Jakub Wilhelm wlókł się ścieżką przez las ze spuszczoną głową i ponurą miną, dumając nad swym podłym losem. To nie był dobry czas dla najemnego łowcy potworów. Smoków i bazyliszków nie widziano od lat, licha i borostwory jak na złość gdzieś się pochowały, a topielice nie wyściubiały nosa ze swych bajorek, jakby bały się tego, co je mogło spotkać z ręki takich, jak on. Minęły bezpowrotnie dni, kiedy po lasach rozlegały się mrożące krew w żyłach wycia wrzeszczydeł i wilkołaków, a bladolice mamuny porywały z kolebek niemowlęta. Nic więc dziwnego, że zapotrzebowanie na jego usługi drastycznie spadło.
Usiłując nie dopuszczać do siebie myśli, że bohaterscy łowcy jego pokroju stali się żałosnym reliktem przeszłości, wędrował wciąż dalej i dalej, przemierzając królestwo za królestwem i wypytując wszędzie o pracę – na próżno. Jedyne, z czym mieli problem mieszkańcy odwiedzanych przez niego wsi i miasteczek, to przerośnięte szczury, a także elfy i krasnoludki podkradające zboże ze spichrzów, lecz z tą plagą świetnie dawały sobie radę nawet dzieci. Nikt nie chciał płacić profesjonaliście za coś, z czym mogli uporać się chłopcy i dziewczęta uzbrojeni w siatki na motyle, mając przy tym w dodatku pyszną zabawę. A tymczasem zawartość jego kiesy topniała w zastraszającym tempie. Nie dalej jak trzy dni temu zmuszony był sprzedać konia, aby zapłacić za miskę ciepłej strawy i nocleg w gospodzie, lecz i ta skromna suma, która mu jeszcze po tym targu pozostała, rozejdzie się w mgnieniu oka. Jeśli szybko nie dostanie jakiegoś zlecenia, będzie bez grosza przy duszy.
Jakub Wilhelm westchnął ciężko. Jakiś czas mógł przeżyć, żywiąc się owocami leśnymi i grzybami, ale co robić, gdy przyjdzie jesień i w oczy zajrzy mu widmo głodu? On, łowca potworów, wojownik i pogromca złych mocy, miałby rąbać drwa po przysiółkach, by zarobić na pajdę chleba?
Pogrążony w niewesołych myślach, nie zauważył nawet, że z naprzeciwka ktoś zbliża się ku niemu szaleńczym pędem. Szybkonoga nieznajoma najwyraźniej także nie dostrzegła go w porę, bowiem wpadła na niego z impetem i oboje rozpłaszczyli się na piasku. Jakub Wilhelm podciągnął się zaraz na ramionach, zaskoczony i wściekły, szukając wzrokiem tej, która stała się przyczyną jego bolesnego upadku.
Na ścieżce przed nim siedziała, rozcierając obolałe plecy, ubogo i z chłopska odziana dziewczynka, dwunasto, najwyżej trzynastoletnia, bo choć pod zgrzebnym lnianym kaftanikiem zaczynały się już rysować drobne piersi, pyzata twarzyczka pozostawała dziecięca. Wierzchnie okrycie małej wieśniaczki stanowiła jaskrawoczerwona peleryna z kapturem, spod którego spływały jej na ramiona złote włosy zaplecione w dwa grube warkocze. Stopy miała bose, poobcierane i brudne. Wielkie, modre oczy i upstrzone piegami policzki świeciły się od łez.
Dobrą chwilę dziewczynka patrzyła na niego nieprzytomnym wzrokiem, mrugając gwałtownie, po czym, zdawszy sobie wreszcie sprawę z jego obecności, złożyła w błagalnym geście dłonie i krzyknęła rozpaczliwie:
– Ratunku! Na pomoc! Psze pana, niech mi pan pomoże!
Łowca rzucił niespokojne spojrzenie w kierunku, z którego przybiegła, lecz nie dostrzegł tam ani śladu jakiegokolwiek niebezpieczeństwa. Podał małej rękę i pomógł wstać, cały czas zapewniając ją, że przy nim nic jej nie grozi, kazał usiąść obok siebie na pniu obalonego drzewa i opowiedzieć, cóż to za straszna przygoda jej się przydarzyła.
– Poszłam dzisiaj do babci, żeby zanieść jej placek i flaszkę wina, bo zachorzała i… i… – zaczęła, wciąż blada i roztrzęsiona, co drugie słowo pociągając głośno zaczerwienionym od płaczu nosem. Mężczyzna zmarszczył brew i pochylił się lekko, słuchając uważnie jej relacji, a gdy zawieszony na jego szyi talizman w kształcie spętanego własnym ogonem smoka zakołysał się swobodnie, w połyskliwym metalu zatańczyły słoneczne refleksy, przykuwając uwagę dziewczynki.
– Ach! Pan jest łowcą potworów, prawda? – ożywiła się nagle, rozpoznając charakterystyczny znak jego zakonu.
– Owszem, jestem – odparł, prężąc dumnie pierś. Błysk w oczach małej na widok wisiorka i jej pytanie, w którym radość z odkrycia mieszała się z podziwem, sprawiły mu dużą przyjemność. Zdążył już zapomnieć, jak to jest być dumnym ze swojej profesji. Kiedy ostatnim razem jego rozmówca tak się ucieszył na wieść, że oto stoi przed nim zawodowy zabójca wiwern, wampirów i gadzidłaków?
– Bo widzi pan, psze pana, tu właśnie o potwora się rozchodzi, i ja potrzebuję, żeby pan go ukatrupił! – zawołała wieśniaczka z przejęciem. – Ja oczywiście zapłacę, zapłacę! – Wyciągnęła ku niemu rączkę, w której trzymała niewielką sakiewkę.
Łowca przyjął od niej trzosik i zważył go w dłoni ze skrzywioną miną. Zajrzawszy do środka, przekonał się, że jego zawartość stanowiło kilka miedziaków. Była to suma żałośnie mała, lecz dla tego biednego, bosonogiego stworzenia musiała przedstawiać majątek. „Dla ciebie także będzie, Jakubie Wilhelmie, jeśli zaczniesz wybrzydzać na zlecenia!” – upomniał się w duchu mężczyzna i z westchnieniem rzekł:
– Po kolei. Co to za potwór?
Spuściła głowę, skulona w sobie, zgnębiona, bezradna.
– Moją babcię, psze pana, zjadł wielki, zły wilk – powiedziała. – To znaczy, chyba zjadł – dodała zaraz z nadzieją w głosie, lecz, jak zauważył Jakub Wilhelm, bez szczególnego przekonania, jakby w pełni świadoma, że płonna to była nadzieja. – Poszłam dzisiaj do niej, żeby zanieść jej placek i flaszkę wina, bo zachorzała i tak se pomyśleliśmy, że jak se podje, to jej dobrze zrobi. Ona mieszka tu niedaleko, psze pana, w chatce na polanie. Zdziwiłam się trochę, bo drzwi do izby zastałam otwarte. W środku było strasznie ciemno i musiałam bardzo uważać, żeby się o nic nie wykopyrtnąć, w końcu jednak zobaczyłam babcię leżącą w łóżku pod pierzyną i podeszłam do niej z koszyczkiem. Wyglądała jakoś dziwnie, wydało mi się, jakby urosła od naszego ostatniego spotkania, lecz w pierwszej chwili pomyślałam se, że to pewnie pierzyna tak ją pogrubia. Oczy całkiem niepodobne do babcinych zaświeciły się raptem w ciemnościach jak dwa węgielki, a ja ujrzałam, że spod jej czepka sterczy także para długich, kosmatych uszu. Wcale mi się to nie spodobało, wcale a wcale!
„Baaabciu! – zawołałam przerażona. – Dlaczego masz takie wielkie uszy?”
„Żeby cię lepiej słyszeć, moje dziecko” – odpowiedziała. Głos miała gruby, zachrypnięty, lecz to akurat mogło być od choroby.
„Dlaczego masz takie wielkie oczy?” – zapytałam wtedy, a ona na to: „Żeby cię lepiej widzieć”.
Moje oczy także coraz lepiej widziały w ciemnościach i ani chybi życie mi to ocaliło, bo niech pan posłucha, co ja w tym momencie zobaczyłam! Spod babcinej pierzyny, daję słowo, wystawały kudłate, pazurzaste łapy, podobne do wilczych, ale ogromne jak u niedźwiedzia. Dopiero przelękłam się nie na żarty, aż mnie oblał zimny pot, a serducho zaczęło walić jak szalone. Ach, psze pana! Nawet teraz słabo mi się robi ze strachu, kiedy se o tym pomyślę.
„A dlaczego masz takie wielkie ręce?!” – wydusiłam z siebie, jeszcze nie całkiem przekonana, że to nie sen albo jakieś widziadło.
„Żebym cię mogła mocno uściskać, kochanie. No już, chodź tu do mnie, nie bój się babci…” – wychrypiało w odpowiedzi to przebrzydłe, kosmate stworzenie, które, choć leżało w jej łóżku i miało na głowie jej czepek, w żadnym wypadku nie mogło być moją babcią.
„O nie, nie oszukasz mnie! – krzyknęłam, cofając się o dwa kroki, bo wszystko było już dla mnie jasne. – Dobrze wiem, że jesteś wielkim, złym wilkiem! Pożarłeś moją babcię, a teraz chcesz pożreć mnie!”. Zanim potwór zdążył mnie capnąć, obróciłam się na pięcie i jak strzała wybiegłam z chatki, i tak biegłam i biegłam przed siebie, aż wpadłam na pana…
Jakub Wilhelm zamyślił się. Jedno było pewne: nie miał do czynienia ze zwyczajnym wilkiem, gdyż z tymi, jak wiadomo, w żadnym ludzkim języku porozumieć się nie sposób. Bestia była ponadto większa od wilka i o wiele bardziej przebiegła. Z dostarczonego przez wieśniaczkę skąpego opisu przedmiotu zlecenia wywnioskował, że może chodzić o wilczara lub wilkołaka. Drugą z tych możliwości natychmiast odrzucił, ponieważ wilkołaki spotyka się jedynie podczas pełni księżyca, a był słoneczny letni dzień. Mógł to być jeszcze chowaniec, powołany do życia dzięki magii zwierzęcy pomocnik czarnoksiężnika, te jednak muszą pozostawać posłuszne rozkazom swoich panów, a który szanujący się mag napuszczałby swego pupila na Bogu ducha winne dziewczynki i ich babcie? Pozostawała jedna opcja – wilczar, istota mniejsza od wilkołaka, lecz nie mniej okrutna i żarłoczna. Łowca nie wątpił, że sobie z nim poradzi. Taki stwór to dla niego nie pierwszyzna, choć miecz, z dawna nieużywany, zaczął już rdzewieć w pochwie.
– No więc, psze pana, ja bym bardzo chciała, żeby pan poszedł ze mną do domku babci i ukatrupił tego wilka, ale w miarę możności tak, żeby go zanadto nie uszkodzić, nie podziurawić, znaczy się – rzekła po chwili milczenia dziewczynka, którą Jakub Wilhelm ochrzcił w myślach Czerwonym Kapturkiem. – Bo widzi pan – wyjaśniła, napotkawszy pytające spojrzenie rycerza – może babcia w nim w środku siedzi i jeszcze dycha, i jeśli ostrożnie rozetniemy mu brzuch, to zdołamy ją uratować…
Mężczyzna z trudem powstrzymał się, by nie parsknąć gorzkim śmiechem. Dobre sobie! Wilczar to nie wielwąż ani bazyliszek, żeby połykał swoje ofiary w całości. Jeżeli pożywił się babcią tego dziecka, musiał rozwłóczyć jej wnętrzności po całym domu. Choć z drugiej strony, pomimo panujących w izbie ciemności mała z pewnością nie przegapiłaby śladów takiej jatki. Bose nożyny dziewczynki nie były powalane krwią, kto wie, może więc staruszka rzeczywiście przeżyła spotkanie z potworem – pod warunkiem, że nie dała osaczyć się w chacie i tak jak jej wnuczka czym prędzej pognała w las. Miała być wprawdzie słaba i chora, lecz nie od dziś wiadomo, że strach dodaje skrzydeł i nawet paralitykom błyskawicznie przywraca zdrowie. Jeśli jej się to nie udało, cóż, lepiej będzie nie pokazywać Kapturkowi zawartości wilczego żołądka.
Brak odpowiedzi z jego strony zleceniodawczyni wzięła za oznakę wahania.
– Ja wiem, że to mało – zawołała żałośnie, wskazując na chudy mieszek w rękach łowcy – ale błagam pana, niech mi pan pomoże! Niech pan uratuje moją biedną babcię, a jeśli się nie uda… jeśli już będzie za późno… – siąknęła nosem i otarła z kącika oka łzę – …to niech pan ją chociaż dla mnie pomści, dobrze?
Utkwiła w nim wyczekujące, pełne bezgranicznej ufności spojrzenie swych wielkich niebieskich oczu, a przedstawiała sobą widok tak rozpaczliwy i wzruszający, że trzeba byłoby serca z kamienia, żeby z miejsca nie zapałać najgorętszym pragnieniem wspomożenia jej w potrzebie. Wszystko wprost rwało się w nim do walki za tę słodką, niewinną istotę, którą okrutny los zetknął z bestią z piekła rodem. Ostatecznie, czy nie na tym właśnie polegała jego święta misja? Czy jego powołaniem nie było bronić uciśnionych i słabych przed złem tego świata z narażeniem własnego życia, choćby jego zapłatę stanowić miała garstka miedziaków?
Zanim zdążył otworzyć usta, by powiedzieć jej, że owszem, pójdzie z nią do babcinego domku i z rozkoszą ubije dla niej to plugastwo, które się w nim zalęgło, dziewczynka uderzyła pięścią w otwartą dłoń, jakby coś sobie przypominając, i wykrzyknęła w podnieceniu:
– Dołożę jeszcze mój koszyczek! – Rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu tego, co chciała uczynić przedmiotem targu, a czego, jak mężczyzna doskonale pamiętał, nie miała przy sobie, kiedy na niego wpadła. – O nie! – jęknęła, chwytając się za głowę. – Musiał zostać w chacie! – Zwróciwszy oczy na łowcę potworów, dodała pospiesznie: – Ale jeśli to wilczysko jeszcze się do niego nie dobrało, obiecuję, że placek i wino będzie dla pana. Dobry, słodki placek, maminej roboty. Babcia powinna mieć też pyszny miód leśny w spiżarni… Och, proszę, niech pan się zgodzi…
Na wzmiankę o czekających na niego przysmakach Jakub Wilhelm przypomniał sobie, jak bardzo jest głodny. Brak porządnego śniadania sprawił, że nieznośnie burczało mu w brzuchu, gdyby więc wciąż miał problemy z podjęciem decyzji, ta apetyczna propozycja z pewnością by go przekonała.
– Skoro tak stawiasz sprawę, cóż, dobrze. Przyjmuję twoje zlecenie – oznajmił uroczyście. Wstał, poprawił mocowanie miecza. – Prowadź!
Małej nie trzeba było tego dwa razy powtarzać.
Ścieżka zawiodła ich na zalaną słońcem polanę, pośrodku której stała niewielka, lecz bardzo schludna i przytulnie wyglądająca chatynka kryta słomianym dachem. Po bielonych wapnem ścianach pięło się dzikie wino, w ogródku rosły malwy, zaś nieco dalej, częściowo osłonięty leszczynowym żywopłotem, widniał zagonek kapusty i marchwi. Drzwi chaty były uchylone, za to okiennice zatrzaśnięte na głucho. Wyglądało na to, że Czerwony Kapturek mówił prawdę.
Zatrzymali się oboje w bezpiecznej odległości i ukryli za jednym z pobliskich drzew, bacznie obserwując dom, który sprawiał wrażenie pustego. Żaden kosmaty kształt nie ukazywał się na progu, a panującą ciszę mącił jedynie świergot ptaków i delikatny szelest poruszanych wiatrem liści.
„Uciekł czy się przyczaił? – Łowca potarł w zamyśleniu brodę. – No trudno, tak czy siak trzeba będzie przyjrzeć się temu z bliska”.
– Zostań tu i czekaj na mnie – rzekł z powagą do małej wieśniaczki, kładąc jej dłonie na ramionach i spoglądając prosto w rozszerzone strachem oczy. Była śmiertelnie blada i drżała na całym ciele, a serce pod dziewiczą piersią trzepotało jej gwałtownie jak zamknięty w klatce ptak. – Dam ci znać, kiedy będzie po wszystkim, dobrze?
Dziewczynka pokiwała główką w odpowiedzi.
Zwinnie i bezszelestnie niczym skradający się do kurnika lis mężczyzna pokonał dystans dzielący go od chatki.
Za spiętrzonym stosem drew na opał przyklęknął na moment, by przyjrzeć się śladom na ścieżce. Nie ulegało wątpliwości, że regularnie deptały ją trzy istoty. Liczne odciski drobnych, bosych stóp należały do Czerwonego Kapturka, a większe, nieforemne, pozostawione przez kogoś, kto człapał ciężko w znoszonych trzewikach, podpierając się laską – najpewniej do jego babci. Trzeci rodzaj śladów był dziełem stworzenia, które pomimo dwunożnej postawy więcej miało w sobie z dzikiego zwierza niż z człowieka, stąpało bowiem na wielkich, pazurzastych łapach, podobnych z kształtu do wilczych.
– Ciekawe – mruknął łowca, marszcząc brew. Wyglądało na to, że wilczar nie pierwszy raz odwiedzał domek staruszki. Jeszcze bardziej zastanawiające okazało się odkrycie, że najwyraźniejszy jego trop nie był wcale świeży i zdążył ulec zatarciu, co wskazywało, że ostatnio bestia zbliżyła się do chaty – i zawróciła do lasu, gdyż odciski łap prowadziły w obydwu kierunkach – co najmniej przed tygodniem.
Czyżby ów nienasycony potwór od czasu do czasu przychodził tu na zwiady, cierpliwie czekając na właściwą sposobność, by pożreć babcię i zastawić pułapkę na jej wnuczkę? Czy wystawał pod drzwiami, łamiąc sobie głowę, jak je sforsować, nie wyważając ich, a ostatecznie postanowił dostać się do środka inną drogą? Czy wlazł przez okno na tyłach domu, rozszarpał osaczoną starowinę i przebrawszy się za nią położył do łóżka, otwierając przedtem drzwi niczego nie spodziewającej się dziewczynce? Jakub Wilhelm nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Bez dwóch zdań kryła się w tym jakaś zagadka, a było tylko jedno miejsce, w którym należało szukać klucza do jej rozwiązania.
Przywarł plecami do ściany nieopodal wejścia, czujny, napięty, gotowy w każdej chwili odpowiedzieć na atak.
I wtedy to usłyszał. Dobiegające z wnętrza chatki donośne chrapanie, które z pewnością nie mogło wydobywać się z gardła starej kobiety.
Delikatnie, prawie pieszczotliwie palce wojownika dotknęły rękojeści miecza. Przedmiot zlecenia nadal tu był. Dobrze.
Zachowując należyte środki ostrożności, mężczyzna przysunął się bliżej drzwi i zajrzał przez nie do środka. W izbie z powodu zamkniętych okien i zaciągniętych zasłon rzeczywiście panował półmrok, a jedyne światło wpadało przez szparę w drzwiach, przecinając wąską mleczną smugą drewnianą podłogę i skraj babcinego łóżka. Istnieli podobno zabójcy potworów potrafiący dowolnie zwężać i rozszerzać swoje źrenice, a nawet, po spożyciu specjalnej ziołowej mikstury, doskonale widzieć w ciemnościach, ale Jakub Wilhelm nie dawał temu wiary. Stając do walki z najplugawszymi kreaturami, jakie kiedykolwiek stąpały i pełzały po ziemi, musiał polegać na swoich zwyczajnych, ludzkich zmysłach, wprawdzie nieco wyostrzonych dzięki licznym treningom, lecz mimo wszystko nieidealnych.
Wytężywszy wzrok, dostrzegł niebawem spoczywający na poduszce trójkątny łeb wilczara. Bestia spała smacznie, nakryta po szyję pierzyną, najwidoczniej czując się już w chatce jak we własnym domu.
„Niech mnie licho, jeśli to nie będzie najprostsze zlecenie w mojej karierze!” – pomyślał łowca, rad, że głośne chrapanie fałszywej babci zagłusza odgłosy jego kroków na skrzypiących deskach podłogi. Pośród mrocznych cieni widział coraz wyraźniej ostro zakończony, pokryty szczeciniastą sierścią pysk, otwierający się i zamykający w rytm ciężkich oddechów. Naciągnięty na czoło biały czepek z falbanką nadawał śpiącemu monstrum wygląd cudaczny i groteskowy.
Mężczyzna stanął nad łóżkiem, powoli, z namaszczeniem, niczym kat mający wykonać wyrok śmierci unosząc w górę nagi miecz. Nadszedł czas, by postrach Czerwonego Kapturka zapłacił za swoje zbrodnie.
„W imię Boże!”
Stalowe ostrze zalśniło w smudze blasku sączącego się przez niedomknięte drzwi, po czym gwałtownie opadło, zadając cios – mocny, zdecydowany, zabójczo skuteczny. Z ohydnym, tłustym mlaśnięciem łeb bestii odłączył się od reszty ciała i sturlał z łóżka na podłogę.
Z piersi łowcy wyrwało się krótkie westchnienie ulgi, a jego usta wykrzywił uśmieszek samozadowolenia.
Upojony łatwym zwycięstwem, Jakub Wilhelm czym prędzej rozsunął zasłony i otworzył szeroko okiennice, by wpuścić do środka więcej światła i przyjrzeć się swemu dziełu. Szczególnie interesował go odcięty łeb wilczara, przyszło mu bowiem na myśl, że mógłby zabrać go ze sobą w charakterze trofeum. Gdyby zaprezentował swą zdobycz mieszkańcom okolicznych wiosek, kto wie, może poczuliby się w obowiązku porządnie wynagrodzić łowcę za jego bohaterski czyn, a przynajmniej zaopatrzyć na dalszą drogę. Niejeden z nich musiał przepaść bez wieści w tym lesie, pochwycony w gęstwinie przez szponiaste łapy, z pewnością więc uraduje ich wieść, że odtąd nie muszą już obawiać się właściciela owego ohydnego czerepu.
Właśnie, czerep! Ale gdzież on się potoczył?…
Krwawy ślad na podłodze prowadził w ciemny kąt, za ciężką, dębową komodę, służącą również za stolik nocny. Mężczyzna zajrzał tam i zamarł.
Wodnistymi, szeroko rozwartymi oczami patrzyła na niego głowa starej, siwowłosej kobiety, której naznaczona zmarszczkami twarz zastygła w wyrazie bólu i przerażenia.
Jakub Wilhelm poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła.
Przełknąwszy z wysiłkiem ślinę, obrócił się z powrotem ku łożu. Spoczywający na nim zezwłok, wciąż szczelnie otulony pierzyną, w niewytłumaczalny sposób zmalał, zapadł się w sobie jak ciasto przedwcześnie wyjęte z pieca. Łowca przymknął powieki i kilkakrotnie odetchnął głęboko dla uspokojenia nerwów, po czym gwałtownym ruchem zerwał z niego okrycie.
Zamiast kudłatego, ogoniastego truchła potwora ujrzał wątłe ludzkie ciało w białej koszuli nocnej. Krew buchała z przerżniętej szyi, tworząc na poduszce wielką czerwoną plamę i ściekając strumyczkiem na podłogę.
Rycerz jęknął żałośnie. A więc jednak wilkołak! Ale jak to możliwe? Wilkołak w słoneczny, lipcowy dzień? Jakim cudem?
Wtem jego spojrzenie padło na stojący na komodzie rząd kolorowych flaszek, bardzo brudnych, w kilku przypadkach pokrytych zaciekami z czegoś lepkiego, zastygłego gdzieniegdzie w scukrzone strugi. Odkorkował jedną, drugą. Powąchał ostrożnie. Sok z malin, ziołowe syropy, nalewki. Lekarstwa domowej roboty.
No tak. Niespodziewane częściowe metamorfozy u tych, co niedomagają. Słyszał o takich przypadkach, powinien był się domyślić. Potężny, pełen sił witalnych wilkołak cieszy się z reguły lepszym zdrowiem niż człowiek, który się w niego przeobraża, a osłabione ciało, by zwalczyć toczącą je chorobę, wzbudzi nawet ciążące na sobie uśpione przekleństwo.
Teraz wszystko nabrało sensu. Otwarte drzwi, pozamykane okna… Starsza pani nie chciała, żeby wnuczka oglądała ją w takim stanie. Prowadzące tam i z powrotem wilcze tropy na ścieżce… To nie bestia z lasu zakradała się pod drzwi, lecz babcia Czerwonego Kapturka, na skutek działania klątwy przemieniona w krwiożercze monstrum, raz w miesiącu, podczas pełni księżyca, wychodziła nocą z chaty i wracała do niej o brzasku. Ostatnia pełnia miała miejsce dokładnie tydzień temu.
„Jakubie Wilhelmie, jak mogłeś się tak pomylić?” – westchnął w duchu łowca, z przerażeniem patrząc na rosnącą na podłodze kałużę krwi.
„Nie rób sobie wyrzutów, bo słusznie postąpiłeś. Zgładziłeś potwora – odezwał się nagle spokojny, rzeczowo brzmiący głos w jego głowie. – Pomyśl tylko. Od jak dawna stara była wilkołaczycą? Ilu nieszczęśników rozszarpała, włócząc się po lesie, kiedy dawała o sobie znać jej druga, wilcza natura?”
Trudno było się z tym nie zgodzić. Ale oto swoje trzy grosze postanowił wtrącić inny głos, zimny i oskarżycielski:
„Jak się z tego wytłumaczysz? Co powiesz dziewczynce? Prosiła cię, żebyś uratował jej babcię, a tymczasem ty sam, własnoręcznie i z zimną krwią, ją zabiłeś. Zostałeś mordercą i żadna tragiczna pomyłka cię nie usprawiedliwia”.
„Zrobiłeś, czego od ciebie oczekiwano. Skąd mogłeś wiedzieć?” – „Morderca! Morderca!” – przekrzykiwały się głosy. I choć pierwszy bez wątpienia przemawiał rozsądnie, drugi był o wiele głośniejszy.