- Opowiadanie: ostaszewski - Spotkanie

Spotkanie

Opowiadanie o ostatnim Bohaterze Królestwa. Tajemnicze spotkanie, które jest wstępem do dalszych przygód...

Oceny

Spotkanie

Dawne pieśni opiewają tych, którzy już odeszli. Dawne pieśni opiewają czyny niezwykłe, bohaterskie. W dawnych pieśniach nie ma miejsca na zdradę. Częścią dawnych pieśni jest Erril. Ostatni z Wielkich, którzy walczyli ze smokami. Ostatni z tych, którzy królowi z Au-ber Oth zanieśli Szmaragd Poznania. Ostatni, który widział Węża, aby go potem zabić. Ostatni z Bohaterów… 

Nikt nie wie, ile naprawdę ma lat. Jego smukła, przeorana bruzdami twarz, opadające na ramiona czarne włosy i głęboko osadzone ciemne oczy nie zdradzają jego prawdziwego wieku. Niektórzy powiadają, że jest nieśmiertelny. Lecz to nieprawda. On po prostu ma szczęście. Inni go nie mają. Giną po dwóch, trzech wyprawach, zanim staną się prawdziwą legendą. Albo przepadają w rynsztokach miast, opowiadając za bukłak wina lub okruch chleba o swojej niegdysiejszej sławie.

Tak – Erril był inny. Silny, męski, prawy. Stale w drodze, stale w podróży. Obecnie jego celem była mała karczma położona na jednej z bocznych dróg prowadzących do Krom-berth, stolicy Królestwa. Jego towarzyszem był młody giermek Merk, chłopak bystry i sprytny. A co najważniejsze – wierny. Jechali już przeszło dzień. Jeszcze tylko parę mil i będą na miejscu. Oczekiwani przez Generałów.

– Daleko jeszcze, panie? – zapytał chłopak. W jego głosie Erril wyczuł lekkie zniecierpliwienie przedłużającą się podróżą.

– Jeszcze kawałek. Ale nie denerwuj się. Na pewno zostaniemy odpowiednio przyjęci. Sądzę, że nie będzie żadnych niespodzianek.

– Oby tak było, panie. Po ostatniej rozróbie nie jestem dobrej myśli.

– Ha, ha, ha – roześmiał się Erril. – Mówisz o karczmarzu, który chciał dodatkowej zapłaty za te dwie brudne dziewki? Jak widzisz, ja nigdy nie rzucam słów na wiatr.

– Tak, ale on stracił głowę.

– Dosłownie, mój Merku. Z drugiej strony jego rodzinie wyszło to chyba na zdrowie. Zapłaciłem im. Kupią sobie nowego ojca i męża za złoto, które dostali.

Umilając sobie podróż wspominkami z niedawnych przygód, jechali przez las. Drzewa wokół drogi zdawały się poruszać ze złością na ich widok. Na szczęście świecący jasno księżyc odstraszał od podróżników wiedźmy i demony. Nagle Merk poruszył się z przestrachem na koniu.

– Panie, tam ktoś leży na drodze.

– To jedź i sprawdź.

– Tak, ale… 

– Boisz się? – zapytał Erril i się uśmiechnął. – Dobrze, ja pojadę. Mam nadzieję, że to nie jest żaden wilkołak ani inna strzyga.

Wokół podróżników zapanowała nagle nieprzenikniona ciemność. Księżyc skrył się za ogromną chmurą i nie kwapił się z powrotem. Merk zatrzymał konia i próbował dostrzec coś przez zasłonę nocy. Bał się o siebie i swojego pana. Erril tymczasem, pogwizdując sobie pod nosem, zbliżył się do tajemniczej postaci.

– Ktoś ty? – usłyszał głos brzmiący jak skrzek żaby. 

Teraz dopiero ujrzał, że ma przed sobą krasnoluda, który siedzi na środku drogi i posila się kawałkiem jakiegoś mięsa. Erril zsiadł z konia i podszedł do niego. Krasnolud podniósł się szybko, ukazując krótkie nogi odziane w szerokie spodnie, i gwałtownie odskoczył na skraj drogi. Przed sobą w dużych łapach trzymał długi kij.

– Ktoś ty? – powtórzył.

– A więc to zwykły karzeł! Podjedź no tu, Merku, nie bój się! – krzyknął w kierunku swojego giermka rycerz. – Nie bój się – zwrócił się następnie do krasnoluda. – Jeśli to nie jest zasadzka, nic ci nie grozi. Jestem Erril, zapewne o mnie słyszałeś.

– Erril, panie! – Karzeł padł do nóg Bohatera, w myśli jednak dodał: „Skromnością to ty nie grzeszysz, stary szubrawcze”. – Czekałem na ciebie. Mam ważną wiadomość.

Do rozmawiających zbliżył się Merk.

– Ale tylko na osobności! – Krasnolud podejrzliwie spojrzał na chłopaka.

– Możesz przy nim mówić, to mój giermek. Ale na początek powiedz, jak ci na imię i kto cię przysyła.

– Jestem Brandt, syn Brendta. – Krasnolud pokłonił się z szacunkiem. – Moja rodzina od wieków słynie z tego, że… 

– Dość! Doskonale wiem, że wy, karły, lubicie się przechwalać – przerwał mu Erril. – Co masz mi do przekazania?

– Nie lubisz zbytnio mojej rasy, panie. – Brandt znowu odskoczył. Tym razem cofnął się prawie na skraj lasu.

– Po zdradzie w Tryb-beneth nikt już nie brał was na służbę – odpowiedział mu szyderczo Erril.

– Ale jesteśmy nadal bardzo pomocni w różnych sprawach. Ludzie na szczęście nie są pamiętliwi. Poza tym jeżeli chodzi o tamtą historię, to… 

– Dosyć, powiedziałem! – krzyknął rycerz. Merk, dotąd siedzący spokojnie na koniu, aż podskoczył na dźwięk głosu swojego pana. Karzeł za to już prawie schował się za drzewa. – Mów, czego ode mnie chcesz.

– No więc, panie, przysłał mnie pewien twój przyjaciel, który kazał… 

– I wyjdź zza tych drzew, karle. Albo mów głośniej, nie słyszę cię prawie.

To umyj sobie uszy, głucholcu, zwymyślał Errila w duchu Brandt. Wybrał jednak drugą możliwość, zapewne z powodu pięści, w którą zaciśnięta była lewa dłoń Bohatera. Nie wyglądała przyjaźnie.

– Kto jest owym przyjacielem? – zapytał rycerz, już spokojnie.

– Woli on pozostać nieznany. Ja mam tylko przekazać, abyś nie jechał na spotkanie z Generałami.

– Dlaczegóż to?

– Mają zamiar cię zabić.

– Ha, ha, ha – zaśmiał się Erril. – Zapewne przysłał cię jakiś sługa Faruna, albo nawet on sam! Jeszcze nie tak dawno śmiał się z armii Generałów, a teraz proszę, boi się rebelii.

Krasnoludowi zaschło w gardle. Zaczął nerwowo rozglądać się na boki. Nie uszło to uwagi Merka. Przez cały czas trwania rozmowy bacznie obserwował Brandta, aby w razie jakichś kłopotów służyć pomocą swojemu panu. Teraz zsiadł z konia i chwycił go za uzdę. Podszedł do Errila i po chwili w drugiej ręce trzymał uzdę konia Bohatera. Pięknego czarnego ogiera z najlepszej stajni w Królestwie. Królewskiej.

– Nie, panie, to nie tak! – Karła nie było już prawie widać w gęstwinie drzew. – Oni naprawdę chcą cię zabić! Powiem prawdę. Jechałem do Krom-berth. Mieliśmy tam z bratem dostarczyć broń dla królewskich wojsk. Nasze zbroje i miecze są bowiem sławne także daleko poza granicami Królestwa.

Erril poruszył niecierpliwie ręką i zaczął bawić się rękojeścią miecza.

– Ale mniejsza z tym. – Brandt na ten widok szybko wrócił do tematu. – Ja i brat chcieliśmy zostać w karczmie na noc. Posilając się, usłyszałem rozmowę trzech gości wyglądających na zwykłych wędrowców, być może Pielgrzymów. Mówili coś o tym, że w końcu udało im się zwabić tego „bohatera”, „największego z wielkich” w pułapkę. Nie muszę chyba dodawać, że używali przy tym słów uznawanych na królewskich dworach za wulgarne. Chociaż znałem swego czasu pewnego księcia, który… 

Erril zrobił krok do przodu. Zmrużył oczy. To wystarczyło, aby krasnolud powrócił do opowieści.

– Tak więc jeden nieopatrznie zapytał, kiedy ten Erril w końcu przybędzie. Pozostali odpowiedzieli mu, że jeszcze dzisiejszej nocy. Podsłuchałem też, jak mają się ciebie pozbyć, panie. Częstując cię zatrutym winem! Od razu opuściłem więc karczmę i czekam tak na ciebie już jakiś czas.

– Interesujące jest to, co mówisz – rzekł rycerz. – Podejdź no, karle.

Brandt podszedł skulony do Bohatera i jego giermka. Stanął przed Errilem z opuszczoną głową, przez co wydawał się jeszcze mniejszy niż w rzeczywistości. Nogi trzęsły mu się jak osika. Powodowało to drganie nogawek spodni, które wydawały z siebie dźwięk jak flaga łopocząca na wietrze. Rycerz gwałtownym ruchem złapał krasnoluda za ramiona i podniósł na wysokość swojej głowy.

– Nie wierzę w ani jedno twoje słowo, karle – wycedził przez zaciśnięte z wściekłości zęby. – Nie wiem, kim jesteś, kto cię tu przysłał ani po co mi to wszystko opowiadasz.

Brandt wierzgał nogami w powietrzu, a jego oczy rozszerzyły się ze strachu. Miał wrażenie, że gorące pustynne powietrze pali mu gardło, a szyję ma skrępowaną powrozem dla smoka wisielca.

– Generałowie mieliby mnie otruć? Dlaczego? Nie jestem na służbie u Faruna. Oni potrzebują mojej pomocy. Znam ich jeszcze z Dawnych Wypraw. Ale dobrze, sprawdzę to. 

Erril uspokoił się i postawił krasnoluda z powrotem na ziemi. Ten odskoczył szybko i znowu ukrył się pomiędzy drzewami.

– A ty, karle, pojedziesz z nami. Jeżeli nieprawdą jest to, co mówiłeś, stracisz głowę. Jeżeli mówiłeś prawdę, otrzymasz nagrodę. I tak zapewne tylko o nią ci chodziło.

Dwójka podróżników z nowym towarzyszem wsiadła na konie. Merk zrobił miejsce Brandtowi, który z ociąganiem zajął wskazane przez giermka pół siodła na wierzchowcu. Krasnolud podrapał się po szyi, jakby sprawdzał, czy ma jeszcze na niej głowę.

– Jedziemy! – krzyknął Erril.

Ruszyli powoli w kierunku karczmy. Przez całą drogę nie odezwali się do siebie ani słowem. Każdy pogrążony był w swoich myślach. Brandt przeklinał chwilę, w której postanowił wyjść na spotkanie Errilowi. Bohater z kolei zastanawiał się, czy jego plan się powiedzie. Pełen złych przeczuć był Merk. Bał się. Co też może spotkać ich w tej karczmie? Śmierć? A może karzeł kłamał? Może to prowokacja złego Faruna, uzurpatora i nikczemnika? Chłopak miał nadzieję, że jego pan poradzi sobie z niebezpieczeństwem. Obojętnie, jakie by było.

 

Po jakimś czasie ujrzeli wyłaniające się z ciemności światełka. Był to znak, że zbliżają się do celu.

Karczma stała niemal idealnie na rozstaju dróg. W tym miejscu krzyżowały się i zlewały w jeden trakt do Krom-berth, stolicy Królestwa. Posępnej warowni otoczonej największymi w świecie murami. Na jednej z jej bram kończyła się droga, która w tym miejscu rozpoczynała swój bieg.

Jednak Erril, Merk i karzeł nie zastanawiali się nad tym. Ostrożnie posuwali się naprzód. Słyszeli już śmiech i muzykę dochodzące z karczmy. Rycerz zatrzymał konia i zwrócił się szeptem do giermka: 

– Posłuchaj mnie teraz uważnie, Merku. Ja i to niewyrośnięte coś… – wskazał ruchem głowy na Brandta – …schowamy się po drugiej stronie oberży. Ty wejdziesz do środka. Wiesz, jak wyglądają Generałowie, widziałeś ich. Powiesz, że przybyłem i niedługo się zjawię. Następnie wyjdziesz i wrócisz do mnie.

– A jeżeli nie będą chcieli mnie wypuścić? – zapytał ze strachem w głosie chłopak.

– O nic się nie martw. Będę nad wszystkim czuwał. Wiesz, że możesz mi ufać. I jeszcze jedno. W karczmie z nikim nie rozmawiaj ani nie odpowiadaj na niczyje zaczepki. Zrób, co masz zrobić, i zaraz wracaj do mnie.

Chłopak pokiwał w milczeniu głową. Siedzący dotąd cicho krasnolud zaskrzeczał:

– Dobre sobie! Zaufać rabusiowi to jak grać w kości z goblinami. Jeden z moich kuzynów… 

Niestety, nie dane mu było dokończyć. Erril wychylił się z siodła i szybkim ruchem przeniósł Brandta do siebie. Ten, fikając w powietrzu nogami, zdołał wydobyć z siebie jedynie głuchy krzyk. Erril umieścił krasnoluda przed sobą i spojrzał natrętowi głęboko w oczy.

– Zamknij się i posłuchaj mnie, karle. To moje ostatnie ostrzeżenie. Albo się zamkniesz, albo ja zamknę tę twoją obrzydłą gębę kneblem, a resztę ciała przywiążę do drzewa. Zrozumiałeś?

– Tak, ale… – zaskrzeczał szybko krasnolud. – Proszę o wybaczenie. Ja już nigdy… 

– No już dobrze. Zamknij się i siedź cicho. Ruszajmy.

Merk udał się w kierunku gospody. Bohater z karłem skręcili w prawo. Objechali karczmę, mijając po drodze stajnię. Erril zdołał dojrzeć w niej parobka, który czyścił pięć wspaniałych koni.

Zaczaili się w pobliżu karczmy. Rycerz przywiązał konia do drzewa, do konia zaś krasnoluda.

– Po co to? – jęknął karzeł.

– Abyś nie uciekł.

Ta zdawkowa odpowiedź nie zadowoliła Brandta.

– Nie wierzysz mi? Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłem?

– To, jak się spisałeś, dopiero się okaże. Znam twój pociąg do złota. Nie ustępujesz w nim ani na krok smokom.

– W moim życiu są jeszcze inne wartości. – Karzeł wykrzywił z bólu twarz. Pęta wbijały mu się boleśnie w dłonie.

– Wiem. Szmaragdy i rubiny – dokończył Erril, splatając Brandtowi powrozem nogi. – To żebyś nie spadł.

– Dziękuję za troskę – zaskrzeczał krasnolud.

Te miłe słowa były ostatnimi, jakie mógł w tym momencie wypowiedzieć. Trudno się bowiem mówi z kneblem w ustach. Zwłaszcza gdy założył go Erril.

– To po to, abyś nie marudził mi podczas snu. Muszę nabrać sił przed spotkaniem z Generałami – poinformował swego towarzysza rycerz.

Z ust karła doszedł go nieokreślony bulgot. Szybkie, przerywane przekleństwa mieszały się z intonacją charakterystyczną dla pytań.

– Wiem, o co chcesz zapytać. Musiałem tak postąpić. Merk nie może wiedzieć, że to inscenizacja. Dowie się o tym dopiero w Krom-berth. Wtedy stanie po naszej stronie. Zrozum w końcu, jaka jest stawka tej gry. Nie marudź już. Farun hojnie wynagrodzi twoje cierpienia.

Po skończonej robocie Bohater usiadł wygodnie pod drzewem. Oparł się o nie, uniósł głowę i przymknął oczy. Jednakże ten, kto spróbowałby go teraz podejść, srodze by się zawiódł. Rękę trzymał na rękojeści miecza, z którego błyskawicznie potrafił zrobić użytek. Czuwał, nasłuchując odgłosów nocy. Na niebie znowu pojawił się księżyc.

 

Merk tymczasem zbliżył się do karczmy. Zmówił po cichu modlitwę nelh – przeciwko złym ludziom i nieszczęściom. Serce biło mu jak młot kowala formującego podkowę, ręce drżały jak osika. Twarz chłopaka wyglądała jak karta pergaminu – była blada i chuda. Jego ciemne włosy przykrywała warstwa potu. Przymknął oczy i zacisnął pięści. Odetchnął głośno i zrobił krok do przodu.

Z trudem przywiązał konia do pniaka przed gospodą. Brak specjalnej żerdzi do uwiązywania wierzchowca świadczył o niewysokim standardzie oberży. Musiało to dziwić, gdyż położona była ona nie tak daleko od stolicy Królestwa. Tylko dzień drogi. Na chwiejących się nogach ruszył w kierunku karczmy. Do jego uszu dotarły, teraz już wyraźnie, dźwięki muzyki i rubasznych przyśpiewek.

Bard zakończył swój występ. Postawił lutnię koło nogi i skłonił się dworsko. Brawom i śmiechom nie było końca. Miły, niepozorny śpiewak podbił serca widowni sprośnymi piosenkami. Śpiewali je wszyscy, nie wyłączając księcia Rotha, podążającego na dwór króla. Późna pora zmusiła go do popasu w przydrożnym zajeździe. Książę jako pierwszy zaprosił barda do swojego stołu.

– Diabli nadali tego moczymordę – odezwał się szeptem jeden z gości siedzący w kącie sali obok wesoło trzaskającego ognia na kominku.

– Cicho bądź – skarcił go drugi i powiódł swym jedynym zdrowym okiem po sali. Na drugim nosił czarną opaskę, pamiątkę z wojen. – Nie możemy się zdradzić – dodał.

Podróżni odziani byli w długie opończe z nieproporcjonalnie długimi rękawami. Wyglądali na tajów. Z tego też powodu nikt z obecnych w karczmie gości nie zwracał na nich uwagi ani nie próbował się do nich przysiąść. Tajowie słynęli z tego, że sprawy tego świata w ogóle ich nie obchodziły. Wyznawcy boga Tai-ha wędrowali tylko z jednego swojego sanktuarium do drugiego, wieszcząc po drodze zbliżający się rychło koniec świata. Czynili tak od przeszło stu lat. Dlatego nazywano ich Pielgrzymami. W powszechnej opinii uważani byli za niegroźnych dziwaków.

Siedzący w kącie mężczyźni nie byli jednak tajami. Pod ich ubraniami spoczywały ostre miecze i biada temu, komu przyszłaby ochota na nieodpowiednie słowo lub chociażby spojrzenie w ich kierunku. Umieli posługiwać się nimi perfekcyjnie.

Najlepszym szermierzem był Generał Tox, olbrzym bez jednego oka. Zamawiał teraz u gospodarza kolejną butelkę wina.

– I pamiętaj, kmieciu! Koniec świata, koniec świata, mówię, tuż-tuż! Nikt nie dostąpi zbawienia oprócz wiernych i pobożnych sług Wielkiego Tai-ha!

– Dobrze, dobrze, znam to na pamięć – przerwał wywód gościa pucułowaty karczmarz. – Macie szczęście, że my tu ludek łagodny. A i wasze kościoły nachodzim. Nie to, co w Pokinadzie… 

– Wiemy, gospodarzu, i radzi ci jesteśmy z całego serca za to przyjęcie – odezwał się Generał Bort, uczestnik masakry w Pokinadzie. – Będziemy się modlić za zbawienie duszy twojej i twojej rodziny.

– O moją duszę, taju, Gorth się martwi i nic ci do tego. A teraz dawaj zapłatę i smacznego.

– Chciał chyba powiedzieć „na zdrowie” – zauważył po odejściu karczmarza trzeci z Generałów, Martal. Jako pierwszy nalał sobie wina do pucharu. – Poza tym nie zagaduj kmiotków. – Pociągnąwszy spory łyk z naczynia, zwrócił się do Toxa: – Jeszcze Roth gotów zaprosić nas do siebie i rozmawiać o teologii. Jest z tego znany.

– Skoro udajemy tajów, musimy się jak oni zachowywać – odpowiedział mu jednooki Generał.

Dalszą rozmowę przerwało pojawienie się w drzwiach Merka. Chłopak stał przy nich i niepewnie rozglądał się po sali. Wśród panującego harmidru trudno mu było dostrzec kogoś podobnego do Generałów.

Książę Roth chwiał się, siedząc w swojej ławie. Jego zamek Boron-gen słynął z zabaw i turniejów. Częstymi jego gośćmi byli najznamienitsi rycerze i wielmożowie Królestwa. Teraz jednak to on podążał w gościnę do Krom-berth z pogrążonego w chaosie Księstwa Neveru, jednego z siedmiu filarów Królestwa.

– Przeklęci taj… taj… owie – wybełkotał i zwiesił nisko głowę. – Ledwo kogoś zobaczą, a już go obos… osok… nachodzą – dokończył i położył głowę na lewej ręce.

– Ojcze! – Najstarszy syn księcia, Holk, ujął go za ramię. – Chyba wystarczy już na dzisiaj. Chodź na górę, wypoczniemy przed dalszą podróżą.

– Nie jestem zmęczony! – krzyknął Roth i powstał. Po chwili jednak okazało się, że słaba głowa nie jest w stanie utrzymać jego potężnego ciała na chwiejących się nogach. Posadziła dostojnika za stołem. – Przyopr… prawcie… mi ich – wybełkotał. – Już ja im dam! Powiem tym wyzancom Taiu-hla, kto jest parw… napraw… bogiem!

– Nie wydaje mi się, panie, aby to było rozsądne – wtrącił się Klanter, osobisty sekretarz księcia. Siedział po jego lewej ręce i spokojnie spożywał barani udziec. Sos spływał mu po brodzie. Postanowił załagodzić sytuację i powstrzymać Rotha przed nieodpowiedzialnym zachowaniem. Nie pierwszy zresztą raz. – Farun ma wszędzie oczy i uszy – kontynuował. – A takie gesty go nie zjednają.

– Mówisz, Kwater? – zapytał książę. Objął sekretarza i siarczyście go ucałował. – Zaw… sa ciebie szszszannn… lubiwiłem. Pij, Kikanter, pij! – Chwycił towarzysza za włosy i usiłował umoczyć jego usta, a właściwie całą głowę w kielichu.

Ten jednak, chociaż nie był osiłkiem, delikatnie, acz zdecydowanie odepchnął chlebodawcę.

– Panie, jutro musimy stanąć przed królem. Nie czas teraz na zabawę.

– Nie czs? Ty, Kuter, za duż… o wypłeśśś. Grajjj… ek! Gdzi tyy?

Roth odwrócił się od sekretarza i zaczął błędnym wzrokiem poszukiwać barda. Ten siedział, a właściwie leżał oparty o ścianę z prawej strony księcia i słodko chrapał.

– Gujek! Gaj! – Książę chwycił biedaka za szaty i mocno nim potrząsnął.

Śpiewak gwałtownie się przebudził i jeszcze szybciej wytrzeźwiał. Błyskawicznie chwycił za lutnię, lecz ta wyśliznęła mu się z drżących rąk.

– Pij… ak – wybełkotał znowu sąsiad barda. – Ni chec… esz gać? Morda!!! – Ucałował siarczyście grajka. – Szfie! – kontynuował, wymachując ręką w kierunku karczmarza. Ten przybiegł na pierwsze skinienie księcia. – Pobwmi inacz… ej. Daj tu dziew… czy… ki. Dwa dla mnie i jed… ne… dla mój… go… ciela. 

Roth ponownie spróbował wstać. Tym razem dwaj rycerze podążający z nim na dwór Faruna oraz sekretarz i Holk pomogli mu ustać. Z niemałym trudem opuścili ławę, odprowadzili wielmożę na schody i pomogli dostać się na nie. Z niewyraźną miną dreptał za nimi bard.

Przez cały czas książę wyśpiewywał, a właściwie próbował wyśpiewywać pieśni sławiące urok damskich piersi i pośladków. Dostarczyło to kmiotkom posilającym się w gospodzie niezwykłej rozrywki. Przechodząc obok skulonego taja rozmawiającego z młodym chłopakiem, książę skierował na niego swój wzrok i krzyknął:

– Edy… nym bgiem est. Grot! Syszzsz, tuj… u?

Taj nie odpowiedział. Skulił się tylko jeszcze bardziej w swojej opończy. Towarzysze księcia odciągnęli wielmożę od Pielgrzyma i siłą wciągnęli na schody.

– Nie miej nam tego za złe, taju – przeprosił Klanter. – Książę Roth nie ma nic przeciwko wam. Jest tylko trochę, hm… niedysponowany.

– Zawsze podziwiałem księcia za jego dobroduszność i tolerancję. – Taj skłonił się nisko, nie odsłaniając swojej twarzy. – Nic się nie stało.

– No, ja myślę – dokończył sekretarz i dołączył do towarzystwa na piętrze zajazdu. 

Ułożyli Rotha w jednym z pokoi i wrócili do przerwanej biesiady.

– Trzeba będzie lepiej pilnować mojego ojca – skomentował zajście Holk. – Albo znowu wysłać go na leczenie do Alkohno.

– Mam nadzieję, że po ziołach, które mu zaaplikowaliśmy, będzie spał spokojnie. – Klanter otrzepywał kurz z rękawów swojego wspaniałego, szytego na miarę kontusza. – W przeciwnym razie niech Gorth nas chroni przed humorami Faruna.

– Macie rację, panie sekretarzu – wtrącił jeden z rycerzy i pociągnął zdrowy łyk wina z kielicha. – Na pohybel buntownikom! – zwrócił się do reszty obecnych przy stole.

– Na pohybel! – odpowiedziało towarzystwo.

– Hej, grajek! – krzyknął Holk w kierunku barda, który także wrócił z piętra. Przysiadł się do jednej z dziewek i w niedwuznaczny sposób składał jej nieprzystojne propozycje. Na głos syna księcia zostawił ją jednak i pojawił się przy Holku. – Masz tu mieszek miedziaków i zapomnij o całej sprawie. Rozumiesz?

– Tak, panie. W moich pieśniach zawsze przedstawiam wielmożnego księcia Rotha jako nieustraszonego obrońcę Królestwa i przykładnego ojca rodziny.

– I niech tak zostanie – zakończył Holk i gestem ręki odesłał barda. 

Poeta powrócił do dziewki.

– Zjedzmy teraz spokojnie wieczerzę i udajmy się na zasłużony odpoczynek. Przed nami ciężki dzień – podsumował zdarzenie Klanter i jako pierwszy zamówił u karczmarza kolejną butelkę wina i pieczonego kapłona. 

Zaczepiony przez dostojnika taj kontynuował tymczasem rozmowę z młodzieńcem:

– Mówisz więc, że twój pan czeka niedaleko karczmy? – zwrócił się szeptem do chłopaka. – Czy zgodnie z umową jest sam?

Merk zawahał się przez chwilę. Przeczuwał, że coś jest nie tak. Albo to prowokacja, albo karzeł mówił prawdę. A wtedy oczy i uszy musi mieć szeroko otwarte. Odpowiedział twierdząco:

– Ta… tak. Czyżbyś nie ufał mojemu panu, szlachetny Toxie?

W innej sytuacji giermek zapłaciłby głową za taką zuchwałość, a przy dobrym humorze rycerza sterczałby w pręgierzu jedynie przez kilka dni. Bękart, który takim tonem odważa się odzywać do dostojnika! Niesłychane! Generał jednakże zacisnął tylko w pięść lewą dłoń i wyszeptał przez zaciśnięte zęby:

– Idź po swojego pana, czekamy na niego zniecierpliwieni. – Po czym odwrócił się na pięcie i nisko schylając głowę, powrócił do swoich towarzyszy.

Klanter przyjrzał się uważnie oddalającemu się od chłopaka tajowi. Jego intuicja, która niezwykle rzadko go zawodziła, podpowiadała mu, że w zachowaniu taja jest coś nienaturalnego. Kolejna czarka wina nasunęła mu pewne wątpliwości i skojarzenia. Na chwilę odizolował się od gwaru rozmowy przy stole (wspominano właśnie ucieczkę z oblężonego Boron-genu w habitach kapłanów boga Jonha) i zaczął analizować zachowanie Pielgrzyma.

Tajowie, kiedy już znajdą chętnego do słuchania swoich wywodów, nie puszczają go tak łatwo. Potrafią zagadać nieszczęśnika na śmierć. Znana jest historia z Vallum, gdzie dwóch tajów zaprosiło do siebie pewnego wielmożę na wieczerzę. Przeciągnęła się ona do pięciu dni. Biedny człowiek nie miał możliwości opuszczenia siedziby Pielgrzymów, gdzie wszystkie drzwi zostały solidnie zaryglowane. Najwidoczniej wyznawcy Wielkiego Tai-ha chcieli zrobić gościowi solidne pranie mózgu, aby potem przyłączył się do nich, oddając im cały swój majątek. W końcu wycieńczony biedak, korzystając z chwili nieuwagi gospodarzy, powiesił się na swoim ozdobnym pasie, gdyż nie mógł dłużej znieść indoktrynacji. Tajowie ukryli ten fakt, zakopując ciało wielmoży w pobliskim lesie. Wcześniej je zmasakrowali, aby winą za zdarzenie obciążyć zbójców grasujących w okolicy. Sprawa jednak się wydała, a tajów skazano na śmierć. Cała historia na tym by się skończyła, gdyby nie nieoczekiwane zachowanie innych Pielgrzymów. Tajowie w całym Królestwie po raz pierwszy porzucili swoją uległość i ostro zaprotestowali. Do najcięższych wystąpień doszło w Pokinadzie, do tej pory największym skupisku tajów. Władze wykorzystały protesty Pielgrzymów do załatwienia własnych interesów. Zrzucono na tajów odpowiedzialność za plagę powodzi, która w ostatnim okresie nawiedziła Hrabstwo Pokinadu. Doszło do linczów. Tajowie nie pozostali dłużni. Hrabstwo, a co za tym idzie – Księstwo Rondollanu, stanęło na krawędzi wojny domowej. Do pacyfikacji zamieszek skierowano wojsko. Wyjątkowym okrucieństwem wobec Pielgrzymów wykazał się Generał Bort, udający teraz swoje niedawne ofiary. Dzięki akcji zyskał przydomek Kat Pokinadu. Nie przypadł on jednak Generałowi do gustu, więc za każdym razem, gdy tylko mógł, tłumaczył, że jedynie wykonywał rozkazy.

Klanter raz jeszcze przyjrzał się trzem tajom spożywającym wieczerzę. W ich zachowaniu nadal widział coś nienaturalnego, niepasującego do Pielgrzymów. Ich ruchy były zbyt zdecydowane, ręce za mocne. Tajowie słynęli z tego, że ich twarze składały się głównie z zapadniętych policzków i zamglonych oczu. Mówiło się, że są ustawicznie zmęczeni po długotrwałych wędrówkach. Ci natomiast sprawiali wrażenie zdrowych i dobrze odżywionych. Poza tym tajowie chodzili z reguły boso. Nawet ostatnie deszcze nie tłumaczyły widoku ciężkich wojskowych butów na nogach przybyszów.

Sekretarz ruchem ręki przywołał swojego asystenta Longha. Ten, mrucząc pod nosem, niezadowolony z powodu przerwanego posiłku, wygramolił się zza stolika i ruszył do Klantera. Musiał w tym celu obejść całą ławę, przy której siedział sekretarz. Przecisnął się przez ciżbę i usiadł z jego lewej strony. Nastawił uważnie prawe ucho. Lewego nie miał. Była to kara za zbytnią ciekawość. Chciał wiedzieć, co książę Roth robi wieczorami w swojej sypialni. Kilka razy podsłuchiwał pod drzwiami. Książę nakrył go i przykładnie ukarał. Za to teraz Longh był jednym z jego najlepszych szpiegów.

Klanter mówił powoli i wyraźnie, choć cicho. Parę razy Longh prosił sekretarza o powtórzenie. Ten do pewnego czasu czynił to ze stoickim spokojem.

– Widzisz tych tajów siedzących w kącie gospody?

– Tak.

– Wydają mi się podejrzani. Pójdziesz… 

– Czy możesz powtórzyć, panie? Straszny tu harmider, a ja mam tylko jedno ucho.

– Gdybyś je częściej mył, a nie tylko wietrzył, to słyszałbyś wyraźnie – odpowiedział Klanter. – Słuchaj uważnie: oni mi się nie podobają. Zrobisz więc tak… 

– Eee… Co proszę?

– Widzisz gobliny siedzące przy stole obok nich?

– Tak.

– Przysiądziesz się i zaczniesz grać z nimi w kości.

– W co?

– No chyba nie w ciuciubabkę! – Sekretarz zaczął tracić cierpliwość. – Masz tu mieszek miedziaków. – Wsunął szpiegowi w rękę mały woreczek. – Pamiętaj: jesteś biedakiem – kontynuował. – Grasz z goblinami. Z twoim kalectwem nikogo to nie zdziwi. Jednocześnie uważnie słuchasz, co się dzieje przy stoliku tajów. Zrozumiałeś?

– Tak, panie. Ale… nie będę mógł dobrze grać i słuchać… Przegram… 

– Dureń! Nie chodzi o to, żebyś wygrał, ale żebyś słuchał! Rozliczymy się później. Jak się dobrze spiszesz, to otrzymasz nagrodę.

– Tak jest, panie.

– A teraz idź i dokończ wieczerzę. Nie ruszaj się, dopóki nie pójdę na górę. Nie chcę zwracać uwagi swoją osobą, gdyby coś się działo. I jeszcze jedno: rozchełstaj się trochę. Jesteś przecież biedakiem.

Longh powoli wstał. Udał się na swoje miejsce. Po drodze przyglądał się uważnie tajom i goblinom. Kiedy usiadł, rozpiął koszulę i wytarł ręce o spodnie. Zmierzwił włosy. Nie przypominał co prawda jeszcze w pełni biedaka oczekującego wsparcia, ale to w połączeniu z jego tępym wyrazem twarzy budziło już współczucie.

 

Merk przedzierał się przez gąszcz drzew do Errila. Strach dawał znać o sobie. Serce waliło mu jak kowalski młot. Często obracał się i sprawdzał, czy nikt go nie śledzi. Kilka razy wydawało mu się, że jakieś złowrogie ręce wyciągają się, aby go pochwycić. Były to gałęzie.

W końcu dotarł na miejsce. Na niewielkiej polanie, gdzie zostawił swojego pana, nie ujrzał nikogo. W jednej chwili burza czarnych myśli przetoczyła się przez głowę chłopaka. Nagle poczuł na gardle chłód stali.

– Źle z tobą, mój Merku – usłyszał znajomy głos. Uspokoił się. – Dałeś się podejść jak zwykły karzeł.

Brandt poruszył się z oburzenia w swoich pętach.

– Panie, tak… ja… 

– Już dobrze. – Erril schował nóż. – Wszystko gra?

– Tak. – Nogi nadal odmawiały Merkowi posłuszeństwa. Drżały jak ręce dziewicy przed nocą poślubną. – Generałowie oczekują cię, panie.

– Znakomicie – odrzekł rycerz. Zdjął knebel krasnoludowi i zaczął rozplatać mu pęta. O dziwo, Brandt siedział cicho. – Teraz posłuchaj mnie uważnie, chłopcze. Idę na spotkanie z nimi. Ty natomiast weźmiesz tego tu… – Bohater wskazał głową karła – …i będziesz oczekiwał mnie przed gospodą. Bądź przygotowany do ucieczki. I miej oczy szeroko otwarte.

– Tak, panie. A jeżeli coś pójdzie nie tak, jak trzeba?

– Jeśli tylko nabierzesz podejrzeń, że mam kłopoty, nie czekaj na mnie. Ja sobie poradzę.

– Tak, ale… 

– Żadnego ale! Rozumiesz?

– Tak. – Merk spuścił głowę. Nie chciał stracić Errila. To on wyciągnął chłopaka z nudnej wegetacji przy boku ojca kowala.

– Mam nadzieję – zaskrzeczał w końcu Brandt, kierując wzrok na rycerza – że urwą ci głowę, łajdaku. Mam już dość… – Nie dokończył. Na jego ustach znowu pojawił się knebel.

– Tak lepiej – przyznał Erril. – W drogę! Szkoda czasu.

Cała trójka ruszyła przez las, prowadząc za sobą konie. Na jednym z nich, klaczy Merka, siedział Brandt i smętnie patrzył przed siebie.

Przed gospodą Erril przypomniał giermkowi jego zadanie, po czym wszedł do środka. Chłopak, pełen obaw, odprowadził swojego pana wzrokiem. Usiadł na koniu za plecami krasnoluda i bacznie go pilnował.

 

Rycerz zmrużył oczy. Płonące lampki i pochodnie rozświetlały wnętrze karczmy. Światło raziło go niemiłosiernie. Po krótkiej chwili Bohater widział już normalnie.

Przeszedł przez środek sali. Podszedł do szynku i zamówił piwo. Karczmarz z miejsca zaoferował nocleg. Po odmowie rycerza do „wygodnego puchowego łoża” dołożył dziewkę. Gdy i to nie poskutkowało, szepnął Errilowi na ucho z uśmiechem, że może zorganizować chłopca. Po lodowatym spojrzeniu gościa, które smagnęło policzki pucułowatego wesołka niczym zimna bryza, stracił humor i polecił jedynie jajecznicę na kolację. Rycerz odmówił.

– Szkoda, panie, szkoda – nie ustępował karczmarz. – Takiego jedzenia… 

– Przestańcie, gospodarzu! – Bohater nadał swemu głosowi najbardziej stanowczy ton, jaki potrafił. – Wskażcie mi jedynie, gdzie siedzą tajowie.

– Tam, w rogu obok kominka, stół przed goblinami. – Karczmarz wykonał niedbały ruch ręką.

Erril rzucił na ladę dwie monety i wziąwszy piwo, udał się we wskazanym kierunku.

– Nawiedzony jaki czy co? – mruknął na odchodne pod nosem gospodarz, po czym pogonił do roboty kuchcika.

Rycerz przedarł się przez gwar rozmów i usiadł bez słowa na jedynym wolnym stołku przy Generałach. Martal, Tox i Bort podnieśli oczy na przybysza. Przez chwilę cała czwórka milczała.

– Nie zmieniacie przyzwyczajeń, panowie – przerwał ciszę Erril. – Karczma i pełne kufle to wasz żywioł.

– Wzajemnie. Twoje zdrowie, Bohaterze! – Martal uniósł kufel.

– Nie spotkaliśmy się tu dla zabawy – powiedział po spełnieniu toastu Tox. – Wiesz, po co cię wezwaliśmy.

– Poprosiliście o spotkanie – poprawił go Erril.

Przy stoliku goblinów zapanowało nagłe poruszenie. Nie uszło to uwagi Bohatera. Spojrzał w ich stronę. Razem z goblinami siedział kaleka, mężczyzna bez jednego ucha. Grał z nimi w kości. Twarz nieszczęśnika wydała się Errilowi znajoma. Doszedł jednak do wniosku, że musiał wcześniej widzieć owego kalekę w innej gospodzie. Wśród ludu istniało bowiem przeświadczenie, że gra w kości z goblinami może uleczyć. Szczególnie jeśli się wygrywa. Plotki o różnego rodzaju cudownych ozdrowieniach, a także o odzyskaniu utraconych części ciała rozpowszechniali nadzwyczaj chętnie niektórzy cyrulicy. Zazwyczaj ci, którzy w zamian za skierowanie na taką „terapię” otrzymywali od zaprzyjaźnionych goblinów procent od zysków z gry. Naiwnych nie brakowało. Ten był najwidoczniej jednym z nich.

– Tak, poprosiliśmy – przyznał Martal. – A ty je przyjąłeś. Nie traćmy więc czasu. Przejdźmy od razu do rzeczy. Tox!

Wywołany Generał pociągnął tęgi łyk wina. Otarł usta rękawem.

– Jak wiesz – zaczął – sytuacja nie wygląda zbyt ciekawie. Farun początkowo nie chciał z nami rozmawiać, potem przyjął nasze poselstwo. Jednocześnie przez swoich szpiegów zlustrował nasze słabe punkty. Ostatecznie nie przyjął naszych warunków zakończenia powstania i przeszedł do kontrofensywy.

– Szczerze mówiąc, wiele jest tych słabych punktów – przyznał ze smutną miną Bort. 

Martal pokiwał tylko w milczeniu głową.

– To już wasz problem. Czego ode mnie chcecie? – zapytał Erril.

– Żebyś przystał do nas – odpowiedział Tox.

– Co?!

– Dobrze słyszałeś. Z twoją pomocą wywarlibyśmy wpływ na Faruna, aby szybko zakończyć wojnę.

– Nie jestem zbyt dobrze widziany na dworze. Po przejściach z księżniczką Cornelią… 

– Wiemy, wiemy – przerwał rycerzowi Tox. – Znamy tę aferę. Erril! W imię starej przyjaźni! Musisz nam pomóc!

– Przyjaciół się ma albo i nie. Po Pokinadzie… 

– Ty znowu swoje? – Głos Borta był coraz bardziej stanowczy. – Rozumiem twój ból. Straciłeś brata. Wiesz jednak, że uczestniczył w spisku.

– Znowu łżesz, Bort! – Erril dyskretnie sprawdził, czy jego miecz łatwo wysuwa się z pochwy. – Wiesz, że… 

– Spokój, panowie! – wtrącił się Martal. Nalał jednemu i drugiemu wina. – Ty, Erril, dokonałeś już zemsty na zabójcy brata. Po co wracasz do tej sprawy?

Bohater nie odpowiedział. Myślami był gdzie indziej. Przed oczyma miał obraz brata dyndającego na gałęzi za to, że uchronił przed rzezią dwójkę tajskich dzieciaków. Po chwili patrzył na człowieka, który dokonał egzekucji. Był obdzierany przez Errila żywcem ze skóry. Nigdy jednak nie dopadł tego, kto wydał rozkaz zamordowania brata. Niedawno dopiero się dowiedział, że był nim Kat Pokinadu.

Złowroga cisza zawisła w powietrzu. Erril nadal macał rękojeść miecza, teraz już ostentacyjnie. Bort trzymał swój w dłoni pod opończą.

– Wznieśmy toast za zgodę i dawne czasy! – Tox próbował załagodzić sytuację. – Na zdrowie! 

Wszyscy obecni przy stole wznieśli toast. Generał i Bohater odstąpili od mieczy.

– Już dobrze. Posłuchaj mnie uważnie, Erril – kontynuował Tox. – Sytuacja wymyka się spod kontroli. To już nie jest zwada pomiędzy wielmożami. Pułkownik Gwent… 

– Nie mieszaj go na razie – przerwał mu Martal.

– Dlaczego? Coś ukrywacie? – zapytał Bohater.

Martal zignorował pytanie.

– Wystarczy, abyś wiedział, że Gwent agituje chłopstwo. Cztery księstwa: Never, Irten, Dulavar i Rondollon ogarnęło powstanie. W dosłownym tego słowa znaczeniu. Wieśniacy palą zamki, wyrzynają szlachtę. Chyba że się do nich przyłączy… 

– Chciałeś powiedzieć: do was – poprawił Erril.

– To już nie jest nasza wojna! – Bort spojrzał rycerzowi głęboko w oczy. – Gwent panoszy się, jakby to on dowodził. Zapowiada marsz na Krom-berth!

– Bort ma rację. – Tox przetarł ręką swoje jedyne oko. – Erlan i Runtra zachowują jeszcze neutralność. Natomiast Księstwo Gontradu stoi nadal wiernie przy Farunie.

– Nie ma się czemu dziwić. To największe, najbogatsze i najsilniejsze z księstw – wtrącił Bort.

– Tak – przyznał mu rację Tox. – Jeżeli Farun zbierze z pomocą Gontradu armię i ruszy, to masakra w Pokinadzie w porównaniu z tym, co będzie się działo na południu, wspominana będzie jak niewinne manewry.

Erril lekko drgnął. Jeszcze raz sprawdził miecz. Opróżnił do końca kufel piwa.

– Rozumiem – zaczął. – Chcecie, abym do was przystał. Wiecie, że pociągnę za sobą ludzi, odciągnę też trochę chłopstwa. Z moją pomocą chcecie zlikwidować Gwenta i spacyfikować powstanie. W oczach Faruna zaczniecie jawić się jako jedyna ostoja porządku w Królestwie. A on spełni wasze pierwotne żądania. O to chodzi?

– Jesteś niezwykle przenikliwy – przyznał Tox, mrużąc oko.

– Tak, jestem – uśmiechnął się Bohater. – Ale co potem? Jeżeli Farun przywróci Sztab, jeżeli dopuści was do Rady, co potem, powtarzam? Zostaniecie zausznikami despoty i tyrana, jak nazywacie Faruna? Tylko o to wam chodzi? O pieniądze, władzę i wpływy?

– Jesteś naprawdę niezwykle przenikliwy – wycedził przez zęby Bort. 

Martal zbladł.

– Znam Gwenta – kontynuował Erril. – Pamiętam go z wojny o ujście Madery. Nie jest na tyle głupi, aby buntować wieśniaków. Jemu chodzi o coś więcej niż tylko o zwykłą rozróbę.

Żaden z przebranych tajów nie słuchał już Bohatera. Bort uderzył pięścią w stół tak mocno, że na sali, choć gości było już niewielu, zrobiło się nadzwyczaj cicho. Gobliny i kaleka przestali grać w kości. Ewakuowali się szybko na drugi koniec karczmy, blisko drzwi.

Tox i Martal odruchowo położyli ręce na mieczach. Trzeci z Generałów trzymał już swój pod opończą.

– Skąd wiesz o Radzie? Skąd wiesz, że chcemy w niej uczestniczyć? Nikt prócz Faruna… 

– Daj spokój, Martal – przerwał mu Bort. Oczy płonęły mu z wściekłości. – Krasnolud miał rację. A wy, głupcy, nie chcieliście mu wierzyć!

– Kto? – Erril próbował zachować spokój. Lewą ręką wysunął nieznacznie miecz.

– Karzeł Brandt. Zausznik Wielkiego Par-tai! – zawołał Bort.

Część gości w pośpiechu opuściła gospodę lub wyniosła się na górę. Karczmarz gorączkowo zebrał szkło z szynku, po czym sam szybko schował się w kuchni. Generałowie i Erril zostali sami w sali, jeżeli nie liczyć jednouchego kaleki skulonego w kącie przy drzwiach.

Erril udał zdziwienie. Wstał i cofnął się za krzesło. Wyciągnął miecz.

– Oskarżasz mnie, że sprzyjam Farunowi? Że jestem u niego na służbie? Tox, Martal!

Generałowie spojrzeli na Bohatera ze smutkiem.

– Na to wygląda, Errilu. Nasze poselstwo opuściło tę karczmę dopiero wczoraj – powiedział drżącym ze zdenerwowania głosem Tox. Bał się starcia z niedawnym przyjacielem. Nikt na świecie nie mógł się z nim równać.

– A ty podobno przybywasz prosto z Dalem-berth… 

Generałowi nie było dane dokończyć. Erril szybkim ruchem chwycił w lewą rękę krzesło, na którym siedział. Rzucił nim w kierunku Toxa. Jednocześnie prawą ręką wykonał błyskawiczne cięcie na szyję Martala. Było ono zabójczo precyzyjne. Głowa Generała potoczyła się po podłodze karczmy.

Bort z wściekłym okrzykiem wskoczył na ławę. Już miał wykonać cięcie, gdy pośliznął się na resztkach jadła. Stracił na chwilę równowagę. Wykorzystał to Erril, odskakując w bok. Teraz to on zadał cios. Wbił miecz w bok Generała. Z satysfakcją obserwował, jak morderca brata rzęzi, a jego usta wypełniają się krwią. Czekał na to długi czas.

Tox tymczasem zdążył pozbierać się po uderzeniu krzesłem. Stał za rycerzem i trzymał miecz w dłoni.

– Wiesz, że ze mną nie pójdzie ci tak łatwo – odezwał się.

Erril odwrócił się i spojrzał mu głęboko w oczy.

– Szkoda – kontynuował Generał. – Mogliśmy we czwórkę uczynić z Faruna marionetkę i rządzić Królestwem.

– Do następnego powstania. Władza deprawuje.

– Ty jej służysz.

– Służę równowadze Królestwa. A w obecnej sytuacji tylko Farun może ją zapewnić.

– Głupi idealista!

– Kończmy to, Toxie. – Erril machnął mieczem. 

Tox pokiwał tylko głową.

– Jesteś nie tylko głupi, lecz także naiwny – podsumował Generał i zaatakował. 

Dwóch najlepszych szermierzy Królestwa starło się w śmiertelnym pojedynku.

Erril zgrabnym ruchem uchylił się przed ciosem Toxa. W odpowiedzi błyskawicznie się zamachnął. Klinga Generała była jednak szybsza i obaj złączyli się w żelaznym uścisku.

– Jeżeli teraz zginę, nikt nie zatrzyma Gwenta – wycedził przez zaciśnięte zęby Tox. – Chaos zmiecie wszystko.

– Nie martw się o to – odpowiedział mu Erril. Pchnął z całej siły Generała.

Ten potoczył się do tyłu, starając się utrzymać równowagę. Uczyniłby to z łatwością, gdyby nie nadepnął na swą długą opończę. Machnął dwa razy rękoma i się przewrócił. Przy okazji uderzył głową i prawą ręką o stół. Miecz wypadł mu z dłoni i potoczył się wprost pod nogi Errila.

Przeciwnik Toxa tylko na to czekał. Dopadł do Generała i przyłożył mu ostrze do gardła.

– Kończ, Errilu – rzekł Tox. – No, na co czekasz? Wykonaj rozkaz Faruna!

– Wiesz, Toxie – odpowiedział rycerz – zawsze cię szanowałem.

W oczach Generała nie było strachu. Pojawiło się zdziwienie.

– Ale popełniłeś straszliwy błąd – kontynuował Erril. – Niewybaczalny. To nie ja jestem głupim i naiwnym idealistą. Ja twardo stąpam po ziemi. Z żołnierza nigdy nie będzie dobry polityk. I na odwrót. Żegnaj, przyjacielu! 

Po chwili Toxa opanowała ciemność. Przez szeroki korytarz przebijał się w kierunku bladego światła. Jego duszę zabrał Gorth.

Erril wytarł swój miecz, po czym schował go do pochwy. Ruszył w kierunku drzwi. Zatrzymał się przy szynku. Wyjął z kieszeni małą sakiewkę i krzyknął:

– To dla ciebie, karczmarzu! Zapłata za szkody! Jak widzisz, znam przyjemniejsze zabawy niż igraszki z młodymi chłopcami!

Rycerz rzucił mieszek na stół. Nikt nie odpowiedział. Erril zobaczył tylko, jak przerażony jednouchy kaleka ucieka spod drzwi na piętro zajazdu. Miejsce niedawnej rozróby było teraz ciche i spokojne. Tylko trupy Generałów świadczyły o tym, co się stało.

Na zewnątrz gospody Merk niecierpliwie czekał na swojego pana. Widok Bohatera przyniósł mu ogromną ulgę.

– Jesteś, panie… – zaczął giermek.

– Nie wykonałeś rozkazu, Merku – upomniał chłopaka rycerz. – Miałeś uciekać w razie niebezpieczeństwa.

– Tak, ale ja… nie mogłem… 

– Już dobrze, dobrze. – Erril wsiadł na konia. – Ale na drugi raz uciekaj. Różnie bywa.

– Tak, panie. – Merk spuścił nisko głowę.

Bohater się uśmiechnął.

– W drogę! – krzyknął.

– Dokąd, panie?

– Do Krom-berth!

Chłopak otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Karzeł poruszył się niecierpliwie na siodle.

– I zdejmij karłowi knebel. Muszę mu podziękować.

Merk wykonał polecenie. Ruszyli w mrok.

Przygoda dopiero się zaczynała… 

Koniec

Komentarze

Cześć ostaszewski

 

Na początku nie było źle ale potem trochę słabo. Za dużo różnych bohaterów. Chciałbym żeby ktoś jeszcze skomentował . Jest mi przykro ale czytałem tu lepsze opowiadania. Podziwiam jednak bo tekst jest długi, musiałeś to sobie wszystko przemyśleć. Do następnego razu!

 

Pozdrawiam.

Jestem niepełnosprawny...

Nowa Fantastyka