- Opowiadanie: benin - Jeszcze jeden dzień w raju

Jeszcze jeden dzień w raju

 „Jesz­cze jeden dzień w raju” sta­no­wi od­ręb­ne opo­wia­da­nie. Jest jed­nak rów­no­cze­śnie kon­ty­nu­acją hi­sto­rii bo­ha­te­rów z mo­je­go wcze­śniej­sze­go opo­wia­da­nia: „Do końca świa­ta (...i jeden dzień dłu­żej)”. Za­chę­cam więc do za­po­zna­nia się z nim przed­tem (choć zna­jo­mość nie jest ko­niecz­na do zro­zu­mie­nia tego tek­stu).  

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Jeszcze jeden dzień w raju

„Pie­kło jest rajem oglą­da­nym z dru­giej stro­ny”

Umber­to Eco

 

 

I

 

Niebo mie­ni­ło się ży­wy­mi ko­lo­ra­mi, a po­ma­rań­czo­we roz­bły­ski do­mi­no­wa­ły nad resz­tą. Ze­wsząd do­cie­ra­ły huki ni­czym w syl­we­stra. Ale to nie były pe­tar­dy. Ani nawet fa­jer­wer­ki. Z góry znów dziś za­czę­ły spa­dać bomby. Jesz­cze jeden dzień w raju.

Zzia­ja­na Susan Hyde szyb­ko we­szła do schro­nu, w któ­rym ledwo star­cza­ło miej­sca dla licz­nych ucie­ki­nie­rów. Naj­młod­si z nich nic nie ro­zu­mie­li, a jed­nak jakby coś prze­czu­wa­li. Dzie­cię­ce krzy­ki roz­dzie­ra­ły ciszę i roz­szar­py­wa­ły na strzę­py serca tych, któ­rzy dzie­li­li ze sobą tę nie­wiel­ką prze­strzeń. Raz po raz ktoś wsta­wał i szu­kał spo­so­bu, by roz­ru­szać za­sie­dzia­ne stawy. Po chwi­li dawał za wy­gra­ną, wi­dząc, że w tym ści­sku nie ma na to szans. I wra­cał do to­wa­rzy­szy swej nie­do­li, sie­dzą­cych na sto­łecz­kach i po tu­rec­ku albo klę­czą­cych to tu, to tam. Jedni w dło­niach trzy­ma­li ró­żań­ce, inni – ka­ra­bi­ny. Knyk­cie jesz­cze in­nych zbie­la­ły już od ści­ska­nia to­boł­ków, w któ­rych nagle zmie­ścić mu­sie­li całe do­tych­cza­so­we życie, gdy w mie­ście roz­legł się alarm. Innym nie zo­sta­ło nawet to i z pu­sty­mi rę­ko­ma cze­ka­li na to, co ma na­dejść. Cze­ka­li na wyrok. Wszy­scy oni w tej chwi­li byli równi: i ci, któ­rzy nic nie mieli, i ci, któ­rzy wie­rzy­li, że to, co mają, przed­sta­wia jesz­cze jakąś war­tość. Wszy­scy byli bez­sil­ni i mogli tylko cze­kać, na to, co bę­dzie dalej. Cze­kać na na­dej­ście ko­lej­nej nocy i sami nie wie­dząc czemu li­czyć na jesz­cze jedną po­bud­kę w tym pie­kiel­nym raju.

Pró­bo­wa­ła zła­pać od­dech, ale w wy­peł­nio­nych pyłem płu­cach nie było zbyt wiele miej­sca na tlen. Mę­czy­ła się, jed­nak otu­chy do­da­wa­ła jej myśl, że przy­naj­mniej zdo­ła­ła tu do­trzeć. Że jest bez­piecz­na, o ile w tych cza­sach można jesz­cze w ogóle po­su­nąć się do ta­kie­go stwier­dze­nia. Nie pa­mię­ta, który już raz prze­ży­wa to samo, ale nie­zmien­nie widok stło­czo­nych oca­la­łych robił ol­brzy­mie wra­że­nie. Wo­dzi­ła wzro­kiem, raz po raz za­trzy­mu­jąc się na mo­ment na ko­lej­nej spo­śród setek sza­rych twa­rzy. Twa­rzy czter­dzie­sto­lat­ków, pod któ­ry­mi ukry­ci byli wie­lo­krot­nie star­si lu­dzie. Twa­rzy, które trud­no było od sie­bie od­róż­nić, poza tymi, które na­le­ża­ły do dzie­ci i mło­dych do­ro­słych, no i pa­ro­ma, opi­na­ją­cy­mi czasz­ki coraz mniej licz­nej grupy osób, które na szcze­pie­nie zde­cy­do­wa­ły się po czter­dzie­st­ce. Susan była jedną z nich. Choć od­dy­cha­ła gło­śno, sły­sza­ła także strzęp­ki dia­lo­gów, któ­rym od­da­wa­li się wła­ści­cie­le tych twa­rzy. I ci, któ­rych mieli pod swoją opie­ką.

– Mamo, czy za­wsze już tak bę­dzie?

– Nie, kotku. Jesz­cze bę­dzie pięk­nie.

Nie wci­skaj mu ciem­no­ty, po­my­śla­ła. Tak samo mamią nas od wie­ków. Obie­cy­wa­li, że bę­dzie pięk­nie. Obie­cy­wa­li, że bę­dzie cu­dow­nie. Po­ko­na­my śmierć i wszyst­kie pro­ble­my znik­ną, mó­wi­li. Nie po­my­śle­li tylko o tym, że je­dy­nie śmierć po­zwa­la­ła nam eli­mi­no­wać te pro­ble­my jeden za dru­gim. Oca­li­my sie­bie zna­czy za­tra­ci­my sie­bie – i szyb­ko się o tym prze­ko­na­li. Za późno to jed­nak w pełni zro­zu­mie­li. Zde­cy­do­wa­nie za późno. Ma­chi­na była już roz­pę­dzo­na i każda próba jej za­trzy­ma­nia była z góry ska­za­na na po­raż­kę. Jesz­cze sto, dwie­ście lat po re­wo­lu­cji łu­dzo­no się, że może być ina­czej. Wresz­cie za­ak­cep­to­wa­no rze­czy­wi­stość.

Do­pó­ki ci, któ­rzy uro­dzi­li się śmier­tel­ni, sta­no­wi­li wśród miesz­kań­ców tej pla­ne­ty więk­szość, spra­wy szły w miarę do­brze. Bo oni wie­dzie­li, oni pa­mię­ta­li. Żyło się wtedy cał­kiem miło. Póź­niej jed­nak więk­szo­ścią za­czę­li być ci, któ­rzy nie mu­sie­li nic. Nie mu­sie­li nawet my­śleć, że mu­sie­li­by mu­sieć. Wtedy wszyst­ko się po­sy­pa­ło. Jak domek z kart. I nie było ni­ko­go, kto mógł­by po­now­nie oprzeć o sie­bie dwie – niech będą – dzie­wiąt­ki, dając po­czą­tek no­we­mu. Stary świat legł w gru­zach, ale nie chciał umrzeć – jak ci, któ­rzy na nim sta­wia­li swe ko­lej­ne kroki. A może tak jak oni umie­rał wciąż. Wie­lo­wie­ko­wa, nie­koń­czą­ca się ago­nia.

– Mamo, boję się. – Inny dzie­cię­cy gło­sik zna­lazł ja­kimś spo­so­bem drogę do jej uszu po­przez wy­bu­cho­wą ka­ko­fo­nię. Prze­niósł jej myśli na inny temat. Temat dzie­ci, które teraz szcze­pio­ne były już przy na­ro­dzi­nach. Do­pra­co­wa­na mik­stu­ra po­zwa­la­ła im do­ra­stać do mo­men­tu osią­gnię­cia czter­dzie­ste­go roku życia, by póź­niej au­to­ma­tycz­nie przy­łą­czyć je do grona nie­śmier­tel­nych. Już nie miały wy­bo­ru, jak wcze­śniej­sze po­ko­le­nia. De­cy­zja zo­sta­ła pod­ję­ta za nie, jesz­cze zanim przy­szły na świat i ani one, ani ich ro­dzi­ce, ani nikt inny nie miał nic do ga­da­nia. Pew­nie, że zda­rza­ły się próby omi­nię­cia tego na­ka­zu. Pew­nie, że byli ro­dzi­ce, któ­rzy chcie­li dać swoim dzie­ciom wybór, gdy już pod­ro­sną. Nie było ich jed­nak wielu – gdy taka nie­sub­or­dy­na­cja wy­cho­dzi­ła na jaw, wie­lo­let­nie wię­zie­nie było naj­lep­szym, co mogło ich spo­tkać. A zwy­kle wy­cho­dzi­ła, bo nie­mal każdy w któ­rymś mo­men­cie chciał się za­szcze­pić i po­ja­wia­ły się py­ta­nia.

Myśl o wię­zie­niu spra­wi­ła, że w gło­wie Susan po­ja­wił się obraz Mu. Ha­ro­on Gupta, jej współ­pra­cow­nik i – przede wszyst­kim – przy­ja­ciel sprzed ery nie­śmier­tel­no­ści wy­znał jej swego czasu, że dy­rek­tor Mu­ham­mad ibn Hamad dłu­gie lata pod­ko­chi­wał się w niej. Ona – do­szła do wnio­sku – też coś do niego czuła, tyle tylko że po­chło­nię­ci pracą nie zna­leź­li prze­strze­ni, by to wy­ra­zić. A póź­niej było już za późno, jak­kol­wiek brzmi to w świe­cie nie­śmier­tel­nych.

Ska­za­ny na do­ży­wo­cie Mu spę­dził za kra­ta­mi wiele lat, nim wresz­cie zli­to­wa­li się nad więź­nia­mi, i w ra­mach prze­pi­sów o przy­wró­ce­niu kary śmier­ci tru­ci­zną skró­ci­li im wy­ro­ki. Jak bar­dzo mu­siał cier­pieć, po­my­śla­ła, zgu­bio­ny przez wy­na­la­zek, który sam chciał dać lu­dziom.

Ko­lej­ny gło­śny wy­buch za­głu­szył wszyst­ko inne – ta bomba mu­sia­ła spaść tuż obok. Nie zdo­ła­ła za­głu­szyć tylko jej myśli. A my­śla­ła teraz o tym, że nie­śmier­tel­ność wy­do­by­ła z ludzi to, co naj­lep­sze. Na chwi­lę. Szyb­ko się bo­wiem znu­dzi­li. Prze­sta­ło im za­le­żeć na bu­do­wa­niu uto­pii. I ani się nie obej­rza­no, a świat stał się pie­kłem. Dia­bel­nie złym miej­scem, w któ­rym roz­war­stwie­nie spo­łecz­ne osią­gnę­ło po­ziom wcze­śniej nie­moż­li­wy nawet do wy­obra­że­nia. Nie­za­leż­nie od tego, który bie­gun re­pre­zen­to­wa­li, ludź­mi kie­ro­wa­ły naj­prost­sze, pod­sta­wo­we in­stynk­ty. Wszy­scy chcie­li tylko za­spo­ka­jać swoje po­trze­by i żądze. Jedni od dru­gich róż­ni­li się je­dy­nie tym, co za swe po­trze­by i żądze uwa­ża­li. Czy go­ni­li za wła­dzą, czy wal­czy­li o prze­trwa­nie w świe­cie rzą­dzo­nym przez tych pierw­szych. Po­mię­dzy czer­nią i bielą za­ni­ka­ła sza­rość.

Spo­łe­czeń­stwo po­dzie­li­ło się na dwie grupy. Jedną sta­no­wią nie­szczę­śni­cy, ma­rzą­cy je­dy­nie o śmier­ci. Drugą – przy­wód­cy, któ­rzy za wszel­ką cenę nie chcą im jej dać. Za­ka­za­li eu­ta­na­zji, a w przy­pad­ku sa­mo­bójstw kon­se­kwen­cje po­no­szą naj­bliż­si de­na­tów. To sku­tecz­nie ogra­ni­cza licz­bę tych ostat­nich.

– Może pani uci­szyć to dziec­ko?!

– On się boi – od­po­wie­dzia­ła wy­chu­dzo­ne­mu męż­czyź­nie sie­dzą­ca w rogu ko­bie­ta, trzy­ma­ją­ca chłop­ca na ko­la­nach.

– Wszy­scy się boimy.

– Pan za­po­mniał już, jak to jest być dziec­kiem – od­par­ła ni to py­ta­jąc, ni twier­dząc ko­bie­ta.

Jego mina mo­men­tal­nie się zmie­ni­ła. Za­cię­ty wyraz twa­rzy ustą­pił miej­sca gry­ma­so­wi trud­ne­mu do zde­fi­nio­wa­nia. Rze­czy­wi­ście, mi­nę­ły wieki – mu­siał po­my­śleć. Ale nie po­wie­dział już nic. On nie mógł pa­mię­tać. Ona jesz­cze mogła. Fakt, że jest matką, mu­siał ozna­czać, że od jej na­ro­dzin nie mi­nę­ło jesz­cze czter­dzie­ści lat. Nie­śmier­tel­ne czter­dzie­sto­lat­ki nie były w sta­nie za­cho­dzić w ciążę – nie­po­stę­pu­ją­ce pro­ce­sy w ich or­ga­ni­zmach wy­klu­cza­ły taką moż­li­wość. Ot, jesz­cze jedna nie­do­sko­na­łość w świe­cie do­sko­na­le nie­do­sko­na­łych ludzi.

– Chciał­bym kie­dyś umrzeć – szep­nął ktoś inny, jakby wy­po­wia­da­jąc słowa mo­dli­twy.

Do­kład­nie to samo usły­sza­ła kie­dyś od Ha­ro­ona Gupty, jed­ne­go z nie­wie­lu, któ­rzy nie przy­ję­li szcze­pion­ki. Nie chciał jej, wy­cho­dząc z za­ło­że­nia, że to śmierć jest darem, a nie­śmier­tel­ność prze­kleń­stwem. Dziś pod­pi­sa­ła­by się pod tym obie­ma rę­ka­mi. Wtedy jed­nak miała inne zda­nie.

– Wiesz, po pro­stu chciał­bym kie­dyś umrzeć – po­wie­dział jej wieki temu. – Chcę mieć świa­do­mość, że to się kie­dyś skoń­czy. Jaki sens ma gna­nie do przo­du, kiedy meta nie ist­nie­je?

– Spró­buj spoj­rzeć na to ina­czej, nawet trzy­ma­jąc się tej spor­to­wej ana­lo­gii. Życie to nie­ko­niecz­nie bieg, może być sko­kiem wzwyż, a ty mo­żesz śru­bo­wać swój re­kord, wciąż pod­no­sząc po­przecz­kę.

– Bez końca?

– Bez końca – po­twier­dzi­ła.

– Tylko, że ja tak nie chcę. I nie wie­rzę, że za sto czy dwie­ście lat ko­mu­kol­wiek dalej bę­dzie się chcia­ło dźwi­gać po­przecz­kę. To wizja końca daje kopa do dzia­ła­nia.

– Ty serio tak uwa­żasz? – spy­ta­ła.

– Na­praw­dę.

Za­pa­dła cisza, w któ­rej pa­trzy­li sobie pro­sto w oczy. Pró­bo­wa­li coś w nich zo­ba­czyć. Sta­ra­li się zro­zu­mieć. Nie było mię­dzy nimi na­pię­cia ani wro­go­ści, cisza nie była nie­zręcz­na. Po kil­ku­dzie­się­ciu se­kun­dach prze­rwał ją Gupta:

– A za­gro­że­nia?

– Co z nimi? – od­po­wie­dzia­ła py­ta­niem.

– Na­praw­dę ich nie do­strze­gasz?

– Wiesz, co do­strze­gam? Oczy­ma wy­obraź­ni widzę szczę­śli­wych ludzi. Wol­nych od śmier­ci. Zu­peł­nie nie­ogra­ni­czo­nych.

– I jak my­ślisz, jak wy­ko­rzy­sta­ją tę wol­ność, ten brak ogra­ni­czeń? Wie­rzysz w to, że Zie­mia zmie­ni się w raj?

– No może nie raj.

– Nie może, na pewno nie.

– Nawet je­że­li… – Prze­rwa­ła, by po chwi­li za­sta­no­wie­nia po­wie­dzieć to ina­czej: – Nawet je­że­li się nie za­szcze­pisz, to do­brze wiesz, że inni to zro­bią.

– Ale to nie bę­dzie mój pro­blem.

– Ale mógł­byś coś zro­bić. Je­steś świa­do­my, Ha­ro­on. Je­steś jedną z naj­mą­drzej­szych osób, jakie znam. Nie chciał­byś być wśród tych, któ­rzy po­mo­gą bu­do­wać nowy, lep­szy świat?

– Nie, wy­bacz, nie mam ta­kich am­bi­cji.

– Wy­god­nie – od­pa­ro­wa­ła i zaraz tego po­ża­ło­wa­ła.

– Oce­niaj to sobie jak chcesz. Twoje prawo. A ja mam prawo pod­jąć wła­sną de­cy­zję. I już ją pod­ją­łem, czy ci się to po­do­ba, czy nie.

– Prze­pra­szam, Ha­ro­on. Nie mia­łam tego na myśli.

– W po­rząd­ku – od­po­wie­dział – nie gnie­wam się, na­praw­dę. I wiesz co?

– Tak?

– Jeśli co­kol­wiek po­zwa­la mi my­śleć o przy­szło­ści w po­zy­tyw­ny spo­sób, to… to, że są na tym świe­cie tacy lu­dzie jak ty. Walcz. – Łezka za­krę­ci­ła mu się w oku. – Walcz, ale nie każ mi robić tego sa­me­go.

Coś im wtedy prze­rwa­ło, nie pa­mię­ta już co. Pew­nie dzwo­nek te­le­fo­nu, jak za­wsze. Wró­ci­ła do te­raź­niej­szo­ści.

Tak jak w jej gło­wie, tak i w schro­nie umil­kły wszel­kie roz­mo­wy. Susan wró­ci­ła do ob­ser­wa­cji swo­ich to­wa­rzy­szy, prze­no­sząc wzrok z jed­nej sza­rej twa­rzy na ko­lej­ną. Nagle z gło­śni­ków po­pły­nął wszyst­kim tu do­brze znany sy­gnał. Za­gro­że­nie zneu­tra­li­zo­wa­ne, bom­bar­do­wa­nie do­bie­gło końca. Męż­czy­zna sto­ją­cy naj­bli­żej drzwi otwo­rzył je, wpusz­cza­jąc do środ­ka nieco świa­tła i dra­pią­ce­go w gar­dle kurzu. Gar­biąc się oca­le­ni opusz­cza­li schron.

 

 

II

 

Bez za­sko­cze­nia. Mia­sto wy­glą­da­ło jak po bom­bar­do­wa­niu. Czyli zu­peł­nie tak samo jak wczo­raj. I przed­wczo­raj zresz­tą też. Kra­jo­braz nie zmie­nia się tu od lat. Do­sko­na­le szare tło dla sza­rych ludzi o sza­rych twa­rzach. Takie bom­bar­do­wa­nia zda­rza­ją się re­gu­lar­nie. To żądni wła­dzy im­pe­ra­to­rzy, któ­rzy w swo­ich kra­jach osią­gnę­li już wszyst­ko, co było do osią­gnię­cia, chcie­li za­gar­nąć dla sie­bie coś jesz­cze. Przed nimi także roz­po­ście­rał się bez­kres czasu.

Zrzu­ca­ją bomby, choć nie­mal nic nie zo­sta­ło tu już do znisz­cze­nia. Ni­cze­go się nie od­bu­do­wu­je, bo i po co kto­kol­wiek miał­by za­da­wać sobie trud. I tak by zbu­rzy­li. Osta­ło się le­d­wie parę blo­ków. Susan miesz­ka­ła w jed­nym z nich i to wła­śnie w jego kie­run­ku zmie­rza­ła teraz szyb­kim kro­kiem.

Wokół uno­sił się kurz i dźwięk syren. To ka­ret­ki pę­dzi­ły po tych, o któ­rych upo­mnia­ła się wresz­cie cier­pli­wa ostat­ni­mi czasy ko­stu­cha. Jak zwy­kle deszcz bomb zo­sta­wił po sobie potok ciał. Le­że­li tu i tam: nie­szczę­śni­cy, któ­rzy nie zdą­ży­li się schro­nić; szczę­śliw­cy uwol­nie­ni od nie­koń­czą­cej się udrę­ki. Ohyd­ny widok, roz­po­ście­ra­ją­cy się przed nią nie­mal co dzień, a jed­nak nie­zmien­nie ro­bią­cy wra­że­nie. Od­wra­ca­ła wzrok – cza­sem świa­do­mie, cza­sem nie. Nie­kie­dy nie było dokąd uciec, trze­ba było pa­trzeć. I wi­dzieć. To jeden z po­wo­dów, dla któ­re­go wciąż wal­czy­ła w sze­re­gach or­ga­ni­za­cji LIMIT.

Wła­śnie w tej spra­wie – ku wiel­kie­mu zdzi­wie­niu Susan – skon­tak­to­wa­ła się z nią ostat­nio Lisa Fox. Dzien­ni­kar­ka, która od ład­nych paru dekad nie pra­co­wa­ła już w za­wo­dzie, za­pro­po­no­wa­ła spo­tka­nie w jed­nej z ka­wiar­ni w sta­rym stylu, znaj­du­ją­cej się za mia­stem. Wi­dząc, że sy­tu­acja się po­pra­wi­ła, Susan po­twier­dzi­ła miej­sce i czas, wy­sy­ła­jąc wia­do­mość po­przez ko­mu­ni­ka­tor, i ru­szy­ła na dwo­rzec, skąd co kwa­drans od­jeż­dża­ła ko­lej­ka próż­nio­wa. Po dro­dze mi­nę­ła nie jeden i nie dwa am­bu­lan­sy.

 

***

 

– Mam kon­tak­ty, mogę się przy­dać.

– Nie wąt­pię – od­po­wie­dzia­ła Lisie Susan. – Ale skąd w ogóle taka de­cy­zja?

– Chyba w końcu do­strze­głam to, o czym mó­wi­cie od tak dawna. Zro­zu­mia­łam, że to nie jest za­ba­wa, że w tle tej sie­lan­ki, którą mamią nas…

– Którą ty też nas ma­mi­łaś.

– …w te­le­wi­zji. – Lisa zro­bi­ła głę­bo­ki wdech, po czym wy­pu­ści­ła po­wie­trze usta­mi. – Tak, masz rację. I chcę to na­pra­wić. Zro­zu­mia­łam, że trze­ba coś zro­bić.

– Tro­chę ci ze­szło.

– Zejdź ze mnie, co?

– Masz rację, prze­pra­szam. Więc… – po­wie­dzia­ła i ge­stem za­chę­ci­ła ją, by kon­ty­nu­owa­ła.

– Więc zro­zu­mia­łam, że trze­ba coś zro­bić. Wy­bacz, że to po­wiem, ale wasz pijar ku­le­je. Myślę, że mo­gła­bym go, hmm… oży­wić. Lu­dzie może i są dzi­siaj mą­drzej­si niż kie­dyś, ale wciąż na­bie­ra­ją się na te same sztucz­ki. A tak się skła­da, że ja je do­sko­na­le znam.

 

 

III

 

Po nie­speł­na kwa­dran­sie od wyj­ścia z dwor­ca Susan do­tar­ła pod drzwi dwu­na­sto­pię­tro­we­go bloku i we­szła do środ­ka. Choć spę­dzi­ła tu ostat­nie lata swo­je­go życia, wła­ści­wie nie miała stąd wspo­mnień. Nie czuła też do niego ab­so­lut­nie żad­ne­go przy­wią­za­nia. Ot, miej­sce, do któ­re­go wra­ca­ła co wie­czór, by znów opu­ścić je wcze­snym ran­kiem. Gdy drzwi windy roz­war­ły się, aby wy­pu­ścić swą sa­mot­ną pa­sa­żer­kę na ko­ry­tarz jej pię­tra, do­biegł do niej zna­jo­my, ale dawno za­po­mnia­ny gwar. Ktoś świę­to­wał. Uro­dzi­ny lub – co bar­dziej praw­do­po­dob­ne – nie­śmierć­ni­cę, czyli rocz­ni­cę wstrzyk­nię­cia dru­giej dawki szcze­pion­ki, czy­nią­cej z pa­cjen­ta osobę nie­śmier­tel­ną. Przez pierw­sze lata Susan także in­ten­syw­nie świę­to­wa­ła. Do dziś zdą­ży­ła już jed­nak za­po­mnieć, jaka to data, a i przy pró­bach usta­le­nia, która to rocz­ni­ca, nie­chyb­nie by chy­bi­ła. Nie wie­dzia­ła, ile ma lat i nie­wie­le ją to ob­cho­dzi­ło. W tych cza­sach nie miało to zresz­tą więk­sze­go zna­cze­nia. Ruszyła korytarzem w stronę mieszkania, a radosne okrzyki stawały się coraz cichsze i cichsze. Przyłożyła palec do czytnika linii papilarnych i drzwi stanęły otworem. Weszła i zamknęła je, a zamek automatycznie się zaryglował. Prze­szła do sa­lo­nu. Już tam na nią cze­ka­ła.

– Hej, Jude. Je­steś cała?

– O, hej, nie sły­sza­łam jak wcho­dzisz – od­po­wie­dzia­ła Ju­dith Hu, nie­gdy­siej­sza se­kre­tar­ka, wie­lo­let­nia przy­ja­ciół­ka, a od nie­daw­na także współ­lo­ka­tor­ka Susan. – Tak, przy­je­cha­łam od za­chod­niej stro­ny mia­sta, tam było spo­koj­nie. Tobie też nic się nie stało?

– Nie, byłam wtedy aku­rat na mie­ście, ale zdą­ży­łam do schro­nu. Do­brze cię wi­dzieć – od­po­wie­dzia­ła Susan z wy­raź­ną ulgą. – No to opo­wia­daj, jak było.

– A w sumie nie ma o czym gadać. Jak zwy­kle dużo pie­prze­nia, zero dzia­ła­nia. W ogóle nie żałuj, że cię tam nie było. Nic nie stra­ci­łaś.

Ju­dith rów­nież na­le­ża­ła do po­za­rzą­do­wej or­ga­ni­za­cji LIMIT, pró­bu­ją­cej na­kło­nić ludzi u wła­dzy do pod­ję­cia re­al­nych dzia­łań, któ­rych celem mia­ła­by być no­we­li­za­cja usta­wy o pra­wie do nie­śmier­tel­no­ści. Dru­gie­go po kon­sty­tu­cji naj­waż­niej­sze­go do­ku­men­tu praw­ne­go, re­gu­lu­ją­ce­go wszyst­ko, co zwią­za­ne ze szcze­pie­niem.

Trzy pod­sta­wo­we po­stu­la­ty or­ga­ni­za­cji to znie­sie­nie na­ka­zu szcze­pie­nia dzie­ci, przy­wró­ce­nie peł­ne­go prawa do eu­ta­na­zji, obo­wią­zu­ją­ce­go tylko przez chwi­lę – wiele lat po wpro­wa­dze­niu szcze­pion­ki – i od wielu już lat nie­obec­ne­go w usta­wie, a także wy­co­fa­nie się z roz­sze­rzo­nych prze­pi­sów pa­ten­to­wych. To dzię­ki tym ostat­nim Safed Inc. stał się naj­bo­gat­szą firmą na świe­cie, po­zo­sta­wia­jąc da­le­ko w tyle tak po­pu­lar­ne przed wie­ka­mi firmy tech­no­lo­gicz­ne i in­sty­tu­cje fi­nan­so­we. To dzię­ki nim też Safed Inc. był ab­so­lut­nym mo­no­po­li­stą. Kon­cern po­wsta­ły przy tam­tej­szym uni­wer­sy­te­cie był wy­łącz­nym pro­du­cen­tem szcze­pio­nek da­ją­cych nie­śmier­tel­ność. Miał wie­czy­ste pa­ten­ty, któ­ry­mi nie za­mie­rzał się dzie­lić. Wresz­cie: dzię­ki nim Safed Inc. mógł de­cy­do­wać o kosz­tach, do­sta­wach i wielu in­nych aspek­tach, gra­jąc nie­raz na nosie przy­wód­com państw, które uza­leż­ni­ły się od niego i na dobrą spra­wę pod jego dyk­tan­do mo­dy­fi­ko­wa­ły wła­sne prawo. Mógł dać, mógł ode­brać. Safed Inc. był w tym raju bo­giem.

– Byłaś rano u le­ka­rza? – zmie­ni­ła temat Ju­dith.

– Tak, wszyst­ko gra – usły­sza­ła w od­po­wie­dzi.

Wszy­scy za­szcze­pie­ni mu­sie­li co naj­mniej raz na pięć lat wy­ko­nać sze­reg kom­plek­so­wych badań, tylko po to, by upew­nić się, że w ich or­ga­ni­zmach rze­czy­wi­ście nie do­szło do żad­nych zmian. Choć wy­ni­ki w dzie­więć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu przy­pad­kach na sto były zgod­ne z prze­wi­dy­wa­nia­mi, a tym po­zo­sta­łym sy­tu­acja kla­ro­wa­ła się naj­czę­ściej już po ko­lej­nym ba­da­niu, le­ka­rze mieli przez to pełne ręce ro­bo­ty. Jed­nak nie na­rze­ka­li. Nie­wie­le zo­sta­ło im poza tym: je­dy­nie na od­dzia­łach dzie­cię­cych było nieco in­ten­syw­niej, gdyż naj­młod­si człon­ko­wie spo­łe­czeń­stwa, jako isto­ty jesz­cze nie w pełni nie­śmier­tel­ne, mu­sia­ły mie­rzyć się z roz­ma­ity­mi cho­ro­ba­mi. Słowo „nieco” jest zresz­tą nie­do­po­wie­dze­niem, bo z de­ka­dy na de­ka­dę pro­blem na­ra­stał. Te­raz nawet teo­re­tycz­nie nie­groź­ny wirus mógł oka­zać się śmier­tel­nym za­gro­że­niem. Poza dzieć­mi do szpi­ta­li tra­fia­ły wła­ści­wie je­dy­nie ro­dzą­ce matki oraz – spo­ra­dycz­nie – ofia­ry wy­pad­ków i bom­bar­do­wań, nie­do­szli sa­mo­bój­cy oraz ci, któ­rzy ja­kimś spo­so­bem – świa­do­mie lub nie – nie zo­sta­li za­szcze­pie­ni. Ci ostat­ni czę­sto jed­nak trak­to­wa­ni byli jak pa­cjen­ci dru­giej ka­te­go­rii. Zresz­tą i poza szpi­ta­la­mi byli rów­ny­mi obok rów­niej­szych.

– Wiesz, spo­tka­łam się dzi­siaj z Lisą Fox – po­wie­dzia­ła Susan.

– A tak, fak­tycz­nie coś wspo­mi­na­łaś. Czego chcia­ła?

– In­te­re­su­je ją LIMIT.

– Robi jakiś re­por­taż?

– Nie, chce do nas do­łą­czyć.

– Ufasz jej?

– Sama nie wiem. Ale rze­czy­wi­ście od kil­ku­dzie­się­ciu lat nie pra­cu­je w za­wo­dzie, a kon­tak­ty zo­sta­ły. No i ma do­świad­cze­nie, może się przy­dać.

– Cóż, zo­ba­czy­my.

– Ano zo­ba­czy­my… Chcesz her­ba­ty? – za­py­ta­ła Susan współ­lo­ka­tor­kę.

– Po­pro­szę.

Po­szła do kuch­ni i na­sta­wi­ła pro­gra­ma­tor. Chwi­lę póź­niej wró­ci­ła do sa­lo­nu, nio­sąc dwie fi­li­żan­ki, nad któ­ry­mi uno­si­ła się para. Jedną po­sta­wi­ła przed Ju­dith, drugą wciąż trzy­ma­ła w dło­niach. Bi­ją­ce od niej cie­pło spra­wia­ło jej błogą przy­jem­ność. Mała rzecz, ale tak jej w tej chwi­li po­trzeb­na. Roz­luź­ni­ła się i w tym samym mo­men­cie po­czu­ła się bar­dzo zmę­czo­na. Kil­ko­ma szyb­ki­mi ły­ka­mi opróż­ni­ła fi­li­żan­kę.

– Wy­bacz, Jude, ale pójdę się już po­ło­żyć – po­wie­dzia­ła – to był długi dzień.

 

***

 

Szyb­ko za­snę­ła, a gdy od­pły­nę­ła, ocza­mi wy­obraź­ni zo­ba­czy­ła Ha­ro­ona. Nie dając za wy­gra­ną raz za razem po­wta­rzał jedno słowo: walcz!

Koniec

Komentarze

Niebo mieniło się żywymi kolorami. Dominował wśród nich pomarańcz w swych najróżniejszych odcieniach. Zewsząd docierały huki niczym w Sylwestra. Ale to nie były petardy. Ani nawet fajerwerki. Z góry znów dziś zaczęły spadać bomby. Jeszcze jeden dzień w raju.

Dobre otwarcie, tylko to wyboldowane bym przeredagował, ten “pomarańcz” jakoś lekko zgrzyta.

 

Próbowała złapać oddech, ale w wypełnionych pyłem płucach nie było zbyt wiele miejsca na tlen.

To jednak lekko naciągane.

 

Nie mam tego dziecka, pomyślała, tak samo mamią nas od wieków.

 

Musiałem dwa razy przeczytać, “mam” to jednak synonim “posiadam” przede wszystkim.

Dopóki ci, którzy urodzili się śmiertelni… Wielowiekowa, niekończąca się agonia.

Przechodzisz od opisu schronu do infodumpu. Nie jest zły, ale to zbicie warstwy mikro i makro jednak problem. Fajnie jest konstruować świat z różnych elementów, tu jakiś plakat, tam coś w radiu, tu wspomnienie, tu ktoś coś dopowie. Oczywiście w krótkim opku to wyzwanie.

 

– Mamo, boję się. – Inny dziecięcy głosik jakimś sposobem znalazł drogę do jej uszu, w tej wybuchowej kakofonii.

Szyk ew. do poprawy.

 

Przeniósł jej myśli na inny temat.

Not sure if.

 

Ona – doszła do wniosku – też coś do niego czuła, tyle tylko że pochłonięci pracą nie znaleźli pola, by to wyrazić.

Brzmi trochę, jakby nie mieli gdzie się przespać, sugeruję podmianę. “Przestrzeń”?

Skazany na dożywocie Mu spędził za kratami wiele lat, nim wreszcie zlitowali się nad więźniami PRZECINEK i w ramach przepisów o przywróceniu kary śmierci, trucizną skrócili im wyroki.

Przecinek zbędny.

 

– On się boi – odpowiedziała wychudzonemu mężczyźnie siedząca w rogu szarotwarza kobieta z chłopcem siedzącym jej na kolanach.

Ten przymiotnik do zmiany. Plus ostatnie zdanie podrzędne jakoś źle wpasowane.

 

– Pan zapomniał PRZECINEK już jak to jest być dzieckiem – odparła ni to pytając, ni twierdząc kobieta.

 

 

Fakt, że jest matką PRZECINEK musiał oznaczać, że od jej narodzin nie minęło jeszcze czterdzieści lat.

Teraz wchodzi dość długi dialog, co w krótkim opku trochę razi:

 

– Mam kontakty, mogę się przydać.

…. A tak się składa, że ja je doskonale znam.

Hmm, nie zrozumiałem tej sceny. Czemu ona służy?

 

Także tak, na pewno są tu smaczki filozoficzne i socjologiczne. W narracji opisującej świat widzę potencjał, że tak powiem, światotwórczy. Przydałoby się za to wytłumaczenie, skąd granica 40 lat, tj. epicentrum kryzysu wieku średniego :) 

 

 

Także opis schronu i jego mieszkańców jest niczego sobie.

 

Mój problem jest taki, że te dwie warstwy są nieco rozjechane. Mam dzień z życia w futurystycznym świecie, i zaczyna się dramatycznie, by pod koniec się nieco rozmyć (rozmowa o PR i scena w mieszkaniu). Natomiast to wszystko jest pretekstem do długich, samodzielnych bloków narracji. Mam wrażenie, że tak bardzo zależało ci na opowiedzeniu całej wizji świata, że przytłoczyło to samą akcję. 

 

Nie wiem, czy bym nie polecił napisania najpierw czegoś krótkiego w tym settingu, gdzie cała wizja świata jest zrośnięta z akcją, a niekoniecznie są podane te wszystkie rozważania.

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Podobne wrażenia mam co GreasySmooth. Na poziomie eksploracji filozoficzno-socjologicznej świata, gdzie wynaleziono szczepionkę nieśmiertelności – dużo ciekawych spostrzeżeń. Bardzo bym chciał przyjrzeć się takiemu światu i zobaczyć, jakie niesie ze sobą konsekwencje. W Twoim tekście, nieśmiertelnymi kieruje głównie potrzeba zaspakajania potrzeb i żądz, która przybiera swoje formy m.in. w wojennym zniszczeniu (bombardowanie). Część ludzi jednak chce śmierci, która – według nich – nadaje ludzkiemu istnieniu sens. Brakuje mi pokazania tych motywów w formie fabularnej, na zasadzie przygód bohaterów, a nie samych infodumpów. Paradoksalnie, mimo bombardowania i ucieczki do schronu, nie czułem w scenach napięcia. I im bliżej końca, tym tego napięcia było mniej (niektóre fragmenty przelatywałem nawet wzrokiem). Dialogi to jakby wymiany myśli, czy refleksje nad światem, a mniej zwykłe, międzyludzkie rozmowy.

 

Cały poniższy fragment nic nie wnosi, jest powtórzeniem informacji, która została już zawarta w dialogu Susan z Lisą Fox wcześniej. Po co fragment o tej herbacie? Do niczego to nie prowadzi, tylko do tego, że Susan jest zmęczona i idzie spać.

– Wiesz, spotkałam się dzisiaj z Lisą Fox – powiedziała Susan.

– A tak, faktycznie coś wspominałaś. Czego chciała?

– Interesuje ją LIMIT.

– Robi jakiś reportaż?

– Nie, chce do nas dołączyć.

– Ufasz jej?

– Sama nie wiem. Ale rzeczywiście od kilkudziesięciu lat nie pracuje w zawodzie, a kontakty zostały. No i ma doświadczenie, może się przydać.

– Cóż, zobaczymy.

– Ano zobaczymy… Chcesz herbaty? – zapytała Susan swoją współlokatorkę.

– Poproszę.

Poszła do kuchni i nastawiła programator. Chwilę później wróciła do salonu, niosąc dwie filiżanki, nad którymi unosiła się para. Jedną postawiła przed Judith, drugą wciąż trzymała w dłoniach. Bijące od niej ciepło sprawiało jej błogą przyjemność. Mała rzecz, ale tak jej w tej chwili potrzebna. Rozluźniła się i w tym samym momencie poczuła się bardzo zmęczona. Kilkoma szybkimi łykami opróżniła filiżankę.

– Wybacz, Jude, ale pójdę się już położyć – powiedziała – to był długi dzień.

 

Ogólnie tekst koncepcyjnie ciekawy, bardzo lubię eksperymenty myślowe tego typu. Gdyby udało Ci się koncepcję świata przekuć w bardziej porywającą historię, bez dłużyzn i z pełnokrwistymi bohaterami, byłoby super.

 

Dużo rozważań na znany temat, właściwie bez akcji i urwanie , żeby było zgodnie z tytułem (chyba).

Hej! :)

 

GreasySmooth: dziękuję za opinię i cenne rady (wprowadziłem korekty). Cieszę się, że najbardziej przypadły Ci do gustu elementy filozoficzne/socjologiczne, bo to one były tu dla mnie kluczowe. Pewne rzeczy, na które zwracasz uwagę, były jednak celowe. Na przykład rozmycie się dramatu: ostatecznie (co jest podane w tekście) ten stan trwa od dłuższego czasu i jakkolwiek tragicznie by to nie brzmiało, mieszkańcy przyzwyczajają się i muszą jakoś żyć codziennym życiem. Być może niewłaściwie dobrałem proporcje pomiędzy poszczególnymi elementami opowiadania – dziękuję jeszcze raz i postaram się lepiej to wyważyć w kolejnym tekście. :)

kronos.maximus: Tobie również dziękuję za opinię i podobnie jak wyżej – cieszę się, że to właśnie te aspekty podobały Ci się najbardziej. :) Zresztą w ogóle podobne spostrzeżenia z Twojej strony prowadzą do podobnej odpowiedzi (więc odsyłam powyżej). Frgment o herbacie służy przede wszystkim temu, by pokazać, że nawet w takich czasach największą przyjemność i odprężenie przynoszą tak małe rzeczy jak filiżanka herbaty. Ogólnie jednak dziękuję za sugestie – postaram się jak najwięcej z nich wyciągnąć. :)

Koala75: dziękuję za komentarz. Nie tyle zgodne z tytułem, co z koncepcją: to jeden, zwykły dzień w świecie, który nie do końca jest zwykły. Pozdrawiam, b. :)

Dobrze, że niedawno przeczytałam Do końca świata i mam tę historię świeżo w pamięci, bo jako uzupełnienie tamtego opowiadania Jeszcze jeden dzień w raju wypada nieźle. Gdyby jednak przyszło mi przeczytać ten tekst bez znajomości wspomnianego, nie wiem czy byłabym zadowolona z lektury, czy nie miałabym wrażenia, że opisane tu sprawy zostały ujęte dość powierzchownie, jakby autor zaledwie prześlizgnął się po nich.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia. Miejscami nadużywasz zaimków.

 

Niebo mie­ni­ło się ży­wy­mi ko­lo­ra­mi, a po­ma­rań­czo­we roz­bły­ski do­mi­no­wa­ły nad resz­tą. → Nad resztą czego?

 

Ze­wsząd do­cie­ra­ły huki ni­czym w Syl­we­stra.Ze­wsząd do­cie­ra­ły huki ni­czym w syl­we­stra.

 

Te dzie­cię­ce krzy­ki roz­dzie­ra­ły ciszę i roz­szar­py­wa­ły na strzę­py serca tych, któ­rzy dzie­li­li ze sobą nie­wiel­ką prze­strzeń. → Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

Nie wci­skaj mu ciem­no­ty, po­my­śla­ła, tak samo mamią nas od wie­ków. → Tu znajdziesz wskazówki, jak można zapisywać myśli bohaterów.

 

chcie­li za­wład­nąć dla sie­bie coś jesz­cze. → …chcie­li zagarnąć dla sie­bie coś jesz­cze. Lub: …chcie­li za­wład­nąć czymś jesz­cze.

 

Myślę, że mo­gła­bym go, hmm…, oży­wić. → Po wielokropku nie stawia się przecinka.

 

Ru­szy­ła ko­ry­ta­rzem w stro­nę swo­je­go miesz­ka­nia, a ra­do­sne okrzy­ki sta­wa­ły się coraz cich­sze i cich­sze. Przy­ło­ży­ła palec do czyt­ni­ka linii pa­pi­lar­nych i drzwi do jej miesz­ka­nia sta­nę­ły otwo­rem.

Za­mknę­ła za sobą drzwi, któ­rych zamek au­to­ma­tycz­nie się za­ry­glo­wał. → Wiemy, że przyszła do swojego mieszkania, więc zaimki są zbędne; no i chyba nie zamknęłaby drzwi przed sobą. Powtórzenia.

Proponuję: Ru­szy­ła ko­ry­ta­rzem w stro­nę miesz­ka­nia, a ra­do­sne okrzy­ki sta­wa­ły się coraz cich­sze i cich­sze. Przy­ło­ży­ła palec do czyt­ni­ka linii pa­pi­lar­nych i drzwi sta­nę­ły otwo­rem. Weszła i za­mknę­ła je, a zamek au­to­ma­tycz­nie się za­ry­glo­wał.

 

Te­razn nawet teo­re­tycz­nie nie­groź­ny wirus… → Literówka.

 

za­py­ta­ła Susan swoją współ­lo­ka­tor­kę. → Zbędny zaimek – wiemy czyją jest współlokatorką.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hej, regulatorzy. Dziękuję za opinię i sugestie – poprawki wprowadzone. :)

Czyli nie udało się napisać samodzielnego opowiadania, a jedynie dopełnienie poprzedniego. Dobre i to, a następnym razem – mam nadzieję – będzie lepiej.

Pozdrawiam! b.

Bardzo proszę, Beninie. Cieszę się, że uznałeś poprawki za przydatne. ;)

I ja żywię nadzieję, że Twoje kolejne opowiadania będą coraz lepsze. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Odrobinę tu fabuły brakuje. Opowiadasz o jednym dniu w bardzo mrocznym świecie, ale taki jeden dzień, wyjęty z kontekstu, nie stanowi historii. Tu się po prostu nic nie dzieje.

Napisane przyzwoicie, czyta się dobrze, ale w głowie na długo nie zostania.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Hej, Irka_Luz. Dziękuję za komentarz! Cieszę się, że „czyta się dobrze” i przyjmuję opinię o niedoborze fabuły. W przyszłości postaram się rozgrywać to lepiej. :)

Pozdrawiam, b.

Nowa Fantastyka