił mi się Mgeba. Nigdy nie widziałem go na oczy, jednak wiedziałem, że to on. We śnie obserwowałem rytuał, który doprowadził do jego śmierci. Na głowie miał dredy, na twarzy starannie przycięty zarost. W dłoni trzymał ostry nóż kuchenny. Najpierw zadał sobie wiele płytkich ran ciętych. Na rękach, na szyi i na klatce piersiowej. Później wykonał kilka głębszych cięć na twarzy. Na chwilę przestał, jakby licząc, że Raga Loa zadowoli się taką ofiarą. Później jednak wbił sobie nóż w brzuch i wykonując nim okrężne ruchy uszkodził ważne organy wewnętrzne. To spowodowało ból utrudniający dalsze działanie. Mgeba opadł na podłogę by po chwili podnieść się z dziwnym blaskiem w oczach. Ostatnie kilka ruchów noża wymierzył w swoją pierś. Zadawał ciosy wokół własnego serca, kolejnymi sztychami odcinając tłoczące krew aorty. Wydawało się niemożliwe by ten człowiek wciąż żył. To mroczny duch kończył rytuał. Kiedy serce było już całkowicie odcięte loa porzucił to ciało. Mgeba opadł na podłogę obficie brocząc krwią. Jego twarz wykrzywiał upiorny uśmiech pozostawiony przez loa. „Czarni – oni śmieją się tak serdecznie" – przemknęło przez mój uśpiony umysł.

 

***

 

Następnego dnia obudziłem się z kacem większym niż na to zasługiwało kilka szklaneczek whisky. Zwlokłem się do kuchni i zastałem Sylwię przygotowującą śniadanie. Tego ranka śniadanie było także dla mnie. Cóż było robić? Pochłonąłem zdrową żywność, zauważając, że nie jest wcale taka paskudna, jak to zwykle mi się wydawało.

– Dziękuję za śniadanie, kochanie. – Cmoknąłem ją w policzek przełykając sałatkę.

Szybko umknąłem do swojego gabinetu pozostawiając zmywanie Sylwi. Chyba lubiła to robić, bo nigdy nie wspomniała o zatrudnieniu służby. Wyżej ceniła sobie naszą prywatność. No i była chorobliwie zazdrosna o każdą kobietę kręcącą się po domu.

W gabinecie zasiadłem w swoim fotelu, spojrzałem w oczy hebanowej figurki i sięgnąłem po telefon. W tym momencie zadzwonił. Tego typu zbiegi okoliczności zawsze robiły na mnie wrażenie. Zawahałem się chwilę, by po drugim dzwonku odebrać. Dzwonił mój asystent.

– Witam szefie – mówił z lekkim pogłosem. Telefony nie należały do najbardziej niezawodnych wynalazków. – Zakup spuścizny po Mgebie odsunie się w czasie. Policja musi najpierw umorzyć śledztwo. Dopiero wtedy masa spadkowa będzie mogła zostać sprzedana. Dobrą wiadomością jest to, że nie miał żadnych spadkobierców. Spuściznę przejmie miasto i sprzeda wszystko na publicznej licytacji.

Podziękowałem mu i wspomniałem, żeby był gotowy do wykupu wszystkiego co zostało po Mgebie. Teraz zamierzałem kupić cały sklep wraz z zawartością. Po zakupie będę mógł się w nim swobodnie rozejrzeć. Nie wiedziałem co mam nadzieję tam znaleźć. Liczyłem jednak, że przyniesie to jakieś informacje.

 

Następnie wykonałem telefon do zaprzyjaźnionego pułkownika policji. Od wczoraj zdążył sprawdzić dla mnie akta sprawy. Opisał mi przez telefon makabryczne szczegóły śmierci farbiarza. Wcale nie zdziwiłem się słysząc, że w stu procentach pokrywały się z wizją z mojego snu. Powiedział, że sprawa ma roboczą etykietkę samobójstwa. Dochodzenie trwa, ale nikt nie spodziewa się po nim innych efektów. Jeżeli nie wyjdą na jaw nowe fakty, sprawa powinna zostać umorzona w przeciągu tygodnia. Podziękowałem i odłożyłem słuchawkę.

 

Do gabinetu zajrzała Sylwia:

– Pamiętasz, że miałeś zrobić przelew dla zwierzątek? – zapytała, wdzięcząc się lekko.

– A tak, dobrze, że przypominasz – odparłem włączając komputer. Kartka z numerem konta leżała przed klawiaturą. – Ile mam przelać?

– To datek dobrowolny. Możesz przelać ile uważasz. Myślę jednak, że w naszej sytuacji przelew poniżej stu tysięcy byłby niepoważny. – Uśmiechnęła się.

W tym czasie komputer zdążył się już uruchomić. Wszedłem na swoje konto bankowe, pracowicie wstukałem numer konta i dokonałem przelewu.

– Sto dwadzieścia tysięcy. Tyle powinno zwierzętom wystarczyć na podbój zachodniej półkuli.

– Dziękuję Vincent! Nie mów jednak tak, wiesz ile wszystko kosztuje.

Wiedziałem. Dokładnie wiedziałem ile kosztuje utrzymanie setek pracowników charytatywnych. Misie, czy inne wiewiórki dostawały z tego znikomy procent. Coś jednak dostawały, a nie znałem innego sposobu by im pomóc.

 

Kiedy Sylwia wyszła szykować się na spotkanie z którąś ze swych szalonych przyjaciółek sięgnąłem ponownie po telefon. Wybrałem numer NY University. Wstukałem wewnętrzny. Kiedy już zostałem połączony z biurem rektora bez trudu sforsowałem opór młodej sekretarki. Wystarczyło moje nazwisko bym został połączony.

– Tak, słucham – usłyszałem chłodny głos.

– Mówi Vincent . Najlepsze życzenia z okazji minionych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku.– rozpocząłem kurtuazyjnie.

– A… dziękuję, nawzajem – odprł rektor nieco zakłopotany. Jego uczelnia dostawała od mojej fundacji „Patrz i ucz się" niemałe granty. Swoją halę sportową wyremontowali za moje pieniądze. Teraz dzwoniłem ja sam i jasne było, że będę chciał odwzajemnienia przysługi.

– Słyszałem, że masz u siebie jakiegoś profesora, który orientuje się w afrykańskich wierzeniach. W tym całym ich Voodoo?

– Tak, profesor Palmswright jest ekspertem od wierzeń afrykańskich – rektor wyraźnie odetchnął z ulgą, że nie żądam niczego trudnego. – Interesuje się Voodoo, choć traktujemy to tutaj jako nieszkodliwe dziwactwo.

– Mógłbyś mnie z nim umówić?

– Nie ma problemu. W ciągu pół godziny profesor oddzwoni do ciebie, żeby umówić się na spotkanie.

Wymieniłem z rektorem jeszcze kilka uprzejmości i z ulgą rozsiadłem się w fotelu..

 

Pogroziłem palcem hebanowemu bożkowi i nalałem sobie szklaneczkę whisky. Gdybym musiał gdzieś jechać, zawiezie mnie kierowca. Jedna szklanka nie mogła zaszkodzić niczemu.

 

Piętnaście minut później zadzwonił Palmswright. W dniu dzisiejszym wymawiał się wieloma zajęciami, ale na dzień następny chętnie umówił się ze mną w uniwersyteckiej stołówce w porze lunchu. Nie wyjaśniłem mu o co mi chodzi. On także o nic nie pytał.

 

Po skończonej rozmowie nalałem sobie następną szklankę whisky. Upijając się patrzyłem na „Znośną lekkość bytu" i było mi coraz bardziej lekko i coraz bardziej znośnie. Może nie było to aż tak złe malarstwo?

 

***

 

Sylwia długo nie wracała. Piłem więc jedną szklankę za drugą. W końcu, kiedy wróciła i zaszła do mojego gabinetu potrafiłem tylko zapytać jak się bawiła. Przyszło mi to ze sporym trudem, bo alkohol krążył już w moich żyłach i zakłócał dykcję. Moja żona nie zwracała na to uwagi. Rozszczebiotana opowiadała mi o przyjaciółce, która po śmierci męża zaczęła zabawiać się tarotem. Wywróżyła w życiu Sylwii zmiany. Przestałem słuchać. Być może był to błąd, biorąc pod uwagę jak wiele wiedza ezoteryczna zaczęła znaczyć w moim życiu. Miałem jeszcze tyle przytomności umysłu by się zgodzić na odwiedziny u przyjaciółki żony, by powróżyła także mnie. „Nie samym Voodoo człowiek żyje" – pomyślałem wstawiony – „Nie zaszkodzi sprawdzić co inne moce mają do powiedzenia".

Powiedziałem Sylwii „dobranoc" i poszedłem spać.

Tym razem śniły mi się typowe, pijackie koszmary.

 

Następnego dnia, w południe, nie odczuwałem już prawie kaca. Wziąłem prysznic, ubrałem się w niezobowiązujący, sportowy garnitur i pojechałem na spotkanie z Palmswrightem. Po drodze Julian opowiedział mi dwie anegdotki, z których jedna była o Polakach, druga zaś o Murzynach. Na obie zareagowałem uśmiechem. Wiedziałem, że Julian obserwuje wyraz mojej twarzy w lusterku wstecznym.

 

Profesor pojawił się na spotkaniu ubrany znacznie mniej starannie niż ja. Jego wypuszczona na spodnie koszula była miejscami poplamiona. Na twarzy miał kilkudniowy zarost. Był człowiekiem starszym, lekko otyłym, co wyjaśniało zwyczaj noszenia luźnych koszul.

Na stole uniwersyteckiej stołówki stał dzbanek z kawą. Obaj nalaliśmy jej sobie do kartonowych kubków. Wokół studenci przemieszani z kadrą przynosili sobie tace załadowane jedzeniem. Lunch nie jest posiłkiem niezbędnym dla zaspokojenia głodu, jednak służy jako doskonała odskocznia od aktualnie wykonywanych zadań.

– Rektor wspomniał, że ma pan jakieś pytania związane z moją specjalnością?

– Nie zupełnie chodzi o pańską specjalność. Raczej o pańskie hobby.

Profesor uniósł brwi. – Hobby? – zapytał niepewnie.

– Moje pytania dotyczą Voodoo – wyjaśniłem.

– Ach, proszę nie traktować tego jako hobby. Voodoo jest integralną częścią wierzeń Czarnego Kontynentu. – Profesor popadł w mentorski ton. – Są mieszanką oryginalnych wierzeń z religią przyniesioną przez misjonarzy. Cóż innego mogło wyniknąć z opowiadania o Chrystusie ludziom, którzy mieli własną magię i wiedzieli, że ta magia działa?

 

Zamyśliłem się przez chwilę. Rzeczywiście, co z tego mogło wyniknąć? Mgeba? Farby nadające obrazowi moc magiczną? Rytualna śmierć?

 

– Czy słyszał pan o obecności Voodoo tutaj, w Harlemie na przykład?

– Czy słyszałem? – profesor zaśmiał się lekko. – Afrykanie uprawiają Voodoo tutaj bardziej swobodnie niż na Czarnym Lądzie. Tutaj traktowane jest to jako nieszkodliwy folklor.

– A jak jest naprawdę? – spojrzałem profesorowi w oczy.

Ten zmieszał się lekko, zastanowił chwilę i odpowiedział:

– Osobiście wierzę, że coś w tym jest – lekko pochylił głowę. – Nie chodzi mi oczywiście o ożywianie zmarłych by robić z nich zombie. Ale…

– Czy można w ten sposób opętać człowieka?

Profesor jakby nabrał dystansu. Pozornie zmienił temat.

– Cała ta „religia" dotyczy wiary w przodków. Wiary w krążące wszędzie duchy zmarłych. Duchy te nazywane są loa. Teoretycznie Voodoo pozwala je przyzwać. Pozwala także tchnąć loa w ciało zmarłego. Najbardziej potężne są Raga Loa – stare duchy przodków, jeszcze z Czarnego Kontynentu. Te są trudne do kontrolowania i potężne. Najpotężniejsze z nich dysponują, ponoć, własną wolą. Mogą opanować ciało człowieka i kazać mu robić różne rzeczy.

– Proszę jednak pamiętać, że wymieniam panu tylko przykłady wierzeń ludu afrykańskiego – zastrzegł się profesor na koniec – Nigdy nie miałem okazji obserwować czegoś takiego i pozostaję w tym temacie całkowicie sceptyczny.

 

Cóż, mnie nie stać było już na sceptycyzm.

 

Podziękowałem profesorowi. Odchodząc widziałem jak wstał i skierował się do bufetu. Miał najwyraźniej zamiar zjeść coś z tego, czym odżywiali się studenci i reszta kadry.

W moim żołądku burczało po kawie z dzbanka. Był już najwyższy czas by zjeść śniadanie. Była pora lunchu, jednak śniadaniem nazywałem po prostu pierwszy posiłek wciągu dnia.

 

Julian odwiózł mnie do domu sprawnie i bez kłopotu. Tym razem wyczuł mój nastrój i nie próbował opowiadać żadnych anegdot. Kiedy sam powiedziałem kilka złośliwych rzeczy na temat przesądów, zgodził się ze mną i śmiał serdecznie z moich żartów. Cóż może być milszego niż człowiek śmiejący się z naszych żartów? Obiecałem mu podwyżkę i zostawiłem samego z rollsem wysiadając pod domem.

 

***

 

Stałem z Sylwią na progu domu jej przyjaciółki, wróżbiarki. Ponownie nacisnąłem przycisk dzwonka i ponownie rozległ się gong. – Może diabeł ją zabrał za mieszanie się do spraw nadprzyrodzonych? – Celowo udawałem sceptycyzm, którego wcale nie odczuwałem.

– Nie bądź idiotą! – strofowała mnie Sylwia – Ta dziewczyna ma talent. Jej wróżby spełniały się nawet gdy wróżyła z kart pokerowych!

 

Drzwi uchyliły się wreszcie. Stała w nich kobieta około czterdziestki. Miała na głowie chustę zawiązaną w turban. Być może to był element mistyczny? Poza tym nosiła długą do ziemi sukienkę, która może i miała symbolizować mistyczną szatę, wyglądała jednak po prostu na wygodną.

Zaprosiła nas do wnętrza, posadziła przy okrągłym stole i poczęstowała herbatą.

– Więc to jest twój sceptyczny mąż? – zapytała przysiadając się do nas. – Muszę przyznać, że przystojny.

Uśmiechnęła się lekko a w jej oczach zalśniły łobuzerskie błyski. – Przystąpmy jednak do rzeczy.

Na stole już leżał Tarot podzielony na dwie kupki.

– Najpierw arkana małe – mruknęła wróżka. – Pozwolą mi zorientować się jak interpretować ostateczną wróżbę.

Zaczęła rozkładać karty. Wyglądało to jak zwykły pasjans, tyle, że występowały w nim karty takie jak walet pałek, ósemka kielichów, czy szóstka monet. Wróżbiarka postawiła tego pasjansa mrucząc coś do siebie o wyjątkowym układzie kart. Jako osobę do niedawna sceptyczną, obecnie zaś po prostu ostrożną, mruczenie to nieco mnie niepokoiło.

 

Po niepokojącym pasjansie nastąpił czas na Arkana Wielkie. Tarocistka potasowała karty ze skomplikowanymi ilustracjami i zaczęła wykładać je, jedna za drugą.

– Arcykapłan! wskazuje, że zwróciłeś się ostatnio do osoby o dużej wiedzy i autorytecie. To jednak, co powiedział ten człowiek nie będzie wielką pomocą.

Przypomniałem sobie wizytę u profesora. Rzeczywiście, uzyskane od niego informacje niewiele mi pomogły. Co najwyżej pozwoliły uporządkować chaos dotyczący Voodoo.

– Wisielec! Oznacza, że trwasz w zawieszeniu! Twoje życie to stagnacja! Wyraz twarzy symbolu na karcie oznacza, że jesteś zbyt zadowolony z siebie, by cokolwiek w życiu zmienić na lepsze.

To były fakty. Uważałem, że moje życie jest doskonałe. Nie miałem marzeń wybiegających poza obecny stan rzeczy.

Z talii została wyciągnięta kolejna karta.

Wróżka położyła ją przede mną.

– Śmierć! – teraz przyjaciółka Sylwii jakby wzięła w nawias wszystkie dotychczasowe wróżby i dodała konspiracyjnie: – Nią się nie przejmuj. Pojawia się w życiu każdego i w każdej prawie wróżbie. Ta karta oznacza zmianę. Przejście z jednego stanu do drugiego.

 

Teraz czułem się zagubiony. Pojawienie się karty Śmierć wzbudziło we mnie oczywisty niepokój. Czy istnieje bardziej złowróżbny symbol?

 

Symbol śmierci przykrył Głupiec. Położony został do góry nogami. – Odwrócony głupiec! Czy podjąłeś ostatnio niebezpieczne działania kierując się własną, nieprzemyślaną decyzją? Bagatelizujesz niebezpieczeństwo, zagłębiając się w sprawy nie dla ciebie przeznaczone!

Następna karta.

– To Gwiazda! W jednej ręce trzyma dzban, z którego wylewa wodę do strumienia. Taka jest twoja praca. Wlewasz wodę do strumienia i nic z tego nie wynika.

Rzeczywiście, granie na giełdzie nie przysparzało nikomu miejsc pracy ani nie wytwarzało bochenków chleba dla głodnych. Było to takie przelewanie z pełnego w pełne. Woda lała się bezproduktywnie a kropelki skapywały na moje konto.

– W drugiej ręce Gwiazda trzyma kolejny dzban, z którego leje wodę na ziemię. Z tej ziemi wyrasta nowe życie. Pełno tu wokół krzewów i drzew. Poczniesz nowe życie!

Nasza wyrocznia z przedmieść zawiesiła głos. Przyznam się, że to mną trochę wstrząsnęło. Czyżby Sylwia przestała się zabezpieczać? Jeżeli tak, to nasze wzmożone życie intymne mogło oznaczać pojawienie się potomka.

 

Tarocistka zaczęła składać karty. – To już wszystko co mogę ci powiedzieć – zakończyła wróżbę obcesowo.

 

Zostaliśmy jeszcze chwile na ciasteczkach i kawie. Wróżbitka przemieniła się w zwykła gospodynię domową, proponując nam własne wypieki. Wypiłem kawę i zjadłem jedno z ciasteczek. Było pyszne.

 

Sylwia wpadła w pułapkę plotek sąsiedzkich i rozmawiały przez pół godziny o wyborze mężą dokonanym przez córkę sąsiadki. Z tego co zrozumiałem, facet był muzykiem rockowym. Przystojnym, choć wciąż bez grosza. W głębi ducha obiecałem sobie posłuchać jak śpiewa i, jeżeli nie będzie to jakaś tragedia, dać jego namiary zaprzyjaźnionym producentom muzycznym.

 

Od tarocistki wychodziłem nieco zaszokowany. Moje ostatnie przeżycia z "Akhali ma" spowodowały, że przestałem być sceptyczny wobec takich rzeczy. Owszem, kobieta układała tarota, bez większego planu i bez znajomości rytualnych form. Po prostu objaśniała obrazki na kartach. Wciąż jednak miałem w pamięci to, co Sylwia powiedziała o jej zdolnościach do przepowiadania przyszłości. Wg mnie, taka interpretacja pojawiających się symboli wymagała nie tylko wyobraźni, ale także talentu.

 

Zaczynałem więc szykować się na to, że wkrótce zostanę ojcem. To było coś, co mogło zmienić mnie jako człowieka oraz wszystko w moim życiu.

 

***

 

Następnego dnia siedziałem u siebie w gabinecie i pracowałem nad rozbudową mojego imperium. Narzędziem był komputer wraz ze swoim połączeniem z giełdą. Sprzedawałem akcje, które wg mnie nie rokowały i za uwolnione środki kupowałem następne. Zawsze miałem do tego talent i sam potrafiłem ocenić, co jest warte inwestycji a co nie. Teraz jednak słyszałem głos „Akhali ma" ilekroć dotykałem wartych zainwestowania aktywów. Moja praca stała się prosta! W ciągu piętnastu minut zrobiłem porządek ze swoim portfelem. Znów wydawał mi się idealny: same akcje na krzywej wschodzącej! Wyłączyłem komputer, wstałem z szerokiego skórzanego fotela. Opuściłem gabinet zadowolony z siebie.

 

Na korytarzu, tuż przed drzwiami gabinetu piętrzyła się sterta potłuczonej porcelany.

 

Odskoczyłem przed kolejnym, nadlatującym talerzykiem.

– Ty sukinsynu! – Krzyczała Sylwia. – Spłodzisz sobie potomka?!

Porcelanowe bibeloty uderzały w ścianę koło mnie. Sylwia kolekcjonowała je wiele lat.

Obecne dzieło zniszczenia dowodziło, że jest bardzo poruszona.

– Będziesz miał potomka! Wiesz, że jestem bezpłodna!

Omijając latające spodki i filiżanki podszedłem do niej i przytuliłem.

– To tylko głupia przepowiednia – wyjaśniałem. – Kto wie czy nie zajdziesz w ciążę! Przestań się zabezpieczać! Lekarze mówili, że jesteś bezpłodna w latach dziewięćdziesiątych. Medycyna poszła bardzo naprzód.

 

Sylwia wtuliła się w moją pierś cicho łkając.

– Przestaniesz się zabezpieczać i pójdziesz do lekarza – głaskałem ją po włosach.

– Dobrze Vince – odparła przez łzy. – Chcielibyśmy mieć dziecko, prawda?

 

Skinąłem głową. Tak naprawdę nie chciałem. Przerażała mnie rezygnacja z prywatnego życia na rzecz pojawiającego się potworka. Jeżeli się urodzi to będzie to moment, gdy przestaniemy żyć dla siebie i zaczniemy dla niego. Wszystko będzie podporządkowane robieniu kupy i nocnym wrzaskom. Dostaniemy obsesji na punkcie tego, czy pierwsze słowo brzmiało „dada" czy „mama". Nie chciałem tego, jednak wiedziałem, że Sylwia chce. Poza tym, w naszym życiu, już dawno był czas na taką zmianę.

 

***

 

Po południu zadzwoniłem do kliniki położniczej. Z doktorem Dowsonem nie połączyła by mnie żadna z pielęgniarek, gdyby nie to, że potrafiłem podać hasło, którym było moje własne imię i nazwisko.

 

– Mówi Vincent Harker… tak, ten Harker.

 

– Doktorze, chcę by żona urodziła mi dziecko – wyjaśniłem po kilku słowach przywitania.

 

Był najwyraźniej przyzwyczajony do żądań klientów. Zaczął się tłumaczyć, że w takim przypadku nie wszystko od niego zależy. Chwilę go uspokajałem, po czym wydobyłem obietnicę, że osobiście przebada Sylwię.

 

***

 

Julian zawiózł Sylwię do lekarza ja zaś zadzwoniłem do mojego asystenta spodziewając się usłyszeć, że sklep Mgeby wciąż objęty jest policyjną kwarantanną. Było dla mnie miłym zaskoczeniem, że sprawa została umorzona a sklep zostanie wystawiony na aukcję już jutro.

 

Powtórzyłem stosowne polecenia: „Kupować bez względu na cenę. Razem ze wszystkim co w sklepie zostało".

 

Po rozmowie telefonicznej zapatrzyłem się w afrykański posążek. Nie usłyszałem płynących z niego zaklęć. Odpowiadał mi milczeniem. Najwyraźniej nie miał czego komentować.

 

W tym momencie zadzwoniła komórka. Nie dzwoniła często, bo prawie nikt nie miał do mnie numeru. Tym razem była to Sylwia. Dzwoniła z radosną wiadomością, że jednak może mieć dziecko. Musimy tylko zwracać uwagę na jej dni płodne i wtedy uprawiać seks. Cóż, seks uprawialiśmy na tyle często, że tak czy tak wygrana powinna się trafić. Trochę mnie jednak onieśmielał pomysł robienia tego pod dyktando termometru.

 

A jeżeli akurat będę pijany? Zadałem sobie to pytanie nalewając szklankę whisky. Zdarzało się to na tyle często, że trzeba było liczyć się z ryzykiem. Upiłem nieco złocistego płynu i położyłem dłoń na łysym sklepieniu hebanowego posążka.

 

„Akhali ma" – popłynęło do mnie. Jakby stary kumpel mówił: „nie martw się, będzie dobrze".

 

– Dobrze, jak dobrze – wymruczałem do siebie nad kolejną szklanką. – A jeżeli dzieciak będzie na coś chory?

 

Posążek milczał. Przeniosłem wzrok na „Znośną lekkość bytu". Obraz wyglądał jakby żył. Zdążyłem się już jednak do tego przyzwyczaić. Namalowany był w taki sposób, że nawet, gdy nie działo się nic magicznego wyglądał, jakby się ruszał. „Krwisty ugr" i „zieleń choroby" stanowiły tak żywy kontrast, że aż tworzyły wrażenie ruchu.

 

Jutro miałem zostać właścicielem sklepiku z magicznymi farbami. Jutro też miałem zamiar dostarczyć je do Bondery, malarza abstrakcyjnego i zlecić mu kilka bohomazów.

 

Przysnąłem w wygodnym fotelu dosuniętym do dębowego biurka. Włączony komputer, wyświetlając notowania giełdowe, rzucał barwne refleksy na moją twarz.

 

***

 

Czekałem na windę w kamienicy, w której mieszkał Bondera. Po chwili dołączyła do mnie ponad pięćdziesięcioletnia kobieta z psem. Psisko nie było już młode i wyglądało dość poczciwie. Nie było rasowe..

 

Kundel przysunął do mnie nos i zaczął obwąchiwać. Podrapałem go za uchem. Przyjął to z wdzięcznością i przestał mną się interesować. „Kulturalne psisko" – pomyślałem sobie.

 

Musiał czuć ode mnie whisky jednak nie należał do tych psów, które robią z tego powodu raban. Myślę, że miał własne problemy.

 

W tym momencie przyjechała winda. Drzwi odsunęły się automatycznie, choć nie bezdźwięcznie. Kamienica Bondery była droga, jednak nie na tyle by winda otwierała się bezszmerowo. Wsiedliśmy. Nacisnąłem ostatnie piętro. Kobieta wybrała jedno z niższych.

 

Pies obwąchiwał krawędź drzwi, którym fotokomórka nie pozwalała się zamknąć.

 

– Zabierz nocha! – obcesowo wydała polecenie kobieta. Kundel posłusznie się wycofał i powąchał mnie. Znowu podrapałem go za uchem. Byliśmy przyjaciółmi.

 

Kobieta z psiurem wysiadła, ja pojechałem aż na samą górę. Wyszedłem z windy i przystąpiłem do dobijania się do mieszkania Bondery. Dłuższą chwilę nikt nie odpowiadał.

 

Przyszło mi nawet do głowy by zrezygnować. W końcu zacząłem walić w drzwi pieścią wołając „To ja, Twoja pieprzona wróżka!" To pomogło. Malarz wreszcie otworzył. Po jego ruchach widać było, że nie był całkiem trzeźwy.

– Aaa! – przywitał mnie – Pan…

Tu w umysle Bondery ziała dziura zapełniona świeżo przyjętymi używkami.

– Harker – przedstawiłem się i uścisnąłem mu dłoń. – Namaluje Pan coś dla mnie?

– Yyyy – malarz zatoczył ramieniem wokół, pokazując dziesiątki już namalowanych obrazów.

 

– Nie, nie, mój miły artysto – uśmiechnąłem się szeroko. – Dostaniesz magiczne farby Mgeby i nimi będziesz malował.

 

Bondera skinął głową. Odszedł gdzieś na chwilę by powrócić z dwiema szklankami i butelczyną.

– Wypijmy za sukces – wychrypiał.

 

Wziąłem od niego szklankę i pozwoliłem by mi ją napełnił. Pochodziłem z Polski. Mój ojciec uczył mnie, że nie wypić za sukces to zły znak. Wychyliłem więc szybko trunek podsunięty przez Bonderę.

 

– Polak , Węgier – dwa bratanki – zacząłem.

 

Bondera był zaskoczony.

 

– Ojciec zmienił nazwisko na Harker. Wcześniej nazywał się Słuchaczyk – wyjaśniłem nalewając następną kolejkę. Odstawiłem szklankę na pobliski stół i zagadnąłem:

 

– To co Bondera? Dzisiaj dostaniesz farby po Mgebie. Namaluj mi nimi jakąś chorą impresję.

 

Malarz spiął się wewnętrznie.

– Dzieło ma być niepowtarzalne i posiadać moc, której sam nie pojmujesz. – dokończyłem, wiedząc, że Bondera nie rozumie o co mi chodzi. Mogłem mieć tylko nadzieję, że połączenie magicznych farb Mgeby z niedorzecznymi abstrakcjami Bondery da w efekcie magiczny obraz.

 

– Właściwie… – powiedział nieco niewyraźnie malarz – to ja pochodzę ze Słowacji.

 

***

 

Minęło kilka miesięcy. Bondera długo zalegał z realizacją zlecenia. W końcu dostałem dwa obrazy. Teraz trzy ściany w gabinecie miałem pełne sztuki nowoczesnej. Czwartą ścianę okupowały drzwi, więc wyjaśniłem artyście, że za więcej obrazów już nie zapłacę. Może jakiś krytyk dostrzegłby w tych bohomazach coś interesującego. Może nawet coś odkrywczego. Za to jednak płaci się krytykom sztuki i, w żadnym wypadku, nie wolno im wierzyć.

Farby pozostawione przez tajemniczo zmarłego Mgebę miały pozostać nie wykorzystane. Teraz wysychały w pracowni Bondery, później pewnie trafią na śmietnik, gdzie jeden z karaluchów zostanie szamanem Voodoo wśród swoich.

 

Sylwia była już w zaawansowanej ciąży i absorbowała mnie bardzo. Mimo, że zatrudniłem pielęgniarkę i pełnoetatowego asystenta wciąż zdarzało mi się usłyszeć "Vincent, przynieś mi kiszonego ogórka!".

"Vincent, dopilnuj, żeby na obiad był bigos!"

Nie mam pojęcia gdzie usłyszała o bigosie. Kilka godzin spędziłem szukając w internecie przepisu i wyjaśniając kucharce co ma zrobić. Potrawa i tak była gotowa dopiero po kilku dniach. Jak się okazało, żeby to przyrządzić, trzeba było najpierw poczekać, aż skiśnie kapusta! Co za absurd – kojarzyło mi się to z chińskimi "tysiącletnimi jajami". Danie nie wyszło rewelacyjnie. Żona cmoknęła mnie w policzek i już wiedziałem, że będziemy szukać nowej kucharki. Tym razem Słowianki z pochodzenia.

 

Hebanowy bożek nie próbował nawiązać żadnego kontaktu. Czasem, przy drinku zagadywałem do niego "Akhali ma". Nie było odpowiedzi. Wszystkie trzy obrazy na moich ścianach także były martwe. Powoli zaczynałem wątpić, że jakakolwiek magia miała miejsce.

 

Tydzień przed rozwiązaniem popadłem w obsesję. Zacząłem się bać, że moje dziecko będzie zdeformowane albo urodzi się martwe. Bałem się także o życie Sylwii.

Myślę, że takie lęki nie są obce ojcom czekającym na narodziny pierwszego dziecka. Ja jednak miałem RACJONALNE powody! Przy poczęciu mojego syna obecna była afrykańska magia!

 

Wszystko przebiegło gładko. Syn był zdrowy, matka czuła się dobrze. Wróciłem do domu zostawiając oboje w szpitalu. Wysiadając z limuzyny zaprosiłem Juliana na drinka. Błysnął swym oszałamiającym uśmiechem i bez słowa podążył za mną. Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby pił jakikolwiek alkohol.

Tym razem postanowił zrobić wyjątek i napić się ze świeżo upieczonym ojcem.

 

Opowiadałem szoferowi, jak bardzo się bałem. Jak obawiałem się Voodoo i klątw martwych dusz. Że wszystko skończy się śmiercią. Że rodzinne szczęście jest dla mnie nieosiągalne. Julian kiwał głową, wtrącając krótkie uwagi. Cieszył się wraz ze mną. Jego szczery uśmiech był mi kompanem.

 

Piliśmy tęgo. Nigdy wcześniej nie widziałem by Murzyn miał tak mocną głowę! W końcu mnie przepił. Kiedy odpływałem w sen zarejestrowałem jego słowa: "Pytanie Vincent, na kogo to dziecko wyrośnie?"

Koniec

Komentarze

Fajne było, ale się skończyło nijako, właściwie nie wiadomo dlaczego. Miś nie zwracał uwagi na interpunkcję, skoro uprzedziłeś, że nie będziesz poprawiał. Tak zrozumiał i czytał sobie spokojnie. Właściwie mógłby sobie jeszcze poczytać, ale urwałeś i to mu się nie podoba. Zrobisz z tym coś?

Misiu, planuję kiedyś dopisać ciąg dalszy i jakoś godnie ten tekst zakończyć. Dam Ci znać, gdy tak się stanie.

Jestem sygnaturką i czuję się niepotrzebna.

Mam podobne wrażenie co Koala. Brakuje zakończenia. Dużo ciekawych wątków jest otwartych, ale nie mają zamknięcia. Całość sprawia wrażenie fragmentu. Gdyby nie to, tekst byłby świetny. Podoba mi się swobodny język i klarowne prowadzenie narracji.

 

Humor również jest na poziomie:

Mgeba opadł na podłogę obficie brocząc krwią. Jego twarz wykrzywiał upiorny uśmiech pozostawiony przez loa. „Czarni – oni śmieją się tak serdecznie" – przemknęło przez mój uśpiony umysł.

 

Zdaje się, że wdarło się kilka błędów, np.: “skorupki”, a nie “skorópki”. Było jeszcze kilka, ale teraz nie mogę ich odnaleźć.

Dlaczego po akapitach tak często jest odstęp jednej linijki? Wypadałoby poprawić formatowanie.

Tego kotleta wcześniej nie jadłam, więc czytałam ze sporym zainteresowaniem, zdegustowana jednak wykonaniem, które jest, delikatnie mówiąc, nie najlepsze. Ponieważ jednak nadmieniłeś w przedmowie, że nie będziesz walczył z tekstem, nie zrobiłam łapanki. 

Nagłe ucięcie tekstu bardzo mnie rozczarowało i jednocześnie odebrało satysfakcję z lektury. A szkoda, bo po dokończeniu mogłoby to być bardzo fajne opowiadanie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/10824Każdego, komu podoba się cokolwiek w Vincencie zapraszam do przeczytania Pana Misia w tutejszej bibliotece. https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/10824

Jestem sygnaturką i czuję się niepotrzebna.

Nowa Fantastyka