Rozdział I
Zadzwonił budzik. Wyłączyłam go z irytacją. Nie cierpię wstawać wcześnie rano. W ogóle nie cierpię wstawać, a już szczególnie w te dni, kiedy muszę iść do szkoły.
Wygrzebałam się spod kołdry, umyłam zęby i twarz i zrobiłam sobie makijaż: blady puder, szare cienie na powieki, grube kreski eyelinerem, tusz do rzęs. Lakier schodził mi z paznokci, ale miałam na to wywalone. Nie jestem żadną cholerną paniusią, żeby wyglądać idealnie, a jak się komuś nie podoba, to niech nie patrzy. Albo mogę mu nakopać z moich glanów.
Teraz musiałam się ubrać. Przeszukałam w pośpiechu szafę, szukając czegoś, co nadaje się jeszcze do ubrania. To będzie dobre: mini spódniczka w kratkę, czarne rajstopy, siateczkowa bluzka. Rzemienie na szyję i nadgarstki, krótka kurtka nabijana ćwiekami i łańcuchami. Na koniec obowiązkowe glany.
Ubrana i przygotowana, stanęłam przed lustrem i spojrzałam w nie. Wyglądałam na zmęczoną, pewnie dlatego, że taka byłam. Trduno żeby nie, skoro musiałam tak wcześnie wstać. Przyjrzałam się krytycznie swojej twarzy. Nieraz słyszałam opinię, że jestem wyjątkowo ładna, chociaż mnie to wisiało. Całkiem wysoka, metr sześćdziesiąt osiem, smukła, o szczupłej twarzy z wystającymi kośćmi policzkowymi. Długie, gęste, czarne włosy, proste jak drut, sięgające do połowy pleców, i duże, zielone oczy. Kilka piegów na nosie, które zawsze mnie irytowały, choć co głupsze pindy ze szkoły twierdziły, że to takie urocze. Ogólnie mam gdzieś, jak wyglądam, wręcz mnie irytuje, jak się na mnie gapią te wszystkie szkolne oblechy. Takim to bym mogła co najwyżej rozetrzeć jaja glanami na pastę jajeczną.
Zarzuciłam na plecy mój czarny plecak i zeszłam na dół.
– Dagmara! – zawołał radośnie na mój widok mój głupi ojciec. – Trochę już późno, ale zobacz, przygotowałem ci śniadanie.
Prychnęłam pogardliwie i ruszyłam prosto do drzwi. Od kiedy opuściła nas mama, mój ojciec wychodził z siebie, żeby mi ją zastąpić. No więc nie mógł tego zrobić, co tłumaczyłam mu jak krowie w rowie jakieś pięćdziesiąt tysięcy razy. Ale nie, mój żałosny ojciec dwoił się i troił. Żałosne, tak jak on sam.
– Pewnie się odchudza! – zawołał za mną mój głupi brat.
Wróciłam się specjalnie po to, żeby pokazać mu fucka. Kiedyś wpasuję mu glana w tą głupią mordę, przysięgam.
Na zewnątrz kropiło, co tylko jeszcze bardziej mnie wkurzyło, chociaż musiałam przyznać, że całkiem fajnie rozmyło mi eyeliner (zerknęłam w lusterko od jakiegoś samochodu). Pierwsza lekcja – matematyka. Szkoda, że jest taka abstrakcyjna, bo wy***bałabym jej z glana.
Usiadłam w ostatniej ławce. Nudy na pudy, wsadziłam słuchawki do uszu i puściłam sobie dyskretnie Nirvanę. Tak, to był mój świat, świat muzyki, orygi nieszablonowości, alternatywy.
Lekcja trwała już w najlepsze, kiedy drzwi otworzyły się i do klasy wszedł ON. Marcel. Serce zabiło mi mocniej, jak zwykle na jego widok. Był chyba jedyną osobą na świecie, której nie zaryłabym z glana. Nie mogłabym, było w nim coś, co by mnie powstrzymało. Usiadł w rzędzie pod oknem, w czwartej ławce, tak że miałam go po prawej, trochę po skosie, dzięki czemu mogłam mu się bezkarnie przyglądać. Co też robiłam, w rytm Smells Like Teen Spirit.
Wyciągnął książki i siedział podparty o brodę. Mimowolnie się uśmiechnęłam. Był taki tajemniczy. Nie mogłam go rozgryźć. Zawsze trzymał się na uboczu, nie gadał z tymi wszystkimi idiotami-napaleńcami, nie nawijał ani o piłce, ani o grach, nie popisywał się, żeby zabłysnąć wśród tych cukierkowych pind. Nie szpanował ciuchami, zawsze cały na czarno (tak jak lubię), nie musiał szpanować, ile to potrafi wypić, jak te wszystkie dzieci, które mnie otaczały. Czasem tylko po szkole zajarał cygareta, widziałam nieraz. Wtedy wyglądał najseksowniej (i w ogóle nie kaszlał).
A te jego długie, czarne włosy, i oczy niebieskie jak kryształy lodu… Mrr. Tak, nie jestem z tego dumna, ale na jego widok serce zawsze kołatało mi w piersi jak jakieś cukierkowej pindzie, którymi na codzień gardzę.
Po matmie dwa polskie, niemiecki, wf, religia – czyli same horrory i zmarnowane godziny życia. Ale cóż, wszyscy tkwimy w tych okowach, w które zakłuło nas społeczeństwo i ten chory państwowy system, w którym zmuszeni jesteśmy żyć jak maszyny z seryjnej fabryki. Przynajmniej dopóki nie osiągniemy upragnionego wieku lat osiemnastu, na który ja musiałam czekać jeszcze całe dwa lata.
Po szkole jak zwykle śledziłam Marcela. Tak, śledziłam, do cholery. Nie będę się z niczego tłumaczyć, bo to moje życie i moje wybory. Zauważyłam, że podczas gdy zawsze skręcał w prawo i szedł na autobus, to tym razem skręcił w lewo i znowu w lewo i poszedł wzdłuż szkolnego ogrodzenia. Zaintrygowana, zawahałam się. Potem zaklnęłam i pobiegłam za nim, w głowie wyrzucając sobie swoją głupotę.
Dlaczego to zrobiłam? Nie wiem. Tak powiedziała mi intuicja. Czy postąpiłam słusznie? Nie wiem. Nawet teraz, po tych wszystkich wydarzeniach. Co mówi wiele o tym, jak dziwn niepospolite było to, co się wydarzyło.
Szliśmy tak bardzo długo, normalnie z godzinę, aż mnie zaczęły obcierać glany. Wyszliśmy poza miasto, na te wszystkie zarośnięte nieużytki wśród gruzów garaży i murków posprejowanych graffiti. Zawahałam się, ale poszłam za nim dalej. W pewnym momencie zatrzymał się, a ja przypadłam za murek, który akurat był obok, żeby mnie nie zauważył. Udało się, chociaż ledwo: rozglądnął się, ale nie zdążył uchwycić mnie wzrokiem.
Patrzyłam, jak rzuca plecak na trawę i siada na niej obok niego. Wyciągnął z plecaka puszkę coli, otworzył i zaczął pić. Wystawiłam czubek głowy, co nie co rozczarowana. Czy szliśmy tu tylko po to, żeby napić się coli? Z drugiej strony, to mogła być moja szansa. Byliśmy sami. Serce zabiło mi mocniej, załopotało jak włączone na maksa membrany głośników. A co, gdybym podeszła i udała, że jestem tu przypadkiem? Że przychodzę tu dla chwili samotności? Zaczęlibyśmy rozmawiać o muzyce, o tym, jaki głupi jest ten świat i jak żałośni są ci wszyscy ludzie, którzy nas otaczają, a potem… Co potem? Przeszedł mnie dreszcz. Tak, sama nie potrafię uwierzyć w mój cukierkowy debilizm, ale aż ścisnęło mnie w żołądku, kiedy wyobraziłam sobie, że siedzielibyśmy tam kompletnie sami, tylko on i ja. Czy on również zapomniałby o całym świecie? Bo ja na pewno.
Wreszcie zebrałam się na odwagę, wyprostowałam się i zrobiłam pierwszy krok ku Marcelowi, gdy nagle stało się wiele rzeczy na raz: rozbłysło oślepiające światło i rozległ się głośny wrzask. Oślepiona jak kura o zmierzchu, rzuciłam się za murek, sponad którego zaraz wychynęłam czubkiem głowy. Przerażona, spojrzałam na łąkę, ale tam nie było już Marcela. Była jakaś kobieta w obcisłych, czerwonych skórach, biegle wymachująca dwiema zakrzywionymi katanami, i…
Wilkołak.
Tak, ja też nie potrafiłam w to uwierzyć, ale to był najprawdziwszy wilkołak. Wilkołak… w podartych ubraniach Marcela. Potrafiłam to stwierdzić, mimo że nigdy nie widziałam wcześniej wilkołaka (ale kto widział?). Co innego mogło mieć sierść na całym ciele, wilczy pysk i wielie, zakrzywione pazury? Do tego wielkie kły sterczące z rozwartej paszczy.
Starli się w zaciętej walce. Przez mgłę strachu obserwowałam, jak kobieta macha zręcznie swoimi mieczami, tnie z góry na dół i po skosie, z obu stron, a miecze świszczały ostrzami. Marcel… Nie, to nie był Marcel. Wilkołak ryczał, rozwierał paszczę i warczał groźnie, usiłując dorwać się do jej gardła. Spowiło mnie niedowierzanie, ale przecież nie mogłam nie wierzyć własnym oczom.
Polała się pierwsza krew: ostre pazury Marcela-wilkołaka rozdarły czerwoną skórę na ramieniu wojowniczki, zostawiając na jej skórze krwawiącą szramę. W odwecie zamachnęła się prawą kataną i cięła go po skosie przez pierś, aż trysnęły czerwone krople, które zniknęły wśród trawy niczym krwawy deszcz. Wilkołak – nie, to był Marcel! – zawył rozpaczliwie i zachwiał się na nogach, upadłszy na ziemię. Rył ją pazurami, wierzgając dziko, ale ja nie potrafiłam widzieć w nim bestii. Widziałam w nim tego Marcela, do którego wzdychałam od pierwszego dnia, gdy go ujrzałam.
Pinda w czerwonym poczuła, że zyskała przewagę, odrzuciła jedną katanę i doskoczyła do niego z drugą, zawisając nad nim z ostrzem nad jego włochatą piersią.
– To twój koniec, zapchlony kundlu – zasyczała i zaśmiała się złowrogo. – Takich jak ty trzeba wybijać, inaczej się nie da. – Końcówka jej miecza zatańczyła wśród jego bujnych kłaków, delikatnie ugięła się pod nią jego twarda, wilkołacza skóra. – Wstrętne plugastwo, bękarty mroku… Wracaj do cienia! – krzyknęła i zadarła miecz do góry, ewidentnie zamierzając wrazić mu go w serce.
Serce, które należało do mnie.
– NiE! – krzyknęłam, wypadając zza murku.
Czy to było mądre? Nie sądzę. Ale Marcel był w niebiezpieczeństwie, więc teraz zostało mi już tylko jedno. Zaskoczona, zwróciła głowę w moim kierunku, a wtedy podbiegłam do niej i wyrżnęłam jej z glana w biodro.
Zawyła z bólu i zatoczyła się do tyłu i na bok, lecz zaraz wyprostowała się i rzuciła na mnie z kataną. Tego nie przewidziałam, nie było na to czasu. Przerażona, potrafiłam tylko rozdziawić usta i stać i patrzeć. Biegła na mnie niczym rozpędzony struś pędziwatr, a w jej oczach czaiła się śmierć. i to byłby mój koniec, gdyby nie Marcel, który w ostatniej chwili podłożył jej swoją włochatą nogę, sprawiwszy, że padła na twarz, zarywszy nią w ziemię.
Rzucił się na nią z bestialskim rykiem, ta jednak zwinnie odturlała się do tyłu, zerwała na nogi i zaczęła uciekać. Wkrótce został po niej tylko pył w powietrzu i porzucona katana.
Patrzyłam za nią, dopóki pył nie opadł. Potem odwróciłam się do wilkołaka. Ale to już nie był wilkołak, tylko Marcel. Kolega z klasy, czarnowłosy, niebieskooki, bez sierści. Tylko ubrania miał podarte.
– Psz… Przepraszam – bąknęłam głupio, bo nic innego nie przyszło mi do głowy.
Nie odpowiedział. Jak zwykle tajemniczy, zarzucił sobie plecak na ramię i zaczął odchodzić tam, skąd przyszedł.
Przez chwilę tkwiłam jak kołek, potem zerwałam się do biegu i pobiegłam za nim.
– Marcel, zaczekaj! Marcel, musimy porozmawiać…
– Nie mamy o czym rozmawiać.
Wreszcie dogoniłam go i chwyciłam za ramię. Odwrócił się gwałtownie na pięcie i przyparł mnie do innego murku, który stał tuż obok. Zabolała mnie walnięta potylica, ale jednocześnie serce skoczyło mi w piersi, i to wcale nie ze strachu, gdy jego twarz znalazła się tuż przy mojej. Czułam jego oddech na swoim nosie. Spojrzeliśmy sobie głęboko w oczy, zieleń i błękit spotkały się ze sobą tak jak trawa i niebo spotykają się na horyzoncie. Westchnęłam cicho, nie mogąc oderwać swoich oczu od jego oczu.
– Co tutaj robisz, co? – zadyszał tym swoim niskim, chrapliwym głosem. Aż mnie ciarki przeszły od tej seksowności.
– No… – wykrztusiłam, zrobiwszy się czerwona jak te burgundowe glany, które poleciło mi ostatnio Google. – Spacerowałam sobie… Czasem tu przychodzę… Pomyśleć… Napić się coli… – Chciałam, żeby czuł, że łączy nas coś wspólnego. Może i nie była to do końca prawda, ale akurat coś takiego łatwo nadrobić, toteż sprawnie uspokoiłam sumienie.
– Akurat – prychnął kpiąco. – Śledziłaś mnie.
– Nieprawda.
– Prawda.
– Nie.
– Tak.
– Nie!
Ujął mnie zgiętym palcem pod brodę i pokręcił głową.
– To było głupie. Nigdy więcej tego nie rób – ostrzegł poważnie, a potem znowu spojrzał mi w oczy, jeszcze głębiej niż wcześniej, po czym jego wzrok przewędrował po całej mojej twarzy, zatrzymawszy się na piegach, po czym wrócił do oczu. – To, że jesteś ładna, nie zwalnia cię z myślenia.
To powiedziawszy, odepchnął się od murku i odszedł, a we mnie aż się zagotowało. Co za cholerny szowinista! Przez jedną, krótką chwilę miałam ochotę rzucić za nim glanem. Potem dotarło do mnie, że właśnie powiedział mi, że uważa, że jestem ładna.
Stanęłam jak murowana i pogłębiłam swoją burgundową barwę.
– Przynajmniej nie jestem wilkołakiem! – rzuciłam jeszcze za nim, ale to nie sprawiło, że poczułam się lepiej.
Prychnęłam kpiąco, ale zaraz ukucnęłam i zalałam się łzami. Teraz, gdy opadło napięcie, przyszło otrzeźwienie i dotarło do mnie, jakie to wszystko było straszne. Ten wilkołak, ta kobieta, te świszczące w powietrzu katany i ta cała walka… Byłam o krok od śmierci i gdyby nie poderwana w odpowiednim momencie włochata łapa Marcela, już teraz zaczynałyby się we mnie procesy gnilne.
Otarłam łzy i wróciłam do domu. Mój żałosny ojciec zostawił nam na stole pieniądze na obiad. Zamówiłam pizzę i zjadłam ją całą sama, nie zostawiając głupiemu bratu ani kawałka. Zasługiwał na to za to, jakim był smarkaczem, a także dlatego, że słuchał Timberlaka.
Ożarta jak świnia, wzięłam prysznic, ubrałam się w moją piżamę-pandę i taka alternatywna, z oczami spuchniętymi od łez, walnęłam się wcześniej do łóżka.
Rano była sobota. Zjadłam łaskawie śniadanie, chociaż ojciec uśmiechał się tym swoim przymilnym uśmiechem, który w jego mniemaniu oznaczał miłość, a w moim mdłości. Brat naskarżył za pizzę. Powiedziałam, że mógł sobie pilnować – i nie byłam bez racji.
Trzeba umieć o siebie w życiu zadbać.
Paradoksalnie, zaraz po śniadaniu wróciłam na miejsce wczorajszych wydarzeń. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy zastałam tam Marcela.
Musiał mnie usłyszeć, bo odwrócił się i spojrzeliśmy sobie prosto w oczy.
– To znowu ty – stwierdził tak beznamiętnie, że aż seksownie.
– To wszystko, na co cię stać? – prychnęłam, zakładając ręce na siebie. – Błyskotliwe jak woda w klozecie.
– Mówiłem, że masz tu nie przychodzić. – Powiedział, postępując w moim kierunku.
Nie zrobił jednak więcej jak dwa kroki, bo nagle zdarzyła się powtórka z rozgrywki: świsnęło, błysnęło – i w powietrzu zatańczyły kankana katany. Krzyknęłam krótko, odruchowo przyjmując bojową pozycję, tymczasem Marcel przemienił się już w wilkołaka; guziki jego koszuli wystrzeliły na boki niczym popcorn uciekający z patelni. Mimowolnie pomyślałam, że jego rodzice muszą wydawać fortunę na jego ubrania. (Ja, jakbym miała takie dziecko, to posłałabym je z glana do lumpeksu i niech tam przebiera.)
Tymczasem kankany zapamiętywały się w swoim tańcu, błyszczące, świszczące, śmiertelnie mordercze. Marcel naparł na nią całą swoją wilkołaczą masą, ale kobieta była szybka i zwinna, wywijała w powietrzu cyrkowe wygibasy, kreśląc kończynami skomplikowane kształty, gorzej jak jakiś ninja. Na jej wargach pogarda mieszała się z przeczuciem rychłego zwycięstwa.
Walczyli zaciekle, a ja widziałam, że Marcel zaczyna przegrywać. Znów otrzymał ranę przez pierś, a potem kolnęła go w policzek i kopnęła w goleń, a on zacharczał i jęknął, żałośnie, zwierzęco, po wilczemu. Zakołatało mi się w głowie, jakbym nawdychała się cynamonu. A potem zobaczyłam, jak jego krew wybucha i tnie powietrze niczym sierp z kropli niczym kropki, które mój skołatany mózg połączył liniami właśnie w kształt sierpu.
– Nie – szepnęłam, widząc, że pada na ziemię, a kobieta już mierzy do niego ze swojej katany. – NIE! – ryknęłam, podrywając się do biegu.
Pędziłam jak nosorożec, rozwścieczona, wściekła, zdeterminowana. Nie wiedziałam nawet, co robię, poczułam po prostu, że moje ciało przepełnia jakieś ciepło, jakaś nieokreślona, lecz przepotężna moc, która rozpala mnie od wewnątrz i napełnia poczuciem… władzy.
Byłam władczynią, choć jeszcze nie wiedziałam, czego.
Wystawiłam przed siebie rękę, zaryczałam wściekle, z samego dna serca, i moja dłoń zapłonęła jasnym, bladożółtym światłem. Zdążyłam jeszcze uchwycić bezgraniczne przerażenie w oczach kobiety. Potem totalnie odleciała – dosłownie.
Moja moc poderwała ją w powietrze i rzuciła na plecy. Krzyknęła, stęknęła, przekoziołkowała – po czym znieruchomiała.
– Marcel! – krzyknęłam, podbiegawszy do niego. – Marcel, czy coś ci się stało?! – Spojrzałam na jego zakrwawioną, znów chłopięcą pierś, seksownie wyglądającą spod podartej koszuli.
– Ty… – wycharczał, odpełzując do tyłu, jak najdalej ode mnie. – Ty… – powtórzył z przerażeniem, po czym zerwał się na nogi i kuśtykając, odbiegł w losowym kierunku.
Czy on przede mną uciekał?!
– Marcel, nie wygłupiaj się! Marcel?! – zakrzyknęłam rozpaczliwie, ale on tylko przyśpieszył.
Ciężkie łzy potoczyły się po mojej twarzy na moje czarne glany i spłynęły po nich niczym świecące brylanty. Wtedy kątem oka pochwyciłam ruch – coś się ruszyło, choć nie wiedziałam gdzie – i poczułam czyjeś ramię na mojej szyi.
– Ani ruchu, ty czarownico – ktoś wysyczał mi do ucha. – Nie pozwoliłaś mi dorwać tego kundla, więc sama pożegnasz się z życiem.
– K-kim… Kim jesteś?! – wydusiłam, próbując się wyzwolić spod lateksowo odzianego ramienia.
– Po co ci to wiedzieć? – zakpiła. – Zastanów się lepiej nad ostatnimi słowami.
Zaczęłam się gorączkowo zastanawiać, sama nie wiedziałam nad czym. Lecz wtedy coś znowu świsnęło i po chwili pod moje nogi potoczyła się głowa.
Głowa kobiety w czerwonej skórze.
Bezgłowy tułów stracił równowagę i zwalił się prosto na mnie, przygniatając mnie do ziemi. Oblana krwią tryskającą z szyi jak z gejzera, zaryczałam przeraźliwie i zaczęłam się spod niego wygrzebywać, czołgając się i wierzgając. Uwolniłam się wreszcie z objęć obrzydliwego trupa i spojrzałam za siebie. Nie wierzyłam własnym oczom.
– Mama? – wybąkałam głupio.
Bo to była moja matka. Ta sama, która zostawiła nas przed siedmioma latami, odszedłszy bez słowa.
– Wszystko w porządku? – spytała doprawdy idiotycznie, bo włosy miałam zlepione obcą krwią, a z gejzera nadal trochę tryskało, prosto na glany.
– Jak to?! – krzyknęłam, cofając się zupełnie jak wcześniej Marcel. – Kim jesteś?! Nie jesteś moją matką! Co tu robisz?!
– Kochanie, to ja. Postaraj się uspokoić i posłuchaj. – Rozejrzała się szybko na boki, po czym uklękła przy mnie. – Kochanie, przepraszam…
– Przepraszam?! – krzyknęłam rozdzierająco. – To wszystko, co masz mi do powiedzenia po tym wszystkim?! Głupie przepraszam?!
– Nie chciałam was zostawiać – pokręciła ze smutkiem głową. – Ale musiałam. Miałam nadzieję, że w ten sposób… Będę cię chronić.
Prychnęłam z taką pogardą, że zaschło mi w gardle.
– Chronić?! Jak mogłaś mnie chronić, skoro cię przy mnie nie było?! – Mój głos zadrżał, a po chwili już płakałam. – Nie było cię, kiedy dostałam pierwszego okresu… kiedy przechodziłam świnkę… kiedy kupiłam pierwsze glany! – wybuchnęłam z wyrzutem.
Pokręciła głową, tym razem stanowczo.
– Chciałam cię chronić przed losem, na który jesteśmy skazane. My, kobiety z naszej rodziny. Nosimy w sobie niezwykłą moc, którą dziedziczymy z pokolenia na pokolenie. I ty również ją odziedziczyłaś.
– Ja? Moc? – powtórzyłam z niedowierzaniem.
Pokiwała poważnie głową i wstała na nogi.
– Ale to nie jest najlepszy moment na wyjaśnienia. Najpierw musimy coś z tobą zrobić, bo jeszcze dostaniesz HIVa. Szybko, idziemy. Zaparkowałam niedaleko.
Zszokowana, poderwałam się na nogi i poszłam za nią.
Wtedy nie rozumiałam jeszcze, że właśnie zaczyna się nowy rozdział mojego życia, w którym wszystko się zmieni.