- Opowiadanie: amelciapelcia - Babciny kompot

Babciny kompot

Czy istnieją na świecie hojniejsze istoty niż babcie?

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Babciny kompot

 Świat kołem się toczy… A kompot mocno pachnie.

 Kompot śliwkowy smakuje cierpko, gorzko. Miesza się ze smakiem papierosów palonych hurtowo przez dziadka. Czasami zastanawiam się, czy babcia, chcąc zadowolić wiecznie spragnionego tytoniu męża, nie wzbogaciła przypadkiem zawartości swojego kompotu tak, aby bardziej mu smakowało. Jak niby? Zbierając śliwki na działce, parę papierosów dziadkowi podkradła i do koszyka wrzuciła? Obierając owoce ze skóry, z fajek zdzierała papier? Siekając miąższ owocowy i paski tytoniu posiekała? Wszystko do jednego gara wrzuciła i ugotowała, a później przelała do słoika i na całą jesień odstawiła? Trudno stwierdzić, ale jedno jest pewne. Łyk tego wywaru dawał kopa.

 Nic nie pomagało odmawianie, tłumaczenie się, że się jest na diecie antykompotowej, że się nie ma ochoty… Babka nie uznawała żadnych nowoczesnych, szarlatańskich metod odżywania, gardziła wymyślnymi dietami i kapryśnymi sprzeciwami, gotowała tak, jak Pan Bóg przykazał, czyli tłusto i sycie.

Chcąc nie chcąc, trzeba było wypić. Bo co zrobić z multumem słoików kompotu troskliwie zapakowanymi do siatek przez babkę? Wylanie do zlewu nie wchodziło w grę, choć rzeczywiście rozważaliśmy tę opcję; matka przekonywała ojca, ile wlezie, wyszukiwała najbystrzejsze argumenty, że nikt nie będzie pił takiego świństwa cuchnącego fajami, że trzeba je ZUTYLIZOWAĆ (sprytnie unikała tak drastycznych i nacechowanych pejoratywnie słów jak „wylać" czy „spuścić w kiblu"). Jednak pomimo zabiegów mamy, która wznosiła się na najwyższe poziomy swojej retoryki i charyzmy, stary pozostał nieprzejednany i na myśl, że można by tak „nikczemnie potraktować owoc czyjejś pracy" dostawał białej gorączki.

 – To moja matka haruje w kuchni przy garach – syczał złowrogo, ciskając gazetę na stół z mocą – Żeby jej wnuki nie umarły z pragnienia, żeby miały ochłodę w upalne dni i gotuje całe multum słoików kompotu… Tak, multum – powtórzył, podnosząc głos – To nie jest bagatela, moi drodzy! Multum słoików kompotu śliwkowego piechotą nie chodzi! Czy ty masz w ogóle pojęcie, Hanka – zwrócił się do matki, która załamywała ręce – Czy ty masz pojęcie o ogromie zadania, które na nas spadło? Nie, nie masz! – teraz już darł się w wniebogłosy i biegał po kuchni jak oszalały – Nie masz, bo chcesz zutylizować dzieło mojej matki! Zutylizować! Dobre mi sobie! A co to jest, recykling?

 W tym momencie łapał się za brzuch i zanosił się śmiechem tak długo, aż po policzkach zaczynały płynąć mu łzy i nie był w stanie nic więcej powiedzieć, co ostatecznie kończyło dyskusję. Po paru takich próbach matka ostatecznie skapitulowała i ułożyła multum słoików na półce w spiżarni, po czym zaczęła podawać kompot śliwkowy na wszystkie posiłki: nieważne czy śniadanie, czy kolacja, czy lato, czy zima, kompot podawano u nas zamiast herbaty i wody. Wystarczyło, że którekolwiek z nas wyraziło swoją dezaprobatę przeciwko tym nowym zasadom, a matka wbijała zabójcze spojrzenie w męża i uśmiechała się mściwie.

 – Podziękujcie ojcu! To jego zasługa.

 Staremu jedno trzeba przyznać: po tym, jak wziął na swoje ramiona krzyż, niósł go dzielnie przez drogę męczeństwa. Gdy matka stawiała przed nim szklankę z ciemnofioletowym wywarem, brał ją bez słowa i wypijał zawartość prawie jednym haustem, a do tego ani razu się nie krzywił.

 Czas mijał, miesiące leciały, a monstrualna liczba słoików zdawała się wcale nie ubywać, a jak już, to bardzo powoli. Być może nie zmniejszyłaby się wcale, gdyby nie nocne wyprawy matki, w które tylko ja byłam wtajemniczona; budziła mnie, gdy tylko rozlegało się głośne chrapanie ojca, zwlekała z wersalki i ciągnęła do spiżarni, po czym szczelnie owijała szmatką dwa ogromne słoiki kompotu i jeden wsadzała do mojego tornistra, a drugi ukrywała pod swoją czarną peleryną. Stąpałyśmy na palcach, idąc po drewnianych, skrzypiących schodach, stąpałyśmy na palcach, idąc przez kuchnię i stąpałyśmy na palcach, wychodząc przez drzwi. Dopiero na podwórku matka łapała mnie za rękę i zaczynała iść tak szybkim krokiem, że musiałam biec, żeby za nią nadążyć – wiatr rozwiewał jej kasztanowe włosy, w których odbijały się światła latarni, a spod kaptura naciągniętego na głowę widać było tylko zaciśnięte w wąską linię usta.

 Po przejście paru przecznic skręcałyśmy w stronę ciemnej, zakratowanej budki na śmieci, w której mieszkał pewien znajomy kloszard. Czekał na nas oparty o mur, paląc papierosa. Ścisnęłam matkę za rękę. Na nasz widok facet rzucił fajkę na ziemię i przygniótł ją butem.

 – Jest towar? – zachrypiał.

 – Tak jak się umawialiśmy – odpowiedziała matka ściszonym głosem i wyjęła z mojego tornistra i spod swojej peleryny dwa ogromne słoiki.

 Kloszard uniósł je do światła latarni i zaczął konesersko oglądać z każdej strony.

 – Dobra – powiedział wreszcie – Wszystko w porządku.

 – Jakby ktoś pytał – rzekła matka przez zaciśnięte usta, piorunując go wzrokiem – To mnie tu nie było.

 – Jasne, jasne, paniusiu…

 Gdy się oddalałyśmy i odwróciłam głowę, zobaczyłam, jak facet odkręca słoik i bierze potężny łyk kompotu śliwkowego. Najwyraźniej wywar się przyjął, bo wiele razy później zdarzało się, że matka znikała na całe noce – przychodziła tylko pocałować mnie przed snem jak kryminalistka przed jakąś nikczemną misją, a później wychodziła, szeleszcząc czarną peleryną. Zwykle chwilę po niej wchodził ojciec i szarpał mnie nerwowo za ramiona, przykładając palec do ust, żebym nie obudziła reszty śpiącego rodzeństwa. Następnie prowadził po schodach i zamierał za każdym razem, kiedy rozległo się skrzypnięcie.

 Wreszcie – po pokonaniu drogi z piętra do spiżarni w trwożliwym napięciu, ojciec świecił latarką na obwieszone pajęczynami i kurzem multum słoików kompotu; w poświacie białego snopu światła widziałam, jak jego wąs podnosi się do góry w grymasie obrzydzenia, a oczy zamieniają się w wąskie szparki.

 – Ile tego jeszcze jest… – szeptał ze wstrętem, po czym dawał mi do rąk jeden mniejszy słoik, a sam brał największy, jaki tylko był w stanie unieść.

 Było to naczynie tak wielkie, że bardziej przypominało beczułkę niż słoik. Stary szedł dzielnie do ogrodu, odchylając się do tyłu i stękając przy każdym kroku. Wreszcie wychodziliśmy w objęcia nocy; w oddali słychać było szczekanie psów i brzęczenie lamp ulicznych.

 Moje zadanie polegało na trzymaniu latarki, podczas gdy ojciec w kraciastych gaciach od piżamy z werwą kopał dół. Pracował w pocie czoła w najdalszym, najciemniejszym kącie ogrodu i rozglądał się trwożliwie, czy aby przypadkiem matka nie nadchodzi z ulicy.

 Zajmowało to parę dobrych godzin. Spytałam pewnego razu, dlaczego się męczy i kopie taki wielki dół na słoik-beczułkę, zamiast po prostu wylać kompot. Niech wchłonie go ziemia!

 Ale on spojrzał na mnie z niedowierzaniem, przestał machać łopatą i syknął:

 – Oszalałaś? Zrobilibyśmy powódź, z której nie uniosłaby nas nawet Arka Noego!

 Zawstydziłam się i nic więcej już nie mówiłam.

 Był grudzień, kiedy stał się cud nad cudami. Pewnej nocy, kiedy zakradłam się do spiżarni z ojcem, stanęliśmy jak skamieniali… W środku zobaczyliśmy płaczącą, siedzącą w ciemności matkę.

 – Haniu, co się stało? – krzyknął stary, zapominając, po co tu zeszliśmy.

 Ona odjęła ręce z twarzy i wtedy zobaczyliśmy zapłakane oczy i pełen ulgi uśmiech. Drżącym palcem wskazała półki. Skierowałam na nie snop latarki i… Wypuściłam ją z wrażenia. Na półkach zawalonych dotąd całym multum słoików kompotu nie było już ani jednego!

 Ojciec krzyknął z radości i skoczył matce w objęcia. Wycofałam się, żeby nie przeszkadzać im w tym pełnym szczęścia małżeńskim uniesieniu i po raz pierwszy od wielu, wielu nocy – spokojnie zasnęłam.

 W tegoroczne Święta była kolej dziadków na odwiedziny. Mama od paru dni sprzątała dom żywiołowo, z piosenką na ustach, a tata, pogwizdując, dokonywał drobnych prac remontowych w domu. Nigdy między ich dwojgiem nie było takiej czułości – co chwila wymieniali figlarne spojrzenia i słali do siebie uśmiechy, jeśli tylko ich drogi się skrzyżowały.

 W Wigilię wszystko było gotowe; siedzieliśmy przy stole nakrytym białym obrusem i czekaliśmy w atmosferze lekkiego niepokoju. Mama co chwila zrywała się i wyglądała przez okno, a tatuś pochrząkiwał i rozłożony w swoim fotelu naprzemiennie krzyżował nogi; raz lewa na prawą, raz prawa na lewą.

 Za którymś razem, kiedy matka podbiegła do okna, krzyknęła z wrażenia. Wszyscy jak jeden mąż rzuciliśmy się do niej, przekrzykując się w pytaniach:

 – Co jest? Co jest?

 Wnet zobaczyliśmy, „co jest". Na naszą ulicę wjeżdżała wielka cysterna. W milczeniu patrzyliśmy, jak zbliża się coraz bardziej do naszego domu, aż wreszcie stało się to, czego się obawialiśmy… Zatrzymała się przed naszą bramą.

 – To nie. To być nie może – wydukał stary, a matka zasłoniła rękami usta.

 Albowiem z cysterny wyskoczyli dziadek i babcia – gdy zobaczyli nas w oknie, zaczęli wesoło machać. Otworzyli furtkę i żwawo ruszyli przez ganek.

 Pobiegliśmy do drzwi.

 – Aj, serdeńka wy moje! – zawołała babcia na nas widok, ściskając jednego po drugim – Patrzcie no, co dziadziuś skołował… Wreszcie się na coś przydał, nieborak – obdarzyła dziadka stojącego obok skromnie łaskawym uśmiechem – Przywożę wam kochani… Nie, nie, już nie kompot śliwkowy! – dodała szybko, widząc przerażone spojrzenie wymienione przez rodziców – Tę samą wódkę można pić codziennie, ale ten sam kompot? – wybuchnęła śmiechem, klepiąc się w kolano – Tym razem, serdeńka, uwarzyłam całą cysternę kompotu z porzeczek! Ajaj, ile mnie to trudu kosztowało… Ojoj, Haneczko! – krzyknęła, bo w tej samej chwili matka omdlała prosto w ramiona ojca.

 Jakże to było? Świat kołem się toczy… A kompot mocno pachnie.

 

Koniec

Komentarze

Uśmiechnąłem się. Ktoś miał chyba traumę spowodowaną hojnością babci. ,) Lubię, kiedy zwykłe z pozoru wydarzenia przybierają groteskową formę. Napisane lekko, z humorem, dobrze się czyta. :)

 

Zwykle chwileę po niej wchodził ojciec i szarpał mnie nerwowo za ramiona, przykładając palec do ust,

Wkradła się literówka.

Miś lubi kompoty, ale nie w takich fantastycznych ilościach. Uśmiechnęło. Bał się miś, że babci coś się stało, a tu taki twist.

Cześć :)

 

przyjemnie się czytało, ale nie wiem jak to opowiadanie zinterpretować. I czy w ogóle powinnam je jakoś interpretować? Mam wrażenie, że kryje się za tym jakieś nawiązanie do czegoś, jakaś analogia czy inna metafora, ale nie mam pojęcia jaka. Jeśli kryła się za tym jakaś przenośnia, to byłabym wdzięczna, gdybyś uchyliła rąbka tajemnicy :)

Pozwolę sobie wymienić fragmenty, które mi zgrzytały:

 

Czasami zastanawiam się, czy babcia, chcąc zadowolić wiecznie spragnionego tytoniu męża, nie

rozszerzyła przypadkiem zawartości swojego kompotu tak, aby bardziej mu smakowało

Nie pasuje mi tu to słowo. Może raczej “wzbogaciła”?

 

 

Bo co zrobić z multumem słoików kompotu troskliwie zapakowanymi do siatek przez babkę?

Dziwnie to brzmi w odmianie :) zastąpiłabym: “ogromną ilością słoików”. Chociaż w kolejnych akapitach przewija się akurat multum, więc… sama już nie wiem.

 

Jednak pomimo zabiegów mamy, która wznosiła się na najwyższe poziomy swojej retoryki i wspinała na wyżyny charyzmy, stary pozostał nieprzejednany i na myśl, że można by tak „nikczemnie potraktować owoc czyjejś pracy" dostawał białej gorączki.

Moim zdaniem niepotrzebne jest “wspinała na wyżyny”, podobne znaczenie ma “wznosiła się na najwyższe poziomy”, więc jest wrażenie powtórzeń.

 

zwrócił się do matki, która opierała się o blat kuchenny i załamywała ręce

Hm. No wiem, że sformułowania “załamywać ręce” nie powinno się traktować dosłownie i jest to figura retoryczna, ale jednak brzmi to dziwnie w tym zestawieniu :)

 

W tym miejscu łapał się za brzuch i zanosił się śmiechem tak długo, aż po policzkach zaczynały płynąć mu łzy i nie był w stanie nic więcej powiedzieć, co ostatecznie kończyło dyskusję

Chyba “w tym momencie” albo “wtedy”.

 

obdarzyła stojącego dziadka stojącego obok skromnie łaskawym uśmiechem

Oj, coś się namieszało :p

 

 

Pozdrawiam serdecznie!

He's telling me more and more | About some useless information | Supposed to fire my imagination | I can't get no! No satisfaction...

Hej, Kronos,

w swoim komentarzu idealnie ująłeś koncepcję opowiadania – na początku zwyczajnie, później groteskowo :D 

… Czy ta trauma jest aż tak widoczna? :’’D

Hej, Koala, cieszę się, że humor opowiadania działa!

Cześć, Holly!

Po pierwsze serdeczne dzięki za wyłapywanie błędów, składam hołd wszystkim korektom, za chwilę je wprowadzę… No, może oprócz tego „multum” to miał być taki stały epitet w odniesieniu do słoików. Zastanawiałam się, czy by tego nie podkreślić np. w ten sposób: Całe Multum Słoików. Bardzo wyraźne i przesadne, ale takie ma być :D Daj znać, co myślisz!

Co do interpretacji, to hmm… „Świat kołem się toczy” jest żywcem wyciągnięte z Czarodziejskiej góry Thomasa Manna – miało pokazać cykliczność wydarzeń i bezradność ludzi wobec nich, ponieważ rok po otrzymaniu multumu słoików kompotu, rodzina zostaje przygnieciona nie słoikami, ale cysterną kompotu… Otoczka groteski miała pokazać absurd tej cykliczności i niemożność poradzenia sobie z nią.

To takie luźne ujęcie myśli, którymi się kierowałam podczas pisania. Poza tym chciałam jeszcze przedstawić relację małżeńską podobną do tej z “Kamizelki” Bolesława Prusa – w końcu oboje pozbywali się słoików za swoimi plecami, a gdy wreszcie się im to udaje, padają sobie czule w objęcia :D

Hej amelciapelcia,

cieszę się, że uważasz korekty za przydatne :)

Dzięki za wyjaśnienie! A widzisz, nie skojarzyłam, bo nie czytałam jeszcze “Czarodziejskiej góry” (czeka na półce), “Kamizelkę” zaś czytałam chyba daaawno temu i to pewnie naprędce, albo jechałam na streszczeniach :p ale teraz zmotywowałaś mnie do tego, by nadrobić tę lekturę.

Tak właśnie pomyślałam, że po tym częstym zamieszczeniu określenia “multum” jest ono użyte celowo. I Twój pomysł z przesadnym określeniem “Całe Multum Słoików” wydaje mi się lepszy. Wtedy nie będzie wątpliwości, że to słowo jest celowe i kluczowe.

Pozdrawiam!

He's telling me more and more | About some useless information | Supposed to fire my imagination | I can't get no! No satisfaction...

“Kamizelka” jest szybciutka, że tak powiem, a zawarta w niej metafora to prawdziwy archetyp miłości!

Zmieniam w takim razie na “Całe Multum”. ;)

 

Nie wiem, czy istnieje głębsze przesłanie tekstu, aczkolwiek uśmiechnąłem się, gdy babcia z dziadkiem wprowadzali swój diaboliczny plan kompotu śliwkowego, a potem porzeczkowego. ;)

Technicznie: rozumiem, że miał tu dominować luźny, niezobowiązujący styl, aczkolwiek napotykałem momentami na zbyt potoczne określenia. Z innych – usunąłbym część przymiotników i dookreśleń – tak jak np. nakryty białym obrusem stół na święta. Bo jak myślisz o świątecznym stole, to jak go widzisz? Pewnie z białym obrusem. To takie działanie na skojarzeniach, które powoduje, że czytelnik widzi więcej niż jest napisane, bo automatycznie dokomponowuje sobie elementy do znanego obrazu. Gdyby chwilę dłużej posiedział w scenie, to widziałby drzewko, świeczkę na stole i błyszczące opakowania prezentów. ;)

Nadzieje chyba się spełniają, skoro jest ich coraz mniej.

Owszem, Amelciupelciu, opisałaś sytuację dość groteskową, ale nie na tyle, by zdołała mnie rozśmieszyć, bo może i Babciny kompot jest zabawny, ale to humor zupełnie nie w moim guście. Brakło mi też fantastyki, chyba że przyjmiemy, że ilość kompotu była fantastyczna.

Jestem ciekawa, jak babcia pasteryzowała cysternę kompotu?

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia.

 

go­to­wa­ła tak, jak Pan Bóg przy­ka­zał, czyli tłu­sto i sycie. → …go­to­wa­ła tak, jak Pan Bóg przy­ka­zał, czyli tłu­sto i syto.

 

Bo co zro­bić z mul­tu­mem sło­ików kom­po­tu… → Bo co zro­bić z mul­tu­m sło­ików kom­po­tu

Słowo multum nie odmienia się.

 

wy­szu­ki­wa­ła naj­by­strzej­sze ar­gu­men­ty… → Na czym polega bystrość argumentów?

 

 – To moja matka ha­ru­je w kuch­ni przy ga­rach – sy­czał zło­wro­go, ci­ska­jąc ga­ze­tę na stół z mocą – Żeby jej wnuki→ – To moja matka ha­ru­je w kuch­ni przy ga­rach – sy­czał zło­wro­go, ci­ska­jąc ga­ze­tę na stół z mocą – żeby jej wnuki…

To początek tyrady ojca, ale w jej dalszym ciągu są podobne błędy. Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

za­czę­ła po­da­wać kom­pot śliw­ko­wy na wszyst­kie po­sił­ki… → …za­czę­ła po­da­wać kom­pot śliw­ko­wy do wszystkich posiłków

 

a mon­stru­al­na licz­ba sło­ików zda­wa­ła się wcale nie uby­wać… → …a mon­stru­al­na licz­ba sło­ików zda­wa­ła się wcale nie zmniejszać

 

szczel­nie owi­ja­ła szmat­ką dwa ogrom­ne sło­iki kom­po­tu i jeden wsa­dza­ła do mo­je­go tor­ni­stra, a drugi ukry­wa­ła pod swoją czar­ną pe­le­ry­ną. → Czy na pewno jedną szmatką owijała dwa słoiki i ukrywała je w dwóch różnych miejscach?

 

stą­pa­ły­śmy na pal­cach, wy­cho­dząc przez drzwi. → Czy dopowiedzenie jest konieczne? Czy mogły wychodzić inaczej, nie drzwiami?

 

Po przej­ście paru prze­cznic… → Literówka.

 

rze­kła matka przez za­ci­śnię­te usta… → Próbowałam – przez zaciśnięte usta niczego się nie powie.

 

facet od­krę­ca słoik i bie­rze po­tęż­ny łyk kom­po­tu… → …facet od­krę­ca słoik i wypija po­tęż­ny łyk kom­po­tu

Łyków się nie bierze.

 

wi­dzia­łam, jak jego wąs pod­no­si się do góry… → Masło maślane – czy coś może podnosić się do dołu?

 

W te­go­rocz­ne Świę­ta była kolej dziad­ków→ W te­go­rocz­ne świę­ta była kolej dziad­ków

 

za­wo­ła­ła bab­cia na nas widok… → Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hej, Sagitt,

Dzięki za bardzo dobrą radę! Fakt, że można by zrezygnować ze zbyt dużej ilości porównań, itd. Cieszę się, że opowiadanie przypadło do gustu! ;)

 

Cześć, regulatorzy,

Ajajaj… Sporo tych błędów! No nic, zabieram się do poprawek!

Ano troszkę się tego nazbierało, ale jestem pewna, Amelciupelciu, że z każdym opowiadaniem będzie coraz lepiej. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka