- Opowiadanie: drakaina - Opowieści z Pięciu Kontynentów (1)

Opowieści z Pięciu Kontynentów (1)

Na­pi­sa­ne, jak na gra­fo­ma­nię przy­sta­ło, w przy­pły­wie weny w około go­dzi­nę. Jest to oczy­wi­ście frag­ment fan­ta­sy, który w mnie­ma­niu au­to­ra może sta­no­wić od­ręb­ną ca­łość fa­bu­lar­ną. Wszel­kie po­do­bień­stwa do twór­czo­ści fan­ta­sy ce­lo­we i za­mie­rzo­ne. Przy oka­zji prze­ko­na­łam się, że nie da się dać wię­cej niż dzie­sięć (10) tagów. W opowiadaniu zaklęte są aluzje do ok. dziesięciu (10) polskich tekstów/światów fantastycznych.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Opowieści z Pięciu Kontynentów (1)

Droga była długa i mę­czą­ca, zimne powiewy wiatru smagały go po oczach skrytych pod szerokim rondem kaptura. Karcz­ma „Na Pod­la­siu” znaj­do­wa­ła się w po­ło­wie drogi mię­dzy mia­stem Dr’hozg a wsią Ko­wa­lów­ki, w samym środ­ku kon­ty­nen­tu Arkh’na’Erath, jed­ne­go z pię­ciu two­rzą­cych Wiel­ką Eku­me­nę Pię­ciu Kon­ty­nen­tów. Krzy­żo­wa­ły się tu wszyst­kie moż­li­we szla­ki, które prze­mie­rza­li wę­drow­cy z ca­łe­go zna­ne­go świa­ta, czyli z wszyst­kich pię­ciu kon­ty­nen­tów. Wła­da­li nimi nie­gdyś po­tęż­ni bo­go­wie zwani Pra­daw­ny­mi, ale ich czas dawno się skoń­czył i dziś zaiste je­dy­nie po­je­dyn­cze re­mi­ni­scen­cje ich pra­daw­nej mocy po­zo­sta­ły nie­my­mi świad­ka­mi tamtych dawno mi­nio­nych cza­sów, o któ­rych miesz­kań­cy Pię­ciu Kon­ty­nen­tów mó­wi­li z na­boż­ną weną, jeśli w ogóle od­wa­ża­li się wra­cać pa­mię­cią do cza­sów dawno za­po­mnia­nych, ży­ją­cych je­dy­nie we wspo­mnie­niach prze­ka­zy­wa­nych z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie, z dziada pradziada w naj­star­szych ro­dach Eku­me­ny. Zwykli ludzie żyli nieświadomi przeszłości, wiodąc szczęśliwy żywot osób niepomnych zła i grozy czających się w świecie opuszczonym przez bogów, orząc pola, kując konie, płodząc dzieci i umierając w spokoju. Pra­daw­ni ode­szli w nie­wy­ja­śnio­nych oko­licz­no­ściach i o tym wła­śnie dumał ja­dą­cy po­wol­nym stę­pem Mar­cjusz Re­gu­lus, zbli­ża­jąc się do karcz­my. A zwykłych ludzi musiał bronić, takie było jego zadanie i powołanie.

Pa­no­wał w niej nie­zwy­kły har­mi­der, nawet jak na karcz­mę. Mar­cjusz za­trzy­mał swo­je­go konia i po­wol­nym ru­chem swej oku­tej w że­la­zną rę­ka­wi­cę dłoni wy­cią­gnął mapę z juków. Tak, to mu­sia­ła być ta karcz­ma. In­stynkt asa­sy­na i znaki na dro­dze nie mogły go mylić. Na wszel­ki wy­pa­dek spoj­rzał na słoń­ce, które rzu­ca­ło ostat­nie krwa­we pro­mie­nie spoza linii wy­so­kich drzew, dębów i je­sio­nów, ob­ra­mo­wu­ją­cych drogę wio­dą­cą do karcz­my, malując jej ściany na czerwono. Tak wła­śnie stało w ma­nu­skryp­cie Herz­go­ne­ga z Aade­ma­aar, mni­cha, który przez sto lat z okła­dem zgłę­biał se­kret­ne ta­jem­ni­ce ukry­te w wi­ry­da­rzu pra­daw­ne­go mo­na­sty­ru, kry­ją­ce­go naj­waż­niej­sze do­ku­men­ty do­ty­czą­ce cza­sów Pra­daw­nych, nie­do­stęp­ne dla zwy­kłych śmier­tel­ni­ków. Ale Mar­cjusz nie był zwy­kłym śmier­tel­ni­kiem, nikt z Brac­twa nim nie był, wy­czy­tał więc ze sta­ro­daw­nych pro­roctw, że karcz­ma, któ­rej szu­kał, w któ­rej znaj­dzie pierw­szy znak, znaj­du­je się tam, gdzie czer­wień ży­cio­daj­ne­go pro­mie­nia oświe­tli ka­mien­ny mur o za­cho­dzie słoń­ca, po tym jak wę­dro­wiec prze­bę­dzie drogę równą szes­na­stu wscho­dom i za­cho­dom słoń­ca. Tyle właśnie dni minęło, odkąd wyruszył w drogę z siedziby Bractwa, żeby szukać śladów wyroczni i ocalić świat.

Pra­daw­ni nie zo­sta­wi­li po sobie wielu do­ku­men­tów. Brac­two mo­zol­nie od­twa­rza­ło dawną wie­dzę z za­pi­sków czy­nio­nych przez nie­stru­dzo­nych skry­bów w la­tach zaraz po Odej­ściu. Zaj­mo­wa­li się tym głów­nie ucze­ni, ale każdy adept mu­siał po­znać naj­waż­niej­sze pisma, więc Mar­cjusz miał po­ję­cie, czego szuka. Dziś, w ob­li­czu za­gro­że­nia, które sta­no­wi­ło mrocz­ne im­pe­rium nad­cią­ga­ją­ce z nie­zna­ne­go szó­ste­go kon­ty­nen­tu, który wy­nu­rzył się z oce­anu pięt­na­ście lat temu, Mar­cjusz i po­dob­ni jemu prze­mie­rza­li pięć kon­ty­nen­tów w po­szu­ki­wa­niu od­po­wie­dzi, jak obu­dzić bogów, by ru­szy­li na pomoc świa­tu. Wią­za­ło się to oczy­wi­ście z dużym ry­zy­kiem, ale Brac­two Go­rą­cych Po­pio­łów uzna­ło, że warto za­ry­zy­ko­wać za­gła­dę czę­ści świa­ta, aby uchro­nić resz­tę przed za­ku­sa­mi no­we­go im­pe­rium nad­cho­dzą­ce­go z pół­no­cy w po­ry­wach wi­chru i śnież­nej za­mie­ci, mro­żą­cej wszyst­ko, co na­po­tka­ła po dro­dze. Lu­dzie ucie­ka­li z pół­noc­nych wio­sek, opo­wia­da­jąc mro­żą­ce krew w ży­łach hi­sto­rie o tym jak pew­ne­go dnia całe wio­ski zni­ka­ły w bia­łym kurzu, a po­zo­sta­łych przy życiu ogar­nia­ło białe sza­leń­stwo i rzu­ca­li się na oślep w jary i prze­pa­ście, gdzie cze­kał ich los gor­szy od śmier­ci, bo prze­mie­nia­li się w lo­do­we de­mo­ny. Mę­dr­cy Brac­twa nie do końca wie­rzy­li w te opo­wie­ści, a zbroj­na ręka nie lę­ka­ła się de­mo­nów, uzbro­jo­na nie tylko w mie­cze, szty­le­ty, kon­ce­rze, łuki, kusze i cały ar­se­nał do­stęp­ny cy­wi­li­zo­wa­ne­mu świa­tu, ale także w wiarę w to, że Pra­daw­ni, choć ode­szli, czu­wa­ją nad świa­tem i nie po­zwo­lą roz­peł­znąć się lo­do­we­mu mro­ko­wi.

Mar­cjusz ze­sko­czył więc z brzę­kiem broni ze swo­je­go konia, ski­nął ręką na pa­choł­ka sto­ją­ce­go przy słu­pie dłu­bią­c w nosie i wska­zał mu konia, kierując się ku obi­tym ćwie­ka­mi drzwiom wio­dą­cym do głów­nej izby ja­dal­nej. Zanim jego oczy na­wy­kły do ciem­no­ści, dzię­ki elik­si­rom Brac­twa ro­bi­ąc to szyb­ciej niż u zwy­kłe­go czło­wie­ka, skrzy­wił się na głos, który do­biegł go z oko­lic, gdzie znaj­do­wał się kon­tu­ar.

– Re­gu­lus, a niech cię wszy­scy dia­bli!

Ten głos mógł na­le­żeć do tylko jed­nej osoby i los mu­siał być bar­dzo zło­śli­wy, że aku­rat ta osoba na­pa­to­czy­ła się w karcz­mie, któ­rej szu­kał łowca.

Udał, że nie sły­szy od­zyw­ki, tylko pod­szedł do naj­ciem­niej­sze­go kąta i po men­cjań­sku, dla nie­po­zna­ki, za­żą­dał piwa.

Cięż­ka ręka od­su­nę­ła chu­der­la­we­go chło­pa­ka, który ode­brał za­mó­wie­nie.

– Re­gu­lus, do wszyst­kich dia­błów, przede mną się nie ukry­jesz, choć­byś mówił do­wol­nym ję­zy­kiem, któ­re­go nie znasz ani ty, ani ja.

– Savo – od­po­wie­dział zmę­czo­nym gło­sem. – Nie wiem, skąd się tu wzię­łaś, ale odejdź, bo nie ma mię­dzy nami żad­nych te­ma­tów, o któ­rych mo­gli­by­śmy roz­ma­wiać.

– Wręcz prze­ciw­nie – od­par­ła po­tęż­ne­go wzro­stu ko­bie­ta, sa­do­wiąc się po dru­giej stro­nie stołu i zmia­ta­jąc z niego po­zo­sta­ło­ści po po­sił­ku kogoś, kto tu wcze­śniej się po­ży­wiał. Mar­cjusz za­uwa­żył, że mu­siał to być ama­tor kaszy ja­gla­nej, a że sam nie zno­sił tego dania, więc za­żą­dał ba­ra­nie­go udźca. – Myślę, że mamy sporo do ob­ga­da­nia, odkąd znik­ną­łeś – kon­ty­nu­owa­ła jak gdyby nigdy nic ko­bie­ta. – Od­je­chać tak nagle, bez po­że­gna­nia? – Po­gro­zi­ła mu za­lot­nie pal­cem, co w przy­pad­ku pa­lu­chów roz­mia­rów zwy­kłych u ol­brzy­mek wy­pa­dło dość za­baw­nie, Mar­cjusz nawet się uśmiech­nął.

– Savo – po­wtó­rzył zmę­czo­nym gło­sem. – Wiesz do­brze, że lza mi było wra­cać do Brac­twa. To, co się wy­da­rzy­ło na pół­no­cy, mrok, który wy­pełzł z bez­kre­snych lodów Da’hernu, wy­ma­gał mojej obec­no­ści w sto­li­cy. Brac­two – za­śmiał się chra­pli­wie – nagle prze­sta­ło być tylko za­ba­wą bo­ga­tych chłop­ta­siów w dawne ry­tu­ały, stało się nagle spra­wą bar­dzo po­waż­ną, więc tacy par­we­niu­sze jak ja, ob­da­rze­ni praw­dzi­wy­mi ta­len­ta­mi, nagle oka­za­li się po­trzeb­ni tam, a nie tylko na go­ściń­cach.

Ol­brzym­ka mie­rzy­ła go wzro­kiem, za­sta­na­wia­jąc się, czy woli go zabić, czy też za­cią­gnąć do łoż­ni­cy, jak nie­gdyś.

– Nie licz na to – rzekł Mar­cjusz. – Jeśli atoli chcia­ła­byś mi pomóc, może to spo­tka­nie jest tym zna­kiem, który mia­łem otrzy­mać w tej karcz­mie.

To był traf­ny strzał, bo ob­li­cze Savy za­sę­pi­ło się, prze­cze­sa­ła gwał­tow­nym ru­chem olśnie­wa­ją­ce czar­ne włosy się­ga­ją­ce do pasa, znak roz­po­znaw­czy jej rodu, i wy­gło­si­ła:

– Może masz rację, Re­gu­lu­sie, może i ja zna­la­złam się tu nie bez po­wo­du, bo praw­dę mó­wiąc, nie wiem, jaka siła mnie tu skie­ro­wa­ła, nie bywam prze­cież w tej oko­li­cy, sie­dzi­ba mojej ro­dzi­ny jest da­le­ko na wscho­dzie.

Mar­cjusz za­mie­rzał coś od­po­wie­dzieć, gdy ona jed­nak uci­szy­ła go wład­czym ge­stem.

– Ru­szy­łam na wę­drów­kę, al­bo­wiem mia­łam sen – po­wie­dzia­ła do­no­śnie, aż kłó­cą­cy się pod drugą ścia­ną o to, kto ma za­pła­cić za wino, el­fo­wie uci­chli, a karcz­mar­ka upu­ści­ła z brzę­kiem gar­nek na po­le­pę. Wszystkie wzroki wlepiły się teraz w ławę Marcjusza, oczekując dalszych wydarzeń. – Sen o zło­tym pro­mie­niu, który prze­nik­nął da­le­ko na pół­noc, gdzie przy­cza­ił się Mistrz Lo­do­wych Pust­ko­wi, i znisz­czył zło w jego za­rod­ku.

Mar­cjusz po­czuł, że serce bije w jego pier­si moc­niej niż zwy­kle. Tak, to mu­siał być ocze­ki­wa­ny znak. Na do­da­tek zanim zdą­żył otwo­rzyć swoje usta, by od­po­wie­dzieć Savie, z prze­ciw­le­głej stro­ny izbi­cy do­biegł go głos, którym musiał mówić elf, bo był me­lo­dyj­ny i z wy­raź­nie za­chod­nim ak­cen­tem Wspól­nej Mowy.

– Sta­wiam du­ka­ty prze­ciw­ko orze­chom, że to mowa o Zło­ci­stej Strza­le Pło­mie­nia, naj­waż­niej­szym ar­te­fak­cie na­szej el­fic­kiej mi­to­lo­gii!

Mar­cjusz przy­po­mniał sobie, że w naj­bar­dziej ta­jem­ni­czej księ­dze po­zo­sta­wio­nej przez pro­ro­ka Yyd-re­bhe­ha w za­le­d­wie pierw­szym wieku po odej­ściu Pra­daw­nych była zaiste mowa o takim ar­te­fak­cie. Nikt jed­nak nie wie­dział, do czego miał on słu­żyć, a po praw­dzie wśród adep­tów Brac­twa krą­ży­ły nawet żarty, że Strza­ła była tylko spryt­nym wy­na­laz­kiem jed­ne­go z el­fich kró­lów z daw­nych cza­sów, który chciał ocza­ro­wy­wać gości roz­pa­la­niem ognia w ko­min­ku strze­la­jąc z łuku.

– Gdzie zna­leźć tę strza­łę? – za­sę­pi­ła się tym­cza­sem Sava.

Mar­cjusz spo­glą­dał na jej ob­li­cze, wy­glą­da­ją­ce ni­czym obraz sub­tel­nie wy­ry­ty w szla­chet­nym ala­ba­strze. Księż­nicz­ka swego ludu, jego dawna ko­chan­ka, naj­pięk­niej­sza z ol­brzy­mek cho­dzą­cych dziś po świe­cie. Sava za­uwa­ży­ła, że się jej przy­glą­da, bo za­trze­po­ta­ła dłu­gi­mi rzę­sa­mi. Oczy­wi­ście, to nie było ka­mien­ne ob­li­cze, ale dla ludzi i in­nych ras ol­brzy­mi za­wsze przy­po­mi­na­li ka­mien­nych bogów, od któ­rych wie­dli ród. Ka­mien­ni bo­go­wie byli po­mniej­szy­mi bó­stwa­mi, słu­ga­mi Pra­daw­nych, ale za­snę­li razem z nimi i teraz tylko ich da­le­kie dzie­ci za­lud­nia­ły zie­mię, tak samo jak el­fo­wie, po­tom­ko­wie bóstw przy­ro­dy. I inne ludy, które miały wła­sne bó­stwa. Tylko lu­dzie byli bez­po­śred­nio zwią­za­ni z naj­wyż­szy­mi Pra­daw­ny­mi i nie mieli wła­snych po­mniej­szych bóstw. Czasy, kiedy te po­tęż­ne isto­ty wła­da­ły zie­mią, były nie­bez­piecz­ne dla ta­kich śmier­tel­ni­ków, jak lu­dzie, ale przy­naj­mniej miał kto od­ga­niać za­gro­że­nie z ze­wnątrz. My­ślał Mar­cjusz.

– Tam gdzie smoki zi­mu­ją! – roz­legł się w od­po­wie­dzi re­chot z ciem­ne­go kąta.

Jeden z elfów na­tych­miast chwy­cił za broń, celując w mrok, ale po­wstrzy­mał go towarzysz, też elf.

– Kra­sno­lud, choć ka­rzeł plu­ga­wy, praw­dę prawi!

W kącie coś się przez chwilę kotłowało i chwi­lę potem na po­le­pie sta­nął za­sa­pa­ny bro­da­ty kra­sno­lud z to­po­rem za­rzu­co­nym nie­dba­le na ramię. Wsparł się na nim i potoczył przekrwionymi oczami po zebranych.

– Jeśli mi jesz­cze któ­ryś przy­ga­da, to łeb roz­łu­pię to­po­rem! – rzu­cił po­nu­ro. – Tak mówi nasza kra­sno­ludz­ka tra­dy­cja, że strza­łę, którą dla króla Aedh­wa­ina Smu­kłe­go wykuł w pra­sta­rych pie­cza­rach Mro­re­oru sam wiel­ki Fla­drif Dłu­go­bro­dy – tu kra­sno­lud po­kle­pał się po swo­jej bro­dzie, która się­ga­ła po­ło­wy jego skó­rza­ne­go, na­bi­ja­ne­go ćwie­ka­mi ka­fta­na – jako znak przy­mie­rza mię­dzy lu­da­mi Eku­me­ny!

Mar­cjusz przy­po­mniał sobie swoje lek­cje hi­sto­rii, na któ­rych rózgą wbi­ja­no mu do głowy, że Fla­drif Dłu­go­bro­dy i Aedh­wa­in Smu­kły sto lat po odej­ściu Pra­daw­nych, czyli pra­wie dwa ty­sią­ce lat temu, za­war­li pakt, który miał gwa­ran­to­wać pokój na Pię­ciu Kon­ty­nen­tach, za­gro­żo­nych teraz in­wa­zją z ze­wnątrz, która rze­czy­wi­ście na­stą­pi­ła pięt­na­ście lat temu. Czyż­by pod­stęp­nym pla­nem Mi­strza Lo­do­wych Pust­ko­wi było po­now­ne skłó­ce­nie ze sobą wszyst­kich ras, które wiele ty­się­cy lat temu Pra­daw­ni ukró­ci­li, a potem kró­lo­wie zdo­ła­li opa­no­wać po ich za­śnię­ciu? Zimny dreszcz prze­biegł plecy Mar­cju­sza, bo zo­ba­czył, że Sava też szuka za sobą swo­jej ma­czu­gi, go­to­wa włą­czyć się w kłót­nię.

– Pokój, pa­no­wie i panie! – za­wo­łał wsta­jąc tak gwał­tow­nie, że za­trzę­sły się kufle na ławie i za­brzę­cza­ły cy­no­we ta­le­rze, rozbryzgując malowniczo resztki tłuszczu z udźca baraniego. – Nie po to wasi kró­lo­wie, bo był tam prze­cież i Ma­xi­min Wy­nio­sły – rzucił Savie ukośne spojrzenie posępnego wzroku – za­war­li pokój w Car’par’hrad’uin, że­by­ście dziś rzu­ca­li się sobie do gar­deł ni­czym bar­ba­rzyń­cy!

Trak­tat za­war­li przed­sta­wi­cie­le wszyst­kich ro­zum­nych ras, byli tam więc rów­nież ludz­cy kró­lo­wie i przy­wód­ca ko­to­ła­ków i lu­dzi-wę­ży, i nawet orków, choć el­fo­wie uwa­ża­li, że or­ko­wie nie są rasą ro­zum­ną i omal nie ze­rwa­li ro­ko­wań, kiedy ich przed­sta­wi­ciel po­ja­wił się w pra­daw­nej twier­dzy, wy­bra­nej na lo­ka­cję pod­pi­sa­nia trak­ta­tu, ze wzglę­du na cen­tral­ne usy­tu­owa­nie po­środ­ku Pię­ciu Kon­ty­nen­tów, a także dla­te­go, że kie­dyś, dawno, od­by­wa­ły się tu au­dien­cje u przed­sta­wi­cie­li Pra­daw­nych, któ­rych bo­go­wie wy­zna­cza­li do po­ro­zu­mie­wa­nia się z po­mniej­szy­mi ra­sa­mi. Praw­dę mó­wiąc, szcząt­ki twier­dzy, która przez dwa ty­sią­ce lat po­pa­da­ła w ruinę, bo nikt nie znał już se­kre­tu bu­do­wy tych ty­ta­nicz­nych murów, znaj­do­wa­ły się nie­da­le­ko karcz­my, uświa­do­mił sobie Mar­cjusz.

– Tam, gdzie smoki zi­mu­ją – wpa­dła mu w słowo Sava. – To prze­cież musi być mowa o Car’par’hrad’uin!

Na­praw­dę twier­dza na­zy­wa­ła się ina­czej za­rów­no w cza­sach Pra­daw­nych, bo na­zy­wa­ła się wtedy w Daw­nej Mowie, którą już nikt dziś nie wła­dał, a potem na­zwa­no ją tak, by w na­zwie zna­la­zły się frag­men­ty słów ozna­cza­ją­cych for­te­cę w ję­zy­kach wszyst­kich ludów, które pod­pi­sa­ły trak­tat, ale przez nie­zli­czo­ne lata, które mi­nę­ły od tego czasu, nazwa skró­ci­ła się i nawet cza­sem nie­któ­rzy skra­ca­li ją jesz­cze bar­dziej, ale nie człon­ko­wie Brac­twa i przed­sta­wi­cie­le waż­nych rodów.

– Tam kie­dyś prze­cież miesz­ka­ły smoki – cią­gnę­ła Sava. – Mówią o tym nasze le­gen­dy, więc wy też po­win­ni­ście to wie­dzieć ze swo­ich – po­to­czy­ła wzro­kiem po po­zo­sta­łych.

Kra­sno­lud i ten nieco bar­dziej po­ko­jo­wo na­sta­wio­ny elf, ewi­dent­nie przy­wód­ca grup­ki, po­wie­dli po sobie wzro­kiem.

– Tak – po­wie­dział Mar­cjusz, do­ja­da­jąc udziec ba­ra­ni i po­pi­ja­jąc go reszt­ką piwa oraz rzu­ca­jąc parę monet karcz­mar­ce – macie rację, bra­cia. Mu­si­my się tam udać razem. Smoki od­fru­nę­ły dawno na Da­le­kie Wyspy, ale to musi być to miej­sce. Tam znaj­dzie­my Strza­łę!

 

***

 

Ruiny od­na­leź­li nie bez trud­no­ści. Wy­ma­ga­ły wspię­cia się na szczyt po­ro­słe­go ko­lą­cy­mi krza­ka­mi wzgó­rza i ro­zej­rze­nia się po oko­li­cy. Kra­sno­lud to­ro­wał im drogę to­po­rem, a Sava swoją ma­czu­gą wy­rą­by­wa­ła ścież­kę wśród ka­mie­ni.

– Tam! – za­wo­łał wresz­cie elf, który przed­sta­wił im się jako Aerion i był da­le­kim po­tom­kiem Aedh­wa­ina Smu­kłe­go z bocz­nej linii, kiedy sta­nę­li na szczy­cie i przed nimi uka­zał się kra­jo­braz oko­li­cy.

Nad lśnią­cą niczym zwierciadło taflą je­zio­ra wzno­si­ły się ma­je­sta­tycz­ne ruiny, po któ­rych nadal czuć było pra­daw­ną moc, nawet z da­le­ka.

Mar­cjusz po­czuł, że serce w nim wzbie­ra uczu­ciem trium­fu, a w jego naj­głęb­sze za­ka­mar­ki wdzie­ra się cierń na­dziei. W tej samej chwi­li wscho­dzą­ce nad gra­nią słoń­ce oświe­tli­ło wodę, a w roz­bi­tej szy­bie okna na naj­wyż­szej wieży roz­bły­sła nie­zwy­kła poświata. Emanowała z wieży na całą dolinę, oślepiając patrzących i rozpraszając mroki zalegające ich dusze.

Ze­szli po­spiesz­nie nad je­zio­ro i po ciężkiej wspi­nacz­ce po na pół roz­wa­lo­nych scho­dach wio­dą­cych w górę, na wieżę, sta­nę­li w ogromnej zruj­no­wa­nej kom­na­cie, z któ­rej każ­de­go ka­mie­nia są­czy­ła się moc, wle­wa­ją­c w ich dusze jed­no­cze­śnie prze­strach przed po­tę­gą tych, któ­rzy zbu­do­wa­li tę twier­dzę, jak i na­dzie­ję na wy­ko­na­nie za­da­nia i po­zby­cie się wro­gów.

Przed nimi na po­kry­tej ku­rzem nie­gdyś kar­ma­zy­no­wej po­dusz­ce, umiesz­czo­nej na cy­ze­lo­wa­nym po­stu­men­cie z naj­cen­niej­sze­go ka­mie­nia, chry­zo­pra­stu, le­ża­ła wy­glą­da­ją­ca cał­ko­wi­cie zwy­czaj­nie strza­ła, kiedy jed­nak pro­mień wscho­dzą­ce­go wła­śnie słoń­ca padł na nią, roz­bły­sła nie­ziem­skim świecącym jasno blaskiem, jakby to tu znaj­do­wa­ło się gniaz­do mocy wszyst­kich świa­tów, skupione jak w soczewce.

Elf wydał zdu­szo­ne wes­tchnie­nie i padł na kolana, za­wtó­ro­wa­li mu wszy­scy zgro­ma­dze­ni.

– Wie­cie, to­wa­rzy­sze – po­wie­dział do dru­ży­ny – że nawet ja, choć pły­nie we mnie kró­lew­ska krew, nie mogę do­tknąć tej Strza­ły go­ły­mi rę­ka­mi?

Kra­sno­lud imie­niem Beth podał mu rę­ka­wi­cę.

Elf po­krę­cił smut­no głową, a burza jasnych loków odbiła światło słoneczne niczym pole pszenicy w letni dzień.

– Na nic nie zda się twój dar, cny kra­sno­lu­dzie. – Słowa prze­cho­dzi­ły mu z tru­dem przez jego gar­dło, bo nie­ła­two było się prze­sta­wić na to, że kra­sno­lud nie jest wro­giem, ale też dla­te­go, że zna­le­zie­nie naj­więk­sze­go skar­bu elfów prze­ję­ło go wzru­sze­niem ta­mu­ją­cym gar­dło. – Aby ująć w ręce Strza­łę po­trzeb­ne są rę­ka­wi­ce ze smo­czych łusek, po­da­ro­wa­ne przez króla Smo­ków Eku­me­nie, zanim ode­szły na Wyspy.

Sava za­ła­ma­ła ręce. Mar­cjusz my­ślał z wy­sił­kiem, bo był pewny, że w pro­roc­twach była i o tym mowa.

– Ter­gil­lus – szep­nął pod nosem – roz­dział sto osiem­dzie­sią­ty drugi. Wie­dzia­łem, że nie bę­dzie łatwo, ale dro­dzy to­wa­rzy­sze, od­nie­śli­śmy suk­ces, bo wiemy, gdzie jest Strza­ła, która po­ko­na Mi­strza Lo­do­wych Pust­ko­wi. Wrócę teraz do sie­dzi­by Brac­twa, by przej­rzeć świę­te księ­gi pod kątem zna­le­zie­nia rę­ka­wic.

– Po­ja­dę z tobą – za­pro­po­no­wa­ła Sava z bły­skiem w oku.

Mar­cjusz uśmiech­nął się pod wąsem, wie­dział bo­wiem, co to obie­cu­je.

Nie omy­lił się. Już na pierw­szym po­pa­sie Sava po­ka­za­ła, że nie za­po­mnia­ła ich mi­ło­snych igra­szek. Jej jędr­ne ni­czym młoda brzo­skwi­nia ciało prę­ży­ło się i wy­gi­na­ło do­kład­nie tak, jak Mar­cjusz za­pa­mię­tał sprzed wielu lat, kiedy łą­czył ich ogni­sty ro­mans. Ala­ba­stro­wa skóra była rów­nie pięk­na jak nie­gdyś, a ape­tyt nie­na­sy­co­ny.

– Tak sza­leń­czo za tobą tę­sk­ni­łam – wyszeptała zmysłowo ol­brzym­ka, le­żąc obok sie­bie, dy­sząc cięż­ko i wspo­mi­na­jąc le­d­wie co mi­nio­ne chwi­le unie­sień. Jej pierś uno­si­ła się re­gu­lar­nie, choć serce biło młotem jak sza­lo­ne. Usta wy­dy­ma­ły się, za­pra­sza­jąc do dal­szych po­ca­łun­ków i Mar­cjusz nie omiesz­kał sko­rzy­stać. Były jak doj­rza­łe wi­śnie, a włosy pach­nia­ły le­d­wie wy­czu­wal­nym ludz­kim nosem za­pa­chem bzu i po­rze­czek.

– Ja też za tobą tę­sk­ni­łem – musiał to przyznać, bo to była naj­praw­dziw­sza praw­da, choć przez lata żył wmawiając sobie, że to była tylko przygoda, a z Savą nic go nie łączy. – Los oka­zał się dla nas ła­ska­wy, uznając, że to zej­ście się po la­tach ma być czę­ścią ra­to­wa­nia świa­ta.

Kra­sno­lud i elf po­je­cha­li w swoje stro­ny, żeby szu­kać po­trzeb­nych in­for­ma­cji w swo­ich pra­daw­nych księ­gach, a Sava miała po do­tar­ciu do sie­dzi­by Brac­twa udać się na po­łu­dnie, żeby po­szu­kać kla­nów orków, wę­dru­ją­cych po po­łu­dnio­wych ru­bie­żach, i rów­nież ich po­rwać do walki o wol­ność Eku­me­ny. Gdzieś na da­le­kiej pół­no­cy Mistrz Lo­do­wych Pust­ko­wi wy­cią­gał głod­ne ręce ku wol­ne­mu świa­tu, po­chłaniając go i prze­mie­niając po kawałeczku w mar­twą, po­zba­wio­ną życia pu­sty­nię, ale na razie cie­płe, choć gład­kie jak ka­mień ciało Savy obiecywało Marcjuszowi, że co­kol­wiek by się stało, te chwi­le bę­dzie dla niego siłą na­pę­do­wą i mo­to­rem do dal­sze­go dzia­ła­nia.

Koniec

Komentarze

Fatalnie.

Zbyt dobrze napisane, żeby mogło uchodzić za grafomanię. 

Ratuje Cię jedynie początek w tej jednej jedynej karczmie w samym środku samego środka., od której zaczyna się tak wiele niedocenionych historii fantasy.

Może zrób przynajmniej jakieś ortografy w pierwszym akapicie, bo przepadniesz w konkursie ;)

Postawiłam raczej na bezsensowność działań i fabuły oraz nieznośne infodumpy ;) choć stylistycznie starałam się o zaimkozę oraz źle umiejscowione imiesłowy współczesne oraz tasiemcowo długie zdania i takie tam.

Serio mówiąc, ortografów nie uważam za wyznacznik grafomanii.

http://altronapoleone.home.blog

Serio mówiąc nie mam pojęcia jakie kryteria grafomanii i ‘dobrości’ w tego rodzaju konkursie mogą być przyjęte. Natomiast, mimo włożonego wysiłku, zdania czyta się dobrze. Weszło gładko i z uśmiechem, dlatego wnioskuję, że jest za dobre, żeby było dobre.

Nawet nie wiem według jakich kryteriów należałoby ‘klikać’ opowiadania z Grafomanii :/

Tak, po namyśle podejrzewam, że wyszedł mi bardziej pastisz, choć naprawdę starałam się o błędy językowe ;)

http://altronapoleone.home.blog

Poruszyła mnie ta epicka opowieść już od słów w poetycki sposób lokalizujących zmagania bohaterów:

Karczma „Na Podlasiu” znajdowała się w połowie drogi między miastem Dr’hozg a wsią Kowalówki, w samym środku kontynentu Arkh’na’Erath, jednego z pięciu tworzących Wielką Ekumenę Pięciu Kontynentów.

Rewelacyjne infodumpy, kunsztownie wplecione w fabułę, odsłaniające historię bractwa i bohaterów do kilku pokoleń wstecz. Scena w karczmie, jakże oryginalna, to oczywiście must have każdego porządnego fantasy, podobnie, jak elfy, krasnoludy i inne rasy, łącznie z kotołakami. 

Zwróciłam też uwagę na rozwój intrygi, zawiłe zagadki i wskazówki, które musieli odczytać Regulus i jego drużyna, żeby dostać się do Strzały. Niby poszukiwania poszły gładko, a jednak zabrakło szczęścia, czyli smoczych rękawic. Martwiłam się o bohatera, stającego przed niespodziewaną porażką, na szczęście olbrzymka dodała mu motywacji do dalszych zmagań.

Byłby to bardzo zabawny fragment, gdyby nie fakt, że podobne teksty czytałam na tym portalu bez tagu grafomanii.

Wspaniały początek epickiej przygody. Zawarłaś w tym opowiadaniu wszystko co najlepsze w fantasyce niczym Knorr zawarł wszystko co najlepsze z zupy w kostce rosołowej. Z napięciem będę wyglądać kolejnych przygód jurnego Marcjusza, alabastrowej Davy, elfa i krasnoluda.

Misiowi podobało się bardziej od innych konkursowych, ponieważ elementy ‘grafomańskie’ zostały wplecione tak zręcznie, że frajdę sprawiało ich wyłapywanie. 

Mi się po grafomańsku nie spodobało. Wady fabularne, infodumpy i “nieprzyjemne” zdania wyłapałem, tylko że jakoś to dla mnie nie wybrzmiało. Na pewno jednak taka subtelność znajdzie zwolenników.

No i bardzo niepokoi mnie fakt, że Twoja “grafomania” to mniej więcej ten sam poziom co moje teksty pisane na poważnie xD

Chyba sama sobie zrobię łapankę,żeby pokazać rozmiar grafomanii ;)

http://altronapoleone.home.blog

Hmmm. W regulaminie konkursu stało, że tekst ma być autentyczny i zabawny. Trudna sztuka. Ty postawiłaś na autentyczność, ale zabawności mi brakło. Infodumpy rasowo męczące. Obawiam się, że wyszedł Ci całkiem normalny fragment fantasy z błędami w imiesłowach.

Babska logika rządzi!

Na szczęście jest jeszcze drugie podejście, spróbuję być śmieszna, a nie pastiszowa ;)

http://altronapoleone.home.blog

Ja tak pisałem, jak zaczynałem. XD

W sumie jest to coś, co jako fan kiczowatego fantasy mógłbym przeczytać, gdyby nie było takie technicznie kalekie (bo że tekst jest grafomański, to się zgodzę).

,,Nie jestem szalony. Mama mnie zbadała."

Gdybyś wrzuciła tekst jako anonim, bez tagu konkursowego i najlepiej w dzień mojego dyżuru, pewnie przyczepiłabym się do nazw własnych, podrzuciła Ci poradnik zapisywania dialogów, załamała ręce nad interpunkcją, skonfrontowała niektóre wyrazy ze słownikiem języka polskiego i pomarudziła nad długością zdań. Na koniec stwierdziłabym, że jest tu jakiś pomysł, ale historia wymaga dopracowania i zaproponowała, żebyś skorzystała z bety. Słowem, potraktowałabym opko całkiem poważnie i do głowy by mi nie przyszło, że robisz sobie jaja ;) I nawet tag: grafomania by nie pomógł ;)

To jest po prostu źle napisany tekst. I napisałaś go źle tak dobrze, że nie widać celowości tego zabiegu ;) Brakuje mi odrobiny szaleństwa, zabawy słowem i skojarzeniami (pamiętasz szczały z dachu?), robienia sobie jaj właśnie ;)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Okej, przyjmuję na klatę, że nie wyszło śmiesznie. Ja się bawiłam ;) Choć może istotnie raczej pastiszowaniem fragmentów fantasy niż czymkolwiek innym.

Na szczęście w tym konkursie jest drugie podejście, ale niewykluczone też, że nadal nie jestem w nastroju do śmiechu, więc i tak nie wyjdzie…

http://altronapoleone.home.blog

Fajny ten świat, taki obcy i nieprzewidywalny. I bohaterowie też, a zwłaszcza to, jak oryginalnie wybierasz i opisujesz poszczególne rasy, woow.

ninedin.home.blog

Widać, że podeszłaś do tematu z pełną świadomością posiadanego talentu i uwielbienia dla niego. Staranną mową i takimż pismem dałaś wyraz, niezwykłej historii, do poszukiwania której wyruszyła gromadka spotkawszy się w karczmie. Niby tradycyjny to początek, ale kierujący nimi pradawny motyw ocalenia ludzkości przed zimnym z natury Mistrzem Lodowych Pustkowi, tudzież dowodzący też nimi dzielny Marcjusz udał Ci się na całej rozciągłej linii pomysłu. Zwłaszcza że bohater okazał się być nauczony w czytaniu i pisaniu i od początku umiał rozpoznać karczmę na podstawie mapy. Po kronikarsku i z precyzją dobrego skryby opisałaś tło wcześniejsze, dając też jasny obraz tego, co się działo teraz, czyli aktualnie. A nie było to łatwe, bo jak z tej zajmującej treści wynika, nie opisałaś jeszcze wszystkiego, zostawiając to pewnie na potem, czyli na zaś. To ja na tego zasia teraz poczekam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hejo :D Mój pierwszy grafomański tekst. Zgodzę się z poprzednikami, że jak na grafomanię mógłby bardziej skłaniać do uśmiechu. ;) Pierwsza część (do gwiazdki) w ogóle jest za dobra xD Oczywiście są tam jakieś pokićkane imiesłowy i prześmiewcze genealogie, ekspozycje itp., ale nie wypadło “bad enough”. Po gwiazdce robi się już “lepiej”, raz nawet uśmiechłam, kiedy olbrzymka leżała obok siebie. ;D Ogólnie finał tej fascynującej historii wyszedł Ci najbardziej grafomańsko.

 

A aluzje…? Ja rozpoznałam oczywiście Sapkowskiego, poza tym “Pana Lodowego Ogrodu”… Może Wegnera? Poza tym widzę tylko Tolkiena :( xD

She was with me. She did all those things and so many more, things I would never tell anyone, and she never even loved me. Now that’s love.

Nawet mi się spodobało. Jest to jakaś miła odmiana, że w Twoim opowiadaniu grafomania przejawia się w fabule i konstrukcji świata, a nie groteskowo złym wykonaniu tekstu i drastycznych błędach językowych. Opublikowane anonimowo i bez tagu mógłbym łatwo uznać za “prawdziwą” grafomanię, a nie – jak w pozostałych przypadkach – wygłup. Nie jestem wprawdzie pewien, czy dokładnie takie są założenia konkursu, ale jeżeli coś na niego napiszę, to zapewne w podobnym duchu. Nie wątpię, że potrafisz sobie sama znakomicie przeprowadzić łapankę, ale gdybym miał ją uczynić, niewątpliwie miałbym używanie. Ot, dla przykładu…

Na dodatek zanim zdążył otworzyć swoje usta

z przeciwległej strony izbicy dobiegł go głos

Izbica to chyba jakiś element konstrukcyjny mostu?

którym musiał mówić elf, bo był melodyjny

Głos czy elf był melodyjny?

wyszeptała zmysłowo olbrzymka, leżąc obok siebie

na razie ciepłe, choć gładkie jak kamień ciało Savy

To nie jest wybitnie romantyczny opis. Powiedziałbym wręcz, że przywodzi mało przyjemne skojarzenia.

 

Dziękuję i pozdrawiam ślimaczo!

Uff, trochę mnie pociesza, że jednak moje podejście do grafomanii (fabuła, postacie, świat) do kogoś trafia ;)

http://altronapoleone.home.blog

Miś ma nadzieję, że gdy kogoś masz na myśli, to Ślimaka i Misia, który wcześniej dał komentarz w podobnym duchu, chociaż celowo bez przykładów.

Tak, Misiu!

http://altronapoleone.home.blog

Cześć, Drabina!

Heheheheh……………. jestem ciekaw co się wydarzy w drugim tomie…………………… ale wielki świat stworzyłaś……………… hehehehehehe…………….. no i Marcjusz i Sava to super parka………………… hihihihihihi……………………… ależ było gorąco!!!!!!!!!!!!!!!!!…………… a TY chyba będziesz nauczycielką polskiego jak dorośniesz bo piszesz bardzo tak starannie………………….. i używasz dużo trudnych słów…………….. chyba że to są nazwy krain……………………….. hehehehhehehe ja też jestem pisażem i będę pisał wielką sagę narazie mam zaplanowanych 6 tomów………………………. hehehehhe……………….. a TY ile będziesz pisać??????????????????? hehehehhehe pozdro600!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Ja też się zapisuję do teamu Brawa-Za-Subtelność. Jak jeszcze było niewiele zgłoszeń, to się obawiałem, że wszyscy pójdą w stronę słownych głupot i prawie każde opko będzie niemal takie samo, a tu proszę – są inne podejścia, no i super. Sam tekst rzeczywiście chwilami ciężki do przegryzienia i niezbyt wiele śmieszków na akapit kwadrat, ale jeśli nie taki był nadrzędny cel, to ja to kupuję.

Uff, dzięksy wielkie wam, o krokussie i timmonie, że mój wysiłek, żeby grafomańska była fabuła, bywa doceniany :)

Celem nie były śmieszki, ale błędy fabularne, brak komplikacji, narrative devices!

http://altronapoleone.home.blog

Hejka!

Zaczynam czytać i coś tej grafomanii za mało. :D Jest dość rozwleczony wstęp, ale poza tym (nie licząc drobnych pomyłek) normalnie. Gdybyś wrzuciła to bez znaku grafomanii, chyba bym nie uznała, że coś jest nie tak po pierwszych dwóch akapitach, jedynie przyczepiłabym się do wodolejstwa. Językowo wciąż trzymasz poziom, więc nawet jak zdarzają się potknięcia czy pospolite „mrożące krew w żyłach historie”, nie przeszkadza to w odbiorze tekstu. ;)

Już nawet samo słownictwo sprawia, że ciężko tu o grafomaństwo :P

 

Rozmowa Regulusa z Savą też nie daje mi grafomańskiego dialogu. Za dobrze piszesz, no niestety, za niskie progi na Ciebie. XD

 

Marcjusz przypomniał sobie, że w najbardziej tajemniczej księdze

Było tak częściej pisać o tajemnych księgach i dziwnych sprawach. :D

 

W tej samej chwili wschodzące nad granią słońce oświetliło wodę, a w rozbitej szybie okna na najwyższej wieży rozbłysła niezwykła poświata.

No właśnie, konkursy się pomyliły. XD

 

Jej jędrne niczym młoda brzoskwinia ciało prężyło się i wyginało dokładnie tak

Tutaj w końcu pociągnęłaś grafomańskie skłonności. Ale jak na całość – jest tego naprawdę zbyt mało. Myślę, że ktoś inny wrzucając ten tekst, nie zostałby potraktowany jak grafoman, ale jak ktoś, kto napisał jedno z pierwszych fantasy z dość długim początkiem.

 

Pozdrowionka,

Bananke

Nowa Fantastyka