
Ambasador i królowa
Faeton został zniszczony.
Kosmiczny piorun, energetyczny promień o wielkiej mocy wystrzelony z Heliosa, gdy planety znalazły się blisko siebie, przeistoczył w gruzy Królestwo Czwartej Sfery, którego pozostałości spadły w Ogień Centralny. Wraz z nimi spłonęły nadzieje Selenian na zwycięstwo.
Władcy pięciu Sfer pokłonili się panu Heliosa – nawet Aresjanie, dotychczas niezależni i skorzy do bitki – tym samym prawie cały kosmos zjednoczył się pod jednym sztandarem.
Poza Selene została jeszcze Gaja. Rozległy, lecz pozbawiony znaczenia świat, zamieszkany przez słabych, krótkowiecznych barbarzyńców, którzy tylko spierali się między sobą i nie potrafili zbudować najprostszej powietrznej łodzi.
Była też Dziesiąta Sfera. Niezdobyte pustkowie, zbyt odległe od gorącego środka kosmosu, by cokolwiek mogło tam przetrwać, usiane miliardami nieruchomych gwiazd, zimnych świateł, będących – jak podejrzewali uczeni – odbiciami blasku Centralnego Ognia od lodowych tafli zamarzniętych jezior.
Nie to było jednak najgorsze.
Wraz z Faetonem zniknął główny rynek zbytu i azyl dla handlarzy niewolników, a wielu z nich – wyłapanych przez seleniańskie straże – trafiło do kopalń skał eterowych, głęboko pod Srebrnym Miastem.
Kiedyś oglądał je z wysokości. Wyglądało jak kawałek stopionego metalu.
Zamknięty w lochach, mógł tylko wspominać dawną wolność kosmicznych przestrzeni i tylko plotki dostarczane przez nowych więźniów stanowiły źródło wiedzy o tym, co na zewnątrz.
Opowiadali o królowej Selene, która, rozpostarłszy srebrzyste skrzydła, krążyła wysoko nad miastem. Wyżej niż latały pegazy. Mówili, że potrafi zawisnąć w powietrzu i wpatrywać się w zarys Heliosa, odwiecznego wroga, który przemierzał drugą Sferę, albo w ledwie widoczną Gaję, zajmującą pierwszą Sferę, prawie niewidoczną w pobliżu Centralnego Ognia.
Ludzie głowili się, co próbowała tam dostrzec.
*
Dźwięk dziesięciu trąb oznajmił przybycie ambasadora.
Tuzin półnagich tancerek przebiegł po złotym dywanie, wykonując akrobacje świadczące o ponadprzeciętnej sile i gibkości drobnych ciał. Złote zasłony rozsunęły się, ukazując tron wyniesiony przez sługi na portyk pałacu. Tron zajmował pan Heliosa, zgodnie z tradycją wszystkich cywilizowanych światów noszący imię swojej planety.
– Przybył poseł Antychtonu! – wykrzyknął herold.
Wśród dworzan zapadła cisza. Wpatrywali się w przybysza skrywającego twarz za zdobioną ognistymi wzorami maską. Cudzoziemiec zrobił kilka kroków po złotym dywanie, ukląkł na jedno kolano i wykonał dziwaczny gest, mający symbolizować płomienie.
Herold tymczasem zaczął wymieniać rozliczne tytuły, którymi kazał się nazywać pan Heliosa. Gdy skończył, przybysz wstał i ceremonię powitalną można było uznać za dokonaną.
– Bądź pozdrowiony, czcigodny Heliosie – przemówił ambasador, zbliżając się do tronu. – Wieść o twojej chwale dotarła nawet do Antychtonu.
– Za to my nie słyszeliśmy wcześniej o twojej ojczyźnie. I nie widzieliśmy nikogo, kto stamtąd pochodzi – zaczął doradca stojący opodal sług, po lewej stronie tronu. – Czy nie będzie obrazą dla twojej nacji, jeśli wyrażę prośbę, byś odkrył twarz?
Ambasador skłonił się, chwycił maskę w miejscu oczodołów i ściągnął ją, ukazując czarne oblicze, połyskujące niczym wypolerowany metal. Próżno było szukać w dziewięciu – już ośmiu – znanych Sferach kogoś podobnego.
– Moja planeta leży tak blisko ognia płonącego w sercu kosmosu, że nietrudno ją przeoczyć, mój panie. Nieustannie okrywa ją blask, a języki płomieni strzelają ponad górskie szczyty.
– Przyznajemy, twoja obecność zaskoczyła nas. Wszak idealny porządek kosmosu opiera się na dziesięciu Sferach, tak sądziliśmy – zauważył doradca po prawej stronie tronu.
– Nie pomyliliście się, czcigodny panie. – Ambasador skłonił się nieznacznie. – Dziesięć jest Sfer. W dziewięciu z nich planety kreślą okręgi wokół Centralnego Ognia. Antychton, Gaja, Helios, Selene, Afrodyta, Ares, Zeus, Kronos i Hermes. Dziesiąta zaś, strefa gwiazd stałych…
Pan Heliosa wzniósł dłoń i ambasador zamilkł.
– Nie potrzebujemy lekcji astrologii, mamy uczonych, którzy doskonale znają mapy nieba – odezwał się doradca po lewej stronie tronu.
– Zapomniałeś o Faetonie, który niegdyś krążył między Heliosem i Selene – zauważył doradca z prawej strony tronu.
Poseł milczał, aż zebrani zaczęli wątpić, czy jeszcze się odezwie. W końcu jednak przemówił:
– Antychton jest młody, czcigodny panie. Nie zatoczyliśmy jeszcze pełnego koła od chwili, gdy Demiurg podniósł naszą planetę z wiecznego ognia, gdzie trwa jeszcze pierwotny chaos. Jesteśmy jednak liczni i silni, a nasz król obdarzony mądrością wieku mędrców. Ale nie brak nam też ciekawości dziecka, dlatego też wysłał mnie w podróż po reszcie światów – wyjaśnił ambasador, a doradcy wymienili zaskoczone spojrzenia. – Chętnie też posłucham o Faetonie, który niegdyś gościł na niebiosach. Co się z nim stało?
– Porozmawiajmy wewnątrz pałacu – przemówił pan Heliosa. Po raz pierwszy od rozpoczęcia ceremonii, bo nie należał do gadatliwych.
*
Nie sposób było uciec z kopalń. Jedyną drogę na zewnątrz stanowiła stalowa klatka, która, wędrując w górę lub w dół, pokonywała kolejne warstwy skał, dzielące złoża eteru od Srebrnego Miasta na powierzchni Selene.
Im niżej, tym było goręcej. Dolna część planety nagrzewała się od płomieni Centralnego Ognia. Zbudowana z lżejszych od powietrza skał eterowych, pozwalała Selene, tak jak pozostałym planetom, unosić się w przestrzeni. Im więcej w ciele niebieskim było skał eterowych względem materii, tym dalszą Sferę zajmowało. To podstawy kosmologii.
Skały te miały wiele zastosowań – od konstrukcji łodzi powietrznych, po produkcję lekkich a wytrzymałych zbroi. Nawet srebrzyste skrzydła królowej Selene miały w sobie domieszkę tego cennego minerału.
Jedynym kłopotem było jego pozyskiwanie, ale i tę kwestię rozwiązano. Tunele drążone na obrzeżach Srebrnego Miasta sięgały daleko w głąb planety, aż do dolnej półkuli, gdzie znajdowały się złoża drogocennego kamienia. Niekiedy zdarzało się, że któraś z górniczych drużyn zeszła zbyt głęboko w poszukiwaniach i, przebiwszy się na dolną powierzchnię planety, spadała w kosmiczną toń, prosto ku odległym płomieniom Centralnego Ognia. Zwykle jednak wcześniej mdleli z wyczerpania i gorąca, co dawało im pewne szanse przeżycia, jeżeli ktoś zdecydował się pójść im z pomocą.
Takie warunki pracy były niegodne uczciwych Selenian, więc mordęga przy wydobyciu skał eterowych przypadała skazańcom, zsyłanym tu z byle powodu. Straceńcom, takim jak on.
Nie, żeby uważał się za niewinnego, w jego przypadku kara była zasłużona i wliczona w ryzyko zawodowe.
Uderzenie klatki o skałę zwykle oznajmiało, że kolejny pechowiec zaraz dołączy do grona górników. Tym razem jednak było inaczej. Jeszcze nim dostrzegł sylwetkę przybysza w półmroku korytarza, dosłyszał kajającego się przewodnika.
– Winda jest stale udoskonalana, o pani.
– Pokaż mi kandydatów – rozkazała ta, która z nim przybyła.
Korytarz był wąski, więc koniuszkami skrzydeł ocierała o kamienie, sypiąc skry. Królowa Selene. Jeżeli pojawiła się w tak podłym miejscu, musiała mieć dobry powód. To mogła być szansa, aby się stąd wyrwać.
– Zobacz, o pani, pierwszego z lewej – zaczął przewodnik, gdy dotarł z królową do krat. – Siedzi tu najdłużej i pracuje w najgłębszym szybie. Srebrna niegdyś skóra zaczerwieniła się od płomienia. Albo drugi, pod tym kiedyś osunęła się ziemia i spadłby w Centralny Ogień, ale szczęściem przypięty był łańcuchem. Albo trzeci…
– Chcę tamtego – przerwała mu królowa, wskazując mężczyznę w głębi celi, który, w przeciwieństwie do pozostałych, nie odrywał od niej wzroku. – Nada się idealnie.
Los wyciągnął do niego rękę. Teraz wystarczyło ją chwycić.
*
Ambasador spacerował po komnacie, próbując ukryć zdenerwowanie. Wizyta przebiegła dobrze, wręcz doskonale, zważywszy, że Helios lub któryś z jego doradców mógł wpaść na to, by poddać przybysza próbie ognia. Widać uznali to za nieeleganckie, choć ambasador był pewien, że to rozważali.
Wyjście na balkon zasłonił kotarą. Denerwował go widok złotego miasta, chodników z kości słoniowej, gajów oliwnych lśniących jak polerowana miedź, fontann miododajnych i spacerujących między nimi dwugłowych lwów.
Gdyby mógł, nigdy nie odwiedziłby tego miejsca. Miał jednak misję do wypełnienia.
Tylko dlaczego łącznik jeszcze się nie zjawił? Nie dostrzegł znaków?
Ktoś zapukał i otworzył drzwi, nie czekając na zaproszenie. Miedzianozłota twarz, długie włosy spięte pierścieniami, kosztowne szaty. Doradca, który stał wcześniej po lewicy Heliosa.
– Jak oceniasz nasze królestwo, ambasadorze? Selene wyszła z cienia, srebrzy się w pełni na firmamencie – powiedział, zamknąwszy drzwi.
– Jak srebrny obol w ustach umrzyka – odpowiedział ambasador umówionym hasłem. – Nie spodziewałem się kogoś tak wysoko postawionego.
– Na tym polega moje zadanie, by się mnie nie spodziewano. – Doradca uśmiechnął się i wyciągnął z rękawa miedziany dysk pokryty mikroskopijnych rozmiarów pismem, nie do odczytania bez mocnej lupy. – Weź to.
Ambasador przejął dysk i schował w ukrytej kieszeni togi.
– Jak wypadłem? – zapytał, poprawiając ułożenie materiału. – Helios mi uwierzył?
– Tak. Gorzej z jego drugim doradcą. – Helianin uraczył się złotymi winogronami spoczywającymi na błyszczącym półmisku, nim ruszył do drzwi. – Ale nim się nie przejmuj, to moje zmartwienie. Ty musisz tylko dostarczyć dysk królowej. Pozostałe planety przyjęły zwierzchnictwo Heliosa, ale dawne spiski i sojusze nie wygasły, czekają tylko, aż ktoś rozpracuje wynalazek Helian. Całkiem niepotrzebnie. Gdy tylko poznają tajemnicę…
– To nie jest wiedza przeznaczona dla moich uszu – przerwał mu ambasador, który doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że im więcej drogocennych sekretów mieści głowa, tym łatwiej ją stracić. – Ja mam tylko dostarczyć dysk – powtórzył za doradcą.
Tylko dostarczyć dysk.
Ambasador wybuchnąłby śmiechem, gdyby sprawa nie była śmiertelnie poważna. Wiele razy zdarzało mu się ryzykować życiem, ale tym razem było inaczej. Miał wrażenie, że złota pętla zaciska mu się na szyi.
*
– To syn przemytnika i niewolnej Gajanki – opowiadał przewodnik. – Pochodzeniu zawdzięcza swój niecodzienny wygląd. Zdecydowanie nie przypomina żadnego z ludów dziesięciu… ehm… teraz już dziewięciu Sfer.
– Jak ci na imię? – zapytała królowa Selene, odtwarzając w myślach plan zemsty.
– Ouran, pani. Nadała mi je matka. Wierzyła, że dzięki niemu zyskam łaskę bogów i sięgnę gwiazd – odpowiedział więzień, gestykulując przy tym teatralnie jak jarmarczny aktor.
Królowa uśmiechnęła się półgębkiem.
– Jak więc trafiłeś tutaj?
– Jak ojciec, przewoziłem niewolników. Złapali mnie strażnicy.
– Czyli kiepski z ciebie przemytnik – rzuciła, mrużąc oczy.
– Moja profesja wiąże się z ryzykiem – odparł więzień. – I tak działałem dłużej, niż moi konkurenci. I działałbym nadal, jednak zniszczenie Faetona pokrzyżowało mi plany. Tam miałem główny rynek zbytu.
– A Helios? Handlowałeś z Helianami?
Wyraz nienawiści odmalował się na twarzy skazańca. Tak naturalny, iż nikt nie wpadłby na to, że starannie wyuczony.
– Nigdy. Winni są śmierci mojego ojca – zełgał i nawet powieka mu nie drgnęła.
Królowa Selene zamilkła. Domyślał się, że bez pośpiechu rozważała wszystkie za i przeciw. Wszak była władczynią, więc nikt nie śmiał jej ponaglać. To jedna z korzyści ze sprawowania władzy.
– Dobrze – rzekła po zastanowieniu. – Pójdziesz ze mną.
Kazała przewodnikowi owinąć go w płótno, tak, by nie padło na niego spojrzenie żadnej pary ciekawskich oczu. Ouran domyślał się powodu, wszak i w jego profesji trzeba wystrzegać się szpiegów i szpicli. Wokół królowej musiały krążyć tłumy zdrajców. To jedna z uciążliwości sprawowania władzy.
Poprowadziła Ourana najpierw na powierzchnię, a potem tajemnymi korytarzami królewskiego pałacu do selenitowej wieży, w której nie było okien. Tamtejsze sługi, pozbawione języków, rodziły się i umierały w wieży, co może było dość makabrycznym rozwiązaniem, ale zapewniało najwyższą dyskrecję.
Zgodnie z królewskim rozkazem, wykąpany i nakarmiony, Ouran legł w łożu z tuzinem służek pięknych jak nimfy, popijając lśniące srebrzyście wino z tutejszych winogron. A gdy zdążył wypocząć i znów się zmęczyć, innym rodzajem zmęczenia, zjawiła się królowa Selene, by objaśnić mu szczegóły zadania.
*
Misja, choć ryzykowna, nie była skomplikowana.
Najpierw Ouran miał niepostrzeżenie, omijając główne powietrzne szlaki, podlecieć jak najbliżej Centralnego Ognia, tak blisko, żeby blask oślepiał, a płomienie przypiekały pięty.
Potem, rozwinąwszy wszystkie żagle, przy wołaniu heroldów oznajmiających przybycie ambasadora z Antychtonu, za którego się podawał, miał obrać kurs prosto na Heliosa.
Jeśli miałby pecha, strażnicy drugiej Sfery zestrzeliliby go już wtedy, ale fortuna zwykle mu sprzyjała, a może i nie opuściła go nigdy – wszak nawet w kopalni los nie kazał mu długo czekać.
Na spotkanie z dworem Heliosa królowa Selene przygotowała zmyślną bajeczkę o nowym królestwie i kolejnej Sferze, utworzonej w miejsce zniszczonego Faetona, by zasiać wśród Helian ziarno obawy przed użyciem niszczycielskiej siły, w której posiadanie weszli.
Powodzenie zależało od naiwności oszukiwanych i wprawności oszusta – a akurat w tym Ouran był dobry, wystarczy wspomnieć łzawą opowieść o matce i imieniu, które mu nadała. W tej historii nie było ani krzty prawdy, ale zapadała w pamięć. Powszechna wśród ludu wiara w konieczność utrzymania matematycznej doskonałości kosmosu, by ten nie obrócił się w chaos, pozwalała uwiarygodnić bajkę o narodzinach nowej planety.
Po audiencji u Heliosa miał spotkać się ze szpiegiem, który rozpozna go dzięki symbolom na masce i przekaże Ouranowi niewielki pakunek – dysk, na którym, jak domyślał się przemytnik, zapisano w tajemny sposób instrukcje budowy ostatecznej broni.
Na koniec pozostawało najbardziej prozaiczne zadanie: opuszczenie planety i obranie kursu na Selene, nim ktokolwiek zrozumie, co zaszło.
Igraszka dla kogoś takiego, jak on, najlepszego przemytnika wewnętrznych Sfer, powtarzał sobie w myślach, stojąc na balkonie i obserwując senne życie złotego miasta.
Dlaczego więc grupka heliańskich strażników kręciła się po pokładzie jego łodzi?
Uciekinier i lew
– Nie ma go! Zbiegł z pokoju! – rozległ się krzyk kapitana straży, gdy ten wyszedł na balkon i zauważył prowizoryczną linę skręconą z kotary, przywiązaną do barierki.
Ouran, który w desperackim biegu po spadzistym dachu dopiero co ukrył się za ścianą wieży, słyszał ten krzyk i tumult rzucających się w pogoń strażników. Szedł o zakład, że doradca czekał w lochach na wyrok. Może nawet wydał Ourana?
O tym przemytnik mógł pomyśleć później, teraz czekała go karkołomna przechadzka wąskim gzymsem i dalej, na niższy poziom, biegiem po stromiźnie… a potem?
– Do ogrodów, szybko! – po raz wtóry rozległo się kapitańskie wołanie. – Nie możemy pozwolić, by dotarł do rzeki!
I Ouran wiedział już, gdzie powinien zmierzać.
*
Nie było dobrze. A nawet więcej: mógł z całą pewnością stwierdzić, że znalazł się w fatalnym położeniu i zaczynał powątpiewać w swoje szczęście. Miało to ze wszech miar uzasadnienie, wszak został otoczony przez stado dwugłowych lwów.
Nim w ogromnych i na poły dzikich ogrodach Heliosa odnajdzie go pałacowa straż, Ouran zapewne na stałe zagości w żołądkach wygłodniałych bestii.
Krąg śmierci zacieśniał się wokół Ourana, ale drapieżniki z jakiegoś powodu nie atakowały.
– Pachnie inaczej – warknęła jedna z lwic. – Czy aby na pewno świeży?
– Inaczej, ale wcale nieźle – odpowiedziała jej druga. – Z chęcią skosztuję pierwszy kęs…
Przerwał jej ryk tak potężny, że ognistopióre papugi zerwały się z kryjówek w koronach drzew. Ogromny samiec wyszedł z gęstwiny i włączył się do kręgu. Był tak wielki, że dorównywać mógł seleniańskiemu niedźwiedźpająkowi.
– To Gajanin. Są łykowaci, ale całkiem smaczni – przemówiła lewa głowa lwa.
– To Selenianin. Ich krew jest zimna a mięso twarde. Ale nie bądźmy wybredni – zaraz po niej odezwała się prawa.
– Bzdura! Widzisz tę ciemną skórę, ogorzałą w blasku ognia, który odbija się od Heliosa i ogrzewa Gaję? – odparła lewa.
– A metaliczny połysk? Jak u srebrnoskórych! – upierała się prawa.
– Szanowny… lwie – nieśmiało wszedł im w słowo Ouran, próbując odwlec moment swej śmierci. – Z pewnością kosztowałeś mięsa wielu ludzi, więc może zgodzisz się na małą grę? Jeśli odgadniesz moje pochodzenie, zjecie mnie. Jeśli zaś nie…
– I tak go zjemy! – warknęła jedna z lwic i postąpiła do przodu.
– Tak, zjedzmy go i oceńmy po mięsie, kto miał rację! – przytaknęła jej inna.
– Ale kto w takim razie dostanie pierwszy kawałek?! – wyjęczał Ouran, kuląc się w obawie przed ostrymi kłami i pazurami bestii. – Czy nie powinien być to zwycięzca sporu?
Wygłodniała lwica zaryczała i rzuciła się do ataku, a przed oczami mężczyzny przemknęły lata jego przemytniczej kariery. Ostatnią składną myślą było postanowienie, bezgłośna modlitwa do samego Demiurga, że jeśli tylko wyjdzie z tego cało, porzuci ryzykowny zawód i dążenie do bogactwa, zostanie choćby parobkiem na jednym z gajańskich latyfundiów.
Śmierć jednak minęła go o włos, bo zaraz wielki lew skoczył między Ourana a wściekłą samicę i powalił ją jednym uderzeniem łapy.
– Jaką mamy mieć pewność, że nas nie oszukasz? – przemówiły jednym głosem obydwie głowy samca.
– To proste, szanowny lwie – odparł przemytnik. – Zapytasz jednego z członków mojej załogi. Powietrzna łódź zacumowana jest niedaleko, w Głównym Porcie.
– Po drodze spróbujesz uciec! – warknęła lewa głowa.
– Wtedy dopadniesz mnie od razu. Przecież cię nie prześcignę – zapewniał Ouran, zresztą całkiem zgodnie z prawdą.
– To teren ludzi – zauważyła prawa głowa. – Nie wolno nam się tam zapuszczać.
– Rozumiem – przytaknął Ouran, udając zrezygnowanie. – Także obawiam się gniewu strażników.
– My nie boimy się niczego! – zaryczały głowy. – Wskakuj na nasz grzbiet, będziemy na miejscu w kilka susów. Nie wybije godzina wieczerzy, kiedy wylądujesz w naszym brzuchu!
Przemytnik usiadł wierzchem na lwie i złapał się grzywy.
Zwierz pędził niczym wicher. W kilka skoków przemierzył ogród, jednym susem przeskoczył rzekę i gnał po zatłoczonych miejskich uliczkach, wzbudzając panikę i ogólny chaos.
Za to Ouran miał kilka chwil by zastanowić się, w jaki sposób uciec spod ogromnych szczęk, które miały w planach rozerwać go na strzępy.
*
– Która należy do ciebie? – zawarczał lew, kiedy dotarli do portu.
Nad ich głowami unosiły się łodzie powietrzne o eterowych kilach, częściowo wypełnionych balonach na gorące powietrze i zwiniętych żaglach. Wszystkie na tyle do siebie podobne, by istota nieobeznana w materii żeglugi kosmicznej – a dwugłowy lew bez wątpienia należał do tej kategorii – miała problem z ich odróżnieniem.
Ouran powiódł spojrzeniem po zacumowanych łodziach, zauważył kilka pustych i niestrzeżonych, łatwych do kradzieży, oraz parę wzbijających się do lotu, na które mógłby się zakraść. Dostrzegł też własną, pełną gwardzistów.
A oni dostrzegli jego.
Grad piorunowych strzał spadł wokół lwa i dosiadającego go mężczyzny, ale szczęśliwie, żaden z pocisków nie dosięgnął celu. Bestia ryknęła i zerwała się do biegu.
– Mów! Gdzie twoja załoga?!
Uciekli albo już nie żyją, pomyślał Ouran, ale tego nie mógł wyznać.
– Tam, na górze – wskazał najwyżej zacumowaną łódź na samym szczycie iglicy. – Dla takiego lwa jak ty, dostać się tam to…
– Milcz! – ryknął zwierz, który znów musiał umykać przed ostrzałem, teraz prowadzonym już z dwóch stron, bo u wejścia do portu pojawił się drugi oddział strażników.
Dwugłowy lew nabrał rozpędu, odbił się mocarnymi łapami, skoczył tak wysoko, jakby miał pofrunąć – po czym wylądował na jednej z niżej zacumowanych łodzi, niszcząc doszczętnie pokład. Od razu skoczył ponownie, na wyżej położony statek i odbił się od burty, za cel obrawszy łódź w pobliżu tej, z której strażnicy ciskali weń gromy.
Niefortunnie jeden z pocisków rozdarł płótno balonu i gdy tylko ogromne cielsko drapieżnika uderzyło o pokład łodzi, ta zaczęła się przechylać i opadać.
– Poddaj się, szpiegu! – zakrzyknął jeden ze strażników. – Bez łodzi nigdzie nie polecisz, a twoja załoga zbiegła!
– Oszukałeś mnie! – zaryczał lew i szarpnął grzbietem, próbując zrzucić z siebie przemytnika, ten jednak mocno chwycił grzywę i ani myślał puścić.
Rozjuszony lew oderwał łapę od przechylonego niemal o dziewięćdziesiąt stopni pokładu, chcąc dosięgnąć oszusta. Bezskutecznie.
– Pożrę cię w całości, kłamliwy robaku! – Lewa paszcza lwa kłapała tuż przy ramieniu mężczyzny.
Zwierz wygiął się do granic kocich możliwości i dosięgnąłby swej ofiary, gdyby nie gromowy pocisk, który uderzył w odchylający się pysk. Bestia zawyła z bólu i prawie puściła łódź. Gdyby runęli z tej wysokości, mężczyzna zginąłby niechybnie, za to lew… tak, lew mógł przeżyć, choć ranny nie odszedłby daleko.
– Nie myśl o tym, nie podołasz! – ostrzegał przemytnik. – Zabierz mnie do łodzi, tam wysoko, a wtedy razem uciekniemy!
– Pożrę cię, nędzny człeku! – wyryczały zgodnie dwa lwie pyski, co oznaczało koniec pertraktacji.
Kolejny gromowy pocisk przemknął tuż przy nich, przypiekając plecy Ourana, a ten, targany bólem, puścił lwią grzywę. Zwierzę ponownie szarpnęło grzbietem, a Ouran nie był w stanie utrzymać się siłą samych nóg.
Zaczął spadać.
Dwa wielkie lwie pyski, każdy zdolny za jednym razem przegryźć go na pół, zamknęły się tuż przy jego nogach, gdy leciał w dół jak bezeterowa skała.
Ouran spadał.
Lew ryczał.
Pociski grzmiały wokół.
Dwa z nich dosięgły mężczyzny, kalecząc łydkę i bark.
Bazaltowa obręcz zacisnęła się wokół jego pasa, a zamocowany do niej łańcuch, wystrzelony z łodzi, która kołowała nad iglicą, począł zwijać się, ciągnąc mężczyznę w górę, ku kadłubowi.
– Obydwie głowy miały rację, szanowny lwie. Jestem w połowie Gajaninem i Selenianinem – rzucił Ouran, przemykając w pobliżu rozgniewanego drapieżcy, który mógł tylko wściekle kłapać szczękami.
Dwugłowy lew nie dał jednak za wygraną. Rzucił się desperacko w ostatnim skoku i dosięgnął czubkiem najdłuższego pazura pleców mężczyzny, a ten wrzasnął żałośnie.
Strażnicze statki już wzbiły się do lotu, by przejąć fałszywego ambasadora pochwyconego przez nieoczekiwanych sprzymierzeńców, ale łańcuch szarpnął mocniej, a łódź wystrzeliła wysoko w kosmos, nie czekając, aż pasażer zawita pod pokładem.
– Kronos! – To słowo w ustach kapitana zabrzmiało niczym przekleństwo.
Planeta zajmująca dziewiątą Strefę, położona najdalej od Centralnego Ognia, chroniona przez pierścienie, w których mieszkały węże cyklonowe. Czyli to oni mnie ratują, pomyślał Ouran, odpływając powoli w objęcia nieświadomości.
Im dalej od Heliosa, tym mniejszy musiał być strach przed jego potęgą.
– Posłańcze! Zanieś wiadomość naszemu panu, że dominium Kronosa dopuściło się zdrady! Ja wyruszam w pościg! – wrzeszczał kapitan straży i niknący w oddali odgłos tych słów był ostatnim, co usłyszał Ouran, nim stracił przytomność.
*
Zaś pierwszą rzeczą, którą uświadomił sobie po przebudzeniu na twardej koi, było to, że ktoś opatrzył jego rany. Drugą: że prawdopodobnie ten sam ktoś pozbawił go ubrań wraz z ukrytym w kieszeni dyskiem.
Wstał i, chwiejąc się – a może to łódź stale zmieniała położenie – doszedł do drzwi. Kiedy je otworzył, do środka wpadł błękitnoskóry młodzik, który musiał opierać się o nie, przysypiając na zydlu. Gruchnął o podłogę i w tym samym momencie się ocknął. Zaraz skoczył na nogi i przejęty wpatrywał się w metaliczną, czarną twarz przemytnika.
– Obudził się? – wyszeptał młodzik. – Obudził się! – zawołał. – Obudziłeś się.
– Istotnie – potwierdził Ouran, by rozwiać wszelkie wątpliwości.
Młodzik ruszył korytarzem, zostawiając go w progu, ale zaraz wrócił i złapał przemytnika za rękę.
– Chodź ze mną – oznajmił i pociągnął Ourana za sobą, na drugi koniec korytarza, do drzwi, spod których wyzierała wielobarwna poświata.
W środku zastali posuniętego w latach mężczyznę w kosztownych szatach, z pierścieniem na każdym palcu i z wysadzanym klejnotami łańcuchem na szyi. Ouran, ze względów zawodowych, znał się na symbolicznym znaczeniu bogactwa, a niebieska skóra zdradzała pochodzenie tego, któremu zawdzięczał ratunek – to musiał być kronosjański przedstawiciel handlowy. Starzec pochylał się nad konstrukcją z kryształów i soczewek, w której środek wpasowany był dobrze znany Ouranowi dysk.
Aparatura powiększała zapisaną na nim wiadomość, a różne kolory podświetlały powtarzające się sekwencje znaków.
– Szybko – powiedział starzec, ledwie zerknąwszy na Ourana. – Podaj hasło.
– Hasło? – powtórzył tamten jak ostatni głupek.
– Hasło, chłopcze, hasło! Nie przelecieliśmy połowy kosmosu ścigani przez floty wszystkich Sfer i zgraje piratów, żebyś teraz nie mógł go sobie przypomnieć! – żachnął się starzec. – Wiesz, jakie piekło zostawiliśmy za sobą? Gdyby nie okręty królowej Selene, które wdały się w potyczkę z siłami Heliosa, gdy mijaliśmy dryfujące w kosmosie szczątki Faetona, już dawno wszyscy bylibyśmy martwi! Dlatego mów, jakie jest hasło?!
Ouran nie mógł zebrać myśli. Rany zaczęły dawać o sobie znać. Noga rwała, bark pulsował, plecy piekły bólem. Jeżeli Kronosjanin mówił prawdę, to minęły tygodnie od misji na Heliosie. Ouran miał niewypowiedziane szczęście, że w ogóle przeżył.
– Może Selene – zgadywał. – Albo Faeton. Albo Antychton. Albo…
Starzec nie wyglądał na zadowolonego.
– Oczywistości sprawdziliśmy na wstępie! – wciąż zgarbiony, podszedł do przemytnika i złapał go w przedramieniu. – Naprawdę nie znasz hasła? W takim razie po co kłopotaliśmy się z twoim leczeniem?! Wszystko na darmo! Za trzy dni będziemy na Kronosie, jeśli do tego czasu nic nie wymyślisz…
Statkiem zatrzęsło. Stary Kronosjanin prawie że upadł, ale młodzik zaraz ruszył mu z pomocą. Razem podeszli do wystającego ze ściany leja.
– Co się tam dzieje?! – zawołał staruszek.
– To łódź kapitana heliańskiej straży. Znów nas doścignął! – odpowiedział głos z wnętrza leja.
– A niechby to Ogień! – zaklął przedstawiciel handlowy, który przy okazji był agentem wywiadu, zresztą jak większość przedstawicieli jego profesji. – Jesteśmy trzy dni od przestrzeni powietrznej Kronosa! Jak to możliwe, że dotarł tak daleko?
– Jego łódź jest mniejsza od naszej, ale przystosowana do walki – odpowiedział głos. – Zapewne nie ma ze sobą prowiantu na drogę powrotną.
– Fanatyk – burknął starzec. – Tacy są najgorsi.
– Przesłał nam wiadomość – kontynuował głos. – Zgodnie z warunkami pokoju, Kronos podlega bezpośredniemu zwierzchnictwu Heliosa, a więc każda łódź powietrzna musi zastosować się do rozkazów heliańskiej straży. Zatrzymajcie się, przekażcie szpiega i oddajcie się w nasze ręce. Niesubordynację potraktujemy jako zdradę. Tyle napisał.
Staruszek miotał głową na boki, patrząc to na Ourana, to na aparaturę powiększająco-dekryptującą, aż coś przyszło mu do główny, sądząc po granatowych ustach wykrzywionych w uśmiechu.
– Oni nie wiedzą o dysku. Nie wspominają o nim… Powiedz, że oddamy szpiega.
Uczony i adept
Kilkanaście minut później przemytnik, ubrany już w swoje szaty, siedział w starej, rozpadającej się szalupie bez wioseł, z wolna opadając ku łodzi heliańskiej straży.
Uciec – nie było dokąd.
Mógł zaś poświęcić chwilę, by podziwiać widoki, oczekując na kolejny cud, który uratuje go z opresji.
Daleko w czarnogranatowym powietrznym morzu dostrzegał światła odległych królestw, małe niczym ziarenka piasku, oraz Centralny Ogień, który stąd oglądany wydawał się ledwie płomykiem.
Nad głową miał granice świata, dziesiątą Sferę, Ouranosa, królestwo śmierci, skorupę z eterowego kamienia i lodu. Ouran jeszcze nigdy nie był tak daleko od Selene. Stąd doskonale można było dostrzec krzywiznę dziesiątej Sfery, a gwiazdy – lodowe jeziora na jej powierzchni – nabierały nieregularnych kształtów, przypominając atramentowe kleksy na skrawku zwiniętego pergaminu. Ojciec opowiadał Ouranowi seleniańskie legendy o tym, jakoby gwiazdy były dalekimi ogniskami, ogniami centralnymi innych światów, wokół których krążą inne planety. Jedno spojrzenie z takiego bliska pozwalały z miejsca odrzucić ludowe zabobony.
I jeszcze Kronos. Stąd wielki jak kolos, zdawał się władać niebem, zimnym blaskiem malował kosmos w błękity. Do tego jeszcze pierścienie. Korona nikłych iskier otaczająca królestwo przedostatniej Sfery.
To tam mieszkały węże cyklonowe – ogromne istoty, których łuski zbudowane były z czystego eteru. Długowieczne i niezmiernie mądre, uwielbiały toczyć między sobą długie dysputy, jednak łatwo wpadały w gniew. Ponoć rozjuszone były w stanie wywołać tak potężny wicher, że porywał największe okręty i zanosił aż na drugi kraniec kosmosu.
Ouran mógł się o tym zaraz przekonać, bo właśnie dwa osobniki, sycząc i wijąc się wokół siebie nawzajem niczym serpentyny w dłoniach tancerek, zbliżały się do szalupy.
– Nie jestem aż tak szalony – powiedział do siebie, kręcąc głową.
A jednak wyrwał dulkę z butwiejącego drewna, ze skrawka tkaniny oderwanego od rękawa sklecił prowizoryczną procę i cisnął metalem w kierunku spierających się gadów. Wydawało mu się, że trafił, ale uderzenie nie przyniosło efektu i węże wciąż poruszały się po trajektorii, która pozwoli im ominąć szalupę o pół stadionu. Ouran wyrwał więc drugą dulkę i ponowił atak.
Tym razem, był pewien, trafił w łeb jednego gada.
Ten mógłby z powodzeniem zmieścić mężczyznę wraz z łódką w półrozwartej paszczy, ale widać uznał to za zbyteczny trud względem korzyści, strzelił więc tylko koniuszkiem ogona. Potężny wiatr zakręcił szalupą i porwał ją daleko poza granice dziewiątej Sfery, niosąc zapartego o burty łódki Ourana ku krańcom kosmosu.
*
Nie był w stanie oszacować, jak długo trwał lot. Przemierzał kosmiczną pustkę, wirując w poziomie oraz w pionie, jak w demonicznym młynku, a z każdą chwilą powietrze było coraz zimniejsze i coraz rzadsze. Przez większość czasu zaciskał powieki, bo tylko tak mógł oprzeć się przemożnej potrzebie, by zwymiotować. W takich okolicznościach ucieszył, że nie jadł od kilku tygodni, co dla Selenianina nie było groźne, choć zazwyczaj dalece nieprzyjemne.
Spodziewał się, że prędzej czy później wytraci impet i zacznie spadać, coraz wolniej i wolniej, ponieważ im bliżej Centralnego Ognia, tym mocniej eter prze w kierunku dziesiątej Sfery. W końcu, przy sporej dozie szczęścia, szalupa zatrzyma się w locie gdzieś pośrodku kosmosu i Ouran będzie czekać na ratunek.
Chciałby myśleć, że wychodził z gorszych opresji – ale zdecydowanie ta była najgorsza.
Wkrótce jednak Ouran przekonał się, że rację miał jego nieodżałowany tatko, twierdząc, iż założenie jest ojcem spieprzonej roboty. Szalupa zamiast zwolnić i zacząć spadać, uderzyła dziobem o skałę, by chwilę później rozpaść się w drzazgi. Przemytnik, szarpnięty siłą uderzenia, wypadł z szalupy, spadł z łoskotem na skaliste podłoże i przetoczył się kilka razy, nim udało mu się zatrzymać.
Zadana przez dwugłowego lwa rana otworzyła się, chiton nasiąkł krwią i przywarł do pleców mężczyzny. Ouran, posiniaczony i obdarty, podniósł się z jękiem i rozejrzał po okolicy. W głowie mu wirowało, a żołądek jakby związał się w supeł. Mężczyzna z trudem mógł iść, nagle stracił zmysł równowagi i co chwila padał na czworaka. W końcu uświadomił sobie, gdzie jest.
Góra była dołem, a dół – górą.
Przemytnik stał na powierzchni dziesiątej Sfery, choć powinien opadać ku wnętrzu Centralnego Ognia, które – tak jak wszystkie planety – miał teraz nad głową. Opodal rozciągało się lodowe jezioro, dokładnie takie jak w teoriach uczonych, a za nim i obok kolejne, następne i jeszcze jedno, niekończąca się mozaika lodowych jezior na martwym pustkowiu.
– Jak to możliwe? – wyszeptał, błądząc wzrokiem jak nic nierozumiejące dziecko, które po raz pierwszy spoglądało na świat.
Eter, posiadający ujemny ciężar, zmierza do zewnątrz kosmosu, niczym dym unoszący się nad paleniskiem, emanuje z Centralnego Ognia. Powietrze jest neutralne, wypełnia kosmos, porusza się w wielu kierunkach pod wpływem temperatury, ruchu Sfer i wędrówki innych substancji. Wszystko pozostałe – cała materia – ma ciężar dodatni i opada ku środkowi kosmosu, w objęcia Centralnego Ognia.
Takie są podstawowe prawa przyrody.
Jednak Ouran z jakiegoś powodu miał dziewięć Sfer nad głową, a powierzchnia dziesiątej go przyciągała.
– Otwórz oczy – szepnął wiatr, przemykając obok jego lewego ucha.
Przemytnik wzdrygnął się i upadł.
– Spójrz na mnie. – Usłyszał szmer z prawej strony.
Wokół nie było nikogo.
*
Ouran zamknął oczy i otworzył ponownie. Potem jeszcze raz i jeszcze raz. Nic z tego – nadal nie był w stanie ujrzeć właścicieli głosów. A te zaczynały zdradzać oznaki zniecierpliwienia.
– Samo mruganie w niczym nie pomoże – mówił pierwszy. – Musisz się skupić!
– To kwestia ciała – powtarzał drugi. – Nadal jest zbyt żywe. Ale już niedługo.
Rzeczywiście, niedługo, myślał Ouran, klucząc po pustkowiu i trzęsąc się z zimna. Z ledwością zginał palce rąk. Stóp nie czuł w ogóle – były jak dwa kloce drewna, które podnosił, aby wykonać krok. W końcu przysiadł na ziemi i objął kolana ramionami. Bo gdzie miałby iść? Jak się uratować?
To był koniec kosmosu – i również koniec jego podróży.
– Może gdyby wyłupił sobie jedno oko, to by nas zobaczył? – gdybał drugi głos.
– To może się udać – przytaknął mu pierwszy.
– Zostawcie mnie i dajcie umrzeć w spokoju! – wrzasnął przemytnik. – Zabierajcie te swoje błękitne gęby! – dodał, próbując odgonić natrętów jak uporczywe muchy.
Naraz zrozumiał, że oto właśnie udało mu się ich zobaczyć.
Duchy dwóch mężczyzn stały nad nim z zatroskanymi obliczami. Jeden miał na sobie kronosjański mundur, drugi zbroję Aresjan.
– Kim jesteście? – zapytał Ouran, wstając z trudem.
– Tymi, którzy przybyli tu przed tobą – odpowiedział pierwszy.
– Wy nie żyjecie.
– Rzecz jasna! – potwierdził drugi. – Jak wszyscy tutaj! – dodał, zataczając krąg ręką.
Wtem lodowe tafle jezior rozciągnęły się i urosły w górę, tworząc strzeliste wieże, pełne przepychu pałace oraz gwarne miasta pełne spacerujących dusz.
– Czy ja też… ja też umarłem? – zapytał Ouran apatycznie, zgrabiałymi dłońmi dotykając twarzy.
– Jeszcze nie, ale jesteś blisko – wyjaśnił pierwszy. – Twoja dusza już się wyrywa na ten świat, tak mocno, że ciągnie za sobą ledwo żywe ciało. W końcu umrzesz, a ono odleci ku centrum kosmosu, by spłonąć, jak nakazuje przyzwoitość.
– Ale najpierw musisz się z nim spotkać – wtrącił drugi. – Dlatego nas przysłał.
– Ale z kim? Gdzie? Jak? – dopytywał przemytnik, czując, że jego umysł z coraz większym trudem formuje myśli.
– Tam czeka. – Pierwszy wskazał pobliskie wzniesienie, z którego wyrastała długa na stadion tuba o nieregularnym kształcie. – Przy teleskopie! Jak zawsze tylko się przypatruje życiu Sfery.
– To jego praca – wtrącił drugi. – I wykonuje ją sumiennie.
– Byleby tylko znów nie zanudzał nas swoimi opowieściami. Dosyć miałem wojaczki w tamtym życiu – pierwszy przewrócił oczami.
– Kim on jest? Jednym z bogów?
– Urg? – upewnił się duch Kronosjanina. – Jest kimś więcej. Albo mniej. Albo nie do końca. Trudno powiedzieć i najlepiej samemu ocenić.
*
Gdy znaleźli się w pobliżu, uszu Ourana dobiegło nadzwyczaj głośne mamrotanie zsynchronizowane z ruchami starca, który to zerkał w okular teleskopu, to odrywał się od obserwacji, by sporządzić notatki.
– Aresjanie wypuścili wojska w głęboki kosmos, skierowali się prosto ku księstwu Afrodyty… Hermes jeszcze nie podjął działań, ale znając naturę władcy tej planety, przyłączy się do tych, których uzna za zwycięzców… Forpoczta oddziałów Heliosa starła się z Kronosjańskimi szturmowcami… Niedobrze, niedobrze…
– Szlachetny Urgu – rozpoczął duch Aresjanina, gdy starzec przestał notować i kręcąc sumiastym wąsem, wrócił do obserwacji kosmosu. – Przyprowadziliśmy…
– Zeus już włączył się do walki… Źle, bardzo źle… – mamrotał Urg. – Ale na Gai spokój. To najważniejsze. Żadne królestwo nie złamało świętego paktu. Tak, to dobrze, dobrze… Inaczej, strach pomyśleć…
– Szlachetny Urgu! – zawołał drugi z przewodników Ourana.
Uczony wyprostował kręgosłup, wykrzywiony od stałego pochylania się nad okularem, dostrzegł, że w jego kierunku zmierza dawno wyczekiwany gość w towarzystwie dwóch przewodników. Uczony zarzucił badania i wyszedł im na spotkanie.
– Jakże to miło! – zawołał, kłaniając się. – Choć przyznam, że oczekiwałem was nieco wcześniej.
– To wina percepcji – tłumaczył duch Aresjanina. – Mieliśmy przejściowy kłopot z widzeniem.
– Czy ktoś mi… może… jakie dziwne są tu gwiazdy… – przyprowadzony mężczyzna, skulony z zimna, zaczynał majaczyć, więc Urg pstryknął palcami i gorący wiatr nadleciał w jednej chwili z centrum wszechrzeczy, by otulić swym podmuchem zamarzającego przemytnika. Po kilku sekundach było już lepiej. – Kim jesteś i dlaczego chciałeś mnie widzieć? Jak to możliwe, że trafiłem do zaświatów? Czy można jakoś się stąd wydostać? – dopytywał, odzyskawszy sprawność umysłu i języka.
– Obawiam się, że opuszczenie tego miejsca będzie dość kłopotliwe, zwłaszcza dla osoby w twoim.. – tu Urg zrobił przerwę i przyjrzał się dokładnie rozmówcy – …stanie. Poza tym gdzie dokładnie chciałbyś wrócić?
Uczony obrócił się w kierunku teleskopu i przywołał ręką ledwie żywego mężczyznę.
– Chodź, zerknij tutaj – wskazał okular.
Przybysz z pewnym wahaniem spełnił jego prośbę.
Kosmos wypełniało światło, ale bynajmniej nie to, którego źródło leżało w centrum wszechrzeczy. Niedawna i, zdawało się, zakończona raz na zawsze wojna rozgorzała z nową mocą.
Flotylle królowej Selene i pana Heliosa uczyniły pole bitwy z rozsianych pomiędzy ich królestwami szczątków poświęconego w imię lepszej sprawy Faetona. Gromowe działa strzelały piorunami, katapulty ciskały bomby niegasnącego ognia.
– Wojna… – wyszeptał Ouran.
– Wojna – powtórzył za nim Urg. – I o ile nie mylą mnie wnioski z obserwacji, jesteś jej bezpośrednim powodem.
– Ja?! – mężczyzna aż podskoczył w nagłym przypływie sił, jednak słaby organizm na skraju wytrzymałości niezdolny był do tak nagłego ruchu, więc stanęło na tym, że dusza nieszczęśnika oddzieliła się od ciała.
Ten jednak, targany emocjami, zdawał się tego nie zauważać.
– Ja byłem tylko wykonawcą! Posłańcem! Jeśli nie ja, zrobiłby to ktoś inny!
– I jesteś przekonany, że każdy dotarłby tak daleko? – powątpiewał Urg, patrząc na rozmówcę spod krzaczastych brwi.
– Co.. Ja… To nie jest istotne! Helios zaraz zniszczy kolejną planetę!
– Nie obawiałbym się tego – odparł uczony. – Ich sekretna broń była tylko jednorazowego użytku. Do jej uruchomienia potrzebna jest kosmiczna energia dziesięciu planet ustawionych w linii. Wiele czasu minie do momentu następnej koniunkcji, poza tym…
– Faetona już nie ma. – Z ducha mężczyzny jakby uszło powietrze. Klapnął zrezygnowany tuż obok swojego ciała. – Heliański kapitan ścigał mnie tylko po to, by ukryć prawdę! Królowa Selene niepotrzebnie obawiała się ataku. To wszystko było pozbawione sensu! – żachnął się Ouran, uprzytomniwszy sobie, że gdyby nie przerwał wtedy doradcy, który przyniósł mu dysk…
– Niezupełnie, wszak trafiłeś tutaj – odrzekł Urg. – Można powiedzieć, że sięgnąłeś gwiazd, tak, jak zapowiadało twoje imię.
– Ouran to nie jest moje prawdziwe imię – bąknął przemytnik, który wyglądał tak, jakby jego duch miał wyzionąć ducha.
– Takie nosimy imiona, jakie sobie nadamy. I takie jest nasze przeznaczenie, na jakie się zgodzimy – odparł Urg tonem mędrca. – Każda moneta ma dwie strony. Wojna i pokój. Rozsądek i szaleństwo. Smutek i śmiech. Eter i materia. Destrukcja i kreacja… Życie i śmierć – odpowiedział, patrząc na nieprzytomne ciało i znajdującą się w niewiele lepszej kondycji duszę Ourana. – To zasada starsza ode mnie, ustalona przez tego, który był pierwszy.
– Pierwszy? – zapytał Ouran, jednak chyba tylko po to, aby upewnić się, że jeszcze jest w stanie mówić.
– Ma na imię Dem. Przez długi czas był sam, stąd jego przywiązanie do par – opowiadał Urg, wracając myślami do dawnych czasów, kiedy to on był młodzieńcem wsłuchanym w słowa ekscentrycznego starca. – Stworzył pierwszy świat. To znaczy pierwszą wersję świata, zupełnie inną od tej. Kontynentalny dysk unosił się na skorupie wielkiego żółwia, niesamowity widok. Później Dem zaproponował mi wspólne doglądanie świata. Dem i Urg. Może nie byliśmy niczym jedność, ale uzupełnialiśmy się. Aż ja zapragnąłem czegoś więcej – Urg zamachnął się nad głową, jakby chciał ogarnąć kosmos jednym gestem – a on potrzebował odpoczynku. Osiadł na Gai, a mnie dał wolną rękę. Ale, jak widzisz, w pojedynkę nie radzę sobie najlepiej.
Uczony wzruszył ramionami w manifestacji bezradności, a wysoko nad nim, w środku kosmosu, światło Centralnego Ognia przyćmił na chwilę blask eksplozji zielonego, seleniańskiego płomienia gdzieś w pół drogi do Kronosa.
*
Jeśli można było powiedzieć, że Ouran w coś wierzył, to w to, że zawsze – prędzej czy później – spadnie na cztery łapy. Rzecz jasna, zdarzały mu się chwile zwątpienia. Wpadał do ciemnej jamy, z której próżno szukał wyjścia, jednak zawsze, ale to zawsze, los w końcu zsyłał mu jasny promień wskazujący drogę na powierzchnię.
Ale tym razem wszystko wskazywało na to, że koniec był bliski. Trudno myśleć inaczej, kiedy patrzy się z boku na własne, umierające ciało.
Dziwacznie ubrany starzec o ziemistej cerze rozprawiał o kosmosie, naturze wszechrzeczy i innych błahostkach, kompletnie nieistotnych wobec najbardziej palącego problemu – egzystencji Ourana zbliżającej się kresu.
– Odpowiedź zdaje się oczywista – ciągnął starzec – jednak zapytam: co wybierasz?
Wybór. Alternatywa. Okazja. Szansa. Promień wskazujący drogę.
W duchowych źrenicach przemytnika rozgorzał szczególny błysk nadziei połączonej z przeczuciem, że oto może ubić interes. Nawet konające ciało jakby ożywiło się na tę myśl i wykonało kilka nagłych ruchów.
– Co wybieram?
– Skup się, młodzieńcze. Daję ci szansę współtworzenia nowego, większego, lepszego kosmosu. Najistotniejszej i ostatecznej zagadki! To praca dla dwóch, a ja cię wszystkiego nauczę. Razem dokonamy rzeczy wielkich.
– Jakie… są warunki? – zapytał oszołomiony Ouran, by zyskać czas na objęcie rozumem tego, co z natury niepojmowalne.
– Tylko jeden – odrzekł starzec. – Gaja. Życie tamtejszych istot ma pozostać nienaruszone. I nikt stamtąd nie może się zorientować, że cokolwiek się zmieniło. Dla nich zawsze Helios ma wstawać na wschodzie i znikać na zachodzie. Zatem?
Ouran wstał, obrzucił spojrzeniem swoje już martwe ciało, a potem uśmiechnął się szeroko, jak prawdziwa szelma.
*
Ich pierwszą wspólną decyzją było zgaszenie Centralnego Ognia.
Na spokojnej, pogrążonej we własnych sprawach Gai nikt niczego nie zauważył.