- Opowiadanie: Krokus - Idzie halny

Idzie halny

Naj­strasz­niej­sze w całym opo­wia­da­niu z pew­no­ścią były cię­cia. Wer­sja pier­wot­na miała nie­mal 41k zna­ków, ale przy nie­oce­nio­nej po­mo­cy Shan­ti i So­na­ty, które tekst be­to­wa­ły, udało się zejść po­ni­żej li­mi­tu i zy­skać wię­cej ja­ko­ści :) Dziew­czy­ny – ser­decz­nie Wam dzię­ku­ję!

W tek­ście wy­stę­pu­ją śla­do­we ilo­ści ero­ty­ki, ale ra­czej za mało na taki tag.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Idzie halny

Na całym Pod­ha­lu ga­da­ją, że jak kto głupi i przed hal­nym na włó­czę­gę idzie, licho gubi jego ścież­ki i pro­wa­dzi w miej­sca, któ­rych próż­no szu­kać na ma­pach. Nie­roz­waż­ni wę­drow­cy giną bez śladu, ale star­si twier­dzą, że tra­fia­ją do kra­iny, gdzie lu­dziom żyje się le­piej. Dla­te­go sku­si­ło już niejed­ne­go, co ułom­kiem nie był, a uciec chciał od trosk, i jak tylko fen nad­cho­dził, za­kła­dał buty i ru­szał na szlak.

Kon­rad lubił czuć drże­nie ziemi pod skó­rza­ny­mi po­de­szwa­mi, ale jak tylko wy­szedł ponad górną gra­ni­cę lasu, wiatr za­głu­szył chrzęst ka­my­ków. Gwał­tow­ne po­dmu­chy po­py­cha­ły wę­drow­ca ku górze, ale po do­pro­wa­dze­niu na prze­łęcz nie usta­ły i pró­bo­wa­ły wtło­czyć nie­szczę­śni­ka do kotła nie­wiel­kiej do­li­ny, roz­cią­ga­ją­cej się po­ni­żej. Kon­rad sta­nął opar­ty o skałę, zrzu­cił prze­wie­szo­ną przez ramię torbę, zła­pał od­dech. Cze­kał, by uda prze­sta­ły piec ze zmę­cze­nia.

Grzbie­ty po lewej po­ra­sta­ła ko­so­drze­wi­na, a na tych po pra­wej wię­cej było go­ło­bo­rzy i tra­wia­stych po­le­tek. Na jed­nym z nich zo­ba­czył po­stać, odzia­ną w długi płaszcz z bru­nat­ne­go futra, które po­wie­wa­ło szar­pa­ne wia­trem, choć sama syl­wet­ka, ra­czej drob­na, wy­da­wa­ła się trwać w bez­ru­chu.

Na widok ob­ser­wa­to­ra Kon­rad zro­bił znak krzy­ża. Za­czął go­rącz­ko­wo szu­kać ró­żań­ca po kie­sze­niach, le­d­wie na chwi­lę od­wra­ca­jąc przy tym wzrok. Gdy znów spoj­rzał w tamtą stro­nę, zo­ba­czył je­dy­nie skały. Po kilku zdro­waś­kach, pcha­ny ko­lej­ny­mi po­dmu­cha­mi, wę­dro­wiec ru­szył w dół, do do­li­ny, któ­rej nigdy wcze­śniej tu nie wi­dział. Knyk­cie za­ci­ska­nych na pa­cior­kach pal­ców bo­le­śnie pie­kły.

 

***

 

Na za­le­sio­nym stoku wiatr prze­stał spy­chać Kon­ra­da w dół, za to po­ga­niał go prze­raź­li­wym świ­stem i trza­skiem ła­ma­nych ga­łę­zi. Chło­pak przy­sta­nął tylko raz – na widok le­żą­cych tuż przy szla­ku ludz­kich szcząt­ków. Denat, młody męż­czy­zna, miał po­szar­pa­ne ubra­nie na­sią­kłe krwią, ale Kon­rad nie pró­bo­wał nawet badać zwłok – nie chciał trwać przy nie­bosz­czy­ku ani chwi­li dłu­żej. Na drżą­cych no­gach ru­szył dalej.

Gdy szlak prze­stał opa­dać stro­mi­zną, las prze­rze­dził się i wę­dro­wiec wy­szedł na roz­le­głą łąkę. W dali ma­ja­czy­ły chaty kryte gon­tem, a nieco bli­żej stała drew­nia­na ka­plicz­ka. Kon­rad przy­klęk­nął przy niej i prze­że­gnał się; ró­ża­niec wę­dro­wał w pal­cach od jed­nej zdro­waś­ki do dru­giej.

Nawet teraz wiatr pró­bo­wał wę­drow­ca prze­wró­cić. Coś stu­ka­ło na ka­plicz­ce. Pod­niósł wzrok. Farba na sta­rym drew­nie dawno już się roz­war­stwi­ła i spę­ka­na fi­gur­ka Naj­święt­szej Pa­nien­ki przy­po­mi­na­ła je­dy­nie nie­zgrab­nie ocio­sa­ną szcza­pę, którą ktoś po­ma­zał bielą i błę­ki­tem. Ponad nią, na po­je­dyn­czym gwoź­dziu, ko­ły­sał się krzyż z rów­nie sfa­ty­go­wa­nym Panem Je­zu­sem, ryt­micz­nie stu­ka­jąc o da­szek ka­plicz­ki.

Ktoś pod­szedł od stro­ny wio­ski. Pod­sta­wił Kon­ra­do­wi bu­kłak z wodą do ust, ten prze­chy­lił na­czy­nie, a woda wy­cie­kła bo­kiem, mo­cząc kołnierz płasz­cza. Po­staw­ny bro­dacz prze­ło­żył sobie rękę chło­pa­ka nad kar­kiem i za­pro­wa­dził do domu. Świsz­czą­cy mię­dzy de­ska­mi drzwi i okien­nic wiatr zawył z po­dwój­ną mocą.

 

***

 

Baśka Woj­dy­no­wa przy­go­to­wy­wa­ła wie­cze­rzę, tym­cza­sem Ja­stek za­siadł z Kon­ra­dem przy stole. Wnę­trze chaty oświe­tla­ły tylko ogień z pa­le­ni­ska i kilka świec; rygle w oknach trza­ska­ły, jakby ktoś pró­bo­wał wy­rwać je od ze­wnątrz.

– Bóg za­płać, go­spo­da­rzu – po­wie­dział wę­dro­wiec i zro­bił znak krzy­ża, gdy na stole po­ja­wił się pie­czo­ny udziec i pół boch­na.

Kon­rad za­uwa­żył, jak przez twarz bro­da­cza prze­mknął cień.

Jedli w ciszy. Gdy na­sy­ci­li pierw­szy głód, Ja­stek po­sta­wił bu­tel­kę śli­wo­wi­cy i gli­nia­ny kubek. Nalał do po­ło­wy.

– Drogę że­ście zgu­bi­li? Goni was co? – Go­spo­darz wypił go­rza­łę na raz, od­kaszl­nął, po­sta­wił na­czy­nie przed go­ściem i znów nalał do po­ło­wy.

Kon­rad po­pa­trzył na kubek, chwy­cił pal­ca­mi i ob­ró­cił. Wycie wi­chru przy­bra­ło na sile, okien­ni­ce trza­snę­ły jesz­cze moc­niej. Nie od­po­wie­dział.

– Cza­sem jak halny idzie, to nocą Gon po nie­bie prze­jeż­dża – cią­gnął Ja­stek. – Biada tym, co schro­nie­nia nie znaj­dą. Ale u nas cha­łu­pa so­lid­na, nie macie się czego bać.

Kiw­nął na go­rza­łę.

„Byle tylko ję­zy­ka nie roz­wią­zać”, po­my­ślał Kon­rad i wy­chy­lił do dna. Gar­dło i prze­łyk za­pie­kły, po czym przy­jem­ne cie­pło roz­la­ło się po całym brzu­chu i za­czę­ło wni­kać w umę­czo­ne koń­czy­ny. Oddał go­spo­da­rzo­wi kubek, sam chwy­cił bu­tel­kę i nalał.

– Myśmy tu wszy­scy przed czymś ucie­ka­li – po­wie­dział Ja­stek. – Cza­sem od Gonu gorsi lu­dzie.

Kon­rad po­krę­cił głową.

– Przed Gonem nie. Ale na prze­łę­czy kogoś wi­dzia­łem – po­wie­dział. – A przy dro­dze ludz­kie szcząt­ki.

Go­spo­darz po­spiesz­nie wypił śli­wo­wi­cę i ude­rzył kub­kiem w blat.

– Tym, co na dro­dze, na wschód, przej­mo­wać się nie mu­si­cie. Tam nie ma co wra­cać.

Kon­rad pa­trzył na Jast­ka. Ten znów się ode­zwał:

– Jak zo­stać chce­cie – mówił, na­le­wa­jąc do kubka śli­wo­wi­cy – to was na­uczy­my, gdzie nosa nie wściu­biać. U nas be­stii mało. Po­gna­li­śmy czar­ty, ma­mu­ny i licha. Tylko bieda zo­sta­ła – za­re­cho­tał smut­no. Kon­rad słu­chał z uwagą. – A lasy i góry to już nie nasz teren – po­wie­dział i znów kiw­nął na kubek, wę­dro­wiec wypił. – Pod dach was przyj­mę jeśli trze­ba. Odzie­nia od­stą­pię, bo­ście bez choć­by ma­łe­go to­boł­ka po­dró­żo­wa­li, a jak bę­dzie­cie chcie­li iść dalej, wyj­dzie­cie z do­li­ny szla­kiem na za­chód.

Kon­rad bał się od­zy­wać. Po śli­wo­wi­cy język lekki.

– Pracy tu dla was nie za­brak­nie – cią­gnął Ja­stek, nie zwa­ża­jąc na ma­ło­mów­ność go­ścia.

Pra­wił o tym, co w do­li­nie się dzie­je, o są­sia­dach, o wiedź­mie, o trzo­dzie i upra­wie roli, ale Kon­rad tylko kiwał głową, coraz bar­dziej odu­rzo­ny. Wo­dził wzro­kiem za Baśką.

Wy­pi­li całą bu­tel­kę i po­szli spać w je­dy­nej izbie w cha­cie. Kon­rad czuł, że gdyby nie go­rza­ła, trza­ska­ją­ce okien­ni­ce i wycie wia­tru nie po­zwo­li­ły­by mu zmru­żyć oczu. Po­dob­nie jak nocne sa­pa­nie i po­ję­ki­wa­nia Woj­dy­no­wej z łóżka po dru­giej stro­nie po­miesz­cze­nia. Wę­dro­wiec za­snął z ró­żań­cem w ręku.

 

***

 

Ran­kiem wi­chu­ra ze­lża­ła, choć przed chatą piach wciąż le­ciał w oczy, a kury ani my­śla­ły opusz­czać kur­ni­ka. Obe­szli go­spo­dar­stwo, na bie­żą­co na­pra­wia­jąc mniej­sze szko­dy i za­bez­pie­cza­jąc znisz­cze­nia. Po po­łu­dniu po­szli na ob­chód, zo­ba­czyć, czy są­sie­dzi nie po­trze­bu­ją po­mo­cy. Do­pie­ro po­zna­jąc ko­lej­nych miesz­kań­ców do­li­ny, Kon­rad zo­rien­to­wał się, że ko­bie­ty nic nie mówią. Mil­czą­ca Baśka Woj­dy­no­wa nie dzi­wi­ła go, bo to nie rzad­kość, że go­spo­dy­ni opo­rzą­dza cha­łu­pę, a do mę­skich spraw nosa nie wsadza, ale spo­strzegł, że tu­tej­sze nawet nie joj­czą na los, co im halny na głowy ze­słał.

Gdy Ja­stek pra­wił z Ant­kiem Rojem, miesz­ka­ją­cym u wyj­ścia z do­li­ny, Kon­rad sko­rzy­stał z chwi­li i po­szedł w dół stru­mie­nia. Pomny trupa pod prze­łę­czą, ża­ło­wał, że nie miał ze sobą za­war­to­ści torby, z którą wy­ru­szył w po­dróż.

Po kil­ku­dzie­się­ciu kro­kach bór zgęst­niał, a potok za­szu­miał znacz­nie gło­śniej. Schy­la­jąc się pod nisko wi­szą­cy­mi ga­łę­zia­mi świer­ków i mo­cząc buty w wart­kim nur­cie, do­szedł do nie­wiel­kie­go stawu. Las do­oko­ła był bujny, a słoń­ce wpa­da­ło tu je­dy­nie nie­licz­ny­mi prze­świ­ta­mi.

Gdzieś na gra­ni­cy cie­nia uj­rzał ruch. Zmru­żył oczy ośle­pio­ne re­flek­sa­mi świa­tła na tafli wody. Na brze­gu sie­dzia­ła ko­bie­ta o dłu­gich zło­ci­stych wło­sach, ubra­na w ciem­ną szatę; wy­cią­ga­ła przed sie­bie nagie ra­mio­na i plo­tła coś w dło­niach. Krew ude­rzy­ła Kon­ra­do­wi w skro­nie. Po­spiesz­nie wy­cią­gnął z kie­sze­ni ró­ża­niec i ci­chut­ko od­ma­wia­jąc ko­lej­ne zdro­waś­ki, chciał po­dejść bli­żej. Prze­su­wał pal­ca­mi pa­cior­ki, sto­pa­mi wy­szu­ki­wał ko­lej­nych ka­mie­ni, na któ­rych mógł­by po­sta­wić krok, scho­dził w dół, ale oczy wciąż wbi­jał w zło­to­wło­są.

Gdy był już bli­sko stawu, po­śli­zgnął się i prze­wró­cił. Padł twa­rzą w błoto, żebra obił o ka­mie­nie. Wstał po­spiesz­nie, zło­to­wło­sa ucie­ka­ła. Gdzie ró­ża­niec? Muł, mech, skały, jest! Dziew­czy­na spoj­rza­ła jesz­cze za sie­bie, ich oczy się spo­tka­ły. Serce Kon­ra­da drgnę­ło. Zro­bił jesz­cze krok do przo­du, za­wo­łał, ale już jej nie zo­ba­czył.

 

***

 

Pod wie­czór, zanim siadł z Woj­dy­na­mi do wie­cze­rzy, wy­cią­gnął zza pa­zu­chy za­wi­niąt­ko. Spod lnia­ne­go ma­te­ria­łu wy­ło­nił się kształt krzy­ża z przy­bi­tym doń Je­zu­sem.

– Nie­wie­le na po­dróż wzią­łem, ale Pan Jezus cho­dzi ze mną wszę­dzie. Po­zwól, go­spo­da­rzu, że po­wie­szę go na ka­plicz­ce. Jako dar za go­ści­nę.

Ja­stek nic nie od­parł. Ob­ser­wo­wał je­dy­nie, jak wę­dro­wiec wziął jego mło­tek i gwoź­dzie. Wró­cił ze sta­rym krzy­żem, co to stu­kał, ko­ły­sa­ny na wie­trze.

– Świę­te­go wy­rzu­cić nie lza, spa­lić trze­ba – po­wie­dział.

Wie­czo­rem wiatr znów wył i trza­skał okien­ni­ca­mi, na stole stała śli­wo­wi­ca, a Ja­stek z Kon­ra­dem sie­dzie­li przy stole. Pa­trzy­li w pa­le­ni­sko, na ję­zy­ki pło­mie­ni obej­mu­ją­ce stary krzyż. Go­spo­darz mil­czał.

– Nad staw do­sze­dłem. Dziew­czy­nę wi­dzia­łem – po­wie­dział Kon­rad, wpa­tru­jąc się bacz­nie w Woj­dy­nę.

Ten po­dra­pał się po bro­dzie.

– Dziew­czy­nę, po­wia­da­cie. Córę lasu – po­wie­dział po chwi­li Ja­stek, zer­ka­jąc na żonę. – Szczę­ście mie­li­ście, za­iste, szczę­ście. Taaak. Las was nie zna. – Nalał go­rza­ły do kubka i podał Kon­ra­do­wi. – Trud­no bę­dzie was tu utrzy­mać – dodał za­sę­pio­ny. – Kto raz zo­ba­czy córy lasu, nigdy nie za­po­mi­na. Ha! Do Psy­go­wej pój­dzie­cie, ona się na zio­łach zna.

– Do Psy­go­wej?

– Tak, to nasza wio­sko­wa wiedź­ma – za­re­cho­tał. – Miesz­ka pod lasem. Może ona coś za­ra­dzi.

 

***

 

Gdy ran­kiem otwo­rzył oczy, wnę­trze chaty oświe­tla­ły pro­mie­nie słoń­ca wpa­da­ją­ce przez okna i otwar­te drzwi. Za­mru­gał kil­ka­krot­nie i zo­ba­czył Baśkę. Stała tuż obok, ubra­na w szarą spód­ni­cę i cie­niut­ką ko­szu­lę, za­pię­tą je­dy­nie na dwa środ­ko­we gu­zi­ki. Świa­tło prze­bi­ja­ło cien­ki ma­te­riał, uwy­dat­nia­jąc ko­bie­ce kształ­ty i wy­ry­wa­jąc go gwał­tow­nie z sen­no­ści. Trzy­ma­ła jego ró­ża­niec. Wy­cią­gnął drżą­cą rękę, sam nie wie­dział po co do­kład­nie, ale Baśka od­da­ła mu jego wła­sność i wy­szła z chaty. Kon­rad jesz­cze długo przy­my­kał oczy, przy­wo­ły­wał mi­nio­ne ob­ra­zy, nim wstał i wy­szedł na ze­wnątrz.

 

***

 

Dom Hanki Psygi wci­śnię­ty był po­mię­dzy drze­wa boru, który za chatą wzno­sił się na po­łu­dnio­we stoki. Gdy ran­kiem Kon­rad zbli­żył się do ogro­dze­nia, kurza fe­raj­na w obej­ściu pod­nio­sła rwe­tes i ucie­kła jak naj­da­lej od nie­zna­jo­me­go.

– Co cię do wiedź­my przy­gna­ło, mło­dzia­ku? – po­wie­dzia­ła Hanka twar­dym gło­sem, sta­jąc w drzwiach chaty.

Kon­rad aż pod­sko­czył. Zdał sobie spra­wę, że to pierw­sza ko­bie­ta w do­li­nie, która coś do niego po­wie­dzia­ła. No­si­ła się też znacz­nie schlud­niej. Na spód­ni­cy, wie­lo­krot­nie ce­ro­wa­nej, ale czy­stej i wciąż ko­lo­ro­wej, miała ha­fto­wa­ne kwie­ci­ste wzory, po­wtó­rzo­ne na gor­se­cie, sta­ran­nie za­pię­tym na bie­lut­kiej ko­szu­li. Spra­wia­ła wra­że­nie mło­dej i ener­gicz­nej, ale Kon­rad szyb­ko za­uwa­żył, że wy­ni­ka­ło to ra­czej z dba­ło­ści o wy­gląd i szczu­płej syl­wet­ki. Gdy przyj­rzał się splecionym w war­kocz wło­som, zo­ba­czył siwe pa­sem­ka, a twarz zdo­bi­ły licz­ne bruz­dy. Stała z rę­ka­mi wspar­ty­mi na bio­drach, a głowę za­wa­diac­ko prze­krzy­wi­ła na bok, za­dzie­ra­jąc brodę.

– Woj­dy­na cię przy­słał, co? Po ziół­ka na sfla­cza­łą kuśkę?

– N-nie, pani – od­zy­skał głos Kon­rad.

Par­sk­nę­ła śmie­chem.

– Jaka ze mnie pani – po­wie­dzia­ła kpią­co i po­wio­dła wzro­kiem po obej­ściu. – Wchodź­że, dnia szko­da.

W środ­ku uno­sił się kwie­ci­sto-zio­ło­wy za­pach, a na stole nie­da­le­ko pieca stał wazon z wią­zan­ką po­lnych kwia­tów. Jed­nak to, co naj­bar­dziej za­in­try­go­wa­ło chło­pa­ka, to spo­rych roz­mia­rów krzyż, wi­szą­cy na­prze­ciw­ko wej­ścia. Prze­że­gnał się.

– No jak tak sta­wiasz spra­wę, to „niech bę­dzie po­chwa­lo­ny” – po­wie­dzia­ła Hanka drwią­co. Sie­dzia­ła na wy­so­kim drew­nia­nym fo­te­lu. – Nie­wie­le w do­li­nie ta­kich, co na widok krzy­ża się nie wzdry­ga­ją. Za­cznij­że mówić, po co przy­sze­dłeś, bo do nocy zo­sta­niesz. – Spoj­rza­ła na niego z chy­trym uśmie­chem.

– Po-po­chwa­lo­ny – po­wie­dział. – Mówią, że na zio­łach się znasz, pani.

Hanka prze­wró­ci­ła ocza­mi.

– Tak, pani się zna na zio­łach, ale w twoim wieku chyba tych sa­mych co Woj­dy­nie nie trze­ba – rze­kła zgryź­li­wie. – Co to za pąs? Spraw­dzać nie będę. Mówże, na co te zioła? Na wia­try? Halny ci w por­t­kach duje?

Kon­rad pa­trzył w pod­ło­gę.

– Wczo­raj za­sze­dłem do stawu. Dziew­czy­nę tam wi­dzia­łem.

– I my­śla­łeś, że tu ją spo­tkasz, a tu klops! Uschnię­ta wy­wło­ka, za­miast cy­cat­ki?

– Nie, ja… – za­jąk­nął się, ale mi­mo­wol­nie zer­k­nął na de­kolt ko­bie­ty.

Hanka krę­ci­ła głową z drwią­cym uśmiesz­kiem.

– Ja­stek mówił – pod­jął znów chło­pak – że jak raz ją zo­ba­czy­łem… – urwał.

– …to już jej nie za­po­mnisz – do­koń­czy­ła za niego. – A po­wiedz mi, ko­cha­ny, chcesz ją za­po­mnieć?

Chło­pak po chwi­li po­krę­cił głową.

– Wie­dzieć ci trze­ba, żeś tra­fił na wiłę albo dzie­wo­nię. Te dru­gie zwie­rzy­ny i lasów z tro­ski pil­nu­ją, a zda­rza się, że z chło­pa­mi spół­ku­ją, z lasu wy­cho­dzą i jak lu­dzie razem żyją, ino bez ślubu.

Kon­rad pod­niósł wzrok i zmarsz­czył brwi.

– Ale wiły… – cią­gnę­ła dalej Hanka. – Wiły też lasu pil­nu­ją, ale dla za­ba­wy. Do tańca pro­szą i z nie­szczę­śni­ka naj­sam­pierw siód­me poty wy­ci­sną, a potem gar­dło roz­szar­pią i w lesie po­rzu­cą. A od­róż­nisz je do­pie­ro po zmro­ku, gdy już nie ma jak uciec. I żeby ci przez myśl nie prze­szło skrzyw­dzić jedne lub dru­gie – pod­nio­sła głos i po­gro­zi­ła pal­cem. – Las pozna, kto jego dzie­ciom za­szko­dził. – Umil­kła na chwi­lę. – Po­my­śl­że do­brze, czy chcesz wra­cać nad staw?

Kon­rad za­marł. Przed ocza­mi na zmia­nę sta­wa­ła mu zło­to­wło­sa i ludz­kie szcząt­ki pod prze­łę­czą. Mimo to kiw­nął głową. Wiedź­ma wes­tchnę­ła. Po­de­szła do stołu. Wy­cią­gnę­ła bu­kiet po­lnych kwia­tów z wa­zo­nu i wrę­czy­ła Kon­ra­do­wi.

– Masz. Ta­kich ziół ci trze­ba.

Po­pchnę­ła chło­pa­ka w stro­nę drzwi.

– Mło­dzia­ku! – krzyk­nę­ła jesz­cze za nim, gdy wy­cho­dził z obej­ścia. Spoj­rzał za sie­bie. – Tylko wróć­że – po­wie­dzia­ła, a Kon­rad mógł­by przy­siąc, że jesz­cze nigdy nie wi­dział tak smut­nych oczu.

 

***

 

Po­szedł wzdłuż stru­mie­nia, pro­sto do stawu. Jedną ręką od­gi­nał nisko wi­szą­ce ga­łę­zie, drugą wciąż ści­skał bu­kiet. Sta­nął na brze­gu, mniej wię­cej w miej­scu, gdzie wczo­raj upadł, po­pa­trzył do­oko­ła. Zło­to­wło­sej ni­g­dzie nie wi­dział. Za­mknął oczy, wsłu­chał się w przy­ro­dę. Chciał tu zo­stać, sie­dzieć na omsza­łych ka­mie­niach, słu­chać me­lo­dii pta­ków i wdy­chać pach­ną­ce ży­ciem po­wie­trze.

Trza­snę­ła ga­łąz­ka. Otwo­rzył oczy. Kil­ka­dzie­siąt kro­ków dalej, na brze­gu, stała zło­to­wło­sa. Kon­rad pró­bo­wał wy­czy­tać coś z twa­rzy dziew­czy­ny, ale wy­da­wa­ła się obo­jęt­na i… ślicz­na. Zro­bił kilka kro­ków w jej kie­run­ku – nawet nie drgnę­ła. Na­brał pew­no­ści sie­bie, przy­spie­szył, ale wtedy dziew­czy­na ugię­ła nogi i cof­nę­ła się o krok. Sta­nął. Po­pa­trzył na bu­kiet trzy­ma­ny w ręce. Po­ło­żył go na po­bli­skim ka­mie­niu, po czym zro­bił tyle kro­ków wstecz, by kwia­ty le­ża­ły w po­ło­wie drogi po­mię­dzy nimi. Po­ka­zał na swój dar, a na­stęp­nie na nią.

– To dla cie­bie – za­wo­łał.

Dziew­czy­na wzdry­gnę­ła się na jego głos, znów ugię­ła nogi, go­to­wa do uciecz­ki, ale po chwi­li przy­lgnę­ła do po­bli­skie­go drze­wa, jakby tu­li­ła swego ko­chan­ka.

W końcu po­stą­pi­ła ostroż­nie kilka kro­ków. Kon­rad ob­ser­wo­wał szczu­płą syl­wet­kę, osło­nię­tą je­dy­nie cien­kim, sza­rym ma­te­ria­łem. Miał ocho­tę pod­biec, chwy­cić ją za dłoń, objąć w talii, ale nie chciał jej spło­szyć.

Po­de­szła bli­żej. Co kilka sta­wia­nych coraz pew­niej kro­ków spo­glą­da­ła na Kon­ra­da. Gdy do­szła do bu­kie­tu, kuc­nę­ła i po­chy­li­ła się nad nim. Zdję­ła z głowy wia­nek i wplo­tła w niego po­da­ro­wa­ne ro­śli­ny. Chwi­lę póź­niej bie­gła już w stro­nę lasu. Kon­rad jesz­cze jakiś czas stał, pa­trząc na wprost, z wy­ra­zem za­do­wo­le­nia na twa­rzy.

 

***

 

Sam nie do końca to ro­zu­miał, ale wró­cił pro­sto do Hanki. Znów sta­nę­ła w drzwiach, wspar­ła dło­nie na bio­drach, pa­trzy­ła w ten sam spo­sób, co za pierw­szym razem.

– Wró­ci­łem – po­wie­dział. Nie po­tra­fił zdjąć uśmie­chu z ust.

Wiedź­ma tylko po­ki­wa­ła głową i we­szła do środ­ka, ale nie za­mknę­ła za sobą drzwi. Kon­rad po­trak­to­wał to jak za­pro­sze­nie.

Znów, nie wie­dział dla­cze­go, sie­dział na krze­śle.

– Wró­ci­łeś tu, wró­cisz i tam – po­wie­dzia­ła smut­no Hanka.

Kon­ra­da zdzi­wi­ło to stwier­dze­nie, ale ani my­ślał za­prze­czać.

– Po­wiedz, mło­dzia­ku, czego pra­gniesz?

Za­drżał i na­piął wszyst­kie mię­śnie. Czy wiedź­ma spod lasu mogła się cze­go­kol­wiek do­my­ślać?

– Nie ro­zu­miem – od­po­wie­dział po chwi­li, głos mu się rwał.

– Każdy, kto zszedł w tę do­li­nę, ucie­kał. Ale stąd nie ma po­wro­tu, można je­dy­nie pójść dalej. Co za­mie­rzasz? Trwać tu, czy iść na­przód?

Chwi­lę mil­czał.

– Chcę tu za­miesz­kać, w do­li­nie. Jest tu sporo rze­czy do zro­bie­nia. – Skrzy­wił się, bojąc, czy nie wy­ja­wi zbyt dużo. – Ale tam chyba prze­szka­dzam…

– U Woj­dy­nów chata mała – od­par­ła wiedź­ma – a Ja­stek i Baśka chu­tli­wi. Jak chcesz, mo­żesz miesz­kać tutaj. Tam jest druga izba z wy­god­nym łóż­kiem, a i na pod­da­szu mo­żesz się wy­spać, jak ci kuny nie­strasz­ne.

Pod­niósł wzrok na Hankę. Nie godzi się za­miesz­kać pod jed­nym da­chem bez ślubu, choć­by i z doj­rza­łą ko­bie­tą. De­cy­zję pod­jął, gdy przy­po­mniał sobie Baśkę sto­ją­cą z jego ró­żań­cem w ręku.

 

***

 

Jesz­cze tego sa­me­go dnia sie­dział z Hanką przy pa­le­ni­sku i po­pi­jał zio­ło­wy napar. Ja­stek na wieść o prze­pro­wadz­ce do wiedź­my wzdry­gnął się, ale przy­tak­nął i tylko na­le­gał na wy­pi­cie kilku strze­mien­nych.

– Baśka coś mó­wi­ła? – za­py­ta­ła Hanka, ale od razu za­czę­ła chi­cho­tać, jakby opo­wie­dzia­ła prze­pysz­ny żart. – Bo Ja­stek pew­nie tylko bu­tel­kę wy­cią­gnął.

– Dla­cze­go one nic nie mówią? – za­py­tał Kon­rad.

– To wła­śnie są dzie­wo­nie – od­po­wie­dzia­ła po chwi­li. – A oprócz głosu, za­uwa­ży­łeś, czego nie mają?

Kon­rad po­krę­cił głową.

– Dzie­ci – rzu­ci­ła od nie­chce­nia.

Chło­pak pod­niósł wzrok, zmarsz­czył brwi.

– Je­stem jedną z nie­licz­nych ko­biet, które ucie­ka­ły. Ucie­ka­łam z mężem, z Ant­kiem Rojem.

– Ale on… – wtrą­cił zdez­o­rien­to­wa­ny Kon­rad.

– Miesz­ka z tą wy­wło­ką, tak. Pew­nie nawet ze sobą nie roz­ma­wia­ją.

Kon­rad wciąż pa­trzył py­ta­ją­co.

– Je­ste­ście po ślu­bie?

– Ro­ze­szli­śmy się, gdy za­czął cha­dzać nad staw. – Kon­rad spoj­rzał na wi­szą­cy na ścia­nie krzyż. – Nie on pierw­szy i nie ostat­ni. Obie­cy­wał, że nie jest taki jak inni, że nie da się oma­mić. Ale gdy znik­nął po raz pierw­szy, zro­zu­mia­łam, co z tego bę­dzie, je­stem dobrą ob­ser­wa­tor­ką.

Chło­pak drgnął na te słowa.

– Po­go­dzi­łam się z tym. A że znam się na zio­łach i le­cze­niu, to w do­li­nie sza­nu­ją mnie i po­ma­ga­ją. Cha­łu­pę mi wy­bu­do­wa­li, wła­sną wiedź­mę sobie wy­ho­do­wa­li. A mi star­czy, że na sto­sie nie palą, „dzień dobry” po­wie­dzą.

– One ich… znie­wo­li­ły?

– Tutaj, w do­li­nie, każdy żyje, jak chce. One im dają, a oni im dają dzie­ci. No i schro­nie­nie, i stra­wę. Tyle że ber­be­cie za­bie­ra Leszy i chowa w bo­rach. Jak się córka rodzi, spra­wu­je potem pie­czę nad zwie­rzę­ta­mi w lesie, ale i na nasze, ho­dow­la­ne, spoj­rzy przy­chyl­nym okiem. Lisów bać się nie muszę, kur na noc nie za­my­kam. Synów zaś nikt nigdy nie wi­dział, ale po­wia­da­ją, że cho­dzą z Le­szym nowe do­li­ny ob­sie­wać drze­wa­mi. Jak jest na­praw­dę, nie wiem – wes­tchnę­ła gło­śno. – Ja je­stem tylko pro­stą, wio­sko­wą wiedź­mą. Czas spać, mło­dzia­ku. Łóżko ci po­ście­li­łam w izbie przy wej­ściu.

 

***

 

Od rana Hanka za­gna­ła chło­pa­ka do drob­nych na­praw, ale tego dnia, jak rów­nież w ko­lej­ne, cze­kał tylko na chwi­lę wol­ne­go, by znów pójść nad staw z kwiat­kiem w ręku.

Gdy już tam do­cie­rał, wy­pa­try­wał zło­to­wło­sej. Za­wsze znaj­do­wał. Zo­sta­wiał kwiat na ka­mie­niu, od­cho­dził, a ona wpla­ta­ła dar w wia­nek, który z każdą wi­zy­tą sta­wał się coraz bar­dziej ko­lo­ro­wy, a te naj­star­sze kwia­ty nie wię­dły, tylko pysz­ni­ły się peł­ny­mi bar­wa­mi.

Mówił, co tylko mu ślina na język przy­nio­sła. Z wy­sił­kiem prze­ła­mał wstyd i chwa­lił wszyst­ko, co w niej wi­dział. Włosy, oczy, nos, usta, do­łecz­ki w po­licz­kach, a dziew­czy­na słu­cha­ła, cza­sem za­chi­cho­ta­ła i albo plo­tła war­ko­cze, albo ko­lej­ny wia­nek, który póź­niej rzu­ca­ła na czar­ne wody stawu.

Z każ­dym dniem sia­dał bli­żej da­ro­wa­ne­go kwiat­ka, aż w końcu po­ło­żył go tuż przed sobą i cze­kał, wpa­trzo­ny w zło­to­wło­są. Po­de­szła na od­le­głość wy­cią­gnię­tej ręki. Sie­dzie­li zbyt bli­sko, by uda­wać, że nie chcą się do­tknąć, zła­pać za ręce, ale Kon­ra­da zmro­zi­ło. Przy­po­mi­nał sobie zma­sa­kro­wa­ne szcząt­ki spod prze­łę­czy. Pa­trzył na uśmiech dziew­czy­ny, a wy­obraź­nia pod­mie­nia­ła jej równe zęby na za­ostrzo­ne kły. Mówił więc, za­ci­ska­jąc spo­co­ne dło­nie na spodniach, du­ka­jąc kom­ple­men­ty, któ­rych skład­nię mie­sza­ły dum­nie wy­pię­te pier­si dziew­czy­ny i dło­nie, któ­ry­mi raz po raz od­gar­nia­ła ko­smy­ki wło­sów i po­cie­ra­ła od­sło­nię­tą szyję.

W końcu spoj­rzał do góry. Za­pa­dał zmrok.

– Muszę iść – po­wie­dział drżą­cym gło­sem i po­biegł w górę stru­mie­nia.

Cięż­ko dy­sząc, od­gar­niał ga­łę­zie, śli­zgał się na ka­mie­niach. Sły­szał trza­ski za ple­ca­mi, coś za nim bie­gło. Nie miał od­wa­gi spoj­rzeć. Gdy las zrzedł, usły­szał, jak pogoń usta­je. Z le­d­wo­ścią ła­piąc po­wie­trze, do­tarł do spo­wi­tej w mroku chaty wiedź­my.

Hanka cze­ka­ła na niego w drzwiach.

– Z dnia na dzień jest cię coraz mniej, mło­dzia­ku – za­czę­ła, gdy znów usie­dli przy pa­le­ni­sku. – Wy­cho­dzisz po śnia­da­niu, wra­casz o zmro­ku. – Pa­trzy­ła pro­sto w oczy chło­pa­ka. – Mar­twię się o cie­bie, Kon­ra­dzie.

Od­wró­cił wzrok. Pierw­szy raz po­wie­dzia­ła do niego po imie­niu.

– Wszyst­ko jest w po­rząd­ku – wy­du­sił z sie­bie.

Wiedź­ma wes­tchnę­ła. Się­gnę­ła do kie­sze­ni, po czym wy­su­nę­ła przed sie­bie otwar­tą dłoń, na któ­rej leżał ró­ża­niec. Chło­pak wziął go gwał­tow­nym ru­chem, spoj­rzał obu­rzo­ny na Hankę.

– To już trze­ci dzień, jak go zo­sta­wi­łeś.

Sze­ro­ko otwo­rzył oczy.

– Co mogę zro­bić, żebyś tam wię­cej nie szedł? Żebyś zo­stał albo… żebyś po­szedł dalej, na za­chód. – Po­chy­li­ła się nad nim i chwy­ci­ła za za­ci­śnię­tą na ró­żań­cu garść.

Nie za­re­ago­wał. Mil­czał. Hanka prze­su­nę­ła dłoń wyżej, na przed­ra­mię chło­pa­ka. Ręce miała cie­płe i, choć spra­co­wa­ne, to ich dotyk spra­wiał mu przy­jem­ność.

– Zro­bię co­kol­wiek – po­wie­dzia­ła ła­mią­cym się gło­sem.

Głowę po­chy­li­ła w przód jesz­cze bar­dziej, jakby chcia­ła zaj­rzeć w jego oczy. Była bli­sko, bar­dzo bli­sko. Głos uwiązł Kon­ra­do­wi w gar­dle. Wstał i na drżą­cych no­gach po­szedł do swo­jej izby.

Z ciem­no­ści pa­trzył przez nie­do­mknię­te drzwi na wie­czor­ną krzą­ta­ni­nę Hanki. Po chwi­li pod­szedł bli­żej, żeby wi­dzieć le­piej niż z łóżka, ale na tyle da­le­ko, by Hanka się nie zo­rien­to­wa­ła. Gdy za­ga­si­ła już pa­le­ni­sko i prze­trze­pa­ła pie­rzy­nę, ścią­gnę­ła gor­set i spód­ni­cę; roz­pię­ła gu­zi­ki ko­szu­li. Bez­wstyd­nie naga sta­nę­ła na środ­ku po­miesz­cze­nia i sta­ran­nie skła­da­ła odzie­nie. Odło­ży­ła je na fotel. Od­dech Kon­ra­da przy­spie­szył. Tłu­mił go, by się nie zdra­dzić. Serce ło­mo­ta­ło mu jak osza­la­łe, a ciało grzesz­nie ła­ma­ło jego za­sa­dy.

Drżą­cy pło­mień świe­cy rzu­cał na ciało wiedź­my roz­ko­ły­sa­ne cie­nie. Chło­pak wi­dział ją zwró­co­ną bo­kiem tak, że do­strze­gał pro­fil pier­si, lekko ob­wi­słej, ale gład­kiej. Po­wiódł wzro­kiem niżej, po dłu­gich no­gach, które mimo wieku po­zo­sta­ły szczu­płe. Chciał tam iść, chwy­cić ją za dłoń, tak jak ona chwy­ci­ła jego, a potem rzu­cić na łoże i robić to wszyst­ko, czego wy­rze­kał się całe życie. Pod­pełzł pół kroku w przód, by wi­dzieć jesz­cze le­piej. Za­skrzy­pia­ła deska w pod­ło­dze. Hanka od­wró­ci­ła się gwał­tow­nie, a chło­pak, ni­czym jeż, zwi­nął się w kłę­bek. Usły­szał kilka kro­ków na drew­nia­nej pod­ło­dze i dmuch­nię­cie. Świe­ce zga­sły, w całej cha­cie na­sta­ła ciem­ność. Kon­rad z naj­wyż­szą ostroż­no­ścią do­tarł do łóżka. Zanim za­snął, miał jesz­cze wra­że­nie, że sły­szy od­dech Hanki przy drzwiach. Ró­ża­niec leżał w kącie na pod­ło­dze.

 

***

 

Na­stęp­ne­go dnia do stawu do­tarł nie­mal bie­giem, ale zło­to­wło­sej nie zo­ba­czył. Pa­trzył do­oko­ła z ro­sną­cym nie­po­ko­jem. Prze­cież za­wsze była, cze­ka­ła. Do zmro­ku da­le­ko, nie miał się czego bać. Chciał tylko ją zo­ba­czyć, po­wie­dzieć coś, znów uj­rzeć jej uśmiech.

Wtedy wła­śnie wy­nu­rzy­ła się z czar­nej wody stawu. Mokre włosy przy­lgnę­ły do ciała, ale ani tro­chę nie osło­ni­ły na­go­ści. Ge­stem za­pro­si­ła go do sie­bie, a Kon­rad w kilku ru­chach zdjął ko­szu­lę i wbiegł do wody. Parę kro­ków od brze­gu stra­cił grunt pod no­ga­mi, wpadł, nie na­braw­szy wcze­śniej po­wie­trza. Zo­ba­czył, jak czar­na woda za­sło­ni­ła nad nim niebo. Wlała się do płuc, a mię­śnie za­pie­kły z braku tlenu. To dziew­czy­na go tu wy­wio­dła, w głę­bi­nę, na śmierć. Tonął w bez­ru­chu.

Coś chwy­ci­ło go za dłoń, po­cią­gnę­ło w górę. W oczy bły­snę­ło słoń­ce, w uszy ude­rzył hałas lasu. Za­kasz­lał, po­czuł, jak z płuc wy­le­wa się woda, a nogi haczą o ska­li­ste dno. Zro­bił kilka kro­ków, upadł na brze­gu, wy­pluł jesz­cze wię­cej wody i z ulgą chwy­tał po­wie­trze.

Gdy opa­no­wał od­dech i nerwy, usły­szał, że dziew­czy­na po­de­szła z tyłu. Od­wró­cił się i onie­miał. Wciąż naga, stała bez­wstyd­nie z za­dzior­nym uśmie­chem na ustach. Pa­trzył sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi, słoń­ce mie­ni­ło się na jej skó­rze. Zło­to­wło­sa po­de­szła o krok, kuc­nę­ła i po­ca­ło­wa­ła go w usta z tłu­mio­ną za­chłan­no­ścią. Wciąż sko­ło­wa­ny chło­pak po­słusz­nie od­da­wał po­ca­łu­nek, choć czuł, że wszyst­kie mię­śnie za­sty­gły, zmro­żo­ne nie­śmia­ło­ścią. Pchnę­ła jego tors. Oddał się jej, pa­trząc w niebo przez li­ścia­ste skle­pie­nie.

Obu­dził go chłod­ny po­wiew po­wie­trza, taki jaki przy­cho­dził do do­li­ny każ­de­go wie­czo­ra. Sko­czył na równe nogi. Nad sta­wem roz­snu­ła się już mgła, niebo sza­rza­ło, je­dy­nie na za­cho­dzie uj­rzał ostat­ki różu i oran­żu. Chwy­cił roz­rzu­co­ne ubra­nie. W biegu na­cią­gał spodnie, ko­szu­lę trzy­ma­jąc w zę­bach. Gdzieś spo­mię­dzy drzew usły­szał ko­bie­cy chi­chot. Ciar­ki prze­szły mu po całym ciele. Wiatr wiał moc­niej niż zwy­kle. Kon­rad biegł ile sił, rześ­kie po­wie­trze wy­peł­ni­ło mu płuca, gar­dło za­pie­kło. Le­d­wie wi­dział w za­pa­da­ją­cym mroku, nisko wi­szą­ce ga­łę­zie sma­ga­ły go w twarz. Wciąż sły­szał śmiech. Raz z pra­wej, to znowu z lewej, czy z tyłu. Po­pa­trzył za sie­bie. Nic nie do­strzegł, tylko za­ha­czył nogą o ka­mień, za­to­czył się, ale nie prze­wró­cił. Da­le­ko przed sobą zo­ba­czył blask świec w oknie chaty Hanki, jesz­cze nie spała. Znów usły­szał śmiech, tuż za ple­ca­mi.

Po­czuł pchnię­cie, wy­trą­ci­ło go z rów­no­wa­gi. Po­tknął się, roz­pacz­li­wie pró­bo­wał biec dalej, ale nie dał rady. Prze­tur­lał się po ka­mie­niach, wy­lą­do­wał na ple­cach. Zło­to­wło­sa przy­gwoź­dzi­ła go do ziemi. Oboje dy­sze­li. Trud­no było co­kol­wiek do­strzec w jej oczach. Wi­dział je­dy­nie wy­szcze­rzo­ne w uśmie­chu białe zęby. Za­stygł. Strach spa­ra­li­żo­wał mu mię­śnie. To teraz – ko­niec, zmrok za­stał go w lesie. Dziew­czy­na po­chy­li­ła się, prze­krzy­wi­ła głowę. Ugry­zła go w szyję, ale de­li­kat­nie, piesz­czo­tli­wie. Zro­bił głę­bo­ki wdech. Zło­to­wło­sa za­czę­ła ca­ło­wać go coraz niżej, roz­pi­na­ła gu­zi­ki ko­szu­li. Wzię­ła go tak samo, jak wcze­śniej, ale tym razem nie po­zwo­lił sobie zmru­żyć oczu.

Po wszyst­kim stali na skra­ju lasu, nie­da­le­ko chaty wiedź­my. Zadął wiatr, mocny, taki jak wtedy, gdy Kon­rad wcho­dził na prze­łęcz. Szedł halny.

– W taki wi­cher nie pójdę w bór – po­wie­dział. Po raz pierw­szy odkąd obu­dził się przy sta­wie, opa­no­wał od­dech. – Przyjdź ty, córko lasu. Przyjdź do mnie. Jutro na wie­czór. – Po­ło­żył dłoń na jej po­licz­ku, a zło­to­wło­sa przy­mknę­ła oczy.

Kiw­nę­ła głową.

Kon­rad wszedł do chaty z pa­skud­nym uśmie­chem na ustach. Przy­po­mniał sobie o scho­wa­nej w lesie tor­bie, a jed­no­cze­śnie coś ukłu­ło go w serce. „Wiara wy­ma­ga po­świę­ceń”, po­my­ślał.

 

***

 

Na­stęp­ne­go dnia o zmierz­chu Kon­rad wpadł do chaty Jast­ka.

– Coś bydło szlach­tu­je! Szyb­ko!

Wy­bie­gli w stro­nę pa­stwi­ska, wiatr tar­gał ich ko­szu­le. Po dro­dze zwo­ła­li jesz­cze kilku męż­czyzn.

Krowy mu­cza­ły, po­ło­wa z nich le­ża­ła po­ko­tem. W ciem­no­ściach nie­wie­le wi­dzie­li, nie­któ­re le­d­wie dy­cha­ły, inne już się nie ru­sza­ły. Każda miała rany brzu­cha jak po wy­jąt­ko­wo dłu­gich szpo­nach.

Ktoś niósł po­chod­nię, do­go­nił po­zo­sta­łych. Na końcu, tuż pod lasem, jej świa­tło padło na ludz­ką po­stać, klę­czą­cą tyłem do przy­by­łych, obok jesz­cze dy­cha­ją­cej krowy.

– Ktoś ty? – krzyk­nął Ja­stek.

Dziew­czy­na o ja­snych wło­sach ze­rwa­ła się na nogi. Drgnę­li na widok wy­szcze­rzo­nych zębów. Przy­ła­pa­li po­two­ra, jak że­ro­wał na ich zwie­rzę­tach.

– Wiła! – krzyk­nął ktoś zza ple­ców Kon­ra­da.

Męż­czyź­ni roz­bie­gli się, pró­bu­jąc okrą­żyć po­stać. Ta chwi­lę pa­trzy­ła, oce­nia­ła sy­tu­ację. Gdy spró­bo­wa­ła uciecz­ki, było już za późno, jeden z chło­pów prze­wró­cił ją i za­czął okła­dać pię­ścia­mi. Zaraz kilku ko­lej­nych do­pa­dło roz­pacz­li­wie szar­pią­cą się córkę lasu. Ktoś ude­rzył ciu­pa­gą, inny wal­nął kijem. Znie­ru­cho­mia­ła.

Kon­rad pod­szedł bli­żej. Upew­nił się, że to zło­to­wło­sa.

– Młody spro­wa­dził po­two­ra – krzyk­nął Antek, po­py­cha­jąc chło­pa­ka.

– Pół stada wy­bi­ła, głód nas czeka! – za­wo­łał ktoś z dru­gie­go rzędu.

– Zo­staw­cie go – od­po­wie­dział Ja­stek. – Skąd miał wie­dzieć?

Kon­rad nic nie mówił. Pa­trzył na za­krwa­wio­ne ciało dziew­czy­ny.

– Niech wy­pier­da­la, bę­dzie jedna gęba mniej do wy­kar­mie­nia – krzyk­nął Antek. – I wiedź­mę niech weź­mie ze sobą.

– Zwio­dła mnie – od­po­wie­dział Kon­rad, wska­zu­jąc ciało. – Was też zwo­dzą.

– Nasze życie, nasza spra­wa – za­wo­łał ktoś z tyłu.

– Cho­wa­cie po­two­ry pod wła­snym da­chem! Nie­mo­wy, co was chu­cią znie­wa­la­ją! – krzy­czał Kon­rad.

Nikt nie od­po­wie­dział.

– Ja pójdę dalej, bo na halny się zbie­ra – dodał już ci­szej. – A wy zo­sta­nie­cie z na­łoż­ni­ca­mi-nie­mo­ta­mi. Ino pa­trzeć, jak wam gar­dła po­de­rżną za to, że­ście ich sio­strę ubili.

Pa­trzy­li po sobie. Roz­wa­ża­li w mil­cze­niu słowa wę­drow­ca.

– A niech was szlag, gów­nia­rzu – wark­nął Ja­stek i od­wró­cił się w stro­nę chat.

W świe­tle po­chod­ni bły­snął nóż wy­cią­gnię­ty zza pasa.

 

***

 

Kon­ra­da obu­dzi­ło ło­mo­ta­nie za­mknię­tych okien­nic i świst wia­tru. Świ­ta­ło. Wiedź­ma jesz­cze spała. Leżał nagi w jej łóżku i z bli­ska, w pół­cie­niu po­ran­ka, po­dzi­wiał jej ciało. Ta na­zna­czo­na wie­kiem skóra nio­sła hi­sto­rię życia jak słoje ścię­te­go drze­wa. Pod­niósł dłoń, by ją po­gła­dzić, ale po­wstrzy­mał się. Nie chciał obu­dzić Hanki.

Naj­ci­szej, jak po­tra­fił, wstał, ubrał się, za­brał wszyst­kie swoje rze­czy i po­szedł. Bał się je­dy­nie, że wiedź­ma wy­bie­gnie z chaty i bę­dzie chcia­ła iść razem z nim – dalej, na za­chód. Nie wy­bie­gła. „Co Bóg złą­czył, czło­wiek niech nie roz­dzie­la. Naj­le­piej żeby do Antka wró­ci­ła”, po­my­ślał.

Jak tylko znik­nął w lesie, zbo­czył ze ścież­ki. Mu­siał jesz­cze od­zy­skać swój ekwi­pu­nek. Torbę, którą sku­tecz­nie cho­wał w lesie przed ocza­mi chło­pów przez cały czas po­by­tu w do­li­nie. Torbę, w któ­rej, między innymi, trzy­mał naj­róż­niej­sze­go kształ­tu noże i pu­gi­na­ły, któ­ry­mi za­dźgał ponad po­ło­wę bydła.

Metal za­chrzę­ścił, Kon­rad za­rzu­cił pa­ku­nek na plecy. Brnąc przez bór, wró­cił na szlak. Wy­da­wa­ło mu się, że kątem oka widzi córy lasu, które od­pro­wa­dza­ją go wzro­kiem, ale nie zer­kał na boki. W dłoni trzy­mał ró­ża­niec.

 

Ewan­ge­lia we­dług Kon­ra­da

 

Pisze ewan­ge­li­sta Marek: „Oto Ja po­sy­łam wy­słań­ca mego przed Tobą; on przy­go­tu­je drogę Twoją”. Zło przy­szło mi ple­wić wśród naj­mniej­szych spo­śród owie­czek Pana.

Jak Jezus cho­dził po pu­sty­ni, tak ja wsze­dłem do do­li­ny umar­łych, wo­dzo­ny na po­ku­sze­nie. Bóg nie po­czy­ta mi grze­chów, ja­kich do­pu­ścić się mu­sia­łem, bo wszyst­ko, co czy­ni­łem, czy­ni­łem dla Niego. Czy­ste serce za­cho­wa­łem.

Wy­bra­łem drogę, ja­kiej nikt nie wy­bie­ra, drogę pro­wa­dzą­cą przez śmierć i znój, bez bo­gactw do­cze­snych. Nawet gdy­bym do­szedł do sa­me­go pie­kła, serce me, harde i pełne mi­ło­ści, bije ku chwa­le Pana. Cho­ciaż­bym cho­dził ciem­ną do­li­ną, zła się nie ulęk­nę.

W imię Ojca i Syna, i Ducha Świę­te­go.

Koniec

Komentarze

Nierozważni wędrowcy giną bez śladu, ale starsi twierdzą, że trafiają do krainy, gdzie ludziom żyje się lepiej.

Konstrukcja “Nierozważni.. , ale…” sugeruje, że będzie mowa o tych rozważnych.

 

Gwałtowne podmuchy popychały wędrowca ku górze, ale po doprowadzeniu na przełęcz nie ustały i próbowały wtłoczyć nieszczęśnika do kotła niewielkiej doliny, rozciągającej się poniżej.

Trochę długie zdanie jak dla mnie.

 

Na widok obserwatora Konrad zrobił znak krzyża.

“Na widok obserwatora” mi trochę zgrzyta.

Na zalesionym stoku wiatr przestał spychać Konrada w dół, za to poganiał go przeraźliwym świstem i trzaskiem łamanych gałęzi. Przystanął tylko raz – na widok leżących tuż przy szlaku ludzkich szczątków.

Trochę brzmi, jakby wiatr przystanął.

Ktoś podszedł od strony wioski. Podstawił Konradowi bukłak z wodą do ust, ten przechylił naczynie, a woda wyciekła bokiem, mocząc poły płaszcza. Postawny brodacz przełożył sobie rękę chłopaka nad karkiem i zaprowadził do domu.

Trochę mnie to zaskakuje, Konrad wcześniej szedł, mimo wszystko, o własnych siłąch? Aż tak go przewiało?

– Czasem jak halny idzie, to nocą Gon po niebie przejeżdża – ciągnął Jastek. – Biada tym, co schronienia nie znajdą. Ale u nas chałupa solidna, nie macie się czego bać.

Przepraszam, muszę przerwać na razie, bardzo obiecujące, klimat Podhala i klimat wiejskiej chaty bardzo ciekawie oddany :)

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Witaj Krokusie!

 

Macie bowiem wiedzieć, że są dwa sposoby walczenia… trzeba być lisem i lwem.

 

Był kuszony ten Konrad, co rusz. Jak nie Baśka to Hanka, a najbardziej to złotowłosa. ;) Ciekawe, czy duchowni właśnie tak to odczuwają (bo był duchownym, tak?). Mimo imienia, które kojarzy się jednoznacznie, przez długi czas zastanawiałem się, jaką tajemnicę skrywa bohater, z jaką misją się zjawił. Fakt, że nie rozstawał się z różańcem był wskazówką, ale przecież wieśniacy też posiadali symbole chrześcijańskie, i chyba w tamtych czasach było to powszechne. Konrad Mickiewicza był poganinem, który wszedł w środkowisko chrześcijan, tu trochę odwrotnie. Jednym słowem, ciekawa, przemyślana fabuła, z którą zapoznanie się sprawiło mi dużą przyjemność.

Czytało się dobrze, chociaż miejscami tekst tracił płynność, co czasem przeszkadzało w pełnym zaangażowaniu się w historię. Moim zdaniem, trochę nadużyłeś motywu z potknięciem się i upadkiem bohatera – zdarzyło miu się to trzy, albo cztery razy. Ale to drobiazgi.

Świetny opis wyglądu Hanki Psygi. Podobała mi się też scena podglądania wiedźmy. Ogólnie, kreację tej postaci uważam za wyjątkowo udaną. Może odrobinę za dużo rubaszności przy pierwszym spotkaniu z Konradem. Chyba, że był to celowy zabieg – Hanka stwarzała pozory, bo w gruncie rzeczy była subtelną osobowością.

Postać Konrada również intrygująca. Końcówka nadaje jej pełnego wymiaru. Nieźle rozegrane.

Zgłaszam do biblioteki!

 

Teraz coś, nad czym się głowię. Zakładam, że misją Konrada było nawrócenie pogan. Jego plan polegał na wywabieniu z lasu wiły i wystawieniu jej na niebezpieczeństwo. W tym celu zaaranżował intrygę z wybiciem bydła i skłócił chłopów z ich kobietami-niemowami. Wszystko w porządku. Ale nie do końca rozumiem, jak w to wszystko wpisuje się postać wiedźmy, jaka jest jej rola. Na przykład, w jakim celu Hanka dała Konradowi bukiet polnych kwiatów? Chciała, żeby nimi “uwiódł” złotowłosą?

Nie jestem pewien też, czy w doktrynie chrześcijańskiej jest miejsce na taki rodzaj “poświęcenia”, tzn. koncepcję “cel uświęca środki”. Moim zdaniem jest dokładnie odwrotnie. Co nie znaczy, że historycznie takie przypadki nie miały miejsca, wprost przeciwnie – teoria a praktyka to dwie różne rzeczy. :)

Skojarzyło mi się też z filmem “Milczenie” Scorsese.

 

Dziewczyna wzdrygnęła się na jego głos, znów ugięła nogi, jakby gotowa do ucieczki, ale po chwili przylgnęła do pobliskiego drzewa, jakby tuliła swego kochanka.

jakby, jakby…

 

 

 

 

i jak tylko fen nadchodził, zakładał buty i ruszał na szlak.

Nie jest tu fen zbyt naukowym określeniem?

Czekał, by uda przestały piec ze zmęczenia.

Mam wątpia. Mięśnie nieraz bolały, ale nigdy nie piekły.

 

Na początek marudzenia trochę, ale to tak dla równowagi, bo całość super. Czytało się misiowi lekko i z przyjemnością, chociaż horrorów nie lubi, a tak autor zakwalifikował swój tekst. Tytuł przyciągnął i miś nie żałuje. Takie horrory może czytać i nawet polubi.

 

Przeczytawszy.

Kuny na poddaszu, szanuję za realizm.

 

Nie godzi się zamieszkać pod jednym dachem bez ślubu, choćby i z dojrzałą kobietą, jednak decyzję podjął, gdy przypomniał sobie Baśkę stojącą z jego różańcem w ręku.

Ja bym przeredagował, zamysł jest jasnym, ale może na dwa zdania?

 

Ależ to jest świetne. Czyta się zupełnie płynnie, czuje się przyrodę, duszne chłopskie chaty i ponętne zjawy.

 

Gdybym się miał czepiać – Hanka po przeprowadzce od razu wyjawia całą tajemnicę. Może by jakoś bardziej dozować?

 

Patrzył szeroko otwartymi oczami, wodził wzrokiem po jej ciele, słońce mieniło się na jej skórze.

Jakoś te dwa zdania równorzędne mi tu nie pasują do siebie w takiej postaci.

 

Mam pytanie, czemu wiła dała się skusić na krowę, skoro wcześniej ich nie ruszały?

 

Drugie, przecież on tych chłopów zostawia na pewną śmierć z rąk Leszego, jeśli zrobią pogrom? Nie powinien zostać z nimi?

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Kokusie!

 

Tylko bieda zo­sta­ła. – za­re­cho­tał smut­no. Kon­rad słu­chał z uwagą.

Niepotrzebna kropka.

 

“Wiara wy­ma­ga po­świę­ceń”

Cudzysłów „”

 

Wow.

Czyli to bohater był tym złym.

A w każdym razie pozornie złym. Fanatykiem może? Tak odebrałem jego postać. Jako swoistego inkwizytora. Inkwizytora z podejściem iście makiawelistycznym, bezpośrednim. Arbitralnym. Z jednej strony misja Konrada jest częściowo szlachetna, z drugiej strony jest niszczycielem. Zabójcą inności, pogaństwa, które jako tako mu nie szkodzi.

No, dobre opko, Krokusie.

Zgodzę się z kronosem, że momentami traciło płynność, ale to nie zmienia faktu, że czytało się dobrze. ^^

 

I cyk, kliczek do biblio.

Pozdrawiam!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Cześć, drodzy czytelnicy!

 

Lecimy z odpowiedziami :)

 

GreSmo,

Kilka rzeczy poprawiłem, przy niektórych zostanę przy swoim – w każdym razie bardzo serdecznie dziękuję za łapankę!

Trochę mnie to zaskakuje, Konrad wcześniej szedł, mimo wszystko, o własnych siłąch? Aż tak go przewiało?

To trochę pozostałość po wersji sprzed cięć – chyba faktycznie zniknęło wrażenie wyczerpania Konrada, który miał już ledwo iść.

Gdybym się miał czepiać – Hanka po przeprowadzce od razu wyjawia całą tajemnicę. Może by jakoś bardziej dozować?

O, Panie! Limit był :P

Mam pytanie, czemu wiła dała się skusić na krowę, skoro wcześniej ich nie ruszały?

Tu muszę sprostować – złotowłosa nie była wiłą, tylko dziewonią. Konrad wcześniej był z nią w lesie po zmroku i przeżył (nawet całkiem miłe miał przeżycia) – wiła by go zabiła. Dziewonie opiekują się zwierzętami, w tym hodowlanymi, więc w chwili, gdy szła do Konrada, napotkała poranione zwierzęta i zwyczajnie się nad nimi pochyliła z troską. Chłopi widzieli to inaczej, więc naskoczyli na dziewczynę, ta wyszczerzyła zęby, bo myślała, że to właśnie oni krzywdzą krowy, no i poszło. Konrad zwyczajnie ją wrobił z zimną krwią.

Drugie, przecież on tych chłopów zostawia na pewną śmierć z rąk Leszego, jeśli zrobią pogrom? Nie powinien zostać z nimi?

Otóż to :) chciał nawrócić za wszelką cenę, wszystko zrobić według tego jak on, samozwańczy zbawiciel, wyobraża sobie wiarę. Dlatego uważa, że Hanka powinna znów być z Antkiem, choć już dawno ze sobą nie są i chyba się mało lubią. To co będzie dalej Konrada już nie obchodzi.

Ależ to jest świetne. Czyta się zupełnie płynnie, czuje się przyrodę, duszne chłopskie chaty i ponętne zjawy.

Dzięki serdeczne za wszystkie uwagi, a za powyższą ocenę szczególnie – bardzo mi zależało właśnie na tych dusznych chatach i przyrodzie, stąd takie słowa cieszą niezmiernie :) No i za kliczka dziękuję!

 

Kronosie,

Ciekawe, czy duchowni właśnie tak to odczuwają (bo był duchownym, tak?).

Z założenia raczej nie – celowałem raczej w samozwańczego zbawiciela, który za wszelką cenę chce zbawiać innych i mówić im w co i jak mają wierzyć. Ale kwestia kuszenia wśród duchownych może odbywać się podobnie – nie jestem w stanie określić :)

ale przecież wieśniacy też posiadali symbole chrześcijańskie, i chyba w tamtych czasach było to powszechne.

Gdy uciekali zapewne byli wierzącymi chrześcijanami, ale w dolinie poznali nowe życie i od wiary odeszli. Najbardziej trzymała się tego Hanka, stąd krzyż w chacie. Z kolei kapliczka była od lat zaniedbana.

Jednym słowem, ciekawa, przemyślana fabuła, z którą zapoznanie się sprawiło mi dużą satysfakcję.

Bardzo mnie to cieszy :)

Moim zdaniem, trochę nadużyłeś motywu z potknięciem się i upadkiem bohatera – zdarzyło miu się to trzy, albo cztery razy. Ale to drobiazgi.

Drobiazg, czy nie – zwrócę uwagę na przyszłość.

Hanka stwarzała pozory, bo w gruncie rzeczy była subtelną osobowością.

Przy pierwszym spotkaniu była harda, ale jak już poznała Konrada, otworzyła się na niego cała.

Zakładam, że misją Konrada było nawrócenie pogan. Jego plan polegał na wywabieniu z lasu wiły i wystawieniu jej na niebezpieczeństwo.

Tak, jak już napisałem GreSmo: Konrad wcześniej był z nią w lesie po zmroku i przeżył (nawet całkiem miłe miał przeżycia) – wiła by go zabiła. Dziewonie opiekują się zwierzętami, w tym hodowlanymi, więc w chwili, gdy szła do Konrada, napotkała poranione zwierzęta i zwyczajnie się nad nimi pochyliła z troską. Chłopi widzieli to inaczej, więc naskoczyli na dziewczynę, ta wyszczerzyła zęby, bo myślała, że to właśnie oni krzywdzą krowy, no i poszło. Konrad zwyczajnie ją wrobił z zimną krwią.

w jakim celu Hanka dała Konradowi bukiet polnych kwiatów? Chciała, żeby nimi “uwiódł” złotowłosą?

Wiedźma powiedziała, że nie wiadomo z kim ma do czynienia, ale pozwoliła zdecydować, czy chce tam wrócić – a tu już nie było wielkiej filozofii – jak idziesz wyrwać dziewczynę, to dajesz jej kwiatka. Żadne eliksiry i wywary, tylko proste gesty.

Wiedźma miała dopełnić kreacji Konrada – jest rozwódką, kobietą spragnioną bliskości, czy nawet przyjaźni. To wodzi chłopaka na pokuszenie, ostatecznie skutecznie, a mimo to Konrad twierdzi, że powinna być dalej z Antkiem. Hipokryta pełną gębą – taki miał być :)

Nie jestem pewien też, czy w doktrynie chrześcijańskiej jest miejsce na taki rodzaj “poświęcenia”, tzn. koncepcję “cel uświęca środki”. Moim zdaniem jest dokładnie odwrotnie.

Moim również, ale Konrad ma własną wizję chrześcijaństwa i nawracania ;)

Babolek poprawiony ;)

 

Bardzo Ci dziękuję za rozbudowany komentarz, bardzo się cieszę z odbioru tekstu :) za kliczka również dzięki!

 

Misiu,

Zapewne ze świecą szukać górala, który powie “fen”, choć z drugiej strony nie wiem, czy zbyt naukowe :) A uda nie raz mnie zapiekły na tatrzańskich szlakach ;)

Bardzo się cieszę, że było super – super jest zresztą sam fakt, że się Miś zjawił ;) z tym horrorem, to raczej nie mogę powiedzieć, że tekst nosi klasyczne znamiona horroru – trochę to życzeniowe :P

Dzięki z wizytę i komentarz!

 

Oidrin,

Miło Cię widzieć – prześliczne zdjęcie! Dziękuję!

 

Barb,

Babolki poprawione – dzięki!

Czyli to bohater był tym złym.

Bez wątpienia ;) zresztą widzę, że odebrałeś go tak, jak chciałem – cieszy mnie to. Samozwańczy inkwizytor-zbawiciel – tak właśnie bym go określił.

Fajnie, że się podobało! Dzięki za komentarz i kliczka!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Och, jaki mizoginiczny bohater. Bo to zła kobieta była. A on, biedaczysko, bzykał w ramach ogromnego poświęcenia. Obrzydliwy hipokryta.

Ale klimat podhalański ładny. Acz mam wrażenie, że oni się tam odżywiają wyłącznie śliwowicą.

Trochę dziwne, że Konrad zawczasu wiedział, co trzeba włożyć do torby.

Babska logika rządzi!

Hej, hej

Pochwalę klimat i opisy. Już W piórkowych “Drzewach” pokazałeś, że taki styl ci pasuje, że potrafisz wiele z niego wycisnąć i umiejętnie wplatasz delikatną erotykę do opowiadań. Tutaj to wszystko potwierdzasz, zarówno dialogami, jak i opisem, czy to ludzi, czy przyrody.

Ale żeby nie było różowo i abyś na laurach nie spoczął, napiszę, że zachowanie głównego bohatera jest trochę… dziwne. Co najmniej. Z początku zachowuje się nieco jak głupek, a rozmowa z wiedźmą już zupełnie przedstawia go jako nieśmiałego chłopaka, który nie potrafi gadać z kobietą, a co dopiero zna się na tajemnicach lasu. Jasne, można mówić, że to świecki sługa kościelny (chyba że mnich lub ksiądz, a celibat ma w rzyci dla większego dobra), ale nie bardzo mi to wynikało z tekstu. Zatem większość tekstu sprawia wrażenie zagubionego, aby na koniec okazać się mordercą z żelazną siłą woli, który nie dość, że szlachtuje zwierzęta, to jeszcze morduje (pośrednio) dziewczynę, którą w sobie rozkochał i sprowadza masakrę na ileś tam kobiet. Nie chcę z tego robić deus ex machina, ale dysonans w przedstawieniu bohatera odczułem spory.

Poza tym jakoś nie wierzę, że tak na szybko i bez długich rozmyślań oraz śledztwa, wieśniacy zdecydowaliby się nagle zamordować swoje dziewonie. Nie dość, że to odpowiedzialność zbiorowa, to jeszcze puszczają wolno faceta, przez którego cała afera.

Dobra intryga, ale wolałbym mniej wprowadzenia z początku, a więcej jej rozwiązania na końcu.

Oczywiście, moje narzekania to subiektywna opinia, więc zobacz, czy komuś jeszcze to przeszkadza.

Pozdrawiam i klikam

Hejo Mam ten sam problem co Zanais. Czytało się super, ale im bliżej końca, tym częściej nie pasowały mi te momenty wspomniane w komentarzu powyżej. Do tego mój mózg nie mógł się pogodzić sam ze sobą, bo niby halny i ciupagi, a jednak lasy i jeziora. Nie mówię, że jezior i drzew nie ma w górach, ale myślę, że byłoby wygodniej, jakby ta przygoda rozgrywała się na Mazurach. Mimo to prawie trzydzieści tys. znaków, a ja zjadłem opowiadanie na raz. To coś znaczy :) fajnie że mogłem uczestniczyć w tej wyprawie:)

Oto, jak się kończy staropolska gościnność.;) Czułam od początku, że Konrad jest tym złym. Obstawiałam, że to morderca szukający azylu, ale wybrałeś ciekawszą opcję. Ogólnie, interesująca konstrukcja bohatera. Konrad postępuje podobnie jak ludzie, na których się mści. Mimo całego fanatyzmu, nie potrafi oprzeć się nawet wiedźmie. 

Podobał mi się klimat tego opowiadania, otaczająca przyroda, krajobrazy, powoli rozwijająca się akcja. Zgodzę się z przedpiścami, że jeziora trochę ”zamotały”, wolałabym przeczytać więcej o wspinaniu się po górach. Jednak udało Ci się oddać atmosferę wioski odciętej od cywilizacji. Kiedy Konrad tam trafia, widać, że coś złego czai się w powietrzu.

Udane połączenie erotyki z atmosferą niepokoju, cały czas czekałam, kim okaże się dziewczyna. Dobrze też, że nie znamy całego charakteru Konrada od początku, dajesz tylko wskazówki. Podobało mi się też skupienie na szczegółach: kapliczka, krzyż, bolące mięśnie.

Trochę zbyt łatwo zabili jasnowłosą. Rozumiem, limit, ale zabrakło mi szczegółów. Jednak ogólnie satysfakcjonująca lektura.

Widzę, że masz już komplet nominacji bibliotecznych. 

Cześć, Finklo!

Bohater z założenia właśnie taki miał być – hipokryta z krwi i kości. Miało być klimatycznie, więc cieszę się. Oprócz śliwowicy mają tam chleb i udziec :P A fakt, że wiedział co do torby włożyć jest w istocie dość dziwny – sztylety powinny być częścią ekwipunku, a nie jedynym ekwipunkiem :P postaram się to zmienić :)

Dzięki za wizytę i kliczka :)

 

Cześć, Zan!

To opowiadanie zaczynałem pisać chyba ze trzy razy, ale dopiero jak sobie uświadomiłem, że to powinno być napisane podobnie jak “Drzewa” to ruszyło. Fajnie, że podeszło :)

Lepsze wyjaśnienie bohatera to trochę ofiara cięć, a trochę faktycznie zaniedbanie. Miała to być osoba, która chce zrobić coś wielkiego, więc rusza w nieznane i strach go paraliżuje. Wiele rzeczy idzie nie po jego myśli, a wręcz sam zaczyna grzeszyć. Okazuje się słaby, ale w chwili, gdy zwietrzył okazję do odwrócenia sytuacji – nie waha się zabić, bądź co bądź, ukochaną. A na koniec hardo twierdzi, że to wszystko tak miało być.

Wieśniacy z kolei musieli działać szybko – córy lasu i leszy poznają, kto zrobił krzywdę ich siostrom, więc czy to była wiła, czy dziewonia – albo oni je, albo one ich.

Dzięki za komentarz, pochwały i marudzenie, bo to zawsze szersze spojrzenie na tekst :) No i za kliczka :)

 

Cześć, Vr!

Jak już Zanowi odpowiedziałem – patrz wyżej :) trochę wina cięć, trochę zaniedbania. Natomiast co do lasów i stawów/jezior, to się nie zgodzę, bo Podhale, to nie tylko Tatry, ale też sporo innych górek i dolinek całkowicie porośniętych lasami, z urokliwymi jeziorkami. A i w samych Tatrach da się schować przed nawałem turystów w pięknych lasach (choć tam raczej iglastych).

Cieszy mnie natomiast, że dobrze się czytało, choć z Konradem nie ma się co dalej wybierać na wyprawę – bo z niego kawał putina.

Dzięki za lekturę i komentarz!

 

Pozdrówka, czytelnicy!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Cześć, ANDO!

Cóż, Kondziu to hipokryta pełną gębą – trochę chciałem, żeby było wiadomo, że coś z nim nie tak, ale też żeby nie wyszło od razu – także cieszę się, że dobrze wyszło :)

Klimat miał być, więc też się cieszę. Kurczę, ja uwielbiam stawy wciśnięte w górskie doliny, czasami zarośnięte dookoła lasem, więc dla mnie wydały się naturalną częścią krajobrazu :)

Dziewonię zabili błyskawicznie, bo myśleli, że to wiła i trochę ich poniosło – w końcu myśleli, że zabiła im krowy.

No i fakt, że przy cięciach trochę szczegółów pouciekało.

Dzięki za wizytę i komentarz – faktycznie, chyba mam już wszystkie kliczki :)

 

Pozdrawiam!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Podzielam większość uwag Zanaisa. Fajnie się czytało, ale nagłe ,,zeźlenie” Konrada było dla mnie lekkim szokiem. W sumie dopiero teraz, po drugiej lekturze i zapoznaniu się z innymi komentarzami, dostrzegam w nim postać negatywną.

Natomiast bardzo mi się podobało to, jak odmalowałeś te górskie krajobrazy. W Tatrach rzadko mam okazję bywać, więc dziękuję ci za przypomnienie mi tego pięknego zakątka Polski. :)

,,Nie jestem szalony. Mama mnie zbadała."

Krokusie,

 

ja niestety również mam pewne zarzuty co do przedstawienia zachowania głównego bohatera. Suspens jest potrzebny, ale przez cały tekst Konrada przedstawiałeś Konrada jako zwykłego prostaczka, który krzyżyk i różaniec traktuje jako amulet na szczęście – kiedy więc okazuje się być fanatykiem z poczuciem świętej misji, doświadczyłem sporego dysonansu. Rozumiem, że jego zamiarem było nawracanie mieszkańców tej wioski, tylko że aż do końca nie ma w tym tekście wyraźnej sugestii, że tak jest w istocie – chłopak zachowuje się, jakby nie miał żadnego problemu z faktem, że mężczyźni wiążą się z dziewoniami, a po samozwańczym misjonarzu spodziewałbym się raczej, że przynajmniej będzie próbował ich jakoś pouczać, wskazać że popełniają grzech. Koleś mógłby przynajmniej się oburzyć, ale zamiast w pierwszej kolejności sięga po prowokację i morderstwo. Dziwne to, dość niewiarygodne i powiedziałbym, że mało skuteczne. W jaki sposób to co się stało miałoby nakłonić mężczyzn do przejścia na chrześcijaństwo?

Poza tym tekst, mimo kilku zgrzytów, czytało mi się całkiem przyjemnie i płynnie, podobał mi się bardzo słowiański klimat, zgrabne opisy i naturalne dialogi. Ze wszystkim postaci najbardziej polubiłem Hankę, choć jej rola w całej historii wydaje mi się trochę mała w stosunku do tego, ile miejsca jej poświęcasz – trochę szkoda, że nie znalazłeś dla niej zastosowania w finale.

 

Pozdrawiam :)

Cześć, SNDWLKR i Michalovic!

 

Wasze zarzuty się pokrywają, więc w tej kwestii odpowiem wspólnie. To osoba, która chce narzucać swoją wiarę, jednocześnie sama nie stosująca się do jej zasad. Do tego nie potrafi jasno wyrażać swoich myśli, bo zwyczajnie się boi. Jest na obcym terenie, przy postawnym Antku, albo onieśmielającej go Hance. Bawi się w podchody np. z krzyżem na kapliczce. Oburzenie na swój sposób wyraża, gdy dowiaduje się, że Hanka i Antek są małżeństwem. Za każdym razem, gdy ma okazję, by się oburzyć jest już po wydarzeniach, które w jakiś sposób go w tym blokują. Kreacja tego bohatera nie poszła tak jak trzeba, bo, jak widać powyżej, nie tylko Wy macie z tym problem. Trochę Konrad padł ofiarą cięć, ale nadal jestem przekonany, że sam w sobie jest taki, jaki miał być. 

W jaki sposób to co się stało miałoby nakłonić mężczyzn do przejścia na chrześcijaństwo?

To jest pytanie racjonalne, na które Konrad nie odpowie. Jest współcześnie wielu ludzi, których to pytanie nie obchodzi, a jednak nawracają innych, poprzez zaprowadzenie własnego porządku za wszelką cenę. I to jest właśnie Konrad, jakiego chciałem stworzyć.

 

A co do reszty:

SNDWLKR – ja również rzadko w Tatry jeżdżę, a są mi bardzo bliskie, stąd historia właśnie z Podhala. Cieszę się, że to wyszło dobrze :)

 

Michalovic – bardzo się cieszę z opinii, klimat był sednem, a budować go chciałem właśnie poprzez dialogi i opisy. Hanka miała wcześniej trochę więcej miejsca, zresztą na równi z Baśką Wojdynową, ale trzeba było ciąć :P

 

Dziękuję Wam serdecznie za lekturę i komentarze – biorę uwagi do serca, a z pozytywów bardzo się cieszę!

 

Pozdrawiam!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

No niestety nie wciągnął mnie ten tekst. Może przez to, że już sporo podobnych przeczytałem. Nie wiem, czegoś mi tu brakuje, żeby być w pełni usatysfakcjonowanym.

To chyba nostalgia, jedna wielka tęsknota za tamtymi czasami, tamtą modą, muzyką, stylem, życiem...

I witam drugiego Jurka! :P myślałem, że mój tekst zaginął pod stosem innych baźniowych tekstów – stąd mały spam w wątku konkursowym ;)

 

No trudno, taki los piszących, że nie zawsze się trafi w gusta, a czasem coś się skaszani.

Może przez to, że już sporo podobnych przeczytałem.

Klasyk :D ja oczywiście byłem przekonany, że będzie oryginalnie :P

 

Dzięki za wizytę i komentarz :)

Pozdrawiam!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Całkiem intrygująca lektura. Kreacja Konrada w końcu przygnębiająca: w imię religii wywiódł na śmierć istotę, którą w sobie rozkochał, wyrżnął niczemu niewinne bydło, może nawet sprowokował rzeź w wiosce, zrujnował mieszkańców do takiego stopnia, że ci, którzy przeżyją, zapewne będą zmuszeni udać się na tułaczkę, do wiary z pewnością nikogo nie zbliżył. Sam poniósł osobistą porażkę, naruszył swoje zasady moralne, aby uwieść dziewonię. I tego wszystkiego, sądząc po epilogu, nie widzi, zdaje mu się, jakoby odniósł sukces ewangelizacyjny. Przykro pomyśleć, że nie on tu jest elementem fantastycznym i w realnym życiu, nawet w górach, spotyka się osoby o podobnie spaczonym pojęciu wiary (stokroć wolałbym dziewonię, a nawet wiłę). Muszę się jednak zgodzić, że w stosunku do tego, jakim indywiduum się ostatecznie okazuje, przez większą część tekstu zdaje się zbyt niepewny, zbyt nieśmiały; wydaje się nie wiedzieć, czego właściwie chce.

Z pewnością podoba mi się, jak udało Ci się oddać klimat Podhala – choć może już mniej Podhala realnego, więcej takiego, jakim chcielibyśmy je widzieć w starych opowieściach, wśród turystycznego romantyzmu. Zastanawiam się, jakie miejsce mogło Cię konkretnie zainspirować do stworzenia tego opisu: w Tatrach nie ma dolin śródgórskich umożliwiających całoroczne zamieszkanie i uprawę roli, może prędzej niektóre doliny podchodzące od południa pod Gorce, ale jakby odleglejsze i dziksze…

Do Biblioteki nie zgłaszam, ponieważ masz już komplet. Pozdrawiam i życzę wielu wspaniałych przygód górskich!

Cześć, Ślimaku!

 

Kreacja Konrada roztrząsana już wcześniej, jak widać nie wyszła tak jak trzeba, co wezmę sobie do serca. Nie mniej jednak odczytałeś obraz chłopaka dokładnie tak jak chciałem, i zgodzę się, że to niestety wątek bardzo niefantastyczny. Rzekłbym, że w tekście wyrzuciłem z siebie nieco frustracji w tych kwestiach.

W klimat Podhala celowałem, a faktycznie jest to raczej ta wyidealizowana, romantyczna strona. Niestety muszę Cię zmartwić, bo nie inspirowałem się żadną realną doliną, ale rzeczywiście nie miałem na myśli samych Tatr, a raczej zagubioną między górami dolinę nieco bardziej na północ.

Pozdrawiam i życzę wielu wspaniałych przygód górskich!

Jest to bardzo miłe życzenie, jednocześnie tak obecnie nierealne, że aż żal. Nawet nie wiesz, jak tęsknię za tatrzańskim wiatrem, deszczem i słońcem.

Dziękuję za wizytę i komentarz :)

 

Pozdrawiam!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Cześć, Krokusie!

Bardzo dobrze mi się to czytało, aż zatęskniłam za górami. Klimat gór jest, napięcie jest, a plan Konrada zaskoczył mnie bardzo. Z lektury wybiły mnie tylko “denat” i “wypierdala” – nie pasowały mi do reszty stylizacji, chociaż może się nie znam i ten wulgaryzm jest starszy/bardziej ludowy niż mi się zdawało. Jeszcze coś podobnego w tekście chyba było, ale już nie mogę znaleźć.

Jestem natomiast gotowa bronić przemiany Konrada. Potrafię sobie wyobrazić taką konstrukcję osobowości: kogoś, kto czuje się bardzo nieadekwatny i nieśmiały wobec kobiet, których bardzo pragnie, co rodzi zawiść i chęć karania.Dalej wystarczy sobie to zracjonalizować/usprawiedliwić religijnie i cyk, morderczy fanatyk gotowy. To przyblokowanie w żywym kontakcie nijak się nie kłóci z możliwością snucia fantazji i podjęcia przygotowań. Obrzydliwe, ale w miarę wiarygodne.

Świetne opowiadanie :)

„Jak mogła się zamknąć z tym draństwem, a teraz nie chce się otworzyć?! Kto to w ogóle kupił?! Czy ktoś tego używa?!”

Wpadam z komentarzem, wiem, że trochę późno, ale miałam ostatnio chaos :P No więc opowiadanie podobało mi się, ma swój specyficzny klimat małej górskiej wioski. Groza realizowała się tu pod postacią pozornie niewinnej rusałki, co jest na swój sposób niepokojące. Końcówka mnie mocno zaskoczyła.  

Stylizacja w opowiadaniu wypadła ciekawie, podobnie jak niektóre opisy. Ta stylizacja pozwoliła poczuć "słowiańskość”, a wybór takich a nie innych postaci sprawił, że tekst jest wyrazisty, bo i bohaterowie są wyraziści. Całość mnie wciągnęła. Rusałka, wiedźma oraz leśna kapliczka przyniosły mi na myśl skojarzenie z Baśnią o wężowym sercu

Cześć, Anoia!

 

Bardzo dobrze mi się to czytało, aż zatęskniłam za górami.

Ja też :(

Z lektury wybiły mnie tylko “denat” i “wypierdala”

O, nie wiem, czy zmienię, ale o “denacie” nie pomyślałem, a może faktycznie warto. To drugie wydaje mi się ponadczasowe ;) Sam tekst zresztą wciąż może dziać się nawet na początku XX wieku.

Jestem natomiast gotowa bronić przemiany Konrada.

heart

Opisałaś tę przemianę właśnie tak, jak ją widzę, ale wydaje mi się w tym wszystkim, że za mało wyszło z samego tekstu. Taki w każdym razie wyciągam wniosek z powyższych komentarzy. Cieszy mnie jednak niezmiernie, że wyłuskałaś właśnie taki obraz gnojka, jaki miałem przy pisaniu.

 

Bardzo Ci dziękuję za wizytę i komentarz!

 

Ho, ho! Jest i Sonata!

 

Wpadam z komentarzem, wiem, że trochę późno, ale miałam ostatnio chaos :P

Miałaś pilną pracę nad tekstem :D a poza tym nie uważam, byś wpadała późno :)

O klimat walczyłem, włożyłem tu też trochę mojej tęsknoty za górskimi wędrówkami, cieszy mnie niezmiernie, że się podobało :) groza to nie moja mocna strona, więc nawet jeśli była raczej niepewnością, to dla mnie już plus :P a zaskoczenie na koniec zamierzone :)

Rusałka, wiedźma oraz leśna kapliczka przyniosły mi na myśl skojarzenie z Baśnią o wężowym sercu

To już drugi mój tekst, pod którym pojawia się takie skojarzenie. Bardzo mnie to cieszy, bo ta książka zajmuje szczególne miejsce w mym pisarsko-czytelniczym sercu i bez wątpienia wpłynęła na to jak chcę pisać. Dziękuję!

 

Tak samo jak dziękuję za owocną betę, ponowną wizytę i komentarz!

 

Pozdrówka, Drogie Panie!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Dobry klimacik, fajnie przedstawione Podhale. Tekst mi się podobał, wciągnął, czytało się bardzo dobrze.

Ale pomarudzić trochę muszę ;) Bo ciutkę mi się postać Konrada nie spina. Domyślam się, że to nie duchowny, ale raczej samozwańczy apostoł i fanatyk. Fanatyk, bo szedł tam w określonym celu, torbę przygotował, ukrył w lesie, więc musiał mieć jakieś scenariusze opracowane. Ale jednocześnie sprawia wrażenie chwiejnego, trochę safandułowatego. Tego fanatyzmu nie widać, przeciwnie na kuszenie to on jest dość podatny ;) Wstrętu do dziewoni też raczej nie czuł ;) Właściwie jest w opku tylko jeden moment, w którym dajesz czytelnikowi do zrozumienia, że Konrad coś ukrywa, gdy przed wypiciem wódki, martwi się, żeby mu języka nie rozwiązała.

Zastanawiam się też, czemu fanatyk tak wiedźmę po prostu zostawił. Już samo posądzenie o czary powinno mu czerwone światełko w głowie zapalić. A tu nic. I przez to postać Hanki, bardzo barwna i pięknie opisana, wygląda na dodaną trochę na doczepkę.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Cześć, Irko!

 

Dobry klimacik, fajnie przedstawione Podhale. Tekst mi się podobał, wciągnął, czytało się bardzo dobrze.

No i super :D

Ale pomarudzić trochę muszę ;)

Nie śmiałbym odbierać Ci tej przyjemności :D

Tak, Konrad to raczej samozwańczy fanatyk, ale też gość, którego zasady przegrywają z właściwym życiem. Może był wychowywany w obrzydzeniu do miłości cielesnej, ale teraz nie potrafi jej się oprzeć? Na pewno się boi, bo jest na nie swoim terenie i myślę, że to najbardziej go przerosło. Taki był zamysł, ale nie tylko po Twojej opinii widzę, że nie do końca wszystko wyszło :/

A Hanka wiedźmą była jedynie umownie – czarów nie odstawiała, a była jedyną osobą, która w domu miała krzyż. Dlatego wykorzystuje ją, ale zostawia w spokoju, uważając, że powinna wrócić do Antka.

Dziękuję Ci za lekturę i komentarz, pozostaje mi wyciągnąć wnioski i następnym razem lepiej wszystko umotywować :)

 

Pozdrówka!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Krokusie, urzekłeś mnie stworzonym klimatem, obrazem górskich lasów i jezior, tudzież zamieszkujących je istot.

Natomiast nie spodobał mi się Konrad, bo nie lubię gdy ktoś w nowym miejscu zachowuje się jak bez mała wiejski głupek, a w głowie ma własny plan, według którego konsekwentnie postępuje.  Z ufnością przyjęty przez społeczność doliny lekceważy miejscowe obyczaje i dąży do zaprowadzenia własnego porządku. Powtórzę – nie cierpię osobników, którzy lepiej wiedzą, jak powinni żyć inni.

Mimo wkurzających mnie wątków opowiadanie czytało się świetnie i mam nadzieję, że zostanie mi w pamięci na dłużej.

 

Dla­te­go sku­si­ło już nie jed­ne­go… → Dla­te­go sku­si­ło już niejed­ne­go

 

Pod­sta­wił Kon­ra­do­wi bu­kłak z wodą do ust, ten prze­chy­lił na­czy­nie, a woda wy­cie­kła bo­kiem, mo­cząc poły płasz­cza. → Mam wrażenie, że woda wyciekająca z ust zmoczyłaby pierwej górną część płaszcza, spływając na pierś, a nie poły, które są płaszcza dolnym fragmentem, zwłaszcza że Konrad klęczał i albo przygniatał poły kolanami, albo poły były rozsunięte na boki.

 

a do mę­skich spraw nosa nie wtrą­ca… → Czy nos można wtrącać?

A może miało być: …a do mę­skich spraw nosa nie wsadza… Lub: …a do mę­skich spraw się nie wtrą­ca

 

Gdy przyj­rzał się upię­tym w war­kocz wło­som→ Gdy przyj­rzał się splecionym w war­kocz wło­som

Warkocze się plecie; splecione można potem upiąć na różne sposoby.

 

Jak jest na­praw­dę, nie wiem. – Wes­tchnę­ła gło­śno. → Jak jest na­praw­dę, nie wiem – wes­tchnę­ła gło­śno.

Zajrzyj do listy czasowników dla didaskaliów dialogowych.

 

Chwy­cił roz­rzu­co­ne ubra­nia. → Chwy­cił roz­rzu­co­ne ubra­nie.

Miał jedno ubranie – to, które zdjął nim wszedł do wody.

 

opa­no­wał swój od­dech. → Zbędny zaimek – czy opanowałby cudzy oddech?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć, Reg!

 

Bardzo się cieszę, że udało mi się urzeknąć :) góry uwielbiam, więc starałem się włożyć w tekst trochę tej miłości.

Ja również nie cierpię osób, które lepiej wiedzą jak mam żyć, stąd zrodził się pomysł na opowiadanie i postać Konrada.

Mimo wkurzających mnie wątków opowiadanie czytało się świetnie i mam nadzieję, że zostanie mi w pamięci na dłużej.

Byłoby mi bardzo miło :)

Mam wrażenie, że woda wyciekająca z ust zmoczyłaby pierwej górną część płaszcza, spływając na pierś, a nie poły, które są płaszcza dolnym fragmentem, zwłaszcza że Konrad klęczał i albo przygniatał poły kolanami, albo poły były rozsunięte na boki.

A ja mam wrażenie, że już mi kiedyś tłumaczyłaś, co to są poły i, jak widać, oporna ma mózgownica, a Twój trud… cóż… wzbraniam się napisać, że “daremny”, bo coś tam w głowie zostaje, ale… biję się w pierś!

Oczywiście poprawki wprowadzone, serdecznie za nie dziękuję!

 

Dzięki też za lekturę i komentarz!

Pozdrawiam!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Urzekłeś, Krokusie, prawdziwie urzekłeś i cieszę się, że podzieliłeś się uczuciem do gór.

 

A ja mam wra­że­nie, że już mi kie­dyś tłu­ma­czy­łaś, co to są poły i, jak widać, opor­na ma mó­zgow­ni­ca, a Twój trud… cóż… wzbra­niam się na­pi­sać, że “da­rem­ny”, bo coś tam w gło­wie zo­sta­je, ale…

Krokusie, nie wmawiaj mózgownicy, że jest oporna. Nawet jeśli zdarzy mi się jeszcze kiedyś wypowiedzieć w sprawie pół, nie będzie w tym nic daremnego. ;)

 

Serdeczności.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zaczęło się obiecująco, bo klimat, który tu stworzyłeś działał na wyobraźnię. Językowo jest sprawnie, opisy wciągają i zaciekawiają.

Fabularnie jednak zauważam sporo dziur, które im dalej w las, tym mocniej doskwierają i utrudniają zrozumienie clou tekstu. Podejrzewam, że zadziałał tu efekt skracania do esencji, żeby wpasować się w limit. Główne problemy to: trochę zbyt szybka przemiana bohatera z naiwniaka (pozornego?) w tego złego, interakcje z Hanką i dziewczyną niezbyt łączące się w logiczną całość, wreszcie to jak szybko obcemu udaje się przekonać miejscowych do swojej racji… Czuję, że pełna wersja tej historii wiele by tu rozjaśniła. Ale czytałam z zainteresowaniem, więc i ta coś w sobie ma.

Dziękuję za udział w konkursie i pozdrawiam!

Cześć błyskawiczna jurorko Oidrin!

 

Cieszy mnie odczuwany klimat, w opisy włożyłem trochę tęsknoty do gór, więc ta pochwała cieszy podwójnie :)

Cięcie było istnym horrorem, było mieszanie kolejnością scen itp. i gdzieś możliwe, że uleciały detale, które pomogłyby tekstowi lepiej wybrzmieć, szczególnie postaci Konrada. Ogólnie zarzuty się powtarzają, więc wiadomo na co zwrócić następnym razem uwagę.

Niemniej jednak cieszy mnie, że historia zainteresowała :)

 

Dzięki za ponowną wizytę i komentarz!

Pozdrówka!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Opowiadanie stoi klimatem. Najpierw skutecznie udało Ci się sprzedać nastrój groźnej, wręcz śmiertelnie niebezpiecznej, wyprawy. Potem napięcie opada, ale udały się te niespieszne sceny w wiejskiej chacie. Widać, że celowałeś w słowiańskości i według mnie nie chybiłeś.

Podoba mi się relacja głównego bohatera z Hanką. Postawa kobiety wydaje się fatalistyczna, jakby od początku wiedziała, że młodzik da się omotać i wykorzystać. Jego spotkania ze złotowłosą to chyba najważniejszy punkt opowiadania i nie da się ukryć, że masz dryg do tworzenia tego typu rzeczy. Czy bierność Konrada irytuje? Może odrobinę, no ale kto nigdy nie był młody… Itp.

Zdecydowanie udany tekst.

Aha, czy słusznie doszukuję się w tym opowiadaniu inspiracji powieścią ,,Kocham cię Lilith" Radka Raka?

Pozdrawiam!

Cześć, Adamie!

 

Tak, słowiański klimat był celem i super, że tak to odczułeś :)

Hanka chciałaby kogoś do bliższej, nawet przyjacielskiej relacji, ale nie łudzi się, jak się sprawy potoczą – za dużo już widziała.

spotkania ze złotowłosą to chyba najważniejszy punkt opowiadania i nie da się ukryć, że masz dryg do tworzenia tego typu rzeczy.

O, dzięki serdeczne!

Czy bierność Konrada irytuje? Może odrobinę, no ale kto nigdy nie był młody… Itp.

To bez wątpienia największa wada opowiadania, choć fakt – chłopak jest młody, ale też jest fanatykiem, który nie dźwiga własnych przekonań.

Aha, czy słusznie doszukuję się w tym opowiadaniu inspiracji powieścią ,,Kocham cię Lilith" Radka Raka?

Najwięcej jest we mnie “Baśni o wężowym sercu”, a “Kocham cię Lilith” jest dopiero w kolejce do czytania – ale jeśli takie klimaty kojarzą Ci się z tą książką, to muszę ją przesunąć lekko do przodu.

 

Dzięki za wizytę i miłe słowa!

Pozdrawiam!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Podobało mi się: Super pomysł. Dla kogoś kto ma w miarę świeży obraz Podhala – obraz barwny ale nie pstrokaty. 

Nie podobało mi się: Trochę przekombinowany zwrot akcji w zakończeniu. Nie do końca mi się do układa logistycznie. 

 

Niemniej, bardzo dobry tekst i przedstawienie gór. 

Gratuluję i pozdrawiam!

Cześć, Olgierdzie!

 

Cieszę się, że coś się podobało, a cóż… musiało być też coś, co się nie spodobało ;)

Podhale to bardzo fajny region, a mnie się mocno tęskni za Taterkami :(

 

Dzięki za wizytę i komentarz,

Pozdrówka!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Nie zrozumiałam zakończenia, ale czytało się przyjemnie :)

Przynoszę radość :)

Cześć, Anet!

 

Radość przyniesiona, nawet jeśli było trochę niezrozumienia :) Kondziu wszystkich wkręcił, bo na siłę chciał ich nawrócić, a że przy tym sam zgrzeszył… przeca to w dobrej wierze było!

 

Dziękuję za wizytę i komentarz!

Pozdrówka i do zobaczenia!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Hej, baco!

 

Dobre opko. Skojarzeniowo – znów Radek Rak i znów “Baśń…”, ale to dobrze. Ten sznyt mi się właśnie u Ciebie podoba.

Fajny klimat Podhala, choć oczywiście nieco romantyczny, jak to Ślimak ujął. Mnie jednak kupił.

Z kronosem z kolei zgodzę się, że najjaśniej świeci postać Hanki i jej relacja z Konradem. Tutaj też najmocniej odczułem inspirację “Baśnią…”. Podkreślam – inspirację, nie kalkę (czasem zarzucam tekstom to drugie). Bardzo podobało mi się, jak Hankę skonstruowałeś i jaką przypisałeś jej rolę.

Na plus także złotowłosa i jej niema, stopniowo coraz bliższa więź z Konradem, a także długo utrzymująca się niepewność co do tego, czy jest dziewonią, czy jednak wiłą. Dobry zabieg.

Chwaliłbym także plot twist, gdyby nie podnoszone już przed poprzedników wątpliwości względem przedstawienia Konrada. Owszem, powtarza się kwestia modlitwy i różańca, ale to nieco za mało. Wiem, że winowajcą jest bezlitosny limit. Mimo wszystko chyba dałoby się tu i ówdzie poprzycinać, by w zamian nieco lepiej pokazać głównego prota/antagonistę.

Ode mnie chyba tyle. Ogólnie Twój tekst bardzo mi się podobał. Ma swoje wady, ale kupił mnie klimatem i paroma innymi, wyróżnionymi powyżej elementami.

 

Z pozdrowieniami,

fmsduval

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Hej, Fms’ie Juhasie!

 

Dobre opko. Skojarzeniowo – znów Radek Rak i znów “Baśń…”, ale to dobrze. Ten sznyt mi się właśnie u Ciebie podoba.

Duży to dla mnie komplement!

Jest tu kilka rzeczy, które nie wyszły jak miały wyjść, limit miał w tym swój udział, ale myślę, że ponad wszystko liczyły się umiejętności XP

Ale cieszy mnie, że jest tych kilka rzeczy, które Ci się spodobały – aktualnie żyję bardziej tęsknotą za górami, niż wycieczkami po nich, a pisanie pomogło trochę tej tęsknoty wyrzucić. Dobrze, że nie wyszła grafomania :)

Dzięki za wizytę i komentarz, haj!

 

Pozdrawiam!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Nowa Fantastyka