- Opowiadanie: krzkot1988 - Testament Pawła

Testament Pawła

Wresz­cie udało mi się stwo­rzyć krót­kie opo­wia­dan­ko :-) Je­że­li szu­ka­cie akcji, la­ta­ją­cych ni­czym po­ci­ski fla­ków i krwi pusz­cza­nej z węża stra­żac­kie­go – to szu­kaj­cie dalej. Jeśli jed­nak po­szu­ku­je­cie spo­koj­nej, cie­płej opo­wie­ści in­spi­ro­wa­nej skan­dy­naw­ską mi­to­lo­gią, to je­ste­ście w domu. Mam na­dzie­ję, że się spodo­ba.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Finkla

Oceny

Testament Pawła

Igorku, Aniu, tu tata. Mam nadzieję, że dobrze się miewacie. A może jesteście już Igorem i Anną? Niestety nie wiem, kiedy czytacie ten list. Wiem tylko, że mnie już z Wami nie ma i bardzo Was za to przepraszam. Cokolwiek będziecie sądzić o historii, którą mam Wam do opowiedzenia, proszę, wiedzcie jedno – od momentu, gdy mama poinformowała mnie, że będziemy mieli bliźniaki, moim postępowaniem kierowała wyłącznie wielka miłość do Was. Zanim na zawsze się pożegnamy, posłuchajcie mojej ostatniej bajki. Bohaterem jest chłopiec, którego doskonale znacie. Nie wiecie jednak, o jego głęboko skrywanym sekrecie…

 

 

Tego sa­me­go dnia, w któ­rym się uro­dzi­łem, prze­peł­nio­ny dumą oj­ciec, czyli Wasz dziadek, wyrył na drze­wie w ogro­dzie moje imię. Dom, przy któ­rym rosło, kupili z matką za­le­d­wie dwa mie­sią­ce wcze­śniej. Miał stać się „ro­do­wą” sie­dzi­bą, a nasza ge­ne­alo­gia, roz­pi­sa­na na pniach rozsianych po po­sia­dło­ści, nową ro­dzin­ną tra­dy­cją. Matka i oj­ciec także mieli swoje drze­wo – skrom­ną brzóz­kę w da­le­kim rogu dział­ki, na któ­rej tata wy­dłu­bał imio­na „Roman + Bar­ba­ra”, umiesz­czo­ne w nieco krzy­wym sercu.

 

Dla mnie jed­nak wy­brał inne drze­wo. Po­tęż­ny, stary i roz­ło­ży­sty je­sion rósł przed głów­nym wej­ściem do domu, ocie­nia­jąc ganek w upal­ne, let­nie dni. Był praw­dzi­wą chlu­bą nie tylko na­szej dział­ki, lecz całej wsi. Jego grube ga­łę­zie się­ga­ły aż do okien mojej sy­pial­ni, przez więk­szość roku prze­sła­nia­jąc li­sto­wiem widok na oko­li­cę. Na jed­nym z ma­syw­nych ko­na­rów, jesz­cze przed moim uro­dze­niem, oj­ciec za­wie­sił huś­taw­kę, która w wietrz­ną i desz­czo­wą po­go­dę ko­ły­sa­ła się sa­mot­nie, umi­la­jąc nam czas swoją me­ta­licz­ną, zgrzy­tli­wą mu­zy­ką. Będąc jesz­cze w przed­szko­lu, za­fa­scy­no­wa­łem się nor­dyc­ki­mi mi­ta­mi, i mi­łość ta zo­sta­ła ze mną już na za­wsze. Uda­wa­li­śmy z tatą, że nasz je­sion to sam Yg­g­dra­sil, drze­wo Odyna, a ja je­stem Tho­rem po­ko­nu­ją­cym hordy lo­do­wych gi­gan­tów.

 

Nie­ste­ty, za­miast imie­nia po­cho­dzą­ce­go od bogów czy he­ro­sów, ro­dzi­ce na­zwa­li mnie Paw­łem. I tenże „Paweł” wy­lą­do­wał po wsze czasy na na­szym drze­wie. Tata nie na­le­żał do ułom­ków, więc napis znaj­do­wał się dość wy­so­ko. Mimo to, w wieku pię­ciu lat, nie po raz pierw­szy wście­ka­jąc się, że ro­dzi­ce nie dali mi na imię Ra­gnar, Bal­dur albo Tor­sten, pod­sze­dłem do drze­wa, by opra­co­wać plan osta­tecz­ne­go wy­ma­za­nia „Pawła” z hi­sto­rii.

 

Gdy ro­dzi­ce wy­szli do pracy, z nie­ma­łym tru­dem za­cią­gną­łem pod je­sion obity kwie­ci­stą ta­pi­cer­ką fotel, na któ­rym wy­lą­do­wał ku­chen­ny sto­łek. Nietrud­no do­my­ślić się, jak wy­glą­dał finał przy­go­dy przed­szko­la­ka, sto­ją­ce­go na kon­struk­cji wąt­pli­wej sta­bil­no­ści, z ku­chen­nym nożem do chle­ba w ręku. Już pierw­szy cios, który za­da­łem „Paw­ło­wi”, oka­zał się celny. Po­la­ła się krew. Do­pie­ro po krót­kiej chwi­li zo­rien­to­wa­łem się, że ranę otrzy­mał nie jeden Paweł, lecz dwóch. Mie­szan­ka bólu i stra­chu spra­wi­ła, że wy­pu­ści­łem nóż z ręki i od­chy­li­łem się gwał­tow­nie do tyłu, co do­pro­wa­dzi­ło do upad­ku mojej krzy­wej wieży. Ja­kimś cudem moja spek­ta­ku­lar­na po­raż­ka za­koń­czy­ła się je­dy­nie kil­ko­ma si­nia­ka­mi. Nigdy nie opo­wie­dzia­łem tej hi­sto­rii ro­dzi­com, choć bru­nat­na plam­ka na wy­ry­tej w korze li­te­rze P i za­sty­gła w na­cię­ciu ży­wi­ca do tej pory po­zo­sta­ją świad­ka­mi daw­nych wy­da­rzeń. Wam, dzieci, jako pierwszym i ostatnim powierzam swoją tajemnicę.

 

Można by się spo­dzie­wać, że od tej pory będę roz­waż­niej­szy. Nic bar­dziej myl­ne­go. Dwa lata póź­niej, świę­tu­jąc pierw­szy dzień w szko­le, wspią­łem się na jedną z naj­niż­szych ga­łę­zi na­sze­go drze­wa. Huś­ta­łem się na niej w górę i w dół tak długo, aż pękła pode mną z trza­skiem. Jak oka­za­ło się kilka go­dzin póź­niej, gdy chi­rurg obej­rzał zdję­cie rent­ge­now­skie mojej ręki, pękła rów­nież kość pro­mie­nio­wa. Tym razem nie udało mi się unik­nąć ostrej re­pry­men­dy od matki. Tata jed­nak spo­koj­nie stwier­dził, że chłop­cy muszą być od­waż­ni, a zła­ma­ne kości stają się moc­niej­sze. Do ojca mia­łem ogrom­ny sza­cu­nek, dla­te­go obie­ca­łem wów­czas sobie i jemu, że już za­wsze będę nie­ulę­kły.

 

Je­sion stał się moim dru­gim domem i każ­de­go roku wspi­na­łem się po nim coraz wyżej i wyżej. Im wię­cej czasu spę­dza­łem na drze­wie, tym więk­szą więź z nim od­czu­wa­łem. Moi ro­dzi­ce, choć zda­wa­łem sobie spra­wę, że na swój spo­sób bar­dzo mnie ko­cha­ją, nie byli prze­sad­nie wy­lew­ni w oka­zy­wa­niu uczuć i za­in­te­re­so­wa­nia. Doskonale wiecie, że staraliśmy się z mamą nie powtarzać ich błędów. Ro­dzeń­stwa, nie­ste­ty, mimo moich go­rą­cych próśb również nigdy się nie do­cze­ka­łem. W zdo­by­wa­niu przy­ja­ciół nie byłem zaś zbyt dobry. Wiej­ska szko­ła nie była zresz­tą do tego ide­al­nym miej­scem, szcze­gól­nie dla dziec­ka wy­wo­dzą­ce­go się z in­te­li­genc­kiej ro­dzi­ny, która „miała ka­prys, żeby wy­pro­wa­dzić się na wieś”.

 

Je­sion zo­stał więc moim ojcem, za­wsze go­to­wym wy­słu­chać, bra­tem, kry­ją­cym mnie przed ro­dzi­ca­mi, gdy zda­rzy­ło mi się coś zbro­ić, oraz naj­lep­szym przy­ja­cie­lem i to­wa­rzy­szem wspól­nych zabaw. Im bliż­sza była nasza więź, tym bar­dziej sta­wa­ła się na­ma­cal­na. Podczas wakacji, gdy mia­łem dzie­sięć lat, na drze­wie po­ja­wił się nie­chcia­ny współ­lo­ka­tor – dzię­cioł. Za każ­dym razem, gdy roz­po­czy­nał stu­ka­nie w korę w po­szu­ki­wa­niu po­ży­wie­nia, do­pa­da­ła mnie strasz­na mi­gre­na. Ro­dzi­ce zdą­ży­li za­cią­gnąć mnie już do kilku le­ka­rzy, gdy po dwóch mie­sią­cach ptak ru­szył w dal­szą drogę, a bóle głowy stały się je­dy­nie wspo­mnie­niem.

 

Po­dob­nych hi­sto­rii przez lata było wię­cej, jed­nak nie na żarty prze­ra­zi­łem się do­pie­ro jako na­sto­la­tek. Uczęsz­cza­łem do gim­na­zjum w po­ło­żo­nym kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów dalej mia­stecz­ku po­wia­to­wym. Z ko­le­ga­mi do­ga­dy­wa­łem się teraz znacz­nie le­piej, niż w szko­le pod­sta­wo­wej. Do tego stop­nia, że wła­śnie szy­ko­wa­łem się na pierw­szą rand­kę z ko­le­żan­ką z klasy. Za oknem sza­lał praw­dzi­wy orkan, dla­te­go mama obie­ca­ła, że pod­wie­zie mnie autem do mia­stecz­ka. Mia­łem jesz­cze tro­chę czasu, więc ostat­nie mi­nu­ty spę­dza­łem przed lu­strem, z pie­ty­zmem ukła­da­jąc fry­zu­rę, którą wiatr i tak miał do­szczęt­nie znisz­czyć jesz­cze w dro­dze do sa­mo­cho­du. Prze­cze­su­jąc prawą stro­nę głowy za­uwa­ży­łem, że na grze­bie­niu po­zo­sta­ją włosy. Naj­pierw kilka, potem kil­ka­na­ście, aż w końcu wy­cho­dzić za­czę­ły całe gar­ście. W pa­ni­ce za­mkną­łem się w po­ko­ju, od­wo­ła­łem spo­tka­nie i nie wy­su­wa­łem nosa z łóżka do po­łu­dnia na­stęp­ne­go dnia. Do­pie­ro wtedy wyj­rza­łem przez okno i zo­ba­czy­łem, że hu­ra­ga­no­wy wiatr ze­rwał więk­szość cień­szych ga­łą­zek i liści z pra­wej stro­ny drze­wa.

 

Gdy po­pa­rzy­łem się przy roz­pa­la­niu gril­la, a konar je­sio­nu, się­ga­ją­cy mego okna, po­czer­niał z dnia na dzień, wie­dzia­łem już, że moje po­łą­cze­nie z „Paw­łem” wy­kra­cza da­le­ko poza czy­sto emo­cjo­nal­ne przy­wią­za­nie. Od tej pory za­czą­łem ak­tyw­nie te­sto­wać naszą więź, co czę­sto koń­czy­ło się licz­ny­mi ska­le­cze­nia­mi i stłu­cze­nia­mi. Cza­sa­mi, leżąc na któ­rymś z wy­so­kich ko­na­rów, czu­łem, jak sam po­bie­ram wodę i po­ży­wie­nie z gleby, jak chło­nę ener­gię z pro­mie­ni sło­necz­nych, jak ko­mu­ni­ku­ję się z in­ny­mi drze­wa­mi, grzy­ba­mi… Im głę­biej wcho­dzi­łem w plą­ta­ni­nę ko­rze­ni, tym szer­sze było moje po­zna­nie, a zgro­ma­dzo­na w nich wie­dza osza­ła­mia­ła swoim ogro­mem. Nie­ste­ty, gdy wra­ca­łem do swo­je­go ciała, po­zo­sta­wa­ła dla mnie nie­do­stęp­na. Jak słowo, które mamy na końcu ję­zy­ka, lecz nie je­ste­śmy w sta­nie go uchwy­cić. Po pew­nym cza­sie po­tra­fi­łem za­tra­cać się tak na całe go­dzi­ny. Było to jed­no­cze­śnie wspa­nia­łe i prze­ra­ża­ją­ce uczu­cie.

 

W li­ceum po­tra­fi­łem już dzie­lić świa­do­mość z je­sio­nem bez kon­tak­tu fi­zycz­ne­go. Nie­raz zda­rzy­ło mi się od­pły­nąć w trak­cie lek­cji, co przy­spa­rza­ło mi spo­rych pro­ble­mów w szko­le. Jed­no­czy­li­śmy się z „Paw­łem” nie tylko men­tal­nie, ale i fi­zycz­nie. Sta­łem się silny jak dąb, a wła­ści­wie je­sion. Mię­śnie też mia­łem twar­de jak deski. Lu­bi­łem sport, ale nie do tego stop­nia, by wy­ro­bić sobie taką syl­wet­kę sa­mo­dziel­nie. Nie uszło to uwa­dze moich ko­le­ża­nek, za co byłem swo­je­mu drzew­ne­mu przy­ja­cie­lo­wi bar­dzo wdzięcz­ny. To wła­śnie wtedy osta­tecz­nie prze­sta­łem po­strze­gać naszą więź jako klą­twę, i zro­zu­mia­łem, że to dar. Mimo to wie­dzia­łem, że wkrót­ce przyj­dzie nam się roz­stać.

 

Jako kie­ru­nek stu­diów wy­bra­łem oczy­wi­ście skan­dy­na­wi­sty­kę. To właśnie wtedy wy­je­cha­łem do Gdań­ska. Nie jest to może drugi ko­niec Pol­ski, ale od­le­głość ra­czej wy­klu­cza­ła co­dzien­ne do­jaz­dy z domu. Spo­dzie­wa­łem się, że dy­stans po­mię­dzy mną, a je­sio­nem, osła­bi naszą więź. Tak też się stało. Skoń­czy­ło się od­wra­ca­nie „moich” liści do je­sien­ne­go słoń­ca i po­dzi­wia­nie bie­ga­ją­cych „po mnie” za­pra­co­wa­nych wie­wió­rek. Po upływie semestru po raz pierw­szy od pa­mięt­ne­go wy­pad­ku, gdy mia­łem pięć lat, byłem kom­plet­nie sam. Z po­cząt­ku czu­łem się z tym fa­tal­nie, jakby ktoś od­ciął mi rękę lub wy­dłu­bał jedno oko. Jak­bym nie był już ca­ło­ścią.

 

Z dru­giej stro­ny, stu­dia po­zwo­li­ły mi wresz­cie na próbę po­waż­niej­sze­go zgłę­bie­nia mo­je­go przy­pad­ku. Na prze­strze­ni lat nie­raz zadręczała mnie myśl, że wszyst­ko to sobie wy­obra­żam, że spa­da­jąc z drze­wa tego fe­ral­ne­go dnia grzmot­ną­łem się w głowę odro­bi­nę za mocno. Nie­jed­no­krot­nie byłem bli­ski zwie­rze­nia się ro­dzi­com ze swo­jej ta­jem­ni­cy. Ale w głębi serca wie­dzia­łem, że tra­pią­ca mnie przy­pa­dłość była bar­dzo re­al­na. Nie są­dzi­łem wów­czas, że moi pragmatycznie myślący ro­dzi­cie­le by­li­by w sta­nie mnie zro­zu­mieć.

 

 

Koniec końców, dowiedziałem się niewiele. Fak­tem było, że „świę­te drze­wa” czczo­ne były daw­niej w każ­dym za­kąt­ku globu. W nie­mal wszyst­kich kul­tu­rach w pew­nym mo­men­cie lu­dzie nie­za­leż­nie do­cho­dzi­li do wnio­sku, że nie­któ­re drze­wa mają spe­cjal­ne wła­ści­wo­ści. Od­na­la­złem nawet prze­ka­zy o cu­dow­nych, uzdra­wia­ją­cych mo­cach ich ży­wi­cy. Je­że­li jed­nak kie­dy­kol­wiek w hi­sto­rii ktoś zwią­zał się z drze­wem jak ja, to tak samo zde­cy­do­wał, by ni­ko­mu o tym nie mówić. Zre­zy­gno­wa­ny po­rzu­ci­łem dal­sze próby zro­zu­mie­nia mo­je­go uni­kal­ne­go stanu, tym bar­dziej że roz­łą­ka zda­wa­ła się z każ­dym dniem coraz bar­dziej roz­luź­niać więź z sę­dzi­wym je­sio­nem.

 

Przez na­stęp­nych pięć lat rzad­ko by­wa­łem w domu ro­dzin­nym. W trak­cie stu­diów po­zna­łem Waszą matkę i od tej pory razem spę­dza­li­śmy nie­mal każdą wolną chwi­lę. Opo­wie­dzia­łem jej kie­dyś o drze­wie. Uśmiech­nę­ła się wów­czas tylko, za­pew­ne do­da­jąc tę hi­sto­rię do listy in­nych moich drob­nych dzi­wactw, i po­ca­ło­wa­ła. Wię­cej nie po­ru­sza­li­śmy tego te­ma­tu.

 

Z po­mo­cą moich ro­dzi­ców ku­pi­li­śmy w Gdańsku duże miesz­ka­nie. W ci­chej, spo­koj­nej oko­li­cy na obrze­żach mia­sta. Gdy dwa lata po na­szym ślu­bie na świe­cie po­ja­wi­li­ście się Wy, maleńkie cuda, trudno mi było znaleźć czas na wspomnienia o sta­rym je­sio­nie. Tylko gdy moja matka cza­sem narzekała, że drze­wo kiep­sko się trzy­ma i co roku usy­cha­ją ko­lej­ne ga­łę­zie, czułem ukłucie bólu, jakby to mnie dopadła nagła choroba. Oj­ciec ponoć stwier­dził, że jak tak dalej pój­dzie, trze­ba bę­dzie je ściąć, bo może sta­no­wić za­gro­że­nie dla domu. Prze­ko­na­łem ich wów­czas, żeby tego nie ro­bi­li, choć kie­ro­wał mną już wtedy bar­dziej sen­ty­ment dla poczciwego kumpla z dzieciństwa, a nie łącząca nas więź.

 

Ko­lej­nych dzie­więć lat było bez wąt­pie­nia naj­szczę­śliw­sze w moim życiu. Moż­li­wość ob­ser­wo­wa­nia jak do­ra­sta­cie to naj­pięk­niej­szy dar, jaki otrzy­ma­łem. Żadne nad­przy­ro­dzo­ne zdol­no­ści nie mogą się z nim rów­nać. Na pewno pa­mię­ta­cie, jak na do­bra­noc opo­wia­da­łem wam bajki o ma­gicz­nym drze­wie? Cóż, teraz już wie­cie skąd się wzię­ły.

 

Kiedy za­cho­ro­wa­łeś, Igorku, po­pa­dli­śmy z mamą w roz­pacz. Bez wąt­pie­nia to Ty byłeś z nas naj­dziel­niej­szy. Każdą ko­lej­ną na­dzie­ję, każdą ko­lej­ną te­ra­pię, przyj­mo­wa­łeś z uśmie­chem. Nawet gdy usły­sze­li­śmy osta­tecz­ny wyrok, po­pro­si­łeś tylko, że­by­śmy po­szli na lody. Po­sta­no­wi­li­śmy, że ostat­nie lato spę­dzi­my u dziad­ków, ba­wiąc się i śmie­jąc w cie­niu mo­je­go sta­re­go przy­ja­cie­la.

 

Już po kilku dniach, znowu po­czu­łem jego moc. Przy­cią­ga­ła mnie. No­ca­mi, za­miast spać, za­czą­łem ucie­kać w głąb drze­wa, dzie­ląc z nim zmy­sły oraz wła­sne cier­pie­nie, i znaj­du­jąc nieco uko­je­nia. Za każ­dym razem jed­nak coś wo­ła­ło mnie w dół. Ko­bie­ce głosy. Stare, lecz słod­kie i ku­szą­ce. Każ­dej nocy wę­dro­wa­łem coraz głę­biej.

 

Pod ko­niec wa­ka­cji, Igorku, Twój stan nagle bar­dzo się po­gor­szył. Pew­nie tego nie pa­mię­ta­cie. Le­ża­łeś bez przy­tom­no­ści, a Ty, Aniu, spę­dza­łaś całe dnie z dziad­ka­mi. Gdy było już wia­do­mo, że wzy­wa­nie po raz ko­lej­ny le­ka­rza nie ma sensu, zo­sta­wi­łem Waszą mamę czu­wa­ją­cą przy Tobie, synu, i po­sze­dłem do mo­je­go drze­wa. Wspią­łem się na swą daw­niej ulu­bio­ną gałąź z huś­taw­ką i po­now­nie złą­czy­li­śmy się w jedno. Ko­pa­łem głę­bo­ko w po­szu­ki­wa­niu za­po­mnia­nej wie­dzy, cze­go­kol­wiek, co mo­gło­by pomóc. Ko­pa­łem głę­biej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. Po­dą­ża­łem za gło­sa­mi, aż spro­wa­dzi­ły mnie na samo dno.

 

Z ja­kie­goś po­wo­du, od razu wie­dzia­łem co to za miej­sce. Stud­nia Urd, gdzie Norny nie­ustan­nie przę­dą nici ludz­kich losów. Uklą­kłem przed Urd, uoso­bie­niem prze­zna­cze­nia, i jej dwie­ma sio­stra­mi i bła­ga­łem, by nie prze­ry­wa­ły Two­jej przę­dzy. Jesz­cze nie. Naj­młod­sza z nich, Skuld, któ­rej imię ozna­cza „dług”, za­czerp­nę­ła wody z Je­zio­ra Życia i po­la­ła naj­pierw ko­rzeń świę­te­go je­sio­nu, a na­stęp­nie moją głowę. Wraz z pły­ną­cą cien­ką struż­ką wodą, spły­wa­ła na mnie także mą­drość. Wie­dzia­łem już, co muszę zro­bić, jaki dług mam spła­cić Skuld. Gdy przed laty moja krew złą­czy­ła się z krwią po­tom­ka przed­wiecz­ne­go Yg­g­dra­si­la, sta­li­śmy się jed­no­ścią. Mu­sie­li­śmy po­now­nie się zjed­no­czyć, by rów­no­wa­ga zo­sta­ła za­cho­wa­na.

 

Bez ko­niecz­no­ści wy­mia­ny słów wie­dzia­łem, że jeśli złożę tę ofia­rę, ostat­nia z Norn, Wer­dan­di, Pani Te­raź­niej­szo­ści, od­mie­ni twój los. Nie za­sta­na­wia­łem się nad de­cy­zją nawet przez chwi­lę. W końcu obie­ca­łem Wa­sze­mu dziad­ko­wi, że za­wsze będę nie­ulę­kły. Po­pro­si­łem je­dy­nie, bym mógł po­wró­cić, aby na­pi­sać do Was ten list. Można by rzec, mój te­sta­ment. Ko­cham Was ogrom­nie, moje dzie­ci, i Waszą mamę, któ­rej zo­sta­wi­łem osob­ny list. Ufam, że prze­ka­za­ła Wam moją wia­do­mość, gdy uzna­ła, że je­ste­ście go­to­wi. Mam na­dzie­ję, że teraz czeka Was dłu­gie i szczę­śli­we życie. Je­dy­nie od Was za­le­ży, czy uwie­rzy­cie w moją hi­sto­rię, czy nie. Tak czy ina­czej, już się nie spo­tka­my. Ale mam na­dzie­ję, że bę­dzie­cie mnie od­wie­dzać, gdy ja i je­sion sta­nie­my się jed­nym. Przy­pro­wadź­cie tu swoje dzie­ci, a potem wnuki. W końcu to nasza sie­dzi­ba ro­do­wa. Będę pa­trzył na Was i ra­do­wał się Wa­szym szczę­ściem. A jeśli kie­dy­kol­wiek znaj­dzie­cie się w kło­po­tach, po­łóż­cie dłoń na wy­ry­tym w drze­wie imie­niu, a ja Was od­naj­dę.

Koniec

Komentarze

 Krzkocie, cześć!

Opowiadanie w miarę dobrze napisane, acz mną nie wstrząsnęło. Odnoszę wrażenie, że nie dane mi było poznać całego Pawła. Cały tekst jest o nim, a ja nadal niewiele wiem o jego charakterze. Muszę się mocno nad tym zastanawiać, pomyśleć nad jego czynami, poodkrywać trochę warstw. I wychodzi mi, że w gruncie rzeczy jest trochę narcyzem, jeżeli swojemu synowi, za którego oddał swoje ziemskie życie, pisze autobiografię na pożegnanie i nawet się do niego bezpośrednio nie zwraca aż do piątego akapitu od końca.

Brakowało mi po prostu wstępu, jakiegoś zwrotu na początku do dzieci, do syna. Takiego niewiele zdradzającego. Nie dość, że byłby haczyk, za który pociągnąłbyś czytelnika dalej, to nagle Paweł stałby się bardziej ludzki dla swoich dzieci.

 

I poza tym moja łapanka.

rosło owe drzewo

Owe to zaimek liczby mnogiej, rodzaju niemęskoosobowego. W pojedynczym nijakim jest owo.

Za każdym razem, gdy rozpoczynał stukanie w korę, w poszukiwaniu pożywienia

Zbędny przecinek, nie rozdziela ani zdań, ani przymiotników, ani rzeczowników. 

Nie sądziłem wówczas, że moi głęboko wierzący jedynie w naukę rodziciele, byliby w stanie mnie zrozumieć.

 Zbędny przecinek. Imiesłów przymiotnikowy nie stanowi zdania.

I jeszcze dodałbym, że całość brzmi mi nieco koślawo. Głęboko wierzący jedynie w naukę to pierońsko długie określenie. Poczułem jak mimowolnie wytęża mi się rozum, żeby to zrozumieć. A jest dobrze po północy.

Informacje, jakie udało mi się zdobyć[+,] okazały się nader skąpe.

 Brakujący przecinek. Zdania wtrącone ogranicza się przecinkami po obu stronach.

Plus zdanie rozwleczone jak na rozprawkę. Dużo słów, a podmiotem w zdaniu są informacje, kiedy nic nie stoi na przeszkodzie, żeby został nim Paweł i powiedział po prostu „Dowiedziałem się niewiele”.

biłem się z myślą

Frazeologizm brzmi bić się z myślami

W niemal wszystkich kulturach, w pewnym momencie ludzie niezależnie dochodzili do wniosku

Zbędny przecinek, nie rozdziela ani zdań, ani przymiotników, ani rzeczowników. 

Jeżeli jednak kiedykolwiek w historii, ktoś związał się z drzewem jak ja

Zbędny przecinek.

 Zrezygnowany[-,] porzuciłem dalsze próby zrozumienia mojego unikalnego stanu, tym bardziej[-,] że rozłąka[-,] zdawała się z każdym dniem coraz bardziej rozluźniać więź z sędziwym jesionem.

Trzy zbędne przecinki. Na tym bardziej nie pada akcent, więc to całość tym bardziej że jest spójnikiem, a jednego spójnika się nie rozdziela. Jak w mimo że, zwłaszcza że, itp. Pozostałe dwa nie rozdzielają zdań, przymiotników ani rzeczowników.

Możliwość obserwowania, jak dorastacie, to najpiękniejszy dar, jaki otrzymałem.

Dwa zbędne przecinki, to nie jest zdanie wtrącone.

i jej dwiema siostrami, i błagałem

Zbędny przecinek, to dwa różne i.

 

Tyle ode mnie, dobrej nocy!

Misiowi nie sprawiło przykrości, ale nie porwało. Przeczytał i szybko zapomni. Nie rezygnuj, pisz.

Cześć,

 

dyżurna się zgłasza:

 

Dom, przy którym rosło owe drzewo, kupił z matką zaledwie dwa miesiące wcześniej.

Niepotrzebne, wiadomo, że tyczy się to wspomnianego chwilę wcześniej drzewa

 

Pierwszy akapit już kuleje:

 

Tego samego dnia, w którym się urodziłem, przepełniony dumą ojciec wyrył na drzewie w ogrodzie moje imię. Dom, przy którym rosło owe drzewo, kupił z matką zaledwie dwa miesiące wcześniej. Miał stać się naszą „rodową” siedzibą, a nasza genealogia, rozpisana na drzewach posiadłości, stać się miała nową rodzinną tradycją. Matka i ojciec także mieli swoje drzewo – skromną brzózkę w dalekim rogu działki, na której tata wydłubał imiona „Roman + Barbara”, umieszczone w nieco krzywym sercu.

Dużo powtórzeń

 

 

Rodzice zostawili przedszkolaka samego w domu? Żeby targał tapczan na podwórko i bawił się nożami?

 

 

Po raz pierwszy od pamiętnego wypadku, gdy miałem pięć lat, byłem kompletnie sam. Z początku czułem się z tym fatalnie, jakby ktoś odciął mi rękę lub wydłubał jedno oko. Jakbym nie był już całością.

 

Po raz pierwszy? Naprawdę? Przez +/– 15 lat musiał mieć jakieś chwile samotności.

 

Przez następnych pięć lat rzadko bywałem w domu rodzinnym. W trakcie studiów poznałem waszą matkę i od tej pory razem spędzaliśmy niemal każdą wolną chwilę.

Tzn. matkę kogo? Wychodzi to na jaw w kolejnych zdaniach, ale dotychczas nic nie sugerowało, że jest to opowieść, którą ojciec przekazuje dzieciom.

 

Gdy dwa lata po naszym ślubie na świecie pojawiliście się wy, nie pamiętałem już o starym jesionie. Tylko matka czasem wspominała mi, że drzewo kiepsko się trzyma i co roku usychają kolejne gałęzie.

Do tego nie jestem przekonana – jeśli jesion stanowił tak ważną część jego życia przez dobre kilkanaście, jak nie dwadzieścia parę lat, to nie mógł o nim tak po prostu zapomnieć. Zwłaszcza że jeszcze na studiach próbował zgłębić tę tajemnicę. Szczególnie, że opowiadał też dzieciakom bajki o magicznym drzewie, więc ten temat ciągle mu się gdzieś kotłował.

 

Historia ma potencjał na poruszające opowiadanie, ale tutaj została bardzo spłycona. Jest to zaledwie zarysowanie tematu, streszczanie wydarzeń, w których dodatkowo mieszają się adresaci (raz to syn, raz dzieci). 

 

Pozdrawiam

OG

Krokodylian, Koala69 i OldGierd, dzięki wielkie za przeczytanie! A teraz po kolei:

 

Kordylianie

I wychodzi mi, że w gruncie rzeczy jest trochę narcyzem, jeżeli swojemu synowi, za którego oddał swoje ziemskie życie, pisze autobiografię na pożegnanie i nawet się do niego bezpośrednio nie zwraca aż do piątego akapitu od końca.

Masz tu niewątpliwie sporo racji. Być może starając się, by pomysł na krótkie opowiadanie nie przerodził się znowu w 50 000 + znaków, zaniedbałem pewne wątki. Z drugiej jednak strony trochę będę bronił takiej formy. Paweł wszak zwraca się do swoich dzieci, które znają go doskonale. Nie musi im opowiadać o swoim charakterze. Przedstawia historię tej części swojego życia, o której dzieci nic nie wiedziały. Ale tak czy inaczej, rzeczywiście wprowadzę tu jakiś krótki wstępniak. Łapankę oczywiście doceniam i wprowadzam w życie.

 

Koalo75

 

Następny tekst o tematyce roślinnej nie będzie o jesionie, a o eukaliptusie. Może misiowi bardziej zapadnie w pamięć :-)

 

OldGuard

 

Rodzice zostawili przedszkolaka samego w domu? Żeby targał tapczan na podwórko i bawił się nożami?

Czy jest to głupie? Tak. Czy jest to niezgodne z prawem? Też. Czy jest to niespotykana sytuacja? Niestety nie, tym bardziej biorąc pod uwagę, że sytuacja miała miejsce co najmniej 30 lat temu.

 

Po raz pierwszy? Naprawdę? Przez +/– 15 lat musiał mieć jakieś chwile samotności.

Paweł od 5 roku życia nigdy nie jest sam, gdyż zawsze czuje więź z magicznym jesionem, która z każdym rokiem była coraz silniejsza. Jasne, w ciągu tych 15 lat zdarzyło mu się pewnie wyjechać na jakąś dalszą wycieczkę, ale nigdy na tak długo, jak cały semestr nauki w innym mieście. Także tu muszę nie zgodzić się z uwagą.

 

Tzn. matkę kogo?

Jak napisałem w odpowiedzi na jeden z poprzednich komentarzy, zmodyfikuję lekko wstęp, by było to bardziej oczywiste.

 

Do tego nie jestem przekonana – jeśli jesion stanowił tak ważną część jego życia przez dobre kilkanaście, jak nie dwadzieścia parę lat, to nie mógł o nim tak po prostu zapomnieć.

Tu pełna zgoda. Muszę ująć to jakoś inaczej.

 

 

Cześć!

 

Ładna historia, choć forma listu sprawia, że trudno się mocno wczuć w te wydarzenia. Pomysł na takie połączenie z drzewem wydaje mi się ciekawy. Zatrzymał mnie ten moment, kiedy Paweł stwierdza, że pozwolono mu wrócić, żeby napisał list. Brzmi to trochę mało wiarygodnie. Podoba mi się się, że przez cały tekst trzymasz równy styl, czuć w tym melancholię. Jeśli chodzi o kwestie techniczne, to doradzałabym Ci przyjrzeć się zaimkom, bo sporo jest zbędnych.

Na jednym z masywnych konarów, jeszcze przed moim urodzeniem, ojciec zawiesił huśtawkę, która w wietrzną i deszczową pogodę kołysała się samotnie, umilając nam czas swoją metaliczną, zgrzytliwą muzyką.

Mieszanka bólu i strachu sprawiła, że wypuściłem nóż z ręki i odchyliłem się gwałtownie do tyłu, co doprowadziło do upadku mojej krzywej wieży.

Dzięki wielkie Alicello, za przeczytanie i komentarz. Cieszę się, że zaciekawiło :-)

A jeśli chodzi o zaimki, to niestety to jest stan już po tym, jak zwróciłem większą uwagę na tę kwestię… Ale będę pracował dalej!

Gorące pozdrowienia w ten ciepły wieczór :-)

Hej,

 

fajna historia, nadaje się, jak wskazano wyżej do sporej rozbudowy.

 

Mogłaby z tego powstać taka familijna opowieść w stylu “Był sobie pies”. Wskazane byłoby wrzucenie więcej perypetii bohaterów, stworzenie zagrożeń zarówno wobec chłopca (mężczyzny) jak i wobec drzewa. Takie konflikty, wg mnie, świetnie przykułyby uwageęczytelnika, To czego mi również zabrakło to emocji, one wybrzmiewają, kiedy narrator wspomina żonę o bliźniaki i ogólnie cały list jest w dosyć smtunawym stylu, ale nie ma tych emocji zbyt wiele, w relacji Pawła z jesionem, a to powinna być kluczowa sprawa, wg mnie :)

 

Pozdrawiam!

 

 

Che mi sento di morir

Hej, BasementKey. Bardzo ciekawy pomysł. Jak wspominałem gdzieś powyżej, w ramach ćwiczenia zwięzłości pisania starałem się utrzymać maksymalnie krótką formę tekstu. Niestety odbiło się to na rozbudowaniu pewnych wątków, bardziej właśnie w warstwie emocjonalnej, a nie samych wydarzeniach. Na pewno wkrótce wrócę do tekstu i spróbuję doszlifować ten aspekt, a kiedyś może powstanie z tego dłuższa historia :-)

Podoba mi się pomysł na przyjaźń i związanie się z jesionem, ale jednocześnie nie mogę oprzeć się wrażeniu, że sprawa została potraktowana dość powierzchownie, że skupiłeś się wyłącznie na wspomnieniach. Nie jestem też do końca przekonana do formy listu, bo wydaje mi się, że cała historia wypadłaby lepiej, gdyby Paweł nagrał lub sfilmował swoje zwierzenia, że do dzieci lepiej trafiłaby opowieść przekazana głosem taty, niż list. Głosem/ obrazem można przekazać znacznie więcej emocji i uczuć niż w formie pisanej.

 

Igor­ku, Aniu, tu tata. Mam na­dzie­ję, że do­brze się mie­wa­cie. A może je­ste­ście już Igo­rem i Anną? Nie­ste­ty nie wiem, kiedy czy­ta­cie ten list. Wiem tylko, że mnie już z wami nie ma i bar­dzo was za to prze­pra­szam. Co­kol­wiek bę­dzie­cie są­dzić o hi­sto­rii, którą mam wam do opo­wie­dze­nia, pro­szę, wiedz­cie jedno – od mo­men­tu, gdy mama po­in­for­mo­wa­ła mnie, że bę­dzie­my mieli bliź­nia­ki, moim po­stę­po­wa­niem kie­ro­wa­ła wy­łącz­nie wiel­ka mi­łość do was.Igor­ku, Aniu, tu tata. Mam na­dzie­ję, że do­brze się mie­wa­cie. A może je­ste­ście już Igo­rem i Anną? Nie­ste­ty nie wiem, kiedy czy­ta­cie ten list. Wiem tylko, że mnie już z Wami nie ma i bar­dzo Was za to prze­pra­szam. Co­kol­wiek bę­dzie­cie są­dzić o hi­sto­rii, którą mam Wam do opo­wie­dze­nia, pro­szę, wiedz­cie jedno – od mo­men­tu, gdy mama po­in­for­mo­wa­ła mnie, że bę­dzie­my mieli bliź­nia­ki, moim po­stę­po­wa­niem kie­ro­wa­ła wy­łącz­nie wiel­ka mi­łość do Was.

Skoro to list, który tata zostawił swoim dzieciom, zaimki powinny być pisane wielką literą. Uwaga dotyczy także dalszych fragmentów listu.

 

Dom, przy któ­rym rosło, kupił z matką za­le­d­wie dwa mie­sią­ce wcze­śniej. → Czy dobrze rozumiem, że matka była wliczona w cenę domu?

A może miało być: Dom, przy któ­rym rosło, kupili z matką za­le­d­wie dwa mie­sią­ce wcze­śniej.

 

Po­tęż­ny, stary i roz­ło­ży­sty je­sion stał przed głów­nym wej­ściem→ Po­tęż­ny, stary i roz­ło­ży­sty je­sion rósł przed głów­nym wej­ściem

Drzewa nie stoją, drzewa rosną.

 

przez więk­szość roku prze­sła­nia­jąc swoim li­sto­wiem widok na oko­li­cę. → Zbędny zaimek – czy jesion mógł przesłaniać widok liśćmi innego drzewa?

 

Nie trud­no do­my­ślić się… → Nietrud­no do­my­ślić się

 

gdy chi­rurg obej­rzał czar­no-bia­łe zdję­cie rent­ge­now­skie… → Zbędne dopowiedzenie – czy bywają kolorowe zdjęcia rentgenowskie?

 

Pew­ne­go lata, gdy mia­łem dzie­sięć lat… → Nie brzmi to najlepiej.

 

Cza­sa­mi, leżąc roz­ło­żo­ny na któ­rymś z wy­so­kich ko­na­rów… → Brzmi to fatalnie.

Proponuję: Cza­sa­mi, leżąc na któ­rymś z wy­so­kich ko­na­rów

 

No­ca­mi, za­miast spać, za­czą­łem uko­je­nia. → Co to znaczy zacząć ukojenia?

 

jaki dług mam spła­cić przed Skuld. → …jaki dług mam spła­cić Skuld.

Dług spłaca się komuś, nie przed kimś.

 

Bez ko­niecz­no­ści wy­mia­ny słów wie­dzia­łem, że jeśli opła­cę tę ofia­rę… → Bez ko­niecz­no­ści wy­mia­ny słów wie­dzia­łem, że jeśli złożę tę ofia­rę

Ofiary się opłaca, ofiarę się składa.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki za wizytę Reg i łapankę. Poprawki już wprowadzone :-)

 

Co do formy listu i ogólnej głębi tematu, to zgadzam się. Uparłem się, że napiszę w końcu krótkie opowiadanie, a nie 50 tys. znaków, i twardo trzymałem się tej koncepcji. Stało się to chyba ze stratą dla historii, która w miarę pisania zyskiwała ciekawe wątki, na które nie było już miejsca.

 

Nocami, zamiast spać, zacząłem ukojenia. → Co to znaczy zacząć ukojenia?

 

Tu chyba, po dziesiątkach sprawdzonych w pocie czoła tekstów, zlały ci się dwie linijki, więc tym razem, wyjątkowo, to ja Cię poprawię ;-) W tekście wygląda to następująco:

Nocami, zamiast spać, zacząłem uciekać w głąb drzewa, dzieląc z nim zmysły oraz własne cierpienie, i znajdując nieco ukojenia.

 

Bardzo proszę, Krzkocie. Cieszę się, że uznałeś uwagi za przydatne. :)

A w sprawie zdania z ukojeniem – istotnie, musiałam mieć jakieś omamy. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć,

 

tu spóźniony dyżurny po raz drugi :)

 

Łapankę widzę Ci parę osób zrobiło, więc ją sobie odpuszczę. Natomiast jeśli chodzi o całą resztę, to w mojej opinii nie umywa się do “Wizyty w muzeum”. Powodów jest kilka. Od wskazywanej przez Alicellę formy listu, która immersji stanowczo nie pomaga, poprzez będący tego implikacją brak dialogów, kończąc na fabule z niewykorzystanym potencjałem, raczej krążącej wokół tematu, niż ukazującej “żywą tkankę”. Miałem wrażenie takiego ślizgania się po powierzchni, jakbyś obawiał się docisnąć tu i ówdzie (metaforyczne) pióro. Przez to fabuła wypada dość tendencyjnie, mimo perspektyw na opowieść bardzo poruszającą, dotykającą wielu fascynujących tematów. Tym razem subtelność się nie do końca, moim zdaniem, sprawdziła.

Słowem podsumowania – nie jest źle, ale mogło być o wiele, wiele lepiej. 

 

Z pozdrowieniami,

fmsduval

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Dzięki za przeczytanie fmsduval. Cóż, wciąż jestem mocno początkującym autorem, więc możesz się spodziewać, że cofając się w przeszłość mojej twórczości będziesz napotykał coraz gorsze teksty :-P Mam tylko nadzieję, że będzie to działać też w drugą stronę. Ale jako ciekawostkę dodam, że “Testament Pawła” jest póki co ulubionym tekstem mojej żony, która fantastyki co do zasady nie trawi :-)

 

A forma listu rzeczywiście okazała się dość sucha i pozbawiona emocji. Teraz przyszła mi do głowy koncepcja pozostawienia filmu, w którym Paweł opowiada historię, ale wykorzystuje też sceny nakręcone przez lata z życia rodziny. A dzieci i żona oglądają go wspólnie, reagując na bieżąco na to, co usłyszą. Może więc kiedyś wykorzystam historię ponownie i napiszę od zera :-)

A mnie się nawet podobało. Pomysł splątania dendrologicznego całkiem ciekawy. Chętnie dowiedziałabym się, co stało się później, ale rozumiem, że testament nie może zawierać takich informacji. Ale może chociaż doznania jako jesionu? Żona przyprowadzała mu dzieci czy nie?

Babska logika rządzi!

Cześć Finklo! Miło mi, że spodobał ci się pomysł. Mam pewną koncepcję przebudowy tego opowiadania, ale kiedy się za nią zabiorę, tego nie wie nikt ;-)

Nowa Fantastyka