Ach, jakiż głośny był niegdyś świat!
Stepem niósł się szloch i zbolały jęk.
Wąwozem wstrząsał krzyk i próżna modlitwa.
Wyły dusze, pluskała krew, kości trzaskały jak suche gałęzie.
Ten sam świat szepce dziś, wstydzi się, że słabowity.
Wkrótce zmilknie, tak rzecze mi umysł i serce.
Lecz wciąż czekam, wciąż z zapartym tchem nadstawiam ucha.
To tylko świat.
Zaledwie świat, w którym żyję.
Lecz póki trwa, niech i ja nie ostygnę.
Widziałam początek.
I kres wypada mi znać.
Przedramię Szafarki Frymëzima
*
Więc wstanie słońce i dzień przyniesie straszniejszy niż ciemność, a ciszę okropniejszą niż są burze na morzu, będziecie się lękać sami siebie.
Hilde parła naprzód traktem zasypanym śniegiem. Drżała. Zimny wiatr dął niemiłosiernie, łatwo przenikając odzienie. Głodna i zmarznięta na kość, szukała ratunku w chmurach. Lecz ciężko było skupić myśli, trudno oderwać się od gorzkiego tu i teraz. Miast marzyć na jawie o lepszych miejscach i czasach, mimowolnie salwowała się snem. Przychodził niespodzianie, biorąc ją w ramiona co kilka wytężonych kroków. Gdy na powrót otwierała oczy, nie poznawała otaczającego świata.
Jedynym, co trwało niezmiennie, rosnąc tylko z każdym pokonanym sążniem, było rozpościerające się przed Hilde miasto. Crvenica. Widok ten dodawał jej sił. Mimo że szła od wielu dni, napotykając po drodze jedynie opuszczone wsie i miasteczka, liczyła, że Crvenica da jej schronienie, a mieszkańcy nakarmią ją i napoją.
Poprawiła tobołek, który wciąż zsuwał się z barku. Był żałośnie lekki. Zabrane z domu zapasy stopniały dobre dwa tygodnie temu. Westchnęła, z trudem pokonując zaspę. Zdarty obcas kozaka poślizgnął się na oblodzonym bruku, a Hilde wpadła prosto w śnieg. Różowe od mrozu policzki zapiekły przy kontakcie z lepkim puchem. Nie podnosiła się jednak, trwając w wykręconej pozie. Brakowało jej sił. A matka, gdy jeszcze żyła, mówiła jej: „Zejdź na ziemię dziewczyno, a nie w obłokach całymi dniami bujasz! Za robotę się weź!”. Wówczas wywracała oczami. Dziś, kiedy marzenia o podróżach roztrzaskały się o rzeczywistość, przyznałaby rodzicielce rację.
Wzięła kilka głębokich wdechów i przekręciła się na grzbiet. Starła śnieg z twarzy i spojrzała w niebo. Cień przemknął po jej licu, na moment przesłaniając słońce. Znów tam był, znów kołował nad głową Hilde w bezwzględnym oczekiwaniu. Nie znała się na ptakach, ale ten wydawał się wielki jak orzeł albo sęp. Nie miał dobrych zamiarów. Tego była pewna.
Zmarszczywszy brew, odwróciła wzrok od budzącego lęk kształtu. Wtem zerwała się z miejsca, gorączkowo rozkopując śnieg. Dysząc ciężko, spojrzała na skostniałe, dotąd skryte w zaspie zwłoki, które obnażył jej niefortunny upadek. Opanowawszy strach, podeszła do trupa i kucnęła przy nim. Z trudem rozgarnęła jego sztywne włosy. Kim byłeś – spytała niemo – i czemu tu umarłeś? Jej myśli pomknęły ku setce domysłów, wizji żywotów i ich coraz to smutniejszych końców. Sięgnęła po leżący opodal tobołek, gdy znów przemknął jej nad głową złowrogi cień ptaszyska. Westchnęła, wyciągając rękę z torby. Nie tym razem.
Z czułością pogładziła lodowaty policzek zmarłego, a potem wstała i ruszyła w dalszą drogę.
Crvenica czekała.
**
Wybiorę więc jednego z nich i ukocham go jak syna, a umierając oddam mu ciężar mój, i większy ciężar niż mogą unieść inni, aby w nim było odkupienie.
Brama miasta stała otworem. Nie strzegł jej choćby jeden żołnierz, co Hilde przyjęła z niepokojem. Wkroczyła do Crvenicy, bacząc, by nie narobić zbędnego hałasu. Towarzyszył jej szelest sukni i skrzypienie śniegu pod podeszwami butów. Dźwięki te nikły jednak wobec upiornych pogwizdywań wiatru.
Z początku miasto zdało się Hilde spokojne, niczym pogrążone we śnie. Znikąd nie dochodził szmer rozmów, nie niosły się echem kroki, szczekanie psów ani rżenie koni. Tylko okiennice, wzruszane wiatrem, co jakiś czas tłukły się o fasady kamienic. Główna ulica ziała pustkami. Jedynie śnieg nie zawodził. Jak poza miastem, tak i wewnątrz crvenickich murów zalegały hałdy białego puchu, oblepiające budynki na dobre parę łokci wzwyż.
Po chwili marszu wiatr, który dął Hilde w plecy, kapryśnie zmienił kierunek. Zawiał od wschodu, rzucił się przezroczystym cielskiem na ulicę i wymiótł śnieg spod stóp dziewczyny. Kopnęła coś nieopacznie. Kość potoczyła się przed nią. Hilde zamarła.
Ulica stała się łąką. Piszczele kołysały się w tę i we w tę, stukając jedne o drugie. Osadzone na panewkach czaszki grzechotały jak makówki. Zastygłe w powietrzu krople krwi wisiały sążeń nad ziemią, niczym płatki róż strącone z łodyg beztroskim ruchem dziecka. Hilde patrzyła na to wszystko jak zaczarowana. Nie wzdrygnęła się na widok kręgosłupów, miednic ani żeber. Lęk, który winien zajrzeć jej w oczy, nie nadchodził.
Wiatr znów zagwizdał, tym razem z zachodu. Wyrwał kościane źdźbła i cisnął nimi o ściany budynków. Ułożyły się w misterne, ażurowe piramidy, na które spadły z łoskotem czaszki. Konstrukcje zawaliły się, tworząc bezładne stosy. Całość zrosiły krople krwi, także wzruszone podmuchem. Hilde nigdy nie przypuszczałaby, że w drobnych karminowych łezkach kryć mogą się całe strumienie posoki. Spływała po stosach niczym po weselnych tortach, których Hilde nigdy nie miała okazji skosztować.
Zbliżyła się do jednego ze stosów i pochyliła nad nim z uwagą. Krew splamiła czubki jej butów, lecz na to nie zważała. Jej wzrok przykuła niewielka, śnieżnobiała czaszka, znacznie mniejsza od pozostałych. Hilde delikatnie ujęła ją w dłonie. Poczuła żal. Żal dziesięcioletniej dziewczynki konającej z głodu i wyziębienia. Poczuła wolę życia, ciekawość świata, matczyną miłość, oplatającą dziewczynkę w jej ostatnich chwilach. „Chcę już być duża, mamusiu. Chcę być rycerzem!” – usłyszała dziecięcy szczebiot. Uśmiechnęła się mimo woli. Pobłażliwie, smutno, milcząco. Była przez chwilę tą matką. I wiedziała, że córeczka boleśnie się rozczaruje. Ucałowała czaszkę w czoło. Nie była już głodna ani nie czuła chłodu.
Złośliwy, kpiarski chichot poniósł się echem przez ulicę. Nie wiedząc, czy to jej rojenia, czy jawa, Hilde obróciła się z cichym westchnieniem. Śmiech był coraz głośniejszy. Łatwo poznała, skąd dochodzi. W wąskiej, zasypanej przecznicy dostrzegła parę żółtych, jarzących się ślepi. Niedbałym ruchem odłożyła czaszkę na stos, lecz chichot nie ustał. Wręcz przeciwnie – narastał z każdą kolejną salwą. Hilde cofnęła się, nie spuszczając z bocznicy wzroku, a gdy i to nie pomogło, rzuciła się do ucieczki.
Nie wiedziała, dokąd biec, gdzie schronić się i kogo wzywać. Gnała więc przed siebie, nie oglądała się i nie krzyczała. Z upływem czasu upiorny śmiech począł cichnąć, jakby właściciel świecących ślepi zaniechał pościgu. Nie dała wiary swojemu szczęściu. Nie była jakąś naiwną dziewką. Zamiast radować się, że wywiodła licho w pole, wtargnęła do pierwszego z brzegu budynku o drzwiach wyłamanych z zawiasów. Okazał się zaniedbaną karczmą z szerokim kontuarem, poprzewracanymi stołami i rozchybotanymi krzesłami. Przestąpiwszy próg, Hilde skryła się za ścianą, opierając o nią plecy. Dyszała ciężko, nerwowo łykając powietrze. Odgarnęła z czoła kruczą grzywkę, poprawiła sploty czarnego warkocza. Czyniła tak zawsze, kiedy się bała.
Słuchała w napięciu. Wciąż nie docierało do niej, co właściwie widziała w uliczce. Przypominało psa, lecz było co najmniej dwakroć większe. Ciało bestii pokrywała szczeciniasta, beżowa sierść w czarne pasy. Pamiętała też szpiczaste uszy i rozciągnęty w okrutnym uśmiechu pysk. To żółte ślepia przerażały ją jednak najbardziej. Ślepia i kły, na pewno przywykłe do ludzkiego mięsa.
Długo trwało, nim Hilde odważyła się wyjrzeć przez próg w poszukiwaniu pary złowrogich ogników. Kiedy w końcu podjęła ryzyko, po zwierzu nie było śladu. Próżno też nadstawiała ucha na jego śmiech. Wszystko wskazywało na to, że pościg ustał.
Z ulgą wróciła wzrokiem do wnętrza gospody. W szynku cuchnęło zwietrzałym bimbrem, starym kurzem i wilgocią. Podłoga skrzypiała. Odłamki szkła chrzęściły pod podeszwami butów, a pękate butelki turlały się z kąta w kąt, wzruszone rąbkiem poszarpanej sukni. Wspomnienia pijackich burd, szeptanych szkłu modlitw i zwierzeń, pokątnych miłostek i łez mącących trunek kłębiły się u powały jak burzowe chmury. Hilde oglądała je, urzeczona, szeroko otwierając usta.
Karczmą poniósł się cichy płacz, lecz to nie Hilde łkała. Zastygła, spuszczając wzrok na kontuar. Stał przy nim… płaszcz. Stary, nadżarty przez mole płaszcz unosił się kilka stóp nad ziemią i pochylał nad blatem. Tkanina wzdymała się i opadała, imitując głęboki szloch. Naraz całe zalegające na podłodze szkło poczęło skupiać się przy tajemniczej postaci. Okruchy łączyły się z większymi odłamkami, tworząc na powrót denka, ścianki i szyjki. Butelczyny, sagany, kielichy i kufle potoczyły się pionowo w górę, zachwiały u załomu blatu, aż wreszcie wylądowały na poobijanym, wyślizganym drewnie. Bordowy rękaw wamsu wychynął spod płaszcza i jednym ruchem zagarnął szkło. Przytulił je do fantomowej piersi. Płaszcz zawył.
Dłoń Hilde powędrowała ku tobołkowi. Po chwili zmagań dziewczyna wymacała pożądany, okrągły kształt. I puściła, znów posłyszawszy za plecami chichot. Nawet się nie oglądała. Po prostu popędziła naprzód z nadzieją, że na tyłach karczmy znajdzie drugie wyjście. Szkło rozprysło się we wszystkie strony, płaszcz zafurkotał, zakręcił się w koło i, niby wyleniały kocur, zwinął w kłębek na podłodze. Wspomnienia gruchnęły z łoskotem o ziemię.
Hilde nie miała czasu, by ich żałować. Niezgrabnie przesadziła kontuar i pobiegła w stronę zaplecza. Gdyby nie znalazła tam drzwi, zawsze pozostawał blat, od biedy mogący pełnić rolę muru. Dzierżąc pogrzebacz, nóż albo tasak, miała szansę odeprzeć atak. Rzecz jasna w teorii, wszak żaden był z niej muszkieter. Lawirując między odczopowanymi beczkami i szczurami czmychającymi spod stóp, z ulgą powitała drzwi. Naparła na nie ramieniem z werwą ulicznego zabijaki.
Drzwi ustąpiły. Hilde wypadła na ulicę, raniąc kolana o bruk. Pobiegła dalej, nie bacząc na kierunek. Powierzyła los intuicji i szczęściu, które zawiodły ją do labiryntu krętych, wąskich i często oblodzonych alej. Kluczyła nimi, depcząc zamrożone, upudrowane śniegiem ciała ludzi i zwierząt. Lepka od potu grzywka wpadała jej do oczu, wywołując panikę i gniew. Każda uliczka, każdy zaułek i skrzyżowanie zdawało się tożsame z dziesiątką innych. Miasto połykało Hilde. Słyszała, jak Crvenica ostrzy sobie na nią zęby, jak kłapie szczękami i pryska śliną. Nie poddawała się, ani na chwilę nie przerywając szaleńczej gonitwy. Życie nauczyło ją, by nie dawać za wygraną. Bez względu na cenę.
W końcu gmatwanina ulic wypluła dziewczynę na przestronny, kwadratowy plac. Hilde rozglądnęła się, zdezorientowana. Jej wzrok padł na urokliwą, marmurową fontannę w centrum rynku, którą zdobił posąg jakiejś, zapewne zasłużonej dla Crvenicy persony, dzierżącej pergamin i pióro. Hilde ruszyła w tamtą stronę, poczuwszy nagłe pragnienie. Oblizała spierzchnięte od mrozu wargi. Wizja czystej, źródlanej wody kojącej wyschnięte gardło towarzyszyła dziewczynie aż do chwili, kiedy odkryła, że fontanna jest sucha.
Bliska płaczu, Hilde przymknęła oczy. Dopadło ją zmęczenie. Pierś wznosiła się w nierównym oddechu, dłonie drżały, a mięśnie nóg pulsowały w niemej grozie upadku. Mimo przymkniętych powiek dostrzegła cień, który na moment pozbawił ją ciepła życiodajnych promieni słońca. Ptak znów miał ją na widoku. Przyjrzała się zwiastunowi śmierci. Szybował, z rzadka poruszając białymi skrzydłami. Hilde mogła by przysiąc, że zniżył lot.
Złowieszczy chichot rozbrzmiał za plecami dziewczyny. Obróciła się. Wielki, beżowo-czarny pies zbliżał się do fontanny z opuszczonym łbem. Śmiał się opętańczo i jednocześnie tak ludzko, że ciarki przeszły Hilde po plecach. Nie miała już sił uciekać. Czuła, że nadszedł czas, by zgodzić się z wyrokiem kołującego jej nad głową ptaszyska. Przyszła pora umierać.
– Witaj, moje dziecko – powiedział ktoś od strony fontanny w języku zarówno obcym, jak i dziwnie znanym.
Spojrzała przez ramię. Miał dobre trzy sążnie wzrostu. Spoglądał na nią z czeluści srebrno-złotego szyszaka, w który zatknięte miał dwa białe pióra. Cętkowana lamparcia skóra spływała mu z ramion, a pierś kryła kolczuga o drobnych oczkach. W rękach trzymał buzdygan i złocistą tarczę kałkana. Przy szkarłatnym pasie kołysał się kindżał z rubinową rękojeścią.
Na widok wojownika Hilde zmiękły nogi. Upadła, nie odrywając wzroku od okrytej hełmem pustki. Dopiero po chwili dostrzegła, że tajemniczy mąż krwawi. Czerwień sączyła się przez kolczugę, ściekała wzdłuż palców i rękojeści buzdygana. Co dziwne, dzierżona w drugim ręku tarcza była mokra od wody, która skraplała się na błyszczącej powierzchni i kapała na bruk. Hilde nie rozumiała, co i kogo widzi. Podobnie jak nie pojmowała tajemniczej aury, która biła od wojownika, igrając na złotej emalii, na rubinach, szmaragdach i pordzewiałych oczkach kolczej koszuli.
– Nie poznajesz mnie? – spytał mąż donośnym, głębokim głosem.
Hilde milczała. Z lękiem obserwowała, jak na ramię wojownika sfruwa białe ptaszysko, nękające ją podczas podróży. Sęp – bo nie miała już wątpliwości co do proweniencji ptaka – zatrzepotał skrzydłami, kłapnął dziobem i zastygł w miejscu.
– Wyrzekasz się mnie? Mnie, Frymëzima? – spytał znów mąż.
– N-nie – wybełkotała.
Nagle poczuła przykry, zwierzęcy zapach. Sekundę później swym pąsowym cielskiem otarł się o nią wielki, chichoczący pies. Z trudem przełknęła ślinę. Bestia przycupnęła u stóp wojownika.
– Zaiste, krótka jest pamięć człowiecza – rzekł Frymëzim. – Wciąż mnie zaskakujecie.
– Czy ja… jestem martwa?
– Nie – zapewnił. – A zarazem tak.
– J-jak to? Nie rozumiem… Kiedy?! – pytała, gorączkowo badając ciało, niepewna własnego istnienia.
– Przed laty. Gdy pierwszy raz się spotkaliśmy.
Pies ziewnął, ukazując rzędy ostrych jak brzytwa zębów.
– Nie pamiętasz, jak matkę trawiły suchoty? Jak gasła z dniem każdym, siejąc zgryzotę w sercach twego ojca i sióstr? Ale nie w twoim. Nie, dziecino. Tyś jednym okiem łzy roniła, a drugim mnie wyglądałaś wśród chmur.
– To nie…
– A później, gdy ojciec twój skonał u wrót kolegiaty, dosiężon sztyletem zbójcy? Pamiętasz, dziecino? Warga ci drżała, bielała ściśnięta dłoń. Lecz nie z rozpaczy. Ustami wzruszał szept kolejnych wersów, a palce jaśniały, oplatając pióro.
– Przestań! – krzyknęła z całych sił, zdzierając gardło.
Frymëzim nie zważał na jej opór, podobnie jak jego świta.
– A siostry? Pamiętasz jeszcze ich twarze? Pamiętasz, jak ginęły jedna za drugą, po wielokroć, na każdy znany ci sposób? Jak parzyło pióro, jak galop myśli mknął przez niebiosa, jak wizje goniły jedna za drugą, pożerając się wzajem?
Hilde milczała, tępo wpatrzona w bruk. Frymëzim stanął nad nią, grzechocząc zbroją.
– Pamiętasz klientów? Tych, którzy brali, coś dała, ostawiając w zamian sińce i splugawione łono? Gdzieś wtedy była? Boś nie z nimi była, dziecino.
– Z tobą – szepnęła przez łzy. – Z tobą byłam. W chmurach.
– Lata całe byłem ci opoką, tęczą w czeluści dnia. Pora, byś spłaciła dług. Byś stała się tym, kim zawsze być miałaś.
– Czyli… kim?
– Zmierzcha, dziecino. Podróżowałaś. Widziałaś, jak dogorywa twa rasa. A gdzie zbraknie człowieka, tam demon cierpi katuszę głodu. I ginie, łeb kładąc na pniaku niezaspokojonych żądz. – Frymëzim urwał na chwilę, jakby układał w głowie kolejne wersety. Oddychał przy tym ciężko, rzężąc i świszcząc z cicha. – Pomrzemy, stając ramię w ramię z wami. Drapieżcy i ofiary. Jedni nienasyceni, łapczywi i chciwi, drudzy lękliwi, upadli i słabi. Mogłoby dziwić, jak mało różnimy się pod koniec dnia.
– Nic nie rozumiem, Frymëzimie. Czego ode mnie oczekujesz? Jestem… nikim. Liściem gnijącym w kałuży.
Demon pochylił się, kładąc dłoń na głowie Hilde. Choć zakuta w stal, wydała się dziewczynie nad wyraz miękka i ciepła.
– A ja? Ścierwem apatią cuchnącym, znużonym i rozgoryczonym, co ostatkiem woli sunie jeszcze przez nieboskłon, nie pamiętając już niemal po co i dlaczego – rzekł. – Mój czas przemija. Niezdolny jestem już żywić się tym, czym niegdyś zwykłem. Bracia i siostry moje łacno zmieniają gusta, lecz ja nie potrafię. A nie ma już wielu takich jak ty indywiduów, które byłyby mi strawą.
– I ja mam… – Hilde niepewnie spojrzała w górę.
– Tak, dziecino. Weź to brzemię. Weź je i pozwól mi sczeznąć. Przykro mi już patrzeć na świat. Jakże zszarzał od dnia, gdym go zobaczył po raz pierwszy.
Frymëzim patrzył przed siebie w zadumie. Wiatr targał lamparcią skórą i szarpał piórami na czubku hełmu. Hilde wejrzała w mroczny bezkształt skrytego pod szyszakiem oblicza. Dopiero wówczas dostrzegła, że cienki strumień wody spływa nie z tarczy, lecz ma swoje źródło w głębi szyszaka. Spytała jednak o coś innego, niż łzy demona.
– Dlaczego krwawisz? Kto cię zranił?
– Czymże jestem, jeśli nie krwią, potem i łzami? – odpowiedział pytaniem. Hilde wyobraziła sobie, że się uśmiecha. – Ty też będziesz broczyć, moje dziecko. Choć nie szkarłatem, a najczystszym błękitem. Teraz… Czyś gotowa? – Frymëzim podał jej dłoń.
Zawahała się.
– Nie ma nikogo lepszego? Nie znalazł się nikt godniejszy?
– Nie szukałem nikogo takiego – rzekł twardo. – Weź moją dłoń. Uwiecznij świat, zanim zniknie. Uwiecznij takim, jakim go widzisz: ohydnym i złym.
– Ale ja go takim nie widzę – zaoponowała nieśmiało. – Nie całkiem.
– Zobaczysz. Wcześniej czy później pęknie ci serce. Na dwoje, na ćwiartki, aż wreszcie zetrze się na proch i ujrzysz świat moimi oczyma.
– Lecz gdzie w tym prawda?
– Prawda? – Pies zachichotał, a sęp załopotał skrzydłami. – Cóż to takiego, ta prawda? Któż ją jeszcze pamięta? Wy? My? – zakpił gorzko.
Hilde spuściła wzrok. Tymczasem Frymëzim postąpił naprzód, mijając dziewczynę bez słowa. Słyszała grzechot jego kolczugi i skrzypienie stalowych policzków szyszaka. Wtem to wszystko ustało. Demon zatrzymał się z sobie tylko znanych względów. Hilde nie odważyła się za nim spojrzeć.
– Chodź, pokażę ci tę twoją prawdę, skoroś ją tak ukochała – rzekł Frymëzim po chwili, po czym wznowił marsz.
Hilde na drżących nogach powlekła się za nim.
***
I pokażę mu wszystkie nieszczęścia téj ziemi, a potem zostawię samego w ciemności wielkiéj z brzemieniem myśli i tęsknot na sercu.
Szli długo, aż opuścili mury Crvenicy. Dalsza droga wiodła pod górę, na gęsto zalesione wzniesienie. Chociaż zaczynało się ściemniać, Hilde bez trudu dostrzegła smukłe szczyty wież, kłujące iglicami firmament ponad koronami drzew. Nie pytała jednak demona o cel ich wyprawy. Wątpiła, że jej odpowie.
Zmierzch zastał ich na szczycie wzgórza, u stóp strzelistego zamczyska z szarego kamienia. Wbrew przypuszczeniom Hilde, Frymëzim nie wprowadził jej do środka. Z żalem powlekła się za demonem, niechętnie żegnając wizję gościny w ociekających przepychem komnatach.
Obeszli zamek ogrodami skąpanymi w śniegu, mijając szpalery zeschłych cyprysów i zmizerniałych drzew owocowych. Hilde nie zwracała uwagi na ten ewidentny dowód upadku. W pełni pochłonął ją widok jeziora, które srebrzyło się w dolinie na północ od wzgórza. Zazdrościła tym, którym kiedykolwiek dane było budzić się z takim pejzażem za oknem.
Frymëzim przystanął wreszcie przy skarlałej sośnie. Hilde zrównała się z nim i spojrzała na samotny nagrobek z białego marmuru. Leżały na nim dwie białe lilie, lekko tylko przyprószone śniegiem. Tuż przy grobie, oparta o kamienną płytę, stała rzeźba przedstawiająca klęczącego starca, tęsknie spoglądającego na północ. Jego dłonie były splecione jak do modlitwy. Hilde próbowała odczytać imię zmarłego, lecz nie znała tutejszego języka, a litery znacznie różniły się od tych, których używała. Mogła się tylko domyślać, że w grobie spoczywa kobieta.
– Hrabia Bojan Golemović. – Demon wskazał buzdyganem rzeźbę. – A to córka jego, Ellenai. Zmarła, mając jedenaście wiosen.
– Dlaczego? Dlaczego zmarła? – spytała Hilde, a serce zabiło jej mocniej.
– Jak jej zmarła przy porodzie matka, tak i Ellenai była słabego zdrowia. Nie wiem, zaprawdę nie wiem, czemu tak ukochali ją sobie moi bracia i siostry – przyznał Frymëzim. – Lecz był ktoś, kto zaradzić mógł jej udręce. Hrabia znał go, znał doskonale. Nieraz na zamku gościł, nieraz pił hrabiowskie wino. Pokvar, człowiek z cząstką Wolnego Ducha w sercu, którego krew zdolna była uśmierzyć wszelką, nawet najbardziej dolegliwą zarazę przez demona zesłaną. Gdy Ellenai chorzała, hrabia słał po pokvara. Ten zjawiał się rychło, lecz nie z dobroci serca. Nie. Pokvar nad wszystko ukochał brzęk monet i blask szlachetnych kruszców. Dopóki więc skarbiec miał pełny, dopóty hrabia liczyć mógł na jego pomoc. Krwią białą jak śnieg kropił wówczas wątłe ciało dziewczęce, a Ellenai zdrowiała, nabierała sił i… żyła. Do czasu aż nowa choroba nie pchnęła jej w łoże.
– Pokvar żądał zapłaty za ratunek dziecka? – spytała Hilde z niedowierzaniem.
– Nie tym winnaś gardzić. To fraszka zaledwie, furda wobec tego, co nastąpiło. Zaklinał się pokvar, że zawsze na wezwanie hrabiego przybieży. Że moneta owszem, ważna dlań jak woda, ale i bez wody lza obejść się, gdy trzeba. Hrabia wierzył, ufał pokvarowi jak bratu. Aż po Ellenai przyszedł Boal.
– Boal?
– Brat mój. Łapczywy i głodny wiecznie, Crvenicę pustoszył. Niedługo czekać, a i małą Ellenai obdarzył względami. Tyluż braci nadgryzło jej kości, tyleż sióstr karmiło się jękiem z jej krtani, a ta żyła wciąż, mimo wszystko. Hrabia uczynił, co czynić zwykł dotąd w podobnych wypadkach. Gońców posłał, pokvara szukać kazał. Jak już domyślasz się pewnie, gońcy wrócili z niczym. Że pokvar na północ ruszył, świat plugawić długi i szeroki, tak ojcu zbolałemu rzekli. Hrabia raz po raz słał gońców, jak obłąkany coraz cięższe sakwy im do siodeł trocząc. Lecz pokvar nie wrócił. I posłańcy wkrótce przestali wracać. A Ellenai zmarła, nie doczekawszy dwunastej wiosny.
– Nie wierzę – szepnęła Hilde.
Łykała łzy, wpatrując się w nagrobną płytę.
– Świadectw ci trzeba? – zapytał demon z niesmakiem. – Spocznij przy rzeźbie, wyciągnij nogi. Hrabia zawsze tu wraca. Przynosi lilie, wciąż mokre i pachnące jeziorem. Dogląda ich z grząskiego dna, wzdychając ku minionym czasom.
Hilde zapłakała w głos. Opowiedziana historia poruszyła ją do głębi. Dotąd nie rozumiała, w jakim celu Frymëzim przywiódł ją na wzgórze. Teraz pojmowała wszystko.
– Co się z nią stało?
– Pomyka w chmurach na grzbiecie ażdachy, nucąc piosnki o okrutnym świecie. W dniu śmierci przeklęła matkę, przeklęła ojca, ten ogród, zamek, Crvenicę i tego, który obiecał ją chronić. A wierz mi, dziecino, wielką moc ma klątwa niewinnej.
Hilde przeszył straszliwy ból. Naraz stała się ojcem, nigdy niepoznanym kochankiem, mężem i synem Ellenai. Była żałobą, była rozpaczą nad zmarniałym, zaprzepaszczonym żywotkiem, krótszym niż mgnienie oka. Była niewydarzoną historią, nieprzebytymi drogami, nigdy nierozgorzałymi uczuciami. Nie potrzebowała już spoglądać w niebo.
Wiedziała, co czynić.
Sęp wzniósł się znad barku Frymëzima i usiadł na ramieniu Hilde, które jak w transie podała ptaszysku. Spojrzała na majestatyczne zwierzę. Rozumiała je, a ono rozumiało ją. Z lubością gładziła śnieżnobiałe pióra. Wreszcie wyrwała jedno z sępiego ogona. Przenikliwy skwir ptaka wstrząsnął ogrodem, a łopot skrzydeł wprawił śnieg w wirujący taniec. Sęp wzleciał ponad głowę Hilde i zawisł, doglądając rytuału. Pióro w jej palcach lśniło.
Wówczas pasiasty, rozchichotany pies otarł się o nogę Hilde, zadzierając łeb. I ona zachichotała, pełna wzniosłej pasji. Nie wahając się ani chwili, wsunęła końcówkę pióra w rozwarty pysk bestii. Unurzała je w gęstej, żółtawej ślinie. Pies, w którym rozpoznała hienę, polizał ją w dłoń, zaśmiał się i uskoczył w bok, jeżąc sierść. Podobnie jak sęp, bacznie przyglądał się temu, co teraz zrobi dziewczyna.
Hilde sięgnęła dłonią do przewieszonego przez ramię tobołka. Palce musnęły zwinięty pergamin.
– Kozią skórą dzieła nie kalaj – powstrzymał ją demon. – Trwalsze, ileż godniejsze masz płótno dla owoców swej pracy.
Frymëzim machnął buzdyganem, a kałkan zawirował. Hilde poczuła, jak z ramion spływa jej grube, zniszczone odzienie. Bez wstydu powitała swą nagość. Z uwagą obejrzała ręce i nogi. Były jasnoniebieskie, podobnie jak reszta ciała. Obdarzyła demona szerokim uśmiechem. Jarzyła się błękitną poświatą, tak zbliżoną do łuny, którą emanował.
– Idź, moje dziecko. Spisz historię pokvara, który mogąc być najlepszym z ludzi, wybrał żywot najplugawszego. Spisz kronikę świata, który mogąc być rajem, okazał się piekłem – rzekł Frymëzim, obracając się w popiół. – Osądzą go ci, którzy nadejdą po nas – dodał, ulatując wraz z mroźnym wiatrem.
Wraziwszy końcówkę pióra w pierś, Hilde zaczęła pisać. Najpierw gorączkowo, jakby od tego zależało jej życie, z czasem zaś coraz spokojniej, w miarę jak nasycała się własną twórczością.
Później, po wielu godzinach zeszła ze wzgórza, nie dokończywszy dzieła.
Natchnienie było gdzie indziej.
****
I dziwił się, że skarga jéj była maleńką i skarżącą się jak płacz niewinnéj dzieciny, kiedy zazdrościła ptakom skrzydeł niebieskich, widząc jak rybitwy białe wędrują ku słońcu złotemu i toną w promieniach.
Szybując po błękitnym niebie, sęp dostrzegł w dole nieregularny kształt. Posiłek. Sfrunął na ziemię, zapadł się szponami w śnieg. Krótką chwilę oglądał zdobycz pod różnymi kątami, jakby w namyśle, gdzie najpierw wrazić ostry jak brzytwa dziób. Wreszcie szarpnął za rumiany policzek, raz, drugi i trzeci, i wyrwał kawał jeszcze ciepłego mięsa. Czynność ponawiał, wgniatając w puch czarny jak smoła warkocz, póki nie spłoszył go chichot.
Odleciał, nie oglądając się za zdobyczą.
Ażdacha syknęła nań, wyłaniając się z chmur, a Ellenai zaśpiewała z cicha.