- Opowiadanie: Haragitanai - Biała noc

Biała noc

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

Krokus, Finkla, Użytkownicy II

Oceny

Biała noc

Kilka drobnych kamieni zleciało pod nogi Stefana. Spojrzał w górę i ujrzał kozicę przeskakującą po wysuniętych głazach stromego zbocza. Zawsze był pod wrażeniem tych zgrabnych i odważnych zwierząt, nonszalancko poruszających się w trudnych warunkach.

Mężczyzna uwielbiał piesze wędrówki, przede wszystkim te górskie. Bardzo często przechadzał się ze swym przyjacielem Krystianem, jednak tym razem maszerował w pojedynkę. Towarzysza zatrzymały rodzinne sprawy. Stefan rozumiał to bardzo dobrze, co nie zmienia faktu, że było mu przykro, iż nie ma z kim cieszyć się otaczającym go pięknem natury.

Od pewnego czasu nie minął nikogo na szlaku. Czuł niepokój, choć wolał się tym nie przejmować. Zgodnie z założeniami do przejścia pozostały raptem niecałe cztery kilometry. Jednak dzień był jeszcze długi. Ledwo minęło południe.

Pokonywał właśnie wysokie wzniesienie, gdy postawił stopę na luźnym płaskim kamieniu. Zachwiał się i z trudem utrzymując równowagę, nastąpił na pokryty mchem głaz. Noga momentalnie ześlizgnęła się i nienaturalnie wykręciła. Syknął z bólu. Czuł jakby wbito mu w stopę pęk igieł. Podskoczył kilkukrotnie na jednej nodze w kierunku wystającej z ziemi masywnej skały. Oparł się o podporę i z grymasem bólu na twarzy postanowił przenieść ciężar ciała na zdrętwiałą kończynę. Zagryzał zęby, by nie uronić łez napływających do oczu. Wiedział, że musi się uspokoić. Wiedział jednak też, że dojście do wyznaczonego miejsca będzie niezwykle trudne.

Przestąpił z nogi na nogę. Pokonanie kilku metrów kosztowało go więcej energii niż ostatnia godzina marszu. Ból wzmagał się z każdym kolejnym krokiem. Stefan chwycił leżący obok ścieżki krótki kij. Zacisnął na nim palce tak mocno, że wokół noszonego na palcu sygnetu posiniała skóra. Podparł się na wątłym kosturze i choć musiał się przy nim kulić, odczuł ulgę. Kolejne metry zdawały się być o niebo łatwiejsze, co nie odwiodło ciemnych scenariuszy. Słońce wcześniej wlokące się beztrosko po niebie, teraz zdawało się przyspieszać, rzucając mężczyźnie wyzwanie.

Mijały godziny, a Stefan coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że nie uda mu się dotrzeć do schroniska. Musiał wymyślić rozwiązanie, gdyż nie był przygotowany na spędzanie nocy pod chmurką. Nie chciał wzywać pomocy. Nie sądził, że cokolwiek mu grozi. Helikopter mógł być w tym samym czasie potrzebny gdzie indziej. W pewnej chwili na myśl przyszła mu chatka. Niewielka gospoda, którą odwiedził kiedyś wraz z Krystianem. Wówczas była zamknięta, jednak może tym razem będzie inaczej. Z tego co pamiętał, znajdowała się niedaleko, więc warto było sprawdzić. Ostatecznie przespałby się na werandzie. Zszedł ze szlaku i obrał, jak mu się zdawało, najkrótszą drogę do miejsca, które widział w obrazach przywoływanych we wspomnieniach.

Gospody nie było na żadnych mapach, zarówno tych papierowych, jak i cyfrowych. Było to trochę dziwne, gdyż podczas wyprawy z Krystianem odniósł wrażenie, że budynek przytłaczał swoim rozmiarem. Najwidoczniej jego pamięć przekłamywała rzeczywistość.

Zaczynało zmierzchać, gdy pokonywał kolejne wzniesienie. W pewnym momencie ujrzał białoszare kłęby dymu nad kolejnym pagórkiem. Wszedł na górę. Jego oczom ukazała się pokaźna drewniana chata, w której na szczęście paliło się światło. Odetchnął z ulgą. Chwilę później spostrzegł ciemne kontury postaci przesuwające się wewnątrz gospody.

Zanim dotarł na szczyt stromych drewnianych schodów prowadzących pod masywne drzwi, zapadł zmrok. Ujął w dłoń stalową klamkę i przycisnął ją, jednocześnie niemal bezgłośnie przesuwając drzwi. Czując ulgę, rozejrzał się jeszcze po horyzoncie. Czerpał przyjemność z widoku ogromnego okrągłego księżyca wypełzającego znad wierzchołka wzniesienia, które przyszło mu przed momentem pokonywać. Wszedł do środka. W ciemnym korytarzu dominował intensywny zapach palącego się w kominku drewna. Stłumione światło nie od razu zdradzało, co kryje się wokół. Gdy oczy przyzwyczaiły się do półmroku, dostrzegł na ścianach poroża, ciupagi, laski i stare proporce. W następnym pomieszczeniu niska kobieta o wydatnym biuście, wylewającym się przez pokaźny dekolt sukni, lawirowała pomiędzy stolikami, niosąc dużą tacę z kilkoma pękatymi kuflami bursztynowego napoju. Wyraźnie utykała na lewą nogę, lecz nie przeszkadzało jej to w zwinnym pokonywaniu kolejnych metrów. Po chwili podeszła do ukrytego w kącie stolika. Siedziało przy nim dwóch mężczyzn. Słabe światło skutecznie utrudniało przyjrzenie się ich twarzom. Stefan bez problemu rozpoznał jednak czerwoną welurową kamizelkę na torsie jednego z nich. Dokładnie taką samą ubóstwiał jego ojciec, chodząc w niej na zakupy, do kościoła, a nawet na mecze piłkarskie. Kiedyś w lecie wybrał się w niej na plażę.

Stefan odgonił wspomnienia, przenosząc wzrok na centralny punkt pomieszczenia. Stała tam szeroka lada barowa, za którą przechadzał się wysoki, postawny mężczyzna. Przecierał ścierką wysokie szklanki, na szkle których migotały lśniące refleksy płomieni. Przed barem na wysokim krześle siedziała postać odwrócona do Stefana tyłem. Miała długie włosy, przykryte niecodziennym spiczastym kapeluszem z wetkniętym weń piórkiem. Trudno było określić jej płeć, dopóki donośny gardłowy śmiech nie wypełnił sali. Barman mu zawtórował. Spoważniał jednak na widok Stefana.  Momentalnie przeniósł wzrok na okno. Zagryzł zęby i odwrócił głowę w stronę kelnerki. Ich spojrzenia spotkały się, po czym barman ponownie skierował się w stronę przybysza. Rozbrzmiał trzask tłuczonego szkła. Kobieta stała z otwartymi ustami wpatrzona w Stefana. Rozmowy w pomieszczeniu zamarły. Wszyscy spojrzeli na nowoprzybyłego, który zastygł na moment w bezruchu. Kelnerka obróciła ponownie głowę w kierunku barmana. Ten wzruszył w dziwaczny sposób ramionami, po czym odetchnął głęboko.

Kelnerka podskoczyła zwinnym ruchem do turysty.

– Dobry wieczór, wędrowcze. Co cię do nas sprowadza? Proszę, spocznij sobie – wskazała miejsce niemal na środku sali – za momencik podam coś do jedzenia. Grzańca też przyniosę. Pewnie się pan napije, prawda? Tak, za chwilę wszystko przyniosę.

Stefan zdążył jedynie skinąć głową, gdyż kobieta kuśtykając w zawrotnym tempie, zniknęła za winklem. Z trudem doczłapał do wskazanego stolika i padł z ulgą na drewniane krzesło. Mężczyźni przy okrągłym stoliku wrócili do żywiołowej rozmowy. Samotnik przy barze, nadal zwrócony plecami, podniósł kufel i wychylił kilka łyków.

– Co tu pana sprowadza? – zapytał z nieskrywaną ciekawością w głosie barman.

– Szedłem do pobliskiego schroniska, ale skręciłem nogę. Tutaj miałem bliżej. Wolałem nie ryzykować wycieczki po nocy.

– I tak bez problemu tu pan trafił? Po ciemku? – Barman wymownie spojrzał na duże przesłonięte pożółkłą firaną okno.

– Kiedyś przechodziłem tędy z kolegą. Wtedy pierwszy raz widziałem tę gospodę, ale była zamknięta. Teraz miałem dużo więcej szczęścia.

Gość w dziwnym kapeluszu zachłysnął się piwem. Otarł twarz, po czym strzepnął zawilgotniałą dłoń.

– Tak. Szczęścia – odpowiedział barman, kiwając głową.

– Czy można się tu u was zatrzymać na noc? – zapytał nieśmiało Stefan.

– Na noc? – powtórzył, unosząc krzaczaste brwi barman.

Stefan tylko pokiwał głową. Tęgi mężczyzna zamyślił się. Odwiesił szmatkę na ramię i oparł się o blat. Jedna z jego rąk była nienaturalnie wygięta. Rozejrzał się wkoło. Jego wzrok spoczął na moment na okrągłym stoliku. Jegomość, którego wcześniej niemal w ogóle nie było widać, teraz wysunął się delikatnie z cienia. Kiwnął w spokoju głową w stronę baru.

– Dobrze. Znajdziemy jakiś pokój. Nie może pan przecież łazić po nocy. Tym bardziej w takim stanie. Może opatrzymy nogę?

Zza winkla wyskoczyła kobieta, niosąc na tacy pękaty kamionkowy kubek, z którego unosiły się wonne opary. Zapach goździków i pomarańczy szybko rozpłynął się po pomieszczeniu.

– Nie trzeba. Wezmę prysznic i jakoś sobie usztywnię. Zobaczymy jak jutro będzie wyglądała.

– Jutro? – zapytała ze zdumieniem kobieta, spoglądając na barmana.

– Tak, pan zostaje tutaj na noc.

Mężczyzna w kamizelce podniósł się. Zwrócony do swego ukrytego w cieniu kolegi wykonał kilka kroków naprzód. Kelnerka ruszyła powoli do Stefana. Przeniosła wzrok na barmana, kiedy wpadli na siebie.  Kubek z trzaskiem rozbił się o podłogę, tworząc na niej burgundową kałużę. 

– Uważaj, jak leziesz baranie. – Kelnerka skarciła mężczyznę z wyraźną niechęcią w głosie.

– Najmocniej przepraszam. Zaraz to posprzątam. Proszę podać temu panu coś na mój koszt.

– Przygotuję naszemu gościowi coś specjalnego. Nie będzie pił grzańca jak byle turysta.

Barman ujął w dłoń pokaźną szklankę i wymachując różnymi butelkami napełnił ją. Stefana interesowała przede wszystkim jego nienaturalnie wygięta lewa ręka, która o dziwo pomagała barmanowi nalewać alkohol w iście ekwilibrystyczny sposób. Gdy skończył, przekazał szkło kelnerce, która podała je Stefanowi. Brzeg szklanki pokryty był drobnoziarnistym proszkiem, który konsystencją ledwo przypominał cukier. Po pewnym czasie na stole znalazły się pokaźne pajdy świeżego chleba, do których dostawiono małe wiaderko smalcu ze skwarkami oraz ogórki kiszone. Po chwili kobieta przyniosła też placki ziemniaczane z gulaszem wołowym. Stefanowi szczególnie przypadł do gustu smalec. Rozpływał się w ustach bardziej niż śmietana, którą okrasił wspomniane placki. Najadł się do syta i o dziwo nikt ani razu nie wspominał nic o zapłacie. Uznał, że załatwi to wszystko rano. Trudny marsz i obfity posiłek dały w rezultacie silną potrzebę zaznania odpoczynku.

Zmęczenie napływało coraz szybciej. Skwierczące w kominku drwa zapewniały kojącą atmosferę. Krzesło, na którym siedział, choć wcześniej wpijało się w pośladki, teraz zdawało się być wygodnym skórzanym fotelem. Już się na nim rozsiadał, gdy obok pojawiła się znajoma kelnerka.

– Proszę ze mną. Pokażę panu pokój i wskażę łazienkę.

Stefan z trudem zwlókł się z siedziska i ruszył za kobietą na piętro. Schody okazały się trudniejsze do pokonania niż wszystkie wcześniejsze przeszkody pokonane na trasie. Noga bolała, jednak dużo większym problemem był ogarniający jego ciało brak sił.

Mężczyzna zmusił się do wzięcia szybkiego prysznica, po czym wszedł do przydzielonego mu pokoju i zamknął za sobą drzwi. 

***

Lipcowa noc zapewniała komfortową temperaturę do odpoczynku. Łóżko, zaścielone świeżą, delikatną w dotyku i pachnącą jaśminem pościelą, zachęcało by zostać w nim jak najdłużej. Niezbyt twardy materac idealnie dopasowywał się do ciała. Stefana wyrwał jednak ze snu dziwny odgłos. Przypominał szuranie, przeplatane od czasu do czasu z głuchymi stuknięciami. Powoli podniósł głowę z poduszki. Dopiero teraz odczuł otumaniający ból głowy, który skutecznie przyćmiewał uraz kostki. Przez chwilę walczył ze sobą, myśląc o tym, by zanurzyć się ponownie w otchłani marzeń sennych. Jednak dziwne dźwięki nie dawały mu spokoju.

Powoli wysunął się spod ciepłej kołdry i postawił nogi na zimnej podłodze. Ujął w dłonie głowę, jakby wierząc, że uśmierzy to narastający ból. Gdy zbliżał się do drzwi, odgłosy przybierały na sile. Chwycił leżące nieopodal spodnie i wsunął się w nie, po czym delikatnie nacisnął klamkę. Wyjrzał na korytarz, jednak nic niepokojącego nie zwróciło jego uwagi. Dźwięki dochodziły z parteru. Szuranie coraz mocniej dawało się we znaki, co potwierdzał potęgujący ból w czaszce. Stefan przeszedł kilka kroków w kierunku wejścia na schody. Ujrzał migoczące światło bijące od kominka i rozstawionych na stołach świec. Poruszał się niemal bezszelestnie. Schodził, trzymając się barierki, gdy ujrzał niewyraźny cień przesuwający się po podłodze. Kolejny krok wydobył z drewnianego stopnia przeraźliwy zgrzyt. Wszystkie hałasy momentalnie ucichły. Mężczyzna usłyszał jeszcze tylko kilka stłumionych szeptów, nim odezwał się głos należący do barmana.  

– Pan Stefan? Przepraszam za hałasy. Proszę wracać spać. Bar już nieczynny. Sprzątamy.

Słysząc znajomą osobę Stefan poczuł się pewniej.

– Teraz to i tak już pewnie szybko nie zasnę. Zbyt mocno się wybudziłem. Wybitnie niesie się dźwięk po… – Mężczyzna urwał wypowiedź, gdy zszedł na parter i spojrzał w kierunku baru. Na sali dostrzegł cztery kościotrupy. Stały w milczeniu, wpatrzone w Stefana i wyglądały na nie mniej przestraszone niż on.

– Nie bój się – przemówił najwyższy z nich, ubrany łudząco podobnie do widzianego nie tak dawno w tym samym miejscu barmana. – Nic ci nie zrobimy.

Stefan nadal stał bez ruchu.

– Miałeś spać. Po coś przylazł? – wtrącił szkielet w kapeluszu z piórkiem.

Minęła chwila, zanim mężczyzna się odezwał:

– Czy wy jesteście? O co tu chodzi? Umarłem?

– Jeszcze nie i akurat o to nie musisz się martwić – odparł kościotrup w welurowej kamizelce.

– Chyba zwariowałem. Coś musiało być w tym smalcu i mam teraz halucynacje.

– W smalcu nie, ale dodałem ci coś specjalnego do drinka. – Szkielet barmana uśmiechnąłby się w tym momencie, gdyby tylko miał na sobie trochę mięśni i skóry. – Miałeś obudzić się dopiero rano i chciałem dopilnować, by tak się właśnie stało. Swoją drogą jesteś bardzo ufny. Nie zdziwił cię gorzki smak cukru na szklance? Albo to, że wszystko dostajesz za darmo?

– Myślałem, że ureguluję rano.

– Dobra informacja dla ciebie jest taka, że nie będziesz musiał. Powiedzmy, że biorę to na siebie i w ramach rekompensaty za to, czego jesteś świadkiem, daruję ci. Nie chciałbym jednak, byś komukolwiek opowiadał o tym, co tutaj widziałeś.

– Czyli wypuścicie mnie? – Stefan pobudził się, słysząc dobrą nowinę.

– My tak, ale to – wskazał na stojącą na ladzie skrzynię – może skutecznie uprzykrzyć ci przyszłość.

Stefan nie przypominał sobie, by widział wcześniej w tym miejscu jakikolwiek kufer, a już na pewno nie ten. Wykonany z egzotycznego drewna. Wieko inkrustowane różnokolorowymi, szlifowanymi kamieniami, przyciśnięte było do dolnej części za pomocą trzech skórzanych pasów. Na końcu każdego z nich widniała masywna klamra, wetknięta w pozłacany zamek. Wierzch kufra zdobił dziwny emblemat, który przykuł spojrzenie mężczyzny.

Stefan był więcej niż pewny, że gdyby wieczorem stał tam, gdzie teraz, na pewno by go zapamiętał. Mężczyzna wyciągnął rękę, by poczuć fakturę drewna. W tym momencie kości dłoni barmana uderzyły podróżnika, nie pozwalając mu dotknąć szkatułki.

– Nie waż się jej ruszać. Chyba, że chcesz skończyć jak my. – Wyprostował się i ukazał kościstą posturę, w której na pierwszy rzut oka widać było pewne braki.

– Nie rozumiem.

– Panowie, możecie sobie gadać, ale my wracamy do roboty – wtrącił kościej w kapeluszu, po czym usiadł przy okrągłym stoliku i chwycił jeden z gnatów leżących na blacie. Kośćmi dłoni objął okrągły pilnik i kontynuował pracę, której towarzyszył znany już Stefanowi odgłos szurania. Co pewien czas wyjmował z kapelusza piórko, które najwidoczniej nie było tylko ozdobą. Ostrym końcem wygrzebywał z kości nieczystości pogarszające precyzję wykonania.

Zza winkla wyłonił się piąty kościotrup. Jego niski wzrost oraz charakterystyczne zwinne kuśtykanie wskazywało na to, że należał do kelnerki. Niosła tacę z kilkoma talerzami ułożonymi w stosik. Widząc Stefana wzdrygnęła się i upuściła naczynia na podłogę. Rozbiły się z hukiem, który przestraszył nawet gościa w kapeluszu. Zaklął pod dziurą po nosie, gdyż wykonał pilnikiem niekontrolowany ruch. Skierował głowę w stronę kelnerki i zmierzył ją pustymi oczodołami.

– Marzena, w tym tempie to niedługo nie będziemy mieli tutaj żadnych naczyń. Nie przejmuj się chłopakiem. Właśnie wprowadzam go w temat. Przynieś biedakowi coś do picia. Nie będzie tak ślęczał o suchym pysku, a chwilę to zajmie.

Niski kościotrup pokuśtykał z powrotem, ginąc w cieniu.

– Siadaj chłopie, to ci wszystko opowiem. Nasza bolączka zaczęła się wiele lat temu. – Barman zarzucił ścierkę na bark i podparł się na stawach łokciowych. Stefan zwrócił uwagę na brak kości w lewym przedramieniu, którą zastąpiono chyba kawałkiem sztyla od miotły. – Nieopodal gospody swój obóz rozbił tabor cygański.

– Romski – poprawił go pod nosem Stefan.

– Słucham?

– Nic, nic. Proszę kontynuować. – Mężczyzna pomachał rękami, dając znać, że nie chciał przeszkadzać, po czym schował dłonie pod blatem.

– Tak więc nieopodal zawitał tabor cygański. – Barman położył wyraźny nacisk na ostatnie słowo. – Przychodzili tutaj, najczęściej nachlać się jak świnie. Nic by się nie wydarzyło, gdyby nie Kalo.

– Nie gadaj głupot. Mogliśmy jej po prostu nie zabierać. To nasza wina – wtrąciła kelnerka, stawiając przed Stefanem gustowną filiżankę i mały ceramiczny imbryczek, przy którym leżała torebka z herbatą.

– Zabierać!? – zaśmiał się gromko szkielet w welurowej kamizelce. – Zwyczajnie ją buchnęliście i tyle.

– Zwał jak zwał – odparła nadąsanym głosem kelnerka.

– Cisza! – warknął barman, uderzając pięścią w stół, aż zaklekotały kości.

Gość w kamizelce wrócił do szlifowania wyprofilowanej przez kolegę w kapeluszu kości.

– Na czym to ja… Ach tak. Kalo bardzo lubił popić, a jak już się napił, to język mu się rozwijał tak, że nie zachowywał niczego dla siebie. Opowiadał o wszystkich romansach pomiędzy nimi, o tym kogo sprali, a nawet zabili. Pewnego dnia, gdy miał już ostro w czubie, powiedział o kosztownościach, które zgromadzone są w kufrze u wróżbitki. Nikt w to nie wierzył, dopóki nie wyjął zza koszuli grubego łańcucha z pokaźnym wisiorem. Zarzekał się, że w skrzyni są dużo cenniejsze egzemplarze. Nigdy nie byliśmy bogaci, a interes też nie kręcił się jakoś szczególnie. Postanowiliśmy, że zabierzemy tylko kilka rzeczy i na tym koniec. Razem z Marzeną włamaliśmy się pewnej nocy do wozu cygańskiej wróżbitki. Wszyscy bawili się wówczas przy ognisku. Obchodzili jakieś swoje święto.

– Wesele Valentina i Zory – wtrąciła kelnerka.

– Bez znaczenia. – Głos barmana załamał się. Chrząknął i kontynuował. – Skrzynię znaleźliśmy bez trudu, jednak tych trzech przeklętych kluczy nigdzie nie było. Próbowałem wytrychem, a uwierz mi chłopcze, że znam się na tym, jednak nie dałem rady. Siłą też się nie udało. I w ten oto sposób ukradliśmy całą skrzynię. Cyganie szybko zorientowali się, co zaszło. Nikogo tu w pobliżu nie ma, więc dochodzenie nie trwało długo. Wódz taboru przyszedł tutaj razem z wróżbitką, która ostatecznie okazała się jakąś szamanką czy wiedźmą.

– I nie zabrali wam tej skrzyni? – dopytywał Stefan.

– Poczekaj w spokoju, to się dowiesz. – Barman patrzył przed siebie. Bez wglądu na jego oczy stwierdzenie tego nie było proste, ale zdawało się, że dość głęboko odpłynął już w świat wspomnień. – Cyganka wyjęła z kieszeni trzy klucze. Różniły się znacznie od tych, które widzisz na co dzień. Nawet ich zdobienia nie zaskakiwały tak, jak kształt. Niby normalne, jednak rękojeści każdego z nich przedstawiały jakieś zwierzę, a część ciała stanowiła krzywkę do odpowiedniej zapadki. Kobieta wetknęła klucze do zamków i przekręciła. Potem wymamrotała coś pod nosem. Zamki otoczyła purpurowa poświata i wieko ustąpiło. Otworzyła kufer, a naszym oczom ukazały się połyskujące w świetle porannego słońca drogocenne kamienie i złoto. Nie było tego bardzo dużo, jednak było w stanie zapewnić spokojną przyszłość. Niestety nie dla nas. Wódz zabrał z wnętrza jedną monetę i stwierdził, że zostawia resztę dla nas. Początkowo nie dowierzaliśmy temu, co słyszymy.

– Ja tam od razu wiedziałam, że to podstęp – dodała od siebie kelnerka.

– Tak, ty wszystko wiedziałaś. Szkoda, że cała ta kradzież to był właśnie twój pomysł.

– I co było dalej? – Stefan niecierpliwie oczekiwał dalszego ciągu historii.

– Postanowili nauczyć nas pokory i ukarać za kradzież. Wiedźma rzuciła zaklęcie i trafiliśmy do pętli czasowej. Niemal przez cały miesiąc żyjemy normalnie, z tą tylko różnicą, że nie możemy wyjść z tej przeklętej gospody. Wyjątek stanowi biała noc.

Stefan zmarszczył czoło i podparł brodę na dłoni, ujawniając, że nie rozumie co oznacza to pojęcie.

– Pełnia księżyca. W ten magiczny czas nasze ciało znika i zostają suche kości. Tylko wówczas mamy możliwość otworzyć tę skrzynię, a to jest warunkiem cofnięcia klątwy. Na nasze nieszczęście, klucze muszą być wykonane z kości. Jak się pewnie domyślasz, pochodzą z naszych ciał. Stąd nasze ruchy są nieco koślawe.

Szkielet ukryty w kącie przy okrągłym stoliku chrząknął głośno.

– Marcel to przykład prawdziwego poświęcenia. Nie wiem, czy zauważyłeś, ale facet ten nie bryka tutaj po parkiecie. Stracił już całe dwie kończyny na tworzenie kluczy. I nic. – Barman wzruszył ramionami i skierował głowę w stronę zacienionego kąta, gdzie kaleki szkielet znaczył węglem na kościach niezbędne poprawki.

– To w czym jest problem, że nie możecie otworzyć tej skrzyni?

– To nie takie proste. Chociaż nie widać po nas oznak starzenia się, nasze kości się nie odradzają. Nawet jadło i napoje przywracają się po północy, ale nie kości. Mamy ich ograniczoną ilość i podobnie jest z czasem na wykonanie zadania. Niestety przy każdej pełni zamki się zmieniają. Czasami są podobne i wystarczy przerobić to, co mamy. Jednak najczęściej musimy tworzyć nowe klucze. Dodatkowo nie wystarczy wetknąć ich w otwory i przekręcić. Potrzebna jest jakaś inkantacja, to co wymamrotała pod nosem Cyganka, a tego nie znamy. W tworzeniu kluczy mamy już niezłą wprawę, jednak nie udało się nam złamać hasła. Gdy zegar wybije północ, wtedy zamki zmienią się i wyścig rozpocznie się na nowo.

– To co oni teraz robią, skoro nie wiecie, jak będą wyglądać zamki?

– Przygotowują materiał, by nie tracić na to potem czasu. Wszystkie klucze były do tej pory w jakimś stopniu podobne, dlatego warto zrobić to wcześniej.

– A co się stanie, kiedy otworzycie skrzynie?

– Nikt do końca tego nie wie. Dostaliśmy tylko zapewnienie, że klątwa zniknie, a my będziemy mogli cieszyć się ze skarbu. Choć szczerze mówiąc, nie zależy nam już na nim.

– A co ze mną?

– Jak to co z tobą? Dopóki nie dotkniesz skrzyni, to nic ci nie będzie. Dlatego właśnie miałeś spać. Nic ci nie będzie, ale nie chcieliśmy stać się atrakcją turystyczną. Zwykle zamykamy okna i drzwi przed pełnią, ale dzisiaj ktoś o tym zapomniał. – Nawet spojrzenie pustymi ślepiami na kelnerkę było w tym momencie niezwykle wymowne. – Rano cię wypuścimy.

– Skoro kradłeś kufer tylko z Marzeną, to skąd reszta? – Stefan skinął głową w kierunku okrągłego stolika.

– Marcel i Witek przyszli tu razem. Zostali na kilka dni. Spacerowali po górach, a ostatniej nocy postanowili ukraść skrzynię. Tak oto są tu nadal z nami.

– To nie do końca tak. Spotkaliśmy po drodze tego pieprzonego Kalo i się upił z nami. Opowiedział o skrzyni, to stwierdziliśmy, że to życiowa szansa. – Witek wzruszył ramionami, po czym wrócił do pracy.

– Gość w kapeluszu to Zbigniew. Jego zgubiła zwykła ludzka ciekawość. Siedział przy barze, jak ma to w zwyczaju robić. Wtedy pierwszy raz zapomniałem schować kufer po białej nocy i stało się. Dotknął go. Dla niego jest to chichot losu, chyba tak się na to mówi, prawda? Miał raka zanim tu przyszedł. Miał już postawiony wyrok. Ile to było, trzy miesiące?

Gość w kapeluszu skinął czaszką.

– No właśnie, a jest już z nami jakieś cztery lata.

– Dziwne, że nie ma tu was więcej. Przez tyle lat nikogo nie przywiało?

– Staramy się zabezpieczać, choć jak widać, nie zawsze nam wychodzi. Tak swoją drogą, masz ciekawy sygnet. Ten symbol… Bardzo podobny do tego z kufra.

Stefan w tym momencie zorientował się, że podpiera brodę dłonią, odsłaniając jednocześnie biżuterię.

– Fakt, podobny. Też się zdziwiłem. Kupiłem kiedyś na pchlim targu. Tombak, ale wygląda ładnie.

***

Zbliżała się północ. Blask księżyca penetrował szczeliny w przymkniętych już okiennicach i wdzierał się do pomieszczenia. Niektóre świece na stołach dopalały się, jednak nikt nie myślał teraz o ich wymianie. Wszyscy zgromadzili się przy barze, gdzie kilka lichtarzy i kominek zapewniały względnie komfortowe warunki do pracy.

Gdy zegar ścienny wybił środek nocy, Stefan ujrzał coś, co zmusiło go do przetarcia oczu. Zamki w skrzyni stojącej na ladzie przybierały inne kształty. Zmieniały się nie tylko otwory, ale też okalające je rozety. Mężczyzna pierwszy raz miał do czynienia z magią i choć zawsze wyśmiewał ludzi wierzących w czary, tym razem nie było mu do śmiechu.

W sali nastało poruszenie. Kościotrupy oglądały formujące się wloty zamków. Jedynie Marcel siedział przy stoliku.

– No i co tam mamy? – zapytał w końcu zniecierpliwiony kaleka.

– Jest całkiem dobrze – wymamrotał Witek. – Ostry pies i obły koń. Chyba do lekkich przeróbek. Jest też coś nowego. Jakiś ptak.

Stefan nie rozumiał haseł wymawianych przez kościotrupa w kamizelce. Podszedł bliżej do kufra i przyjrzał się uważnie. Pod otworami na klucze znajdowały się obrazy w formie reliefów. Pierwszy z nich przedstawiał klucz w kształcie psa, którego ostro zakończony ogon tworzył jeden z zębów. Drugi kształtem zbliżony był do konia, którego oble zakończone przednie nogi stanowiły dwa z ośmiu zębów. Trzeci obraz odzwierciedlał ptaka. Rozpostarte skrzydło, a dokładniej kilka jego piór, stanowiło krzywkę dla pięciu zapadek. Zaraz pod zwierzęcymi formami znajdowały się kolejne otwory. Te były jednak niemal okrągłe, toteż nie przywodziły na myśl dziurek na klucz. Jeszcze niżej Stefan dostrzegł kolejne obrazy.

– Dobra, z mojej strzałkowej zrobimy psa. Tadek – szkielet w kamizelce zwrócił się do barmana – potrzebujemy twojego obojczyka na jelenia. Kto ma jeszcze śródstopie palucha?

– Na mnie nie patrz – zaśmiał się cicho Marcel.

– Zbigniew, ty chyba jeszcze masz? – dopytywał barman.

– Tak, tak. Mam – odparł zamyślony kościotrup w kapeluszu. – Ale jak zabierzesz mi śródstopie, to będę całkiem kulawy. – Przekręcił delikatnie żuchwę, wyglądając na niezadowolonego.

– Lepiej stracić stopę niż dłoń. Poza tym inne małe kości mogą być za cienkie i zbyt kruche, a potrzebuję odpowiednio wyprofilowanej kości. Każdy się poświęca. Sam dobrze wiesz. – Witek położył na stół szablon jelenia, po czym zabrał się za wyciąganie kości strzałkowej z własnego stawu kolanowego. 

Zbigniew schylił się pod stół.

– Może jakoś wam pomogę? Choćby z tym hasłem? Jestem dość dobry w zagadkach – zaproponował Stefan uradowany tym, że może się przydać.

– Skoro i tak tu jesteś. Nikt nie mówił, że ktoś z zewnątrz nie może pomagać. – Barman wzruszył ramionami. – W przeciwieństwie do zamków, obrazy pod tymi otworami są zawsze takie same. Za cholerę nie wiemy jednak co mogą oznaczać. To wygląda jak korona, ten to chyba miecz, a ostatni? Ni w ząb nie wiem. Jakiś kamień? Tylko czemu świeci? – Barman podparł żuchwę kościstą dłonią i zastygł w zamyśleniu.

– Wspominaliście wcześniej, że wódz zabrał ze skrzyni jedną monetę? Czy to prawda? – dopytywał Stefan.

– Dokładnie tak było. Zdziwiliśmy się, bo na co im ona. Mogli przecież zabrać całość i tak czy siak nas ukarać. – Głos zabrała Marzena.

– A czy przypadkiem nie urodziło się wówczas w taborze jakieś dziecko?

– Urodziło się. Właśnie Valentinowi i Zorze. No może nie dokładnie w ten dzień, ale niewiele wcześniej. A co to ma wspólnego?

– Kojarzy mi się pewien zwyczaj romski. Zbierają podczas narodzin złoto i większość wydają, ale jedna moneta zostaje dla dziecka, aby przynieść mu w przyszłości dobrobyt.

– Dla dziecka mówisz. – Barman wyrwał się z posępnej zadumy. – Poczekaj. Chociaż nie, to nie pasuje.

– Możesz mówić co chcesz, nic nie tracisz. – Stefan wzruszył ramionami.

– Stevo, Gunari…

Po wypowiedzeniu tych słów przez barmana, w dwóch pierwszych otworach pod wizerunkami zwierząt pojawiły się kolorowe klejnoty. Jeden żółtawy, drugi zaś soczyście zielony.

– Ale jak to? Dlaczego? – Marzena nie dowierzała temu, co się właśnie wydarzyło.

– W sumie pasuje. Z tego co pamiętam, Stevo znaczy ukoronowany, a Gunari wojownik.

– To były jego imiona – dopowiedziała ze łzami w oczach Marzena. – Okradliśmy dziecko?

– Poniekąd na to wygląda… – Skrzywił się Stefan, kiwając głową.

– Brakuje jeszcze trzeciej części. Nazwisko? Ni w ząb nie pamiętam. – Barman postukał się w czaszkę, która rozbrzmiała głuchą pustką.

– Romowie mają chyba trzy imiona, także może w tę stronę. Nie pamiętacie?

– Coś ty. Nawet nie wiedziałem, że takie miał.

– Trochę mnie to nie dziwi, bo ostatnie z reguły zna tylko matka. To chyba jakaś ochrona przed demonami.

– Zlatan – wyszeptała kelnerka. – Ostatni symbol to złoto, a trzecie imię dziecka to Zlatan.

Pod symbolem ptaka pojawił się trzeci, mieniący się ciemną czerwienią, klejnot.

– Skąd wiedziałaś? – Zapytali niemal równocześnie Stefan i Barman.

– Zora była moją przyjaciółką. Zwierzyła mi się z tego. Gdybym tylko wiedziała, że to ich kosztowności… Przecież nie okradłabym przyjaciółki. Nigdy.

– A innych to już można? – zapytał z irytacją w głosie Stefan.

– Nie można, ale to były inne czasy. Jesteś młody i nie zrozumiesz. Drugi raz bym tego na pewno nie zrobiła. – Marzena zwiesiła głowę.

– Wygląda na to, że zagadka jest rozwiązana. Skończyliście już klucze? – zapytał z lekkim zniecierpliwieniem barman. 

– Zaraz kończymy. Dwa już są. Kilka pociągnięć pilnikiem i ptak też będzie gotowy – odparł podnieconym głosem Witek, przekazując kości w kształcie psa i konia gospodarzowi.

– Teraz rozumiem. Wyjący pies, rżący koń i sowa. To wszystko zwiastuny śmierci.

Wszystkie kościotrupy zwróciły czaszki w kierunku mężczyzny.

– Tak tylko słyszałem – dodał zaniepokojony pozyskaną atencją Stefan.

Po chwili Witek uniósł dłoń, w której znajdował się klucz z rękojeścią w kształcie sowy.

– Jest ostatni!

– Daj. Pozwól mi spróbować – zaproponował Zbigniew, wyciągając kościstą dłoń.

Gdy przejął klucz, wstał od stołu i ruszył w kierunku skrzyni.

– Ciekawi mnie, co się zaraz wydarzy. Cofniemy się w czasie? A może płynie on razem z nami, ale na nas nie oddziałuje? Jakby nie patrzeć, niedługo nie będę już stąpał po tym świecie, a przyznam, że jeszcze chwilę bym pożył. – Mówiąc to, upuścił klucz na podłogę i rozgniótł go podeszwą.

– Coś ty najlepszego zrobił?! Głupcze. Nie mamy już zapasowej kości na tego typu klucz. Postradałeś rozum? – Barman podpierając się o ladę, ruszył w kierunku szkieletu z kapeluszem na głowie. Po chwili wydostał się zza lady. Stefan zdziwił się, gdy ujrzał, że jego nogi nie posiadają stóp, a stawy skokowe są przytwierdzone do platformy z kółkami.

– Wy może pożyjecie jeszcze jakiś czas, a mnie zaraz trafi szlag. Nie chcę umierać. Myślisz, że nie wiedziałem, co mnie tutaj czeka? Świadomie dotknąłem tej skrzyni. Schowałeś ją wtedy pod ladą. To ja ją wyciągnąłem, by upozorować przypadek. Musiałem jakoś przedłużyć swój żywot i zamierzam jeszcze trochę ten stan podtrzymać.

– A ja przez cały ten czas obwiniałem się, że ściągnąłem na ciebie niedolę. Ty szujo. – Barman zagryzł w złości zęby i rzucił się na zdrajcę.

Tarzali się przez chwilę po podłodze. Barman może i nie miał stóp, jednak nie przeszkadzało mu to w obezwładnianiu przeciwnika.

– Weźcie moją kość.

Gospodarz odwrócił się i zamarł widząc Stefana, a dokładniej jego szkielet. Dygocąca koścista dłoń dotykała skrzyni.

– A tobie co odbiło? Życie ci nie miłe? Przecież lada moment byś stąd wyszedł?

– Nie ma teraz czasu na gadanie. Bierzcie co wam potrzebne i róbcie ten klucz.

– Marzena, dawaj sznur. Trzeba związać tego drania. Witek, bierz od Stefka kość i działajcie z Marcelem. Mamy mało czasu.

***

– Czemu to zrobiłeś? – zapytał Barman, kończąc wiązać Zbigniewa.

– Nie ma co dłużej was zwodzić. Stevo Gunari Zlatan Mirga był moim dziadkiem. Jakiś czas temu zmarł, przekazując mi opowieść o was oraz złotą monetę, którą przetopiłem i wykonałem z niej sygnet. – Stefan uniósł dłoń, ukazując pierścień. – Szukałem tego skarbu od bardzo dawna. Szczerze mówiąc, straciłem już nadzieję na to, że kiedykolwiek go odnajdę. Los jednak chciał, żeby trafił w moje ręce. Wiedziałem, że jesteście pod wpływem klątwy, ale nie wiedziałem jakiej. Gdy już opowiedzieliście, zrobiło mi się was żal, ale nadal nie miałem zamiaru pomagać. Myślałem nawet, by samemu złamać ostatni klucz. Jednak to, że Marzena znała ostatnie imię było czymś niecodziennym. Nawet ja nie znam swojego. Matka nikomu nigdy nie powiedziała. Skoro ty wiedziałaś o Zlatanie, znaczy to, że moja prababka musiała obdarować cię niezwykłą przyjaźnią.

– Tak też było, a ja ją zawiodłam.

– Teraz to już nie ma znaczenia. Jesteście – zawahał się na chwilę Stefan – jesteśmy na dobrej drodze, by pokonać klątwę. – dopowiedział, chwytając dwa klucze leżące na blacie. Wetknął je w otwory i delikatnie przekręcił. Zamki zgrzytnęły, jednak ustąpiły, sprawiając, że barwne klejnoty otoczyła purpurowa poświata.

– Chyba jesteśmy na dobrej drodze. – Ucieszył się Tadek. – Jednak nie zostało dużo czasu. Witek, pośpiesz się jak możesz. – Barman wykonał kilka ukłonów, by ujrzeć przez szpary okiennicy niknącą czerń nocy.

– Raczej tak. Żółty kamień, czyli topaz, odpowiedzialny jest w tym wypadku za ujawnianie tajemnic. Zielony klejnot to szmaragd, który ma za zadanie chronić przed oszustwem. Jest to dla was swego rodzaju rozgrzeszenie. Trzeci i ostatni, który jeszcze nie został uaktywniony, to granat. Jego krwista czerwień zabezpiecza posiadacza przed śmiercią. Jak dopasujecie klucz do tego otworu, to klątwa powinna zostać złamana.

– Jest! Trzymajcie. – Witek przekazał lśniący, wypolerowany klucz Stefanowi.

– Gotowi?

Nikt nic nie powiedział. Marzena pokiwała energicznie głową, a Witek potarł o siebie szurające kości dłoni, jakby ocierał je z potu.

Gdy Stefan przekręcił klucz, purpurowa poświata owionęła ostatni z klejnotów. Mężczyzna spojrzał na swoje ręce, które ponownie pokrywały się ciałem i skórą. Jednak, gdy obrócił się w stronę Tadka i Marzeny, ujrzał, że zmieniają się w proch. Przerażony myślał o tym, by wyciągnąć ostatni klucz, jednak odwiódł go od tego Tadek.

– Dziękujemy ci za pomoc Stefek. Dobry z ciebie człowiek. Wreszcie możemy zaznać spokoju. – Wypowiadając te słowa, rozpadli się doszczętnie.

Podobny los spotkał Witka i Marcela, którzy zdążyli jeszcze pozdrowić Stefana na pożegnanie. Jedynie Zbigniew skończył jako gnijące ciało przywiązane do krzesła. Najwidoczniej lekarze pomylili się trochę z diagnozą.

***

Stefan siedział jeszcze przez chwilę przed barem. Wypił ostatnią filiżankę niezwykle smacznej żurawinowej herbaty. Wreszcie wstał z wysokiego krzesła, pozbierał kosztowności i ruszył z trudem, kulejąc na obie nogi, w kierunku drzwi. Przy wyjściu chwycił za wiszącą na ścianie starą dębową laskę.

Otworzył drzwi i ujrzał nad wzniesieniem łunę światła, rozganiającego ciemności. Podpierając się na dodatkowej nodze, ruszył przed siebie znanym już szlakiem, by przywitać nowy dzień. 

Koniec

Komentarze

A co to tak wpadło znienacka? Prawie przeoczyłem ;)

To chyba nostalgia, jedna wielka tęsknota za tamtymi czasami, tamtą modą, muzyką, stylem, życiem...

Tak wyszło;) trochę przekroczony limit, ale mam nadzieję, że wybaczycie.

Przeczytawszy.

(zaznaczę, że wcześniej się nie udało i że zapraszanie jurorów do betowania, to coś czego nie wypada robić. Ale w sumie to było przed konkursem, więc ok.)

 

Wtedy jeszcze nie wiedziałem o konkursie. A tak szczerze, to nie wiedziałem nawet, że jesteś jurorką. Tak czy siak betowania przez jurorkę nie było, więc raczej nie ma o czym gadać :)

 

Pozdrowienia!

(przez przypadek wyszło to na Twoją korzyść XD)

To się dopiero okaże ;) 

oidrin, ładna ilustracjayes

Haragitanai, miś zwykle nie czyta horrorów. Zdecydował się, konkurs ciekawy.

Na początek trochę ’łapanki’ (dowód, że miś czytał}

 

Z tyłu głowy niepokoiło go to <– Z przodu nie?

dopóki donośny gardłowy śmiech nie wypełnił Sali.<-- sali

Mężczyźni przy okrągłym stoliku wrócili do zagorzałej rozmowy.<– zagorzałej?

Lipcowa noc zapewniała komfortową temperaturę do odpoczynku. Zaścielone świeżą, delikatną w dotyku i pachnącą jaśminem pościelą, zachęcało by zostać w nim jak najdłużej.<– w odpoczynku?

Chwycił leżące nieopodal spodnie i prędko wsunął się (+w) nie,<– z bolącą nogą i głową?

Poruszał się niemal bezszelestnie ← jak wyżej

 

Fajne :) (na lic. Anet). Spodobało się misiowi. Nie taki horror straszny, jak go malują. Tym razem. Klik do Biblioteki.

Powodzenia.

 

 

 

 

 

Cześć Misiu,

 

dziękuję za przeczytanie. Co do uwag:

 

Z tyłu głowy niepokoiło go to <– Z przodu nie?

Podszedłem do tego potocznie, a może faktycznie lepiej by było bez tego. Przyjmuję. 

 

dopóki donośny gardłowy śmiech nie wypełnił Sali.<-- sali

Muszę zajrzeć do słownika wordowskiego, bo to się zbyt często powtarza, a nie widzę tego jakoś. Przyjmuję.

 

Mężczyźni przy okrągłym stoliku wrócili do zagorzałej rozmowy.<– zagorzałej?

Myślę, że ostatecznie można tak to nazwać. Coś czynionego z pasją, intensywnego. Pozwolę sobie zmienić to na żywiołową rozmowę w takim razie. Przyjmuję. 

 

Lipcowa noc zapewniała komfortową temperaturę do odpoczynku. Zaścielone świeżą, delikatną w dotyku i pachnącą jaśminem pościelą, zachęcało by zostać w nim jak najdłużej.<– w odpoczynku?

Nieszczęsny efekt przenoszenia zdania. Przyjmuję. 

 

Chwycił leżące nieopodal spodnie i prędko wsunął się (+w) nie,<– z bolącą nogą i głową?

Myślę, że przy rosnącym poczuciu niepokoju oraz ilości adrenaliny we krwi jest to możliwe, jednak by nikogo to nie denerwowało, wolę pozbyć się tego słowa. Przyjmuje. 

 

Poruszał się niemal bezszelestnie ← jak wyżej

Tu akurat nie widzę przeszkód. Na solidnej, drewnianej podłodze góralskiej chaty byłbym w stanie w traperach chodzić niezauważony ;) 

 

Dziękuję Misiu jeszcze raz za przeczytanie, komentarz i cieszę się, że choć w jakiś stopniu się podobało. 

Pozdrowienia!

Podobało się, naprawdę. Miś cieszy się, ze uwagi uznałeś za rozsądne.

Cześć, Haragitanai!

 

Niepokoiło go to, jednak wolał się tym nie przejmować. Zgodnie z założeniami do przejścia pozostały raptem niecałe cztery kilometry. Jednak dzień był jeszcze długi.

Znalazłoby się jeszcze trochę niezręczności, czasami masz kilka krótkich zdań obok siebie, choć nic dynamicznego się nie dzieje. Styl jest jeszcze do podrasowania, choć nie mogę powiedzieć, że czytałem z trudem.

W scenie, gdy Stefek wchodzi do budynku, trochę było za dużo rzucanych wszędzie spojrzeń – aż się pogubiłem kto, na kogo, jak i dlaczego.

Groza ostatecznie uleciała w chwili, gdy Stefan zszedł na dół. Ja to czytałem z uśmiechem na ustach. Jakby to powiedziała Anet: sympatyczne :) I mi się podobało. Historia nie była może zbyt skomplikowana, ale w miarę przemyślana.

Trochę mi nie zagrało, że Stefan na początku w ogóle nie zdradza żadnych, choćby niewielkich, powiązań z miejscem i historią cyganów. Choć ciekawie wypada to jego wtrącenie “romów”. Teraz już wiadomo skąd się to wzięło, myślałem, że jest po prostu taki megapoprawny politycznie.

Podsumowując – tekst bardzo przyjemny, choć bez fajerwerków, to wywołał uśmiech na ustach. Styl trzeba jeszcze trochę wygładzić :)

 

Pozdrawiam i powodzenia w krokusie!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Cześć Krokus,

 

bardzo mi miło, że zajrzałeś do opowiadania, a tym bardziej, że Ci się podobało.

 

Poprawki “grube” naniosę już po konkursie.

Co do ilości grozy to zgadzam się w pełni – bardziej nazwałbym to fantastyką przygodową, choć wstępnie plan był inny.

Nie chciałem, by od początku Stefan był kojarzony tu jako przedstawiciel opisywanej grupy etnicznej. Odebrałoby to nieco zaskoczenia.

 

Postaram się następnym razem, by było więcej fajerwerków.

 

Dzięki raz jeszcze i pozdrawiam serdecznie!

Cześć,

 

No horror to to nie jest, momentami było wręcz sympatycznie… :) Podoba mi się Twój styl, ale momentami Twoje zdania są nieco “niezgrabne”, innym razem jesteś zbyt szczegółowy.

 

pustymi ślepiami

może: oczodołami? :)

 

Popatrz też na ten fragment:

Bardzo często przechadzał się ze swym przyjacielem Krystianem, jednak tym razem maszerował w pojedynkę. Towarzysza zatrzymały rodzinne sprawy. Stefan rozumiał to bardzo dobrze, co nie zmienia faktu, że było mu przykro, iż nie ma z kim cieszyć się otaczającym go pięknem natury.

Czy nie jest zbędny? :) Nie wnosi do opowiadania absolutnie nic, a bez niego byłbyś bliżej limitu znaków. ;)

Ten zresztą również nie jest szczególnie potrzebny:

Od pewnego czasu nie minął nikogo na szlaku. Czuł niepokój, choć wolał się tym nie przejmować. Zgodnie z założeniami do przejścia pozostały raptem niecałe cztery kilometry. Jednak dzień był jeszcze długi. Ledwo minęło południe.

 

Historia niezwykle ciekawa. Również jestem Katowiczanką, ale tej legendy nie znam. ;) Bardzo barwna i przyjemna, tyle że… mało straszna. ;)

 

Pozdrawiam :)

She was with me. She did all those things and so many more, things I would never tell anyone, and she never even loved me. Now that’s love.

Cześć, Haragitanai!

Przeczytałam z zainteresowaniem i przyjemnością, chociaż prędzej humor niż horror w tej legendzie widzę :) Niemniej, tekst skorzystałby na ostrym cięciu, bo są przegadane fragmenty, trochę przekombinowanych zwrotów i zbędnych słów. A i w limicie byś się zmieścił ;)

Pozdrawiam!

„Jak mogła się zamknąć z tym draństwem, a teraz nie chce się otworzyć?! Kto to w ogóle kupił?! Czy ktoś tego używa?!”

Cześć Wam,

 

DHBW – tak, przyznałem już, że horror to nie wyszedł z tego ;) Wraz z dopracowywaniem warsztatu pewnie kiedyś poprawię styl tego, ale cieszę się, że i tak nie jest najgorzej. Zbędne fragmenty przemyślę i może faktycznie się ich pozbędę.

 

Anoia – tak jak wyżej w gruncie rzeczy ;) A jeśli chodzi o limit, to tekst był przygotowany przed konkursem i w sumie tak doklejony. Jednak zapytałem wcześniej o pozwolenie na przekroczenie granic :)

 

Dziękuję Wam za przeczytanie ;)

 

Pozdrowienia!

Tekst długo się rozkręca, właściwie w pewnym momencie traci się nadzieję na to, że ruszy z kopyta… Ale to jednak następuje i potem jest już dużo lepiej. Być może to ciekawy dobór mitu, tudzież efekt zaskoczenia. Cokolwiek to było, podziałało. Zdecydowanie jeden z dziwniejszych tekstów, jaki wpadł nam w ramach tego naboru, ale w sensie pozytywnym. Kluczowym problemem są dysproporcje fabuły – za długi początek w porównaniu do rozwinięcia i zakończenia. W krótkich tekstach to ważne, by tego typu rzeczy dobrze wyważyć, żeby zatrzymać uwagę czytelnika.

Językowo co prawda są zgrzyty, ale – ponieważ coś już Twojego czytałam – widzę postęp. Ogólnie było niejednoznacznie i ciekawie.

Dziękuję za udział w konkursie i pozdrawiam.

Część legendarna fajna (choć mnie, rodem z Bytomia, co prawda kojarzy się bardziej z “Piratami z Karaibów” niż z rodzinnymi stronami – to zapewne nie ze względy na samą legendę, tylko na detale pomysłu). Niestety, to, co do niej prowadzi, jest fabularnie nie do końca udane – najpierw pokazujesz nam, oczyma narratora skupionego na Stefanie, sekwencję raczej nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności, sprowadzających go na miejsce akcji, a pod koniec dajesz mu inne motywacje, związane z rodziną. To się trochę kupy nie trzyma. Narracyjnie opowiadanie niestety czasem ześlizguje się w streszczanie wydarzeń, zamiast ich ukazywania, ale to jest coś, nad czym można w pisarskiej drodze pracować.

ninedin.home.blog

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Interesująca historia, w ogóle nie słyszałam o tej legendzie.

Faktycznie motywacji Stefana wyglądają podejrzanie – chciałby, a boi się, ni to przypadek, ni świadome działanie. Dlaczego nie zasnął po specyfiku od barmana?

Jeśli tylko matka zna trzecie imię, to skąd rebus na wcześniej wykonanej, ogólnodostępnej skrzyni?

Ale czytało się całkiem przyjemnie.

Babska logika rządzi!

Przeczytałem ze średnią przyjemnością. Lokalna bajęda o klątwie i zemście nawet interesująca, ale Stefan wypadł mało przekonywająco. Jak gdyby ręka przeznaczenia prowadziła go wprost do celu. Mniej elegancko się wyrażając, Autor tak chciał i tak się stawało, krok za krokiem. Ciekawiej by było, myślę, gdyby Stefan miał do przedstawienia jakąś rodzinną opowieść, związaną z romskim rodowodem, ukradzionym skarbem i przepowiednią, że w trzecim pokoleniu…

Ale tak najogólniej – nie jest źle i jestem przekonany, że jeszcze tak ze trzy teksty i nie będę miał żadnych poważniejszych uwag krytycznych.

Cześć Wam,

 

trochę mnie tutaj nie była, stąd długi czas odpowiedzi.

Śpieszę jednak nadrobić braki.

 

oidrin – Dzięki za miłe słowa (dotyczące postępu). Zdecydowanie jest to motywujące. Miło mi też, że uznajesz tekst za specyficzny. Jeśli coś się wyróżnia – to dobrze. Dzięki za przeczytanie!

 

ninedin – Zgadzam się z Tobą i na pewno do tekstu jeszcze powrócę. Na szczęście jest nadzieja na uratowanie tekstu:)

 

Anet – Dzięki :)

 

Finkla – Dziękuję za przeczytanie i nominację do Biblioteki. Będę pracował nad fabułą jeszcze, także tekst ulegnie na pewno metamorfozie i mam nadzieję, że z tej szkarady wyjdzie coś pięknego, a przynajmniej ciekawego. Przypuszczalnie Stefan był twardym zawodnikiem i specyfik nie podziałał. Rebus mógł być wykonany równolegle z poznaniem/wymyśleniem przez matkę imienia. Poza tym – magia ;)

 

AdamKB – Dzięki za poświęcony czas i opinię :) Choć miłych słów mało, to dobrze, bo wiem, że jeszcze długa droga przede mną. Mam jednak nadzieję, że wpadnie Ci kiedyś w ręce tekst, do którego nie będziesz miał uwag w ogóle (oczywiście chodzi o mój tekst :)).

 

Pozdrowienia!

H

Nowa Fantastyka