1.
Posadzili przybysza u szczytu ławy, podali piwa. Podziękował z cicha, ale kufla nie tknął. Sięgnął za to za pazuchę, wyciągnął potargany pergamin i rozłożywszy go, rozprasował dłonią na blacie.
– Ogłasza się – przeczytał głośno. – waszmościom wszelkiem, iż we wiosce Bojary nad Starym Sandokiem zalungł się i żerowisko se znalazł wilkołak…
– Wylkodlak – poprawił jeden z zebranych w izbie, możliwe, że autor tych słów. – Patrzta, taki miastowy, a litery nie zna…
Pozostali uciszyli go posykiwaniem.
– Wylkodlak, zgadza się… – mruknął tamten, w ogóle niespeszony i począł czytać dalej: – Kto ono diabelną bestyję trupem położy otrzyma, co następuje: groszy tuzin, mąki worków dwa, kozę, soli funta pół. Tako my, Bojarscy, przyrzekamy na Boga Pierwszego i Jedynego i o pomoc pokornie prosimy.
Odłożył papier na blat, powiódł wzrokiem po otaczających go twarzach.
– Takie listy krążą po województwie. Rozumiem, że to waszego autorstwa, i że prawdę tu piszecie?
Cichy pomruk potwierdzenia przetoczył się między zebranymi.
– To teraz powiedzcie. Wielu z was już zabił?
Na to już odpowiedziała mu cisza.
– No? Ten wasz… wylkodlak, jak go nazywacie. Ilu z was już zabił?
– Tak po prawdzie – wybąkał głos z tyłu – to nikogo nawet nie zadrapał…
– Ano – dopowiedział ktoś inny. – Tyle co czasem kurę wykradnie, czasem zeźre sarnę z lasu, a tak poza tym…
– Poza tym to snuje się jeno po okolicy, baby i dzieciska straszy.
– Jak straszy?
– No… Wyje. Siada gdzieś podle wioski, na wzgórku albo gdzieś nad rzeką i wyje, a tak się ten jego skowyt niesie, że spać nie idzie…
– I to wszystko? A widział go kto chociażby?
Chłopi popatrzyli po sobie, niepewni.
– My to nie – padła odpowiedź. – Ale byli już tu inni myśliwce, co na anons odpowiedzieli…
– Ta, tchórze chędożone każden jeden! Tak się chwalili, tak cudowali, zaliczek się domagali, psiekrwie. A jeszcze Kors nie zszedł z nieba, ledwie któren wylka zoczył, to nogi brał za pas, aż się kurzyło. No, czego na mnie syczycie znowu, dobrze przecie mówię…
Przybysz wyglądał na zainteresowanego tymi informacjami.
– Kors, powiadacie – mruknął, splatając dłonie na blacie. – Księżyc, znaczy się? Wilkołak ujawnia się tylko przy pełni?
– No, a jakże…? Dyć dziecko wie, że wylkodlaki wyłażą jeno, gdy Kors najpełniejszy…
Tamten skwapliwie pokiwał głową, uśmiechając się pod nosem. No pewnie, że dziecko to wie.
– A wielu już tych… myśliwców… próbowało?
– O, panie, będzie z tuzin, jak nie więcej – powiedział jeden ze stojących bliżej stołu. – Ale Bronek też przesadza ociupinek. Myśliwców chętnych było kilku ale ledwie połowa nie zrezygnowała zawczasu. Jednemu tylko albo dwu się udało podejść potwora i mu się przypatrzeć… A i to nie wiadomo, czy aby zwykłego wilka nie zdybali gdzieś pod lasem…
– W każdym razie, wilkołak jest już z wami od roku, co najmniej. Wszak polowano na niego tylko przy pełni. Dobrze rozumuję?
– Tak po prawdzie, mości dobrodzieju, to całe lata odkąd się tu w tych okolicach zadomowił. Bydzie już tego z… osiem lat?
Przybysz zamrugał, zdumiony.
– I tak ni stąd ni z owąd zaczął wam przeszkadzać? Sami mówicie, że jest nieszkodliwy.
Przez izbę przetoczył się cichy pomruk potwierdzenia.
– No, to co się stało?
Starszy wioski, który siedział przy stole naprzeciw przybysza, ale do tej pory tylko przyglądał mu się spod krzaczastych brwi, zabrał wreszcie głos. A był to głos jak dudnienie wiatru na pobliskich halach – cichy i spokojny, a mocny.
– A to, mości panie, że wilkołactwo to klątwa. Kara, którą Pierwszy zsyła za niegodziwość i nieczystość, za spółkowanie z diabłem i jego sługusami, oddawanie się ich pogańskim, bluźnierczym rytuałom. I od tego mus nam się trzymać z daleka, bo same kłopoty z tego idą. Grzech jak smoła, powalać się łatwo, a doczyścić trudno.
Po tych słowach znów zapadła cisza tak głęboka, że dało się słyszeć pojedyncze oddechy.
– Długo znosiliśmy obecność tej poczwary – podjął Starszy zapalczywie. – Tego wybryku natury, tego… I dość z tym. Prawda, jeszcze nikogo nie zabił ani nie ranił. Ale kto da nam słowo, że za tydzień albo i dwa nie najdzie go chętka na ludzkie, a nie kurze mięso? Co zrobimy, kiedy z naszych domów już nie kozy i świnie, ale dzieci zaczną znikać? I tak chcieliśmy postąpić z nim łagodnie, po bratersku, jak Pierwszy przykazał, i jeno przepędzić go, oszczędzić krwi. Ale bestia nie potrafi docenić okazanego miłosierdzia, zawsze na złość nam wraca, kradnie na co ciężko pracujemy.
Przybysz rozejrzał się po reszcie zgromadzonych. Ci kiwali głowami.
– I dość z tym. – Starszy uderzył dłonią w stół, jakby przyklepując swoje słowa. – Skoro nie dane nam sobie z wilkołakiem poradzić samemu, niech ktoś silniejszy i mądrzejszy zajmie się tym dla nas.
Przybysz wstał.
– Rozumiem już wszystko – powiedział. – Jestem więc winny i wam nieco słów wyjaśnienia. Nie jestem myśliwym, jak mogliście pomyśleć, ani łowcą potworów, lecz naukowcem. Nazywam się Edmund Kenne, a moją domeną jest mageybiologia, wiedza o magicznym formach życia…
Wszyscy przyglądali mu się, jakby mówił do nich w zupełnie obcym języku. Wszyscy, poza Starszym. Ten spojrzenie cały czas miał ponure, ale bystre.
– Tak więc, widzicie, mam zamiar zbadać sprawę waszego wilkołaka, dowiedzieć się czegoś o jego trybie życia oraz o nim samym. Może zdarzy się sposobność wykonać kilka rysunków, pobrać próbki. I mam nadzieję, że mnie w mojej pracy, mili ludzie, wesprzecie.
– A jeśli nie wesprzemy?
Kenne z uśmiechem wyjął zza pazuchy kolejny list. Starszy przyjął go z wahaniem, przez chwilę przyglądał się wielkiej pieczęci. Wreszcie złamał ją, rozłożył pergamin, jego oczy żwawo przebiegły po kilku rzędach elegancko skreślonych liter.
– Jak sam wojewoda każe, to mus nam słuchać – powiedział wreszcie z wyraźną niechęcią. – Pomożemy. Ale karku nastawiać za was też nie będziemy. Ani zbierać waszych szczątek, jak już was wilkołak rozszarpie na strzępy.
– Jestem przekonany, że to nie będzie potrzebne.
– Co tedy będzie?
Przybysz uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– Do pełni zostały trzy dni. Zatem jakiś ciepły kąt do spania i dobry posiłek na początek będzie w sam raz.
W izbie rozległy się pomruki niezadowolenia, starszy jednak uciszył je surowym spojrzeniem, po czym zwrócił się do kilku z mężczyzn. Żaden nawet słowem nie sprzeciwił się wydanym poleceniom. Zaraz wiadome było, kto ma przygotować w swojej chacie łoże dla gościa, kto ma mu dostarczyć jadła, a kto targać jego sprzęty, jeśli przyjdzie potrzeba.
– Ja was skądś chyba kojarzę – zwrócił się Starszy do uczonego, gdy wszyscy inni opuścili już izbę. – Twarz niby obca, a mam jakieś takie poczucie, jakby głos z tyłu głowy, mówiący że… Czyśmy się już kiedy spotkali?
– Nie. Ale często słyszę podobne słowa. Taka już moja uroda.
Starszy pokiwał głową, wciąż przyglądając mu się z uwagą.
– W każdym razie, panie Kenne – burknął – traci pan tu czas. Bestii nikt z tutejszych nie widział, a i ona sama niechętna do tego, żeby się komu na oczy pokazywać. Diabli to pomiot, ale niegłupi. Nie dowie się pan tu niczego.
– Drogi przyjacielu. Już się czegoś dowiedziałem.
To rzekłszy przybysz ukłonił się na pożegnanie i wyszedł z izby w wieczorny chłód.
2.
Z początku Starszy sądził, że uczonemu co się stało. Może wybrał się samotnie do lasu i zgubił drogę? Może jakieś licho go tam trafiło? A może po prostu odszedł? Zawinął bambetle i wrócił do miasta, nie mówiąc o tym nic nikomu? Byłoby świetnie. Szybko jednak te nadzieje rozwiały się jak dym, bo choć dla niego samego niewidoczny, Edmund Kenne nie tylko pozostał w wiosce, ale też bardzo pracowicie spędzał w niej czas.
Już następnego dnia, z samego rana kazał się oprowadzać po okolicy, pokazać skąd dochodzą wilkołakowe wycia i gdzie znajdowano truchła ofiar potwora. Potem szwendał się po całych Bojarach, zaczepiał ludzi, przeszkadzał im w pracy i pchał się do domów. Pytał o bzdury jakieś, bez żadnego sensu, a pytanym zaglądał w paszcze, patrzył uważnie na pobrużdżone twarze i spracowane dłonie, jakby to w nich właśnie były wypisane odpowiedzi. A na sam koniec wciskał do tychże dłoni srebrne pieniądze, których miał całą sakwę.
Dziwak. Ale bogaty i hojny dziwak, toteż nikt nie narzekał, wszyscy tylko podśmiewali się z niego, plotkowali. Z tych właśnie plotek Starszy wiedział, co dzieje się w jego wiosce, bo z nim samym Kenne nie spotkał się ani razu, nawet w oczy mu się nie rzucił. Jakby ze wszystkich bojarskich, tylko jego o nic nie podejrzewał.
Stąd Starszy zdumiał się nielicho, gdy nieoczekiwanie ujrzał uczonego w swoim własnym domu, przy swojej własnej ławie. Był zimny, mglisty poranek, tuż po pełni, a przed świtem. Cała wioska spała jeszcze.
W takich właśnie okolicznościach Starszy gramolił się do izby przez okno.
3.
– Pochwalony, przyjacielu. Właź już i zamykaj okiennice, ciepło ucieka.
Starszy znieruchomiał, siedząc okrakiem na ościeżnicy, wybałuszył oczy na Kennego.
– No, coś tak zdębiał? Właź, właź, wiem wszystko.
Na te słowa wyraz twarzy gospodarza zmienił się raptownie – otwarte szeroko usta zatrzasnęły się w wąską szparkę, a ich kąciki opadły w dół, tak samo jak brwi, między którymi zagościły głębokie, pionowe bruzdy. Powoli mężczyzna przełożył drugą nogę przez ramę okna, opadł na klepisko i zbliżył się do ławy.
– Co mianowicie? – wycedził. – Wiecie już, kto jest wilkołakiem?
– Wiem.
– I gdzie jest, też wiecie?
– Też wiem.
– To mówcie. Bardzo ciekawym.
Kenne wcale nie wydawał się stropiony tym, że góruje nad nim barczysty chłop o groźnej minie i głosie szorstkim jak żwir. Przyglądał mu się przez chwilę, po czym z cicha parsknął śmiechem.
– Bojarscy mówili, żeś uparty jak osioł. Że do końca się trzymasz przy swoim. Chwyci cię kto za rękę, to mówisz, że to nie twoja ręka. Splunie ci ktoś w twarz, to udasz, że deszcz pada. A przydybie cię ktoś, jak wykradasz się w noc pełni i nad pobliską rzeczką siadasz na kamieniu, by wyć do księżyca, to powiesz…? Ha, milczysz. Nie odpowiesz nic? To mnie zaskoczyłeś.
– Czego chcecie? Pieniędzy? Zemsty jakiejś? Zrobiłem wam co w życiu złego?
Kenne spoważniał nagle, uśmiech znikł z jego ust.
– Chcę pomóc – odparł. – Siadaj, porozmawiamy na spokojnie.
Starszy wahał się przez chwilę, ale w końcu spoczął po drugiej stronie ławy, wziął do ręki szmatę leżącą obok i począł nią ocierać stopy. Nie spieszył się, nie było przecież po co. Kenne na pewno dostrzegł oblepiające jego pięty igliwie i błoto.
– Pomóc… – burknął, wciągając buty. – A jakże wy mi możecie pomóc? Klątwy ze mnie przecież nie zdejmiecie.
– Nie zdejmę. Bo też żadnej klątwy nie ma.
Tym razem to gospodarz zaśmiał się pod nosem, choć zupełnie niewesoło.
– Nie ma? Nie ma? A to niespodzianka! Słucham tedy, powiedzcie, co w takim razie ciągnie mnie do pełnego księżyca? Czemu to akurat pod onym księżycem łapie mnie taka chętka na surowe mięso, że mogę zeżreć co żywe, razem z kościami, dziobami i pazurami, aż mnie potem bebechy się skręcają z bólu? Hę? Albo czemu to na ten czas akurat rośnie mi wilcze futro i wilczy ryj z wilczymi zębami i uchami? No, powiedzcie. Bo może sobie to tylko ubrdałem?
– Nie, nie ubrdałeś sobie.
– No to zdradźcie co za siła to wszystko robi, jeśli nie jakaś zła magia, hę?
– Zdradzę, bo to żadna tajemnica. To ty. Ty sam to robisz.
Mięśnie na twarzy Starszego drgnęły, lecz zamiast uśmiechu jego usta skrzywił jeszcze gorszy niż chwilę temu grymas.
– Bzdura.
– Wcale nie. I dobrze o tym wiesz, dlatego tak cię kłuje. Prawda boli, usiłujesz ją więc jakoś odsunąć od siebie, przykryć czymś. Sam wymyśliłeś sobie tę klątwę, ulepiłeś ją z tej zabobonnej pulpy, którą ci kładziono do głowy od dzieciństwa, bo tak jest łatwiej pogodzić się z rzeczywistością. To całe gadanie o niegodziwości, nieczystości, o… jak to mówisz…? O obcowaniu z diabłem i pogańskich rytuałach… Nic z tego nie miało w twoim życiu miejsca, czyż nie? Wręcz przeciwnie. Zgodnie z przykazaniami, wiodłeś żywot tak prosty, tak pobożny, że aż przerażająco nudny. Aż do pierwszej przemiany…
Na to Starszy nie odpowiedział. A przynajmniej nie słowem. Zaciśnięte w pięści dłonie świadczyły, że kolejny strzał Kennego dosięgnął celu.
– No, ile miałeś lat, kiedy to się stało? Dziesięć? Dwanaście? Dla młodzika, co ledwie odrósł od ziemi musiał to być niemały szok, obudzić się którejś nocy, i poczuć cały świat zupełnie inaczej niż dotychczas… Z początku nie wiedziałeś co się dzieje, czemu wszystko staje się tak intensywne i wyraźne, ale szybko pojąłeś. Przypomniałeś sobie opowiastki, którymi babki cię niegdyś straszyły. Potem zwróciłeś uwagę na to, jak wszyscy dookoła odnoszą się do ludzi choćby trochę innych… Wystarczyło, że ktoś miał zrośnięte brwi, ciemne włosy na ramionach albo krzywe zęby, a zaraz przylepiali mu łatkę. O, wilkołak!, o, suczy syn, diabli pomiot! Mówili tak? Tak, na pewno. I tegoś się najbardziej przestraszył. Że cię też to w końcu spotka.
Kenne wstał od ławy, przeszedł przez izbę do rozpalonego kominka i ostrożnie zdjął wiszący nad nim czajnik.
– Tak też zacząłeś robić wszystko, byleby odsunąć od siebie wrogie spojrzenia – mówił dalej, zalewając wrzątkiem dwa stojące na stole kubki. – Kiedy wszyscy z pogardą śmiali się z kalek i brzydali, ty śmiałeś się najgłośniej w tłumie. Kiedy bili i rzucali kamieniami w wyrzutków i czarownice, ty rzucałeś najcelniej, biłeś najmocniej. Kiedy ktoś ledwie wspomniał o wilkołakach, tyś wykrzykiwał swoją nienawiść do diabelskiego pomiotu. Byle tylko znaleźć się poza kręgiem podejrzanych. Pij, to dziurawiec, dobrze robi na trawienie.
Starszy skinął głową ledwie zauważalnie, ale kubka do ręki nie wziął.
– Ale w końcu ktoś się zorientował, prawda? Ktoś coś zaczął podejrzewać. Nie przyłapał cię jeszcze na gorącym uczynku, ale tobie już się zagotowało pod sercem, już się z nerwów krew ścięła na twardo… Pozbyć się takiego delikwenta nie można, a bo to wiadomo, co i komu zdążył już naopowiadać? Jeden zły ruch i wszyscy poznają, coś tak starannie chciał przed nimi ukryć. Nie, trzeba było subtelniej zagrać, odciągnąć od siebie uwagę całkowicie, wykluczyć się z kręgu podejrzanych. Dumałeś, co tu zrobić, dumałeś, aż wydumałeś, że sam na siebie urządzisz nagonkę, nim zrobi to ktoś inny. Nikt wszak nie byłby taki durny, aby za swoją własną głowę wystawiać nagrodę. Tak właśnie wszyscy mieli sobie pomyśleć. A że masz za sobą całe życie ucieczki, chowania się i mylenia tropów, dałbyś sobie radę z każdym łowcą, który by cię próbował odszukać. Raz czy dwa pozwoliłeś nawet, by ktoś podszedł blisko, zobaczył cię na własne oczy, a potem uciekł i rozpowiedział, co widział… Im większy strach wzbudzała bestia, tym łatwiej było się za nią ukryć. Nie byłeś aż tak samotny i wyobcowany, kiedy wszyscy czuli się choć trochę tak samo zlęknieni jak ty.
Kenne uniósł kubek z wciąż gorącym naparem. Ciche siorbanie i trzask ognia w kominku przez chwilę były jedynym dźwiękami rozbrzmiewającymi w izbie. Wreszcie przerwały ją słowa Starszego, wypowiadane suchym i drżącym głosem:
– Skąd to wszystko wiecie? Kto wam powiedział?
– Moje doświadczenie – odparł uczony spokojnie. – Nie jesteś jedynym, który tak przeżywa swoją odmienność. Zawsze wygląda to tak samo. No, z grubsza tak samo.
– Bzdura. Skąd wiecie?
Kenne nie przejął się w ogóle gardłowym warkotem dobywającym się z ust rozmówcy. Upił kolejny łyk, odstawił kubek na ławę. I uśmiechnął się szeroko. Bardzo szeroko.
– Panie, zmiłuj się… – szepnął Starszy. – Wyście też są…
Uśmiech zniknął z twarzy uczonego, usta przesłoniły dwa szeregi nieludzko długich zębów.
– Wiedziałem, kim jesteś ledwie pierwszy raz cię zobaczyłem wśród pozostałych – wyznał Kenne z powagą. – I ty też coś wtedy poczułeś, sam mówiłeś – jak głos z tyłu głowy… I gdybyś miast na ciągłym ukrywaniu się, spędził więcej czasu na poznawanie własnej natury, to wiedziałbyś, co ten głos mówi.
– Wiem dobrze, co mówi! – warknął starszy. – Znam już ja te diable podszepty…!
Z izby obok dobiegł ich senny jęk. Głos Starszego ucichł, ale wciąż kipiał od gniewu.
– Pomóc mi chcecie. Jak? Natrząsając się ze mnie? Dręcząc mnie jeszcze bardziej? A mało to ja mam już zmartwień? Wiecie, ileż mnie to każdego dnia kosztuje, by stłumić tę ohydę, co we mnie siedzi i komu jakiej krzywdy nie zrobić? Żeby mojej żonie i dzieciakom życia nie zniszczyć? Wiecie? Wiecie? Nie, nie wiecie! Bo się taplacie w tym grzechu! Ba!, nawet dumni jesteście z tego, że za nic sobie macie boski porządek i jeszcze mnie chcecie w to wciągnąć. Poznawanie własnej natury, ha! Ja znam swoją naturę! Człowiek to człowiek. I po to go Pierwszy stworzył, by żył jak człowiek, pracował jak człowiek i jak człowiek spał w nocy, a nie włóczył się po lasach na golasa, spółkując z dzikimi zwierzętami!
– Ciekawe rzeczy opowiadasz. To powiedz: włóczysz się nocami po lesie na golasa? Spółkujesz ze zwierzętami? Co? Bo ja, na przykład, tego nie robię.
Starszy zmarszczył czoło, zmrużył groźnie oczy.
– No i popatrz – mówił dalej Kenne, w ogóle nieprzejęty. – Ty wyszedłeś w noc, żeby się przemienić, wróciłeś brudny, spocony, do własnego domu wdarłeś się przez okno. A ja to wszystko spokojnie przespałem. W łóżku, jak człowiek. Obudziłem się dopiero niedawno, żeby cię spotkać jak będziesz wracać. Co ty na to, przyjacielu?
– Bzdura…
– Już to mówiłeś. Ale sam przed sobą nie zaprzeczysz, że to ty, tylko ty jesteś odpowiedzialny za to, co się z tobą dzieje. To ty masz władzę, nie żaden diabeł, nie żadna klątwa, nie księżyc w pełni, ani nawet Pierwszy karzący za grzechy. Jak inaczej mógłbyś, jak sam to ująłeś, „stłumić ohydę”?
Twarz starszego pozostała skrzywiona w gniewnym grymasie, ale oczy zaszkliły się, odbijając wpadające przez okiennice światło wstającego dnia.
– Jak mówiłem – kontynuował Kenne łagodniejszym tonem – nie jesteś pierwszy ani jedyny. Od lat spotykam takich ludzi, dręczonych przez ich własne lęki i nienawiść. Im pomogłem, tobie też mógłbym. Ale do tego wpierw ty sam musisz sobie pomóc.
– Jak?
Kenne oparł się łokciami o blat ławy.
– Kluczem jest szczerość. Rozmawiałem już z twoją żoną…
W jednej chwili twarz starszego stała się biała, jak ściany jego domu.
– Co…? Nie, nie, o Boże Wszechmogący… I jak ona, dlaczego nie…?
– Dlaczego do tej pory cię nie wydała, ani nie otruła tojadem? Bo widocznie ma nieco więcej serca i rozumu, niż ty – burknął Kenne. – Ty masz za to szczęście i sposobność. Idź do niej, wyznaj prawdę. To mądra kobieta, szanuje cię. Zaakceptuje twoją inność i wesprze. A potem…
– Czyście na głowę upadli?!
Starszy zerwał się od ławy, pochwycił wiszący na ścianie różaniec i łomotnął kolanami przed wiszącymi nad drzwiami krzyżem.
– Uspokój się – mruknął Kenne, wcale nie zdumiony taką reakcją. – Żadna krzywda ci się nie dzieje…
– Nie! Nie wierzę wam! Kłamca! Heretyk! Boże! – Starszy uniósł ramiona i skierował twarz ku powale. – Od tak dawna się staram! Tyle lat się kryję, by nie obrażać cię swoją obecnością na tym świecie! Za co mnie tak karzesz, Boże, za co te wszystkie próby? Czemu nie pozwalasz mi znaleźć własnego miejsca?!
– Uspokój się. I głos zniż, bo pobudzisz… Hej, czekaj, dokąd?!
Tych słów Kennego Starszy już nie słyszał, bowiem z hukiem otwieranych gwałtownie drzwi wypadł na zewnątrz i popędził przez wioskę. Nie baczył na to, że potyka się co chwilę i ślizga na mokrej od rosy trawie. Biegł co sił, wschodzące słońce biło go w oczy, świst wiatru i łomot serca wypełniało uszy. Biegł. Byle szybciej, byle dalej.
Kenne dogonił go w kilka chwil bez najmniejszego trudu.
4.
– Puść, zostaw! Bydlaku!
Kenne posłusznie puścił ramię Starszego na co ten, próbując akurat wyrwać je z uścisku, stracił równowagę, zatoczył się i upadł.
– Przyjacielu, to bez sensu, naprawdę nie widzisz tego? – powiedział uczony. – Jak długo zamierzasz to ciągnąć? Zamęczasz sam siebie.
– Nie jestem twoim przyjacielem, daj mi spokój! Precz!
Starszy wstał niezgrabnie, zachwiał i ruszył dalej, już nie biegiem jednak, lecz szybkim marszem. Kenne podążył za nim.
– Nie uciekniesz od tego, kim jesteś.
– Nie wiesz, kim jestem!
– Ależ wiem. Ale w porządku, o siebie nie dbasz. To pomyśl przynajmniej o córce. O żonie.
– Właśnie o nich myślę!
– Zostawiasz je.
– Oszczędzam im bólu!
– A często to robisz?
– Milcz!
– Dobrze, więc ty mów. No powiedz, ile już rodzin za sobą w ten sposób zostawiłeś? No, ile ludzi cierpiało tylko przez to, że nie jesteś w stanie… nie, że nie chcesz przyjąć do wiadomości prostych rzeczy?
Starszy nie zatrzymał się, nie zwolnił kroku. Wręcz przyspieszył, za to w zupełnie odwrotnym kierunku. Z uniesionymi pięściami i przy akompaniamencie dzikiego krzyku rzucił się na Kennego, zbił go z nóg. Przy pierwszym ciosie z ust uczonego buchnęła krew, po drugim okrągłe okulary poszły w odłamki i spadły z rozbitego nosa.
– Zabiję cię…! – cedził w rytm kolejnych uderzeń Starszy. – Zatłukę, ty gnido, ty diabelski pomiocie! Zatłukę, a potem… a potem powiem…
Nie zdążył skończyć myśli, zbyt zaskoczony nagłym bólem nadgarstków uwięzionych w żelaznym uścisku twardych łap. Zaraz potem ból zapłonął w jego plecach. Między jednym a drugim doznaniem ledwie zdołał dostrzec żółte ślepia i zakrwawioną, zwierzęcą paszczę, w którą zamieniła się obita twarz Kennego.
Minęła długa jak wieczność chwila, nim przez dzwonienie w uszach dosłyszał głos.
– Powiesz co? Że sam upolowałeś potwora, który zagrażał twoim ludziom? Sprytne, muszę przyznać, bardzo sprytne. Wygodne. A że grubymi nićmi szyte i byle dziecko się pozna… Wymyślisz do tego jakąś bajkę, prawda? Zawsze coś wymyślasz, masz w tym lata wprawy. Byleby tylko było po twojemu.
Zamrugał powiekami, czując jak otępienie ustępuje. Ostatni raz czuł się podobnie dawno temu, na jakimś weselu, gdy zebrał po grzbiecie sztachetą. Tylko, że tym razem sztacheta musiała być większa i to on wpadł na nią z impetem i ciężarem całego swego ciała, aż się z niej liście posypały na jego twarz.
W mętliku rozmywających się w oczach barw i plam światła dostrzegł korony drzew, a na ich tle wyciągniętą ku niemu otwartą dłoń. Ludzką dłoń.
– Jeszcze raz – powiedział Kenne. – Więcej szans już ci nie dam.
– Precz…
Z wysiłkiem uniósł się na łokciach i już miał usiąść, gdy ogromny ciężar spoczął na jego piersi, przygniótł do ziemi i wydusił powietrze z płuc.
– Twoja decyzja – mruknął uczony, przyglądając mu się z góry, splunął krwią. – To zawsze są twoje decyzje, pamiętaj. I przestań się teraz szarpać, im mocniej szarpiesz, tym bardziej boli i dłużej to będzie trwać. Słuchaj, bo mam ci do powiedzenia jeszcze jedną ważną rzecz. Słuchaj! Teraz odejdę i już nie będę wchodził ci w drogę. Chcesz cierpieć, to cierp. Ale w samotności. Bo jeśli kiedyś dowiem się, żeś dla zaspokojenia swojej manii albo ochrony własnej skóry skrzywdził kogoś… za jedno czy człowieka, czy wilkołaka… spotkamy się znów. Znajdę cię wszędzie, rozumiesz? A jak już znajdę, to nie będę oglądał się na podobieństwa między nami. Więcej szans ode mnie nie dostaniesz – powtórzył.
– Nie ma między nami podobieństw! – wydyszał Starszy, gdy tamten uwolnił go już spod swego buta. – Idź do diabła, bezbożniku… Albo od razu mnie wykończ, zlituj się i wstydu oszczędź. Przynajmniej jednej bestii będzie mniej…
Kenne odstąpił, przez chwilę w milczeniu przyglądał zgarbionemu Starszemu, powoli masującemu obolałą pierś. W końcu jego twarz wykrzywił blady, niewesoły uśmiech.
– To nie bestii by ubyło, a jedynie głupców. Tym jesteśmy. I to jest nasz największy grzech.
To rzekłszy, uczony skłonił się na pożegnanie. I odszedł w poranną mgłę.
Epilog
Lesia rozejrzała się dookoła, pociągnęła nosem. Bardzo bała się iść dalej w las, ale zawrócić już nie mogła. Kazali jej siedzieć w domu, nie posłuchała. Jeśli teraz wróci bez tatki, czekają ją tylko rózgi. A tak to może matka przynajmniej już płakać nie będzie…
Pociągnęła nosem jeszcze raz, otarła go gwałtownie rękawem i ruszyła dalej. Od marszu po pagórkach i wykrotach bolały ją nogi, a jeszcze ta męcząca noc… Co zasnęła, to zaraz coś ją budziło – a to jakieś pohukiwanie za oknem, a to księżyc, bijący prosto w twarz światłem jasnym jak słońce… Potem ze snu wyrwały ją dobiegające z drugiej izby głosy tatki i tego dziwnego nieznajomego, który za dnia tak wypytywał ją o tatkę właśnie. Słyszała jak się kłócą i wybiegają z domu.
Teraz cała wioska ich szukała. A źle szukali, nikt nie chciał słuchać, kiedy Lesia mówiła, w którą stronę trzeba iść. Powiedzieli jej, żeby zmykała do siebie, a lasu trzymała się z dala, bo tego by jeszcze brakowało, żeby i jej musieli szukać, gdy w okolicy grasuje bestia. Ale ona się nie bała, bo i czemu? Tatki się bać? Wymknęła się oknem, tak jak i on zwykł niekiedy wychodzić i ruszyła za nim, nie bacząc już ani na senność, ani na nogi, ani na nos, dręczący ją zapachami mocnymi jak nigdy wcześniej. Szła, pewna, że tatko jest gdzieś niedaleko, potrzebuje jej i czeka.
Szła, dopóki w dali, w kłębach mgły, nie spostrzegła postaci. Zdało jej się, że stoi na obalonym pniu, a pod konarem rozłożystego dębu.
– Tatko!
Dziwnie jakoś wyglądał, ale to był on, wiedziała to. Czuła. Na dźwięk jej głosu drgnął zaskoczony, zsunął z pnia i zamachał do niej rękami. Podbiegła, śmiejąc się z tego jak wywija ramionami i nogami i buja się na boki, jakby tańczył w powietrzu.
– Tatko!
Nim zdołała przez mgłę dostrzec jego twarz, ręce opadły, wyprężone nogi zatrzepotały w powietrzu po raz ostatni, jak węgorze wyciągnięte z rzeki. Ale cały czas kiwał się to w jedną, to w drugą stronę, coraz słabiej, coraz lżej. W końcu zamarł w zupełnym bezruchu, z cienką kreską liny czy paska, wyrastającą zza przekrzywionej głowy…
Lesia stanęła jak wryta.
– Tatko?
To nie tatko, pomyślała.
I choć strach zdążył ją zdjąć nie lada, nie uciekła. Wzrok tylko odwróciła, uniosła drobne dłonie i wykonała znak krzyża, by się grzechem nie powalać, by się złe jej do duszy nie przykleiło. I poszła dalej. Tatko jest przecież gdzieś niedaleko, potrzebuje jej i czeka. A to co tam wisi, ta kukła na drzewie? To tylko jakieś zwidy, mary, mroczne sztuczki. Diable podszepty.