- Opowiadanie: magicznywojtek - Era Wodnika

Era Wodnika

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Era Wodnika

Vince z trudem zmusił się do otwarcia oczu. Cholernie bolał go łeb, a ciało zdawało się ważyć tonę.

Gramofonowa płyta zacięła się na słowach Will never awaken you. Na podłodze leżały poprzewracane butelki whisky, poplamiony krwią wełniany płaszcz i stary rewolwer. W kałuży rozlanego alkoholu odbijało się słabe światło zwisającej z sufitu żarówki. Gdzieś z otchłani świadomości docierało do niego głośne walenie w drzwi.

Dajcie mi święty spokój, pomyślał z rozżaleniem i ułożył się wygodniej na brudnej, skórzanej sofie. Walenie jednak nie ustawało. Po dłuższej chwili zdobył się na wielki wysiłek wstania i, doczłapawszy się chwiejnym krokiem do przedpokoju, spojrzał przez wizjer.

– Przestań się wreszcie wygłupiać i mi otwórz! – Usłyszał znajomy głos.

Vince przekręcił zamek i nacisnął klamkę.

– Wyglądasz jak gówno – rzekł ubrany w szyty na miarę garnitur przybysz, wchodząc do środka – i pachniesz niewiele lepiej. 

Miał rację. Vince wciąż ubrany był w pogniecioną koszulę oraz zabłocone tweedowe spodnie. I cuchnął, cholernie cuchnął.

– Ty za to wyglądasz jak milion dolarów – odparł Vince. – Czego tu szukasz, Jack?

– Jak zawsze szorstki i bezpośredni. – Jack wyszczerzył zęby i usiadł na sofie. – Rozumiem, że kropnąłeś tamtego Żyda?

– Macie to wszystko przecież na piśmie. – Vince poprawił igłę gramofonową i usiadł naprzeciw Jacka. – Nie po to siedziałem cały wieczór nad raportem, żebyś mnie teraz o to wypytywał.

– Ta, a jednak lubię spotkania w cztery oczy. Wtedy wychodzi z ciebie prawdziwy artysta.

– Daruj sobie. – Vince odpalił papierosa i poczęstował Jacka. 

– Hm, jeśli tego sobie życzysz. Żyd, jak się okazało, nie był sam. Miał przyjaciół. Biuro interesuje szczególnie jeden z nich, Todd Katsaris.

– Imigrant? – Vince wypuścił z ust dym tytoniowy.

– Drugie pokolenie. – Jack skrzywił się mimowolnie. – Goldberg przed śmiercią przekazał mu kopię dokumentów wraz z instrukcją, co z nimi zrobić.

– Mam załatwić tego Katsarisa?

– Tylko w ostateczności. Mamy już dość sprzątania po Goldbergu. Zdobądź dokumenty, dowiedz się, czy nie wie o jakichś innych kopiach i trochę go wystrasz. Powinno wystarczyć.

– Ładnie to sobie zaplanowaliście. Gdzie go znajdę?

– Tu jest wszystko. – Jack wyciągnął kopertę z wewnętrznej kieszeni marynarki. – Zapamiętaj treść i spal.

– To nie pierwsza koperta, którą paliłem. – Vince posłał mu groźne spojrzenie.

– Oszczędzaj te swoje miny na Katsarisa. – Jack wyszczerzył zęby w szyderczym uśmiechu. – No nic, na mnie już czas. – Zgniótł papierosa w szklanej popielniczce i ruszył ku wyjściu.

– Jack, kawał z ciebie skurwysyna – Vince rzucił mu na odchodne.

– Wzajemnie, artysto, wzajemnie! – Jack zaśmiał się serdecznie, zamykając za sobą drzwi.

***

 Wielebny Ralph zaciągnął się jointem i podał go starowince Mary. Zawsze po niedzielnym nabożeństwie wraz z grupką najbardziej oddanych wiernych zamykał się w zakrystii. Tylko tu mogli dyskutować swobodnie. Duchowny, jak nakazywała niepisana tradycja, z namaszczeniem wyciągał wówczas ukryte w trzewiach kredensu puzderko, a następnie częstował jego zawartością siedzącą wokół stołu trzodę. Dopiero mając za sobą ten nietuzinkowy rytuał, towarzystwo gotowe było dyskutować o przyszłości kraju.

 Dziś jednak zebranie miało charakter nadzwyczajny. Świadczył o tym choćby prosty fakt, że zwołano je w czwartkowy wieczór. Wielebny nie chciał, a może nie mógł, zdradzić powodu, dla którego wydzwaniał od rana do wiernych. Wierni zaś nie śmieli o to dopytywać, usłyszawszy w słuchawce roztrzęsiony głos pastora.

 Ralph, choć nie było tego widać zza noszonych przez niego okularów przeciwsłonecznych, lustrował wzrokiem twarze siedzących wokół stołu towarzyszy. Dopiero upewniwszy się w ten sposób, że wszyscy wpadli już w objęcia błogostanu, zaczął mówić:

– Żadna plaga egipska nie może równać się spustoszeniu, jakie sieje nasz rząd! – zagrzmiał. – Wszyscy widzieliśmy fotografie z Wietnamu, czytaliśmy o inwazji na Kubę, słyszeliśmy protestujących studentów. Zresztą, niejeden wieczór zszedł nam na rozprawianiu o niegodziwościach imperializmu. Nigdy jednak nie mieliśmy okazji do wbicia ostrza w podbrzusze bestii! Aż do teraz…

Duchowny zrobił teatralną pauzę, po czym położył na stole skórzaną aktówkę.

– Wczoraj do moich drzwi zapukała zbłąkana owieczka – ciągnął. – Ojcze Ralphie, rzekła, ojcze Ralphie, w godzinie próby potrzeba mi twej roztropności! Nie, nie była to żadna z bywalczyń naszej świątyni, lecz ubogi potomek greckich imigrantów. Socjalista, jak się wkrótce dowiedziałem. Ojcze, ojcze, mówił, gdy zaprosiłem go do środka, na zebraniu partyjnym przyjaciel wręczył mi tę oto aktówkę. Przyjaciel, który przed kilkoma dniami dosłownie rozpłynął się w powietrzu. Przyjaciel, który wręczając mi wspomnianą wyżej aktówkę, nakazał pilnować jej zawartości. A w ostateczności nawet podzielić się nią z prasą!

– Prasa kłamie – burknęła półprzytomna Mary.

– Oczywiście – zgodził się Ralph. – Ale czasem, naprawdę rzadko, zdarza się jej pisać prawdę! Pamiętacie chyba wspólne czytania Herra z Esquire, czyż nie? – Trzoda zgodnie pokiwała głowami. – Rozumiecie zatem, jak wielką moc mogą mieć media. 

– Ojciec chce przekazać prasie zawartość aktówki? – Bart spytał niepewnie.

– Jasne, że tak! Powiem więcej, już to zrobiłem! Za kilka dni w Daily Workerze pojawi się o tym artykuł.

– Ale… – Bart zbierał myśli – …ale co w niej właściwie jest?

– Doskonałe pytanie! – Wielebny klasnął z entuzjazmem i wygrzebał z wnętrza aktówki grubą teczkę. – Moi drodzy, oto zbiór największych tajemnic naszych zepsutych dygniatrzy! Oto dowód na ich absolutne bestialstwo! 

Ralph rozsypał na stole fotokopie dokumentów, a wierni łapczywie zabrali się do przenikliwej lektury. Wystarczyło kilka minut, by rozległy się pierwsze pełne oburzenia przekleństwa, a po kwadransie trzoda wiedziała już, że to co mają przed sobą to medialny odpowiednik bomby atomowej.

– Prowokacje wobec Czarnych Panter, bombardowanie Kambodży, eksperymenty na więźniach, inwigilacja Luthera Kinga, pobicia, zastraszenia, a nawet zabójstwa – wymieniał ojciec. – To właśnie proca, którą pokonamy Goliata!

– Będziemy sławni! – triumfalnie oznajmiła Mary, po czym zemdlała.

Wierni natychmiast zerwali się z krzeseł i ruszyli starowince w sukurs. Niestety na niewielkiej przestrzeni zakrystii rój ratowników niekoniecznie musiał równać się skutecznej pomocy. Ciasne pomieszczenie zatem szybko wypełniło się odmawianymi na głos modlitwami, wołaniami o pomoc, prośbami o wodę dla nieprzytomnej i innymi, niemożliwymi do rozszyfrowania w rejwachu pokrzykiwaniami.

– Spoooooookój! – zagrzmiał wielebny, a Mary, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, oprzytomniała i chwiejnie podniosła się z posadzki.

– To cud! – ogłosił któryś z wiernych.

– Bez przesady… – wielebny odparł skromnie. – Uznajmy to za dobrą wróżbę zesłaną przez Pana! Będę mieć dla was jednak pewne zadanie… – ojciec Ralph dodał z powagą po dłuższej chwili.

***

 Bosa dziewczyna tańczyła na środku jezdni, za nic mając sobie wściekłe trąbienia samochodów.

 Na głowie miała wianek z mleczy, sięgające do pasa włosy bujały się w rytm jej ruchów, a przez zwiewną lnianą sukienkę przebijały się twarde sutki krągłych piersi. Na oko nie mogła mieć więcej niż dziewiętnaście lat. Vince nie wiedział czy to promienny uśmiech czynił z niej piękność, czy też może była to zasługa bijącej z niej energii młodzieńczego buntu. Tak czy inaczej stał teraz na chodniku i gapił się na ten dziwaczny pokaz.

 Jej kompani, banda pstrokato ubranych dzieciaków, śmiała się tym głośniej, im bardziej narastała frustracja stojących w korku kierowców. Może to właśnie była ta cała Era Wodnika? Środkowy palec wymierzony wszelkim normom? Wypięcie się na oczekiwania społeczne? Skazany na porażkę zryw idealizmu? Albo pretekst do zaćpania się na śmierć. Na dobrą sprawę te szczeniaki mogły parę chwil wcześniej nałykać się kwasu i cały występ stanowił jedynie przelotny przystanek na trasie dziecinnych wybryków.

 W oddali rozległ się dźwięk policyjnego gwizdka, a cała banda, w tym piękna dziewczyna, rzuciła się ze śmiechem do ucieczki. Spomiędzy samochodów wybiegła para otyłych policjantów, która jeszcze przez chwilę próbowała ich dogonić. Stróże prawa byli jednak na to zbyt wolni i szybko zabrakło im siły na dalszą pogoń.

 Vince ocknął się z transu i, zapaliwszy papierosa, ruszył przed siebie. Był ciepły lipcowy poranek w San Francisco, stolicy pogubionej życiowo gówniarzerii. Przyjeżdżali tu grupami, wspólnie wynajmowali mieszkania, tworzyli rozsiane po całej metropolii komuny. Dzieci kwiaty gardziły etosem, na którym wzniesiono Stany Zjednoczone, a ponadto miewały czerwone sympatie. Nic więc dziwnego, że każdy porządny obywatel patrzył na nich spode łba. 

 A jednak w tym buncie było coś pięknego. Gdyby Vince miał tych kilkanaście lat mniej, też szlajałby się teraz ulicami z jointem w ustach, uprawiał wolną miłość i protestował przeciwko wojnie w Wietnamie. Potem zaś czekałoby go okropne zderzenie z rzeczywistością. Świat bowiem był zbyt straszny i skomplikowany, by mogły zaistnieć w nim ideały. Każdy natchniony zryw okupiony musi zostać daniną z krwi. Na każdy dobry uczynek przypadają dwa złe. Taka właśnie jest kolej życia, o czym Vince wiedział nad wyraz dobrze.

 Ilekroć patrzył w lustro, czuł wobec siebie najwyższą pogardę. Na przestrzeni lat stał się tym, czego nienawidził. Pozbawionym ideałów pragmatykiem. Cynicznym materialistą, szukającym ucieczki na dnie butelki. Zastanawiał się, jak do tego doszło. Kiedy pobłądził na tyle, że stracił resztki niewinności? Potrafił wskazać dziesiątki chwil, które składały się na to, kim był. Żadna z nich jednak nie była tym ostrym zakrętem, ważkim momentem, który zadecydował o jego losie. Przemiana zdawała się być zatem stopniowa. 

A to go przerażało.

 Słońce przyjemnie prażyło skórę, na niebie nie było ani chmurki. Z zachodu wiała orzeźwiająca bryza. Był to idealny dzień na dokonanie żywota. Swojego albo czyjegoś. Zabijał już dziesiątki razy. Najpierw przychodziło mu to z trudem, potem czynił to niemal mechanicznie. Zawsze naciskał spust w imię czegoś: ojczyzny, bezpieczeństwa, honoru, prawdy. Ale wiedział, że to powtarzane setki razy kłamstwa, które może ładnie przedstawiały się na papierze, ale niewiele miały wspólnego z rzeczywistością. 

 Otrzymywał za to medale i odznaczenia, choć odbywało się to w tajemnicy, z dala od wścibskich oczu. Był patriotą, cokolwiek to oznaczało. Tak mu mówili, wręczając kolejne świecidełka i awanse. Po prawdzie jednak, guzik obchodziły go te wszystkie dystynkcje. Liczyło się tylko to, że miał za co opłacić kurwy oraz konsumowany co wieczór alkohol. 

 Żył dla chwil, w których mógł o wszystkim zapomnieć. Gdy tłumił świadomość na tyle, że całe zło stawało się abstrakcją. Tylko wtedy mógł odetchnąć. A potem nadchodził poranek, ból łba, wyrzuty sumienia i kolejny wróg demokracji do załatwienia. I tak w kółko, jak na diabelskim młynie. 

Zasrane perpetuum mobile.

***

– Ojcze, czy to na pewno dobry pomysł? – Bart spytał, wlewając do kieliszka whisky LSD.

– Mój drogi – wielebny Ralph na chwilę przestał bujać się na wiklinowym fotelu – czy złym pomysłem może być próba nawrócenia zbłąkanej owieczki? Czy złym pomysłem może być dobry uczynek?

– Oczywiście, masz rację, ojcze – Bart odrzekł nieco speszony. – Jednak ten, który tu przyjdzie, z pewnością nie ma dobrych zamiarów, że się tak wyrażę. I, jeśli ojciec pozwoli, to przyznam się do tego, że mam obawy o własne życie.

– Synu! – Wielebny aż ściągnął okulary przeciwsłoneczne, co zdarzało się niezwykle rzadko. – Czyż niczego cię nie nauczyłem? Masz po swojej stronie Boga Wszechmogącego, w Trójcy Jedynego, który z całą swą mocą cię będzie bronić! A także, dodam nieskromnie, masz po swojej stronie mnie. Jeżeli ktoś dziś zginie, to nie będziesz to ty, ani żaden z naszych wiernych! Jeżeli ktoś, a raczej coś, ma dziś zginąć, to będzie to zło zamieszkałe w sercu pewnego człowieka! Sługi imperializmu, który otrzyma okazję do nawrócenia! Nie lękaj się zatem!

– Eh – Bart westchnął z rezygnacją i postawił kieliszek na srebrnej tacy.

– Maaaary! – Ralph wrzasnął w stronę kuchni. – Jak idą przygotowania?

– Ciasteczka zaraz będą gotowe! – Rozległ się głos starowinki.

 Cmoknąwszy z zadowoleniem, wielebny skierował wzrok na opartą o ścianę strzelbę. Broń palna wiele wyrządziła krzywd na tej planecie, dziś jednak przyczyni się do małego dobra. To będzie ich karta przetargowa w walce o czyjąś duszę. Plan był wspaniały, Ralph nie miał co do tego wątpliwości. 

***

 Poranny spacer był Vince’owi cholernie potrzebny. Szczególnie w obliczu tego, co przyjdzie mu wkrótce uczynić. Todd Katsaris mieszkał w niewielkiej norze na ulicy Ashbury. Przed wejściem do kamienicy ciągle kręcili się jacyś ludzie. To nieco utrudniało sprawę, ale nie takie rzeczy już robił. Od świadków większym wyzwaniem mogło być wypatrzenie Katsarisa wśród wszystkich tych kolorowych dzieciaków. Ale za to mu właśnie płacili.

 Potrzebę załatwił do puszki po piwie. W aucie panowała straszna duchota. Nie pomogło nawet uchylenie szyb. Co chwilę przecierał spocone czoło bawełnianą chusteczką. Od kilku godzin wypatrywał celu przez kieszonkową lornetkę. Dotychczas nie zauważył nic niepokojącego. Czekał tylko aż Katsaris wróci z pracy.

 Załadowany rewolwer spoczywał w schowku. Miał nadzieję, że nie będzie musiał z niego skorzystać. Że jako straszak wystarczy sama groźba użycia broni. Ale wiedział, że tacy jak Katsaris potrzebują odrobiny motywacji do wyśpiewania wszystkich sekretów. Czasem wystarczy tylko groźna mina i parę niemiłych słów. Częściej jednak trzeba im porządnie dać po pysku, wybić parę zębów, złamać nos. Rzadko, naprawdę rzadko, jeżeli to nie podziała, argumentem stają się, jak to wyraził się o nich pewien szkoleniowiec, poważne uszkodzenia. W końcu niełatwo żyje się z niesprawną nogą, trudno pisać bez dłoni, a utrata narządów reprodukcyjnych to doprawdy smutna sprawa.

 Wreszcie zza winkla wyłonił się brunet o długich rozczochranych włosach i szalonym spojrzeniu. Ubrany w kolorową kamizelkę, dziurawe spodnie i zniszczone trampki, nie wyróżniał się wśród koczujących na ulicy dzieciaków. Ale to był on, Todd Katsaris, zupełnie jak na fotografii z koperty. Szedł beztroskim, tanecznym krokiem, z wyraźnie zadowoloną miną. Gdyby tylko wiedział, co go czeka. 

 Gdy Katsaris przekroczył próg kamienicy, Vince włożył rewolwer do wewnętrznej kieszeni płaszcza i ruszył tropem celu. W powietrzu czuć było zapach trawki, skądś niosła się któraś z piosenek Dylana. Gówniarzeria obrzucała go podejrzliwymi spojrzeniami. Może myśleli, że jest policjantem pod przykrywką, który właśnie znalazł jakiś pretekst do aresztowań. Albo starym dilerem, który szuka nowego rynku zbytu. Choć pewnie po prostu nie pasował wyglądem do typowego bywalca okolicy i dlatego budził w nich niepokój.

 Przekręciwszy klamkę, wszedł do środka. Na podłodze walały się niedopałki po jointach i papierosach, ściany pokrywały psychodeliczne malunki. Typowa melina. Vince wspiął się schodami na drugie piętro. Mieszkanie numer cztery, grube dębowe drzwi. Zapukał, wyciągając rewolwer. W odpowiedzi usłyszał tylko szuranie. Zapukał ponownie, nieco głośniej.

– Proszę wejść! – rozległ się serdeczny młody głos.

Wszedł zatem, a jego oczom ukazał się skąpany w półmroku korytarz. Przez uchylone drzwi na prawo wyciekało światło słoneczne.

– Nie trzeba ściągać butów! – Znów ten głos, wyraźnie dochodził z pomieszczenia za drzwiami. – Zapraszam!

Vince ostrożnie ruszył z uniesionym do góry rewolwerem. Popchnął butem drzwi, które otwarły się z cichym jękiem. Zrobił dwa kroki i znalazł się w pomieszczeniu, które bez wątpienia było salonem. Na drugim jego końcu siedział Todd Katsaris, bujając się na wiklinowym fotelu. Nie wydawał się wystraszony widokiem przybysza. Wręcz przeciwnie, zdawał się być nim dziwnie zachwycony.

– Co się tak cieszysz, skurwy… 

Vince nie zdążył dokończyć zdania. Coś uderzyło go w bok głowy. Upuścił rewolwer i boleśnie padł na podłogę. Chciał rzucić jeszcze jakieś przekleństwo, ale wzrok zaszedł mu już mgłą. 

Wiedział, że właśnie tracił przytomność.

***

 Bart włożył całą siłę w cios kolbą strzelby. To cud, że facet go nie zauważył. Może wielebny miał rację? Może rzeczywiście sprzyjał im Bóg? W bojowej pozycji odczekał dłuższą chwilę. Chciał mieć pewność, że przybysz nie wstanie. 

– Chryste, bez trawki zeszczałbym się ze strachu – rzucił Todd Katsaris, wstając z bujanego fotela.

– Już po wszystkim? – rozległ się z kuchni drżący głos starowinki Mary.

– Na to wygląda… – odrzekł Bart.

Wspólnymi siłami Bart i Todd usadowili bezwładne ciało na krześle i zabrali się do pętania kończyn przybysza grubym, konopnym sznurem. Wielebny wraz z resztą wiernych tymczasem przytaszczył z kuchni świeżo upieczone ciasteczka, imbryk gorącej herbaty oraz tacę z trunkiem. Robota szła im gładko i wkrótce salon urządzony był zgodnie z poleceniami ojca Ralpha.

– Świetnie się spisaliście! – pochwalił trzodę wielebny, a wpatrzona w wielebnego trzoda odpowiedziała uśmiechami. – Nie ulegajmy jednak przesadnej pysze! Pamiętajmy, po co tu naprawdę jesteśmy!

Bart pamiętał, po co tu byli. A jednak nadal miał wątpliwości.

***

– …to właśnie pokłosie imperialnej polityki Stanów Zjednoczonych! – zagrzmiał pełen gniewu głos. – Zasrani faszyści myślą, że są bezkarni… A to błąd! Są w błędzie! Nadejdzie nowy dzień! Nasz dzień!

– Synu… – rozległ się głos wyraźnie starszy. – To co proponujesz to krwawa rewolucja. Jakkolwiek wszyscy podzielamy twoje poglądy na politykę, to nie możemy pozwolić sobie na podobną brutalność. Chrystus nauczał, że…

– Och, proszę się tu nie powoływać na Chrystusa! Religia, jak mawiają, to opium dla ludu. A to co proponuję to nie brutalność czy krwawa rewolucja, ale punktowe wyeliminowanie sił reakcji! Tylko w ten sposób klasa pracująca zyska podmiotowość!

– Religia, synu, to wybór… Jeśli tak pragniesz podmiotowości, to powinieneś doskonale zdawać sobie z tego sprawę. Zaś punktowa eliminacja sił reakcji, choć nie brzmi najgorzej i w porywach głupoty może wydawać się sensowna, to nic innego jak iście faszystowskie listy śmierci. Kto ma mieć prawo do decydowania o losie jednostki? O jej życiu i śmierci? Ja? Ty? Państwo?

Jeśli istniało piekło, to Vince właśnie się w nim znalazł.

Dyskusja pochłonęła na tyle Todda Katsarisa i faceta przebranego za pastora, że nawet nie zauważyli, gdy ich gość się wybudził. Wokół nich w półkolu siedział jakiś tuzin kobiet i mężczyzn, o różnym wieku, ubiorze czy kolorze skóry. Wydawali się być zahipnotyzowani słowami duchownego. 

Vince spróbował się poruszyć, ale spętano go na tyle dobrze, że mógł tylko pomarzyć o ucieczce. Przez chwilę ważył w myślach pomysł dalszego udawania nieprzytomności. I z tego musiał jednak zrezygnować. W przeciągu ostatnich paru chwil musiał zwrócić na siebie uwagę Katsarisa, bo młodzieniec przerwał rozmowę i szturchnął łokciem pastora.

– Czyżby nasz gość się obudził? – spytał Vince’a rzekomy duchowny, marszcząc czoło. – Pozwól, że ci się przedstawię.

– Pozwalam – odparł Vince przez zaciśnięte usta.

– Wspaniale! – Pastor cmoknął z zadowoleniem. – Ja jestem Ralph, to moja trzoda – wskazał otwartą dłonią na resztę grupy – a Katsarisa już znasz.

– Znam tylko z widzenia. I gdyby nie ten sznur – teatralnie spróbował poluzować węzły – to mógłbym go poznać lepiej. Wyłamał ci ktoś kiedyś szczękę, co Todd? Złamał palce, nos, pozbawił paru zębów?

Katsaris zaśmiał się głośno i zaczął kręcić sobie jointa.

– Przyjacielu! Po co ten gniew? – Duchowny rozłożył ręce. – Nikt cię tu nie chce skrzywdzić!

– Ta, to po co cała ta zabawa? Przeklęci przebierańcy… – Vince splunął. 

– Przebierańcy? – Duchowny gniewnie poprawił oprawki okularów przeciwsłonecznych. – Wypraszam sobie! Jesteśmy zarejestrowaną w urzędzie podatkowym kongregacją religijną! A jak chodzi o przebieranie się, to chyba masz z nas największe doświadczenie, czyż nie? Javier Escuela Fernandez? Przecież nawet nie wyglądasz na Meksykańczyka!

Przeszukali mu kieszenie i dorwali się do portfela z fałszywą tożsamością. No tak, to było do przewidzenia. A jednak Vince’a wkurzyło to naruszenie prywatności, nawet bardziej niż fakt, że dzika banda przywiązała go do krzesła. Portfel stanowił w jego oczach świętość, do której się nie zagląda. Domyślał się też, że wzburzenie potęgowały opary palonej przez Katsarisa trawki.

– Moja rodzina jest bardzo zdywersyfikowana etnicznie – odparł, tłumiąc gniew. 

– Panowie – z grupy wiernych wyłoniła się staruszka – a może tak poczęstujecie się herbatką i ciasteczkami? Sama piekłam!

Istotnie, na kawowym stoliku dzielącym Vince’a od Ralpha i Todda znajdował się srebrny imbryk z kawą, zestaw filiżanek, talerzyk z ciasteczkami oraz, co ważniejsze, taca z kieliszkami whisky.

– To jest Mary. – Przedstawił kobietę wielebny. – I naprawdę radzę skorzystać z propozycji, bo ciasteczka wyszły wyśmienicie.

– Chyba mnie nie będziecie karmić, co? Jeśli miałbym się częstować, to raczej nie będąc przywiązany do krzesła.

– Ekhm – Vince poczuł na potylicy chłód lufy – naprawdę bardzo nie chciałbym tego robić, ale mam strzelbę i jestem gotów z niej skorzystać. W razie potrzeby. Jeśli będziesz chciał zrobić coś dziwnego. W sensie, jak cię rozwiążemy. Psiakrew, nie jestem w tym dobry…

– Nie, naprawdę ładnie to ująłeś. – Ralph gestem dłoni nakazał opuścić broń. – To jest Bart. Bart ma strzelbę. Nie chcemy niepotrzebnego przelewu krwi. Tyle.

– Ta, zrozumiałem… – Przecięty nożem sznur spadł na podłogę. – Pewnie to ty mnie walnąłeś, hm? – Vince spytał stojącego za nim uzbrojonego w strzelbę łysiejącego mężczyznę.

– T-t-to tak wyszło…? – Bartowi groźne spojrzenie Vince’a wyraźnie przeszkadzało w zebraniu myśli.

– Bart robił tylko to, co mu kazałem. – Ralph nalał herbaty do trzech filiżanek. – Mary, muzyka!

Staruszka rzuciła się do stojącego przy ścianie gramofonu. Wkrótce rozległo się Today Jefferson Airplane. 

– Jeśli miałbym umierać – odezwał się Todd, zaciągnąwszy się jointem – to tylko przy tej płycie.

– To co, Javier? – Pastor pociągnął łyk herbaty. – Może parę słów o sobie?

– Psiamać – Vince rzekł ze zrezygnowaniem – jeśli mielibyście mnie załatwić, to już dawno byłbym martwy… A na agentów to też mi nie wyglądacie, chyba że naprawdę nieskutecznych. – Wlepił wzrok w mętną zawartość filiżanki. – Tylko po co ten cały teatrzyk?

– Wkrótce wszystkiego się dowiesz – rzekł Ralph. – Musisz jedynie zrozumieć, że wszyscy tu chcemy być ci przyjaciółmi.

Może to była kwestia trawki, może muzyki, może zmęczenia, albo wszystkich tych rzeczy razem wziętych. Vince nie miał już ochoty na dalsze udawanie groźnego zbira, a ta dzika gromada nie wydawała się być niebezpieczna. Kolejna dziwaczna grupa, wśród dziesiątek komun w San Francisco. Wybrali go sobie do jakiegoś dziwacznego eksperymentu myślowego. Niech i tak będzie. Uśpi ich czujność, opowie coś o sobie, poczęstuje się ciasteczkami i herbatką. Na Katsarisa i tak przyjdzie jeszcze kolej.

– No to tak – wziął ciastko z porcelanowego talerzyka – oczywiście nie nazywam się Javier, tylko Vince. I bynajmniej nie przyszedłem tu z miłych pobudek.

– Przyszedłeś mnie zabić – Todd prychnął śmiechem i podał Vince’owi wypalonego do połowy jointa.

– Nie zabić. – Zaciągnął się dymem. – Zastraszyć. Dowiedzieć się, gdzie ukryłeś dokumenty. I zmusić do milczenia.

Wierni patrzyli na Vince’a z ciekawością. Czuł się jak eksponat w muzeum. Albo pokraczna istota na pokazie dziwaków. 

– Wiesz, co jest uwiecznione na fotokopiach? – spytał Ralph, przeżuwając ciastko.

– Nie płacą mi za ciekawość. Ale domyślam się, że jakieś brudy.

– Brudy to mało powiedziane… – Ksiądz wydawał się być zamyślony. – Hm, było kiedyś takie powiedzenie, niewiedza to błogosławieństwo. Ale Chrystus rzekł przecież, że prawda nas wyzwoli…

– Chrystus mówił wiele rzeczy – wciął się Todd. – Chyba było coś o przemocy, co nie? Jakimś mieczu?

Nie przyszedłem nieść pokoju, lecz miecz – odrzekł Ralph. – Ale nie o przemoc tu chodzi. Chrystus próbował przekazać apostołom, że tylko w nim tkwi prawda i sens. I że za to warto walczyć. Że ten, kto ceni inne wartości, nie jest go godzien. A ty – duchowny zwrócił się do Vince’a – wierzysz w prawdę i sens? 

– Gdybym w cokolwiek wierzył, nie byłoby mnie tutaj.

– Nie. – Ralph zmarszczył brwi. – To byłoby zbyt proste. Nikt nie staje się ot tak nihilistą. Nikt nie odrzuca sam z siebie wszelkich wartości. Musi być w tobie coś więcej. Coś ukrytego pod maską, którą ciągle przywdziewasz.

– Nie musi. – Vince zgniótł butem niedopałek. – Bardzo chcecie chyba, żeby było inaczej. Ale czasem trzeba się pogodzić z tym, że niektóre rzeczy są takie, jakie się wydają. Że czasem warto oceniać książkę po okładce.

– Ja tam wierzę, że to zimny skurwysyn – powiedział Todd. – Ktoś przecież musiał załatwić Goldberga i założę się, że tym kimś był on. – Wskazał palcem na Vince’a.

– I nie byłbyś w błędzie. Zgarnąłem go do bagażnika, wywiozłem na odludzie i zastrzeliłem. Cholera, te ciasteczka są naprawdę dobre!

– No, tylko zimny skurwysyn z opisu zabójstwa mógłby przejść do pochwalenia wypieków szacownej pani Mary – podsumował Todd.

– Starałam się! – Mary była wyraźnie uradowana.

– No właśnie, jestem zimnym skurwysynem. I żebyś nie myślał, że ta nasza mała pogawędka cokolwiek zmieni. Nadal chcę dostać dokumenty od Goldberga, a teraz chyba wszyscy rozumiecie, do czego mogę się posunąć.

– Dokumenty to stracona sprawa – rzekł Ralph. – Za parę dni będzie o nich głośno w prasie i nic z tym nie będziesz mógł zrobić.

– Psiakrew – Vince zaklął, choć tak naprawdę niespecjalnie się tym przejął. 

To musiała być kwestia uspokajającego działania trawki. Tak to sobie wytłumaczył. Normalnie w takich sytuacjach siliłby się przecież na pokaz ostrego temperamentu. A teraz miał to kompletnie gdzieś.

– To co, zimny skurwysynie? Gdzie twoje skurwysyństwo? – spytał go Ralph.

– Przeminęło z wiatrem – zaśmiał się Todd.

– Na skurwysyństwo nadejdzie jeszcze pora – Vince uśmiechnął się, wcinając kolejne ciasteczko. – A co do prasy, może jakoś konkretniej? Nazwa redakcji? Dziennikarza?

– Ha, to by było za łatwo, panie zimny skurwysynie – duchowny uniósł kieliszek whisky. – Może jakiś mały toast?

– Tylko za co? – zastanawiał się Todd. – Skurwysyństwo?

– Och, nie! – Skrzywił się Ralph. 

– Skurwysyństwo brzmi nieźle – Vince również uniósł kieliszek.

– Błagam was! Tylko nie skurwysyństwo! Może za…

– Miłe początki niemiłego końca? – wciął się Todd. – Bo on i tak będzie chciał mnie potem dorwać. 

– Podoba mi się! – Vince wyszczerzył zęby.

– Niech będzie… – Ralph rzekł z rezygnacją w głosie. – No to za miłe początki niemiłego końca, panowie!

Stuknęli się kieliszkami i pochłonęli ich zawartość.

– Kurczę! Dobra ta whisky! – Vince rzekł z entuzjazmem.

– Gość w dom, Bóg w dom, co nie? – rzucił Todd.

– A co z twoją trzodą? Też by się nie napili? – Vince zwrócił się do duchownego.

– Ach, oni nie przyszli tu, by pić. – odparł Ralph z powagą. – To dla nich nauka.

– Nauka czego?

– Nauka prawdy. Że nie zawsze książkę należy oceniać po okładce.

– Phi! – zaśmiał się Vince. – A to dobre!

– Panie zimny, co powiesz na trochę Janis Joplin? – zaproponował Ralph.

– Nie moja muzyka, ale może być. Posłuchajmy Janis Joplin! 

Staruszka z uśmiechem zmieniła płytę. Z gramofonu wkrótce niosło się Piece of my Heart.

***

 Przesłuchali wspólnie całą płytę Cheap Thrills i połowę the Doors, wymieniając się drobnymi żarcikami i uszczypliwościami. Musieli dodać coś Vince’owi do whisky. Strzelał, że było to LSD, ale nie miał nawet ochoty na męczenie pastora pytaniami. Po prostu się bawił, choć była to zabawa cholernie groteskowa. Szczególnie mając na uwadze kontekst jego odwiedzin. Ale cóż, trwaj chwilo, jakże jesteś piękna!

– Ja was chyba kocham miłością platoniczną… – wyznał Todd, dolewając do kieliszka kolejną porcję whisky. – Ciebie też, zimny skurwysynie!

– Mów mi… – Vince próbował zebrać myśli – …mów mi Vince…

Wierni też byli już rozluźnieni. Zaciągali się trawką i śmiali w głos. Część śpiewała do słów piosenki, kilku tańczyło. Pastor Ralph siedział z nogą założoną na nogę i wydawał się być zadowolony. Z twarzy nie schodził mu serdeczny uśmiech. Czasem rzucał dobre słowo komuś z grupy, czasem klaskał w rytm melodii, czasem wybuchał gromkim śmiechem. Rzeczywistość rozpadała się na tysiące kawałeczków, ziemia drżała, ściany kurczyły. I wszystko wydawało się być piękne. Tak bardzo piękne i niesamowite. Jakby wkroczył do świata cudów i dziwów. Tyle się dzieje, a przecież nie dzieje się nic. 

Vince musiał ich na chwilę przeprosić. Parcie na pęcherz było nie do wytrzymania. Poinstruowali go, że toaleta jest na końcu korytarza i pozwolili odejść bez obstawy. Naprawdę aż tak mu ufali? Mu? Zimnemu skurwysynowi? Przecież od chwili, w której uwolniono go z węzłów sznura, mógł ich wszystkich łatwo załatwić. Wystarczyłoby obezwładnić tego całego Barta i zabrać mu strzelbę.

 Ale czy chciał ich zabijać? Było coś urokliwego w tej dzikiej gromadce. Wiele ryzykowali dla tego spotkania. I nieźle się przygotowali. Czemu by nie dać się ponieść atmosferze i pozwolić im na dalsze eksperymenty? Może odkryją coś, o czym nawet nie miał pojęcia? Katsaris może poczekać. A dokumenty już i tak są nie do odzyskania.

 Wytarł ręce w pomarańczowy ręcznik i wyszedł z łazienki. Przed drzwiami stał Bart, choć strzelbę zawiesił sobie przez ramię. Jego twarz wyglądała jak namalowana farbami olejnymi karykatura. Leniwe pociągnięcia pędzla uczyniły ją wyjątkowo niekształtną, oczy zdawały się być za duże, a usta nienaturalnie wydęte. Jeśli miał stanowić obstawę, to właśnie zupełnie chrzanił swoją robotę.

 – Słucham cię – Vince rzekł, wyjątkowo głupkowato szczerząc zęby.

– Ekhm, ekhm – Bart odchrząknął, wyraźnie zdenerwowany. – Panie Vince, żeby to było jasne, ja nic z nimi nie mam wspólnego! Bardzo chcę, żeby pan o tym wiedział. To grupa szaleńców, których nawet za dobrze nie znam! Tak jest, przysięgam! – mówił półszeptem.

 Vince’owi sytuacja wydawała się być absolutnie komiczna. Ten człowiek, ewidentnie należący do wewnętrznego kręgu wiernych Ralpha, wtajemniczony wcześniej w cały ich plan, dzierżący broń jako jedyna osoba z grupy, usiłuje się teraz wypierać swojego udziału w całym przedsięwzięciu. Wystraszył się konsekwencji. Konsekwencji, których nie będzie. Może to nieco sadystyczne, pomyślał Vince, ale czemu nie dołożyć swoich trzech groszy do tej farsy?

– Jestem bardzo złym, zimnym skurwysynem – powiedział, walcząc z napadem śmiechu. – I jestem bardzo zdenerwowany całą sytuacją. Bardzo! Bardzo! Tak bardzo, że chcę stąd uciec! Choćby i przez, no ten, okno! Tak bardzo! O!

– Chryste! – Bart przeżegnał się. – Panie Vince, wystarczy słowo, a wyciągnę stąd pana! Tylko proszę zapomnieć, że mnie pan tu kiedykolwiek widział!

– Taaak! Muszę stąd uciec! Tylko jak?

– Dobrze, dobrze, panie Vince, mam pomysł! – Bart nachylił się do Vince’a. – Zrobimy tak, uderzy mnie pan, zabierze mi pan strzelbę i zwieje przez drzwi. Tylko proszę nie za mocno, ale na tyle mocno, żeby został jakiś ślad, co nie? Widziałem to w jakimś filmie…

– A kim ja jestem – Vince brawurowo walczył z potrzebą skulenia się ze śmiechu – żeby cię bić? Jak mam uciec, to sam się masz uderzyć!

– A teraz chce pan uciec?

– A kiedy, jak nie teraz, hm? – Bart widocznie się zmartwił. – No to jak nie masz lepszego pomysłu, to muszę wrócić do salonu. Zły! Och, bardzo zły!

– Nie, panie Vince! – Bart zatrzymał go w pół kroku. – Zrobię wszystko, żeby nie był pan na mnie zły!

Nim Vince zdołał cokolwiek powiedzieć, Bart wcisnął mu do ręki strzelbę i wymierzył sobie z całej siły cios w twarz. Sądząc po dźwięku pozbawił się przy tym kilku zębów.

– Pomocy! – wrzasnął leżący na ziemi Bart, spomiędzy ust skapywała mu krew. – Zimny skurwysyn ucieka! Uderzył mnie! Pomocy!

 Myśli Vince’a były na tyle zamglone, że rzeczywiście uwierzył w prawdziwość słów rannego. Tak, chciał przecież zwiać! Po to właśnie walnął wartownika w twarz i wyrwał mu broń! A teraz ta dzika banda będzie go ścigać! Nie pozwoli im na to! Oj nie!

 – To prawda! – wrzasnął Vince, ściskając drżącymi dłońmi strzelbę. – Uciekam i uderzyłem go!

 Z salonu wyłonił się pastor Ralph. Chodzenie musiało stanowić dla niego teraz niemałe wyzwanie, bowiem opierał się o ścianę, niemrawo przesuwając nogę za nogą.

– Naprawdę uciekasz? – spytał wielebny, przekrzykując donośny wokal Morrisona.

– Chyba tak! – odkrzyknął Vince.

– Nie chcesz może chociaż paru ciasteczek na drogę? – Zza duchownego wyłonił się Katsaris.

– A nie zjedliśmy ich wszystkich? – zauważył Vince.

– Zjedliśmy – potwierdził Ralph.

– No to uciekam bez ciasteczek! – Vince odparł.

– Ojcze! – warknął Bart, plując krwią. – Zimny skurwysyn – Vince posłał mu groźne spojrzenie – znaczy się szanowny pan Vince, właśnie chce uciec!

– Bez ciasteczek… – rzekł Katsaris ze smutkiem, zaciągając się jointem.

– Dobrze więc – powiedział wielebny, ściągając okulary przeciwsłoneczne. Źrenice miał wielkości dwóch księżyców. – Radzę nie wychodzić na ulicę ze strzelbą… I nie prowadzić pojazdów mechanicznych… Zachować ostrożność na przejściach dla pieszych… 

– Nie przechodzić na czerwonym świetle! – dodał Todd.

– Tak… – wielebny przetarł dłonią oczy. – …nie przechodzić na czerwonym świetle… I takie tam. Swoje rzeczy znajdziesz w komodzie przy drzwiach wyjściowych…

– Po prostu dacie mi wyjść? – Vince spytał z niedowierzaniem.

– Po prostu damy mu wyjść? – powtórzył, również z niedowierzaniem, Bart.

– Oczywiście – twarz Ralpha nagle odzyskała całkowitą przytomność – Coś czuję, że wkrótce się spotkamy. Także bywaj, Vince!

To powiedziawszy pastor i Todd chwiejnym krokiem wrócili do salonu.

– Tak, bywajcie! – rzucił im Vince. – A ty – rzekł do Barta – pilnuj tego proszę.

Ułożywszy obok leżącego strzelbę, ruszył ku wyjściu. Wielebny nie kłamał, w pierwszej szufladzie komody ukryli jego portfel i rewolwer. Vince schował rzeczy do kieszeni płaszcza. Naciskana klamka drzwi wydawała się być wykonana z giętkiej gumy. Szybkim krokiem pokonał klatkę schodową i wyłonił się na świeże powietrze.

Była już noc. Księżyc lśnił na niebie nienaturalnie jasnym blaskiem, oświetlony latarniami ulicznym chodnik mienił się wszystkimi kolorami tęczy, fasady budynków zdawały się oddychać. Vince stał jak wryty, nogi z waty odmawiały mu posłuszeństwa. Był przekonany, że jeśli zrobi choć krok, przewróci się i już nigdy nie zdoła wstać.

– Pierwszy raz? – usłyszał głos jednego z dzieciaków opartych o ścianę bloku.

– Pierwsze co…? – spytał niemrawo.

– Och, nie udawaj głupa! – Dzieciak prychnął śmiechem. – Dam ci radę, nie walcz z tym. Po prostu płyń. I nie myśl o niczym nieprzyjemnym! Kumpel kiedyś zaczął w trakcie nawijać do mnie o pająkach i…

Vince nagle poczuł wspinające się po nim odnóża stawonogów. Zdawało mu się, że wypełzają ze studzienek, siedzą na latarniach, wychodzą zza winkli. Gdy jednak skupiał wzrok na którejś z włochatych szkarad, ta natychmiast dematerializowała się. Oblała go fala panicznego strachu. Zaczął rozglądać się w poszukiwaniu azylu, ale jego uwagę zwróciły jedynie majaczące w oddali neony jakiegoś baru. Dobre i to. Ruszył truchtem, ignorując dalsze gadanie młodzieńca.

Zamaszystym ruchem otwarł drzwi przybytku i wkroczył do środka. Ceglane wnętrze kontrastowało z klimatem Ashbury. Próżno było szukać tu dzieci kwiatów, zamiast nich wokół stołów do bilarda tłoczyli się ubrani w skórzane kurtki harleyowcy. Ich rubaszne śmiechy, stuknięcia kielichów z piwem, rzucane co rusz przekleństwa wraz z kanonadą kul bilardowych, tworzyły iście ogłuszającą mieszankę. Vince musiał wziąć parę głębokich oddechów, nim czuł się na tyle pewnie, by ruszyć ku barowi.

– Poproszę piwo z sokiem malinowym – Vince zwrócił się do barmana, siadłszy niepewnie na stołku przy ladzie.

Mrowiły go opuszki palców, tracił poczucie czasu. Nie zorientował się, kiedy barman postawił przed nim kufel z trunkiem, ani kiedy obok dosiadł się starzec o kaprawych oczach. Z ust cuchnęło mu alkoholem, twarz porastał kilkudniowy zarost. Zaczął nawijał o czymś do Vince’a, żywiołowo gestykulując. Słowa mężczyzny zlewały się ze wszechobecnym hałasem, jakakolwiek próba wyłuskania z nich treści była w tej chwili skazana na porażkę. 

Vince bez zrozumienia kiwał więc głową, niczym nakręcona zabawka, powoli sącząc piwo. Gdy zaś wypił już zawartość kufla, starzec, uradowany z nowo nabytego słuchacza, postawił mu trzy kolejki wódki. Im Vince bardziej się upijał, tym bardziej był trzeźwy. Wreszcie, po ostatniej kolejce, udało mu się rozszyfrować mowę staruszka:

– …i dlatego uważam, że trzeba z nimi zrobić wreszcie porządek! – Głos aż drżał mu z rozentuzjazmowania. – Parę lat temu zapisałem się do klanu. Spotkania mamy raz w tygodniu. Grupa nieliczna, ale to tym lepiej! Każdy może zabrać głos, naprawdę każdy! Ja ostatnio mówiłem o szkolnictwie. Przecież to pieprzony idiotyzm, że moja wnuczka ma chodzić do klasy z małpami! Rozbestwili się, oj rozbestwili, ale nie na długo! Jeszcze im pokażemy! A tak na marginesie – nachylił się ku Vince’owi – mogę o tobie szepnąć dobre słówko. Szukamy takich jak ty! Prawdziwych, białych mężczyzn, którzy nie boją się bronić dorobku ojców!

– Eee, a o czym my tak właściwie rozmawiamy? – Vince zapytał skonsternowany.

– Jak to o czym! – wzburzył się starzec. – O fundamentach na jakich wzniesiono Amerykę! I o tym, jak te fundamenty ulegają całkowitej erozji! A ulegają erozji przez te zawszone wyziewy Afryki!

– Zawszone wyziewy Afryki…? – Vince patrzył tępo w pustą szklankę.

– No, przecież mówimy o czarnuchach… – rzekł z obrzydzeniem. – Panoszą się po ulicach, zajmują miejsca w restauracjach i autobusach, odbierają nam pracę! Tak jest dziś, a co będzie za dziesięć, dwadzieścia lat? Kiedy wreszcie powiemy: “stop”? Zatrzymamy tę degrengoladę? Oni chcą gwałcić nasze kobiety! Zabijać nasze dzieci! Uczynić Amerykę murzyńską stolicą! Ale my im na to nie pozwolimy! Prędzej dam się rozerwać na strzępy, niż pozwolę jakiemuś czarnuchowi zostać prezydentem!

– A jakby czarny został prezydentem to co, nastąpi drugi potop? Ziemia wybuchnie? Świat się zawali? 

– Psiamać, stanie się coś dużo gorszego! – Mężczyzna uderzył dłonią w ladę. – Nie rozumiesz, że upadnie wówczas to, na czym wzniesiono Stany Zjednoczone? Przecież wszystko zawdzięczamy niewolnictwu! To na nim zbudowaliśmy imperium! Jesteśmy mocarstwem białych ludzi! Murzyni są ewolucyjnie od nas słabsi i głupsi. Gdyby było inaczej, to nie my byśmy ich podbijali, ale oni nas!

– Czyli sprowadzasz wszystko do tego, kto dostaje po dupie. Wychodzi zatem na to, że najwyżej w ewolucyjnej drabince znajdują się Azjaci, skoro tak skutecznie dziesiątkują naszych chłopców w Wietnamie.

– Och, oszczędź mi komunistycznej propagandy, synu. W Wietnamie radzimy sobie zaskakująco dobrze. Vietcong gra na czas, próbuje opóźnić nasze nieuniknione zwycięstwo. W końcu jednak zmieciemy ich na proch! I mówię tylko tyle, że gdyby zmierzyć dorobek białej rasy, to czarni nijak się do nas mają. A to już czegoś dowodzi!

– Ale czego? – Vince przewrócił oczyma. – Że potrafisz mierzyć dorobek białej rasy tak, by wydawał się bardziej okazały? I czym w ogóle jest ta biała rasa? Hitlerowcy, zdaje się, uznawali za nią tylko Aryjczyków. Ale kim są w takim razie Słowianie czy Żydzi? I czym jest ów dorobek? Spadkiem po wielokulturowym Imperium Rzymskim? Odkryciami zaczerpniętymi od muzułmanów? Myślami stworzonymi przez greckich filozofów? Nie da się tego zdefiniować. Przecież nawet chrześcijanizm to mieszanka wpływów hinduskich, irańskich i perskich.

– Do dupy taka rozmowa – skonkludował staruszek, wstając. – Nie jesteś prawdziwym Amerykaninem, tylko zasranym, zdradzieckim komunistą! Plujesz na dorobek naszych ojców założycieli! Plujesz na ich etos! Obyś sczezł w piekle…

To powiedziawszy, obrażony starzec poszedł gniewnym krokiem ku wyjściu. Vince wzruszył ramionami i zamówił kolejny kieliszek wódki. Nikt jeszcze nie nazwał go komunistą. Nikt jeszcze nie stwierdził, że nie był prawdziwym Amerykaninem. Nawet go to trochę rozbawiło. Po co w takim razie strzelał do tych wszystkich antyimperialnych lewicowców? Łamał im kości, wyrywał zęby, obijał twarze? Kim był, jeśli nie prawdziwym patriotą? 

– Baaaarmanieee! – wrzasnął półprzytomnie.

– Jeszcze kieliszek? – barman wyszczerzył zęby.

– Taaaaak! – odrzekł. – Ale niech mi pan proszę powie jedną ważną rzecz – dodał po chwili – kim jest prawdziwy Amerykanin?

– Hm – barman postawił przed nim trunek – pewnie mieszkańcem Ameryki, co nie?

– Nie, bo mieszkańcami Ameryki są komuniści, konserwatyści, faszyści, liberałowie, czarni, biali, żółci, Żydzi, Indianie, muzułmanie, katolicy, protestanci i tak dalej! A ja się pytam, kto z nich jest prawdziwym Amerykaninem!

– Chyba nie powinien pan więcej pić…

– Powinienem, tak właśnie osiągam nirwanę! – Vince oznajmił z dumą. – Ale bez tej wiedzy nie jestem w stanie wejść na wyższy poziom świadomości. Ponawiam zatem pytanie.

 – No dobrze. – Barman zamyślił się. – Prawdziwy Amerykanin nie istnieje. To fantazmat. 

 – Symulakrum… – Vince pokiwał głową z uznaniem, po czym wchłonął zawartość kieliszka. – Chyba zbliżam się do nirwany!

 – Czy nie powinien pan już wracać do domu? – barman spytał z troską w głosie.

 – Nie, czuję się doskonale!

***

Czuł się jak gówno.

 Jakaś niewidzialna siła przywiodła go na Ocean Beach i kazała usiąść na zimnym piasku. Miał wrażenie, że zaraz wybuchnie mu łeb, albo że dostanie zawału serca. Otulał się płaszczem, choć cały był mokry od potu. Docierało do niego, że kompletnie spierdolił robotę. Oczyma wyobraźni widział uśmiechniętą gębę Katsarisa. Upiekło się szczęściarzowi.

 Słońce wschodziło nad wodą. Poranek był dla niego jak wyrok. Jeśli wielebny nie kłamał, to ciężarówki z prasą właśnie dostarczały świeżo wydrukowane gazety z rewelacjami Goldberga. I Vince nie mógł z tym nic zrobić. Nie żeby nawet specjalnie chciał, ale za coś mu w końcu płacili. Jemu, skurwysynowi, patriocie, prawdziwemu Amerykaninowi.

 Drżącą dłonią odpalił papierosa. W dupie miał Amerykę. W dupie miał patriotyzm. W dupie miał skurwysyństwo. Tyle rzeczy miał przecież w dupie. Mógłby się dziś zapić na śmierć. Nikt by po nim zapłakał. Po zimnych skurwysynach mało kto płacze. Zimnych skurwysynów też ma się w dupie. Psiakrew, a przecież chciałby czegoś więcej. Po co żyć, jeśli nie ma się celu? Wzniosłej idei, wartej poświęceń? Niechby była nawet infantylna, głupia, śmieszna! 

– Poczęstujesz mnie? – usłyszał za sobą żeński głos.

Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Stała za nim ta sama dziewczyna, która poprzedniego ranka tańcem doprowadzała kierowców do białej furii. Ubrana we wzorzystą sukienkę z włosami splecionymi w warkocz przypominała jakąś reinterpretację anioła. Vince nie uznawał przeznaczenia, ale przecież to nie mógł być przypadek. Takie rzeczy nie dzieją się z przypadku.

– Jasne! – Dziewczyna usiadła obok, a on podał jej paczkę papierosów i zapałki.

– Wiesz – zaciągnęła się dymem – kogoś mi przypominasz.

– Tak…?

– Tak! – potwierdziła ze śmiechem. – Ale najpierw spójrz mi w oczy.

Postąpił zgodnie z życzeniem. Przez parę krótkich chwil, które wydawały się trwać całą wieczność, przewiercała go bursztynowym spojrzeniem.

– Oczy to zwierciadło duszy – rzekła wreszcie. – Tylko one nie potrafią kłamać. Obnażyłeś się przede mną, zdradziłeś najskrytsze tajemnice psyche. Wiem już o tobie wszystko.

– I kogo ci przypominam?

– Żółwia. Masz skorupę, w której się ukrywasz przed światem. Bo boisz się świata. Boisz się zawodu. Myślisz, że zostaniesz skrzywdzony, jeśli się otworzysz. Ale najbardziej lękasz się samego siebie. Tego, kim jesteś. I tego, kim mógłbyś być.

– A kim mógłbym być?

– Ach, a kim chciałbyś być? – Posłała mu serdeczny uśmiech.

– Słuchaj – strząsnął popiół – widziałem, jak tańczyłaś na jezdni. I nie mogę przestać się zastanawiać, dlaczego? 

– A dlaczego nie miałabym tańczyć na jezdni?

– Ale tak przecież nie można…

– I w tym właśnie tkwi twój problem! To co w takim razie można? Rób, co uważasz za słuszne! Baw się życiem! 

– To właśnie jesteście wy i ta cała Era Wodnika? Krótkowzroczny hedonizm?

– Nie – pokręciła głową ze śmiechem. – Oczywiście duża część tak o tym myśli, ale to błąd. Wiesz, o co naprawdę w tym wszystkim chodzi? Że robisz coś, co wydaje ci się być dobre! Nie ma znaczenia, czy wygrasz, czy przegrasz. Takie terminy stają się abstrakcją. Jesteś falą. Jesteś eterem. Niebytem. I dzięki temu kroczysz przed siebie pewnym krokiem. Tańczysz na jezdni, bawisz się, chwytasz chwilę! 

– Przecież to nie będzie trwać wiecznie – zmarszczył brwi.

– Nic nie trwa wiecznie! – Wypuściła z ust dym tytoniowy. – Wszystko się kiedyś kończy! Ty, ja, mocarstwa, gwiazdy, planety! I cóż z tego? Czy masz być nieszczęśliwy w imię wieczności?

– Na mnie i tak już za późno – rzekł ze smutkiem. – Jestem skurwielem. Mam swoje za uszami.

– Nigdy nie jest za późno! – odparła, patrząc na tarczę zegarka. – Chociaż, zaraz się chyba spóźnię na autobus. Niech to będzie mały wyjątek od reguły. Muszę lecieć, trzymaj się!

– Tak… – powiedział, patrząc na morze. – I dzięki!

– Nie ma sprawy! – rzuciła, wstając.

Vince spędził kolejną godzinę, siedząc na piasku i rozmyślając. Powoli dojrzewał do zrobienia czegoś, o co nigdy siebie nie podejrzewał, a o czym skrycie marzył od lat. Może zniszczy mu to życie, a może uratuje go to przed upadkiem. Niezależnie od wszystkiego, wiedział, że w ten sposób będzie mógł wreszcie spojrzeć w lustro, nie wzdrygając się na widok swego pyska.

***

 Wziął głęboki oddech i wszedł do budki telefonicznej. Włożywszy monety do otworu, wykręcił numer Jacka. Musiał dla otuchy zapalić papierosa. Czekała go przecież nieprzyjemna rozmowa. Wreszcie usłyszał w słuchawce znajomy głos:

– Halo?

– Hej, Jack – wycedził Vince.

– Vince, gdzie ty się, kurwa, podziewałeś? – odparł wyraźnie wkurzony Jack. – Wydzwaniałem do ciebie chyba setki razy! Ba, nawet specjalnie przyjechałem do twojego mieszkania, a tu gówno! Widziałeś te rewelacje z Daily Workera? Jakieś komunistyczne ścierwo, kaące siebie nazywać dziennikarzem, dorwało się do dokumentów Goldberga i obkleiło nimi całą pierwszą stronę! Mam nadzieję, że chociaż porządnie załatwiłeś tego greckiego zasrańca! Chętnie sam zlałbym Katsarisa, no ale od tego mamy ciebie!

– Właśnie, ja w tej sprawie…

– Kurwa, naprawdę wolałbym spotkać się z tobą w cztery oczy! Tak jest, hm, bezpieczniej. Sam zresztą wiesz.

– Ta, słuchaj, jakby to ładnie ująć… – zastanowił się. – Pierdolę ciebie, pierdolę agencję i pierdolę Hoovera!

– A my pierdolimy ciebie! – Zaśmiał się Jack. – Dobra, żarty na bok, przyjedź do mnie i obgadamy sytuację. Mamy kolejnego typka do załatwienia.

– Nie, Jack. To koniec. To moje formalne wypowiedzenie – Vince rzekł, ściskając nerwowo szczękę.

– Cholera, Vince, znowu się uchlałeś? Przecież jesteś naszym artystą! Mam ci kupić bombonierkę?

– Jack, zaraz się rozłączę…

– Czekaj! Wiesz, że możemy cię udupić? Nie trzeba McCarthy’ego, żebyś trafił na czarną listę! Nie znajdziesz drugiej roboty! Oblepimy cię takim gównem, że…

Vince odłożył słuchawkę i poczuł wielką ulgę. Czuł się wolny! Nareszcie wolny! I niech go nawet oblepią gównem. Oto właśnie jest Era Wodnika! Środkowy palec wymierzony normom! Wypięcie się na oczekiwania społeczne! Piękny zryw idealizmu! To czy zakończy się sukcesem czy porażką, nie miało żadnego znaczenia! Był falą, eterem, niebytem, pewnie kroczącym przed siebie!

Wyszedł z budki na chodnik. Z otwartego okna któregoś z mieszkań niosło się Get together. Może to ckliwe, ale chciało mu się płakać. Nie ze smutku, a szczęścia. Idiotyzm, ale cóż poradzić? I wtedy zobaczył jak ulicę przemierza tłum protestujących dzieciaków. Wykrzykiwali antywojenne hasła, wymachiwali sloganami, tańczyli i śmiali się. 

Na ich przedzie szedł pastor Ralph i jego trzoda. Na nosie dalej miał te swoje okulary przeciwsłoneczne, ale Vince wiedział, że serdeczny uśmiech duchownego był skierowany do niego. Że wielebny wiedział już, że jego plan musiał się powieść. I, psiamać, był to cholernie dobry, a jednocześnie niesamowicie głupi plan! 

– A niech mnie diabli porwą! – rzucił pod nosem Vince i dołączył do przemarszu.

 

Koniec

Komentarze

Trawka lekiem na imperializm/kapitalizm. Hmmm… może i tak.

stolicy pogubionej życiowo gównarzerii

Literówka chyba jakaś.

wyglądasz na Meksykańczyka!

Brawurowo :) Jeśli by był z Meksyku to chyba Meksykanin? Może nawet wąsaty?

Przyznam się, że od jakiejś połowy przeskakiwałem po tekście, żeby sprawdzić dokąd to zmierza, więc mogłem coś przegapić. Jest w tym jakiś element fantastyczny?

Podoba mi się, że dałeś radę upleść historię wokół jakiejś myśli przewodniej. To dobrze wróży na przyszłość. Styl wydaje się być trochę grubo ciosany.

Cholernie bolał go łeb, a ciało zdawało się ważyć tonę.

– Wyglądasz jak gówno – rzekł ubrany w szyty na miarę garnitur przybysz, wchodząc do środka – i pachniesz niewiele lepiej.

Bart wcisnął mu do ręki strzelbę i wymierzył sobie z całej siły cios w twarz. Sądząc po dźwięku pozbawił się przy tym kilku zębów.

Czuł się jak gówno.

 Jakaś niewidzialna siła przywiodła go na Ocean Beach i kazała usiąść na zimnym piasku. Miał wrażenie, że zaraz wybuchnie mu łeb, albo że dostanie zawału serca.

Może to przez samą historię, ale pachnie mi to stylizacją z amerykańskich kryminałów lat sześćdziesiątych. Gdybyś poszukał stylu odrobinę subtelniejszego niż walnięcie młotkiem trafiłbyś bliżej moich gustów :)

Jest parę literówek i brakujących spacji, których nie chce mi się drugi raz szukać.

Tak ogólnie widzę jednak potencjał. Jest logicznie skonstruowane, język da się poćwiczyć. Temat… co kto lubi. Szukaj.

Powodzenia.

Popatrzyłam na tagi i zjeżyłam się mocno, albowiem ani filozofia, ani narkotyki, ani zimna wojna nie są tym o czym lubię czytać. Ale cóż, dyżur zobowiązuje…

Jednak Era Wodnika okazała się całkiem przyjemną historią, okraszoną nieco czarnym humorem, typowym dla powieści kryminalnych wywodzących się z Ameryki, więc bez problemu dość szybko dotarłam do finału i mogłabym powiedzieć, że była to całkiem satysfakcjonująca lektura, gdyby nie wykonanie, które, niestety, pozostawia sporo do życzenia.

 

sto­li­cy po­gu­bio­nej ży­cio­wo gów­na­rze­rii. → …sto­li­cy po­gu­bio­nej ży­cio­wo gów­nia­rze­rii.

Za SJP PWN: gówniarzeria posp. «z niechęcią o osobach niedorosłych»

 

o czym Vince wie­dział nad­wy­raz do­brze. → …o czym Vince wie­dział nad­ wy­raz do­brze.

 

Z za­cho­du wiała orzeź­wia­ją­ca mor­ska bryza. → Masło maślane – bryza jest morska z definicji.

Wystarczy: Z za­cho­du wiała orzeź­wia­ją­ca bryza.

 

Masz po swo­jej stro­nie Boga wszech­mo­gą­ce­go, w trój­cy je­dy­ne­go→ Masz po swo­jej stro­nie Boga Wszech­mo­gą­ce­go, w Trój­cy Je­dy­ne­go

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/nazwy-peryfrastyczne-w-leksyce-religijnej;14778.html

 

po­ło­żył kie­li­szek na srebr­nej tacy. → …postawił kie­li­szek na srebr­nej tacy.

Z położonego kieliszka wylewa się zawartość, nawet jeśli są to tylko resztki.

 

– Cia­stecz­ka zaraz będą go­to­we! – roz­legł się głos sta­ro­win­ki. → Cia­stecz­ka zaraz będą go­to­we! – Roz­legł się głos sta­ro­win­ki.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

cięż­ko pisać bez dłoni… → …trudno pisać bez dłoni

 

Gów­na­rze­ria ob­rzu­ca­ła go po­dejrz­li­wy­mi spoj­rze­nia­mi. → Gów­nia­rze­ria ob­rzu­ca­ła go po­dejrz­li­wy­mi spoj­rze­nia­mi.

 

Bart wło­żył całą swoją siłę w cios kolbą strzel­by. → Zbędny zaimek – czy mógł włożyć w cios cudzą siłę?

 

to mó­głym go po­znać le­piej. → Literówka.

 

Prze­cię­ty nożem sznur spadł na drew­nia­ne deski pod­ło­go­we. → Zbędne dopowiedzenie – deski są drewniane z definicji.

A może wystarczy: Prze­cię­ty nożem sznur spadł na pod­ło­gę.

 

Psia mać – Vince rzekł ze zre­zy­gno­wa­niem… → Psiamać – Vince rzekł ze zre­zy­gno­wa­niem

 

Kur­cze! Dobra ta whi­sky! → Literówka.

 

– Gość w dom, bóg w dom, co nie? → – Gość w dom, Bóg w dom, co nie?

 

Ah, oni nie przy­szli tu, by pić.Ach, oni nie przy­szli tu, by pić.

Ah to symbol aperogodziny.

 

mógł ich wszyst­kich łatwo za­ła­twić. → Nie brzmi to najlepiej.

 

Dla Vince’a sy­tu­acja wy­da­wa­ła się być ab­so­lut­nie ko­micz­na. → Sy­tu­acja wy­da­wa­ła się Vince ab­so­lut­nie ko­micz­na.

Coś wydaje się komuś, nie dla kogoś.

 

Także bywaj, Vince! → Tak że bywaj, Vince!

 

Księ­życ świe­cił na nie­bie nie­na­tu­ral­nie ja­snym bla­skiem, oświe­tlo­ny la­tar­nia­mi… → Nie brzmi to najlepiej.

 

bar­man po­ło­żył przed nim kufel z trun­kiem… → …bar­man postawił przed nim kufel z trun­kiem

Gdyby barman położył kufel z trunkiem, trunek wylałby się z kufla.

 

Gdy zaś opróż­nił już za­war­tość kufla… → Mógł opróżnić kufel, ale nie jego zawartość.

Proponuję: Gdy zaś wypił już za­war­tość kufla…

 

albo że do­sta­nie za­wa­łu serca.Otulał się płasz­czem… → Brak spacji po kropce.

 

Mu, zim­ne­mu skur­wy­sy­no­wi→ Jemu, zim­ne­mu skur­wy­sy­no­wi

 

prze­wier­ca­ła go swoim bursz­ty­no­wym spoj­rze­niem. → Zbędny zaimek – czy mogła przewiercać go cudzym spojrzeniem?

 

Ah, a kim chciał­byś być?Ach, a kim chciał­byś być?

 

Ja­kieś ko­mu­ni­stycz­ne ścier­wo, ka­rzą­ce sie­bie na­zy­wać dzien­ni­ka­rzem→ Ja­kieś ko­mu­ni­stycz­ne ścier­wo, ka­żą­ce sie­bie na­zy­wać dzien­ni­ka­rzem

Sprawdź znaczenie słów karać/ karzący i kazać/ każący.

 

 – Nie, Jack. To ko­niec. To moje for­mal­ne wy­po­wie­dze­nie – Vince rzekł przez za­ci­śnię­te usta. →  Obawiam się, że z zaciśniętymi ustami mówić się nie da.

 

I, psia mać, był to cho­ler­nie dobry… → I, psiamać, był to cho­ler­nie dobry

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ja się zjeżyłam już przy samym tytule, na tagi szczęściem nie popatrzyłam. Ale podczas lektury moje zadowolenie czytelnicze stale wzrastało. Doprowadziłeś spotkanie Vinca z wielebnym do takiego absurdu, że po prostu nie mogło się nie spodobać. Widać dystans do tego, co piszesz i czarny humor, nie widać natomiast zacietrzewienia. I to wszystko jest na plus. Gdybyś babole poprawił, kliknęłabym.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Cześć magicznywojtek !!

 

Długi tekst, czytałem chyba z ponad czterdzieści minut i nie żałuję bo mnie to wciągnęło. Jest to profesjonalna robota. Bardzo mnie teraz to cieszy. Znowu sobie uświadomiłem, że można tak tworzyć, że czyta się bardzo przyjemnie. Nie z obowiązku tylko dla samej przyjemności. Takie teksty są dla mnie autorytetem i będę dążył do tego by tak pisać. To był profesjonalizm po prostu. I napiszę jeszcze raz – mnie to bardzo cieszy.

 

Wiem co to era wodnika, kiedyś bardzo się interesowałem astrologią. Pewnie sam jesteś wodnik skoro coś takiego napisałeś :)

 

Pozdrawiam!!!

Jestem niepełnosprawny...

@Seener

Nie ma elementu fantastycznego, dlatego dałem kategorię “inna”. Mam nadzieję, że publikowanie tekstów “niefantastycznych”, nie stanowi tu jakiegoś wykroczenia :P A co do kreacji bohatera czy samego stylu, to na pewno da się tu dopatrzeć śladów po Raymondzie Chandleru czy kinie noir. Sam zresztą bardzo lubię te klimaty: ambiwalentne moralnie postaci, ubrani w płaszcze i fedory prywatni detektywi, zaciągające się papierosami femme fatale i tak dalej. Wydaje mi się przy tym, że sam pomysł jest na tyle oryginalny, żeby tekst nie wypadł w oczach czytelnika na kalkę gatunku. A przynajmniej żywię taką nadzieję.

@regulatorzy

Jak zwykle, wielkie dzięki za poświęcenie czasu na rzetelną korektę! Cieszę się, że lektura była satysfakcjonująca. 

@Irka_Luz

Babole poprawionie! Bardzo jestem rad z tego, że wybrzmiał absurd spotkania z wielebnym. Opowiadanie miało mieć jakiś przekaz, ale też być po prostu przyjemne, stąd humor, który, mam nadzieję, okazał się być trafiony. 

@dawidiq150

Nawet nie wiesz (a może wiesz :P ), jak bardzo budujące są takie komentarze!!! Naprawdę się cieszę, że nie było to zmarnowane czterdzieści minut i lektura okazała się być satysfakcjonująca. Szczególnie, że ciągle kwestionuję swoje kompetencje pisarskie i sens dalszego tworzenia. Nie dlatego, że nie sprawia mi to przyjemności, bo sprawia jej całe mnóstwo, tylko w pewnym momencie człowiek staje przed pytaniem, czy nie jest to marnowanie czasu, jeśli owoce jego pracy okazują się być pozbawione wartości. Dlatego tym bardziej, wielkie dzięki za pozytywny komentarz!!!

Bardzo proszę, Magicznywojtku. Miło mi, że mogłam się przydać. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przecież nawet chrześcijanizm to mieszanka wpływów hinduskich, irańskich i perskich.

Iran i Persja to ten sam kraj. Chrześcijanizm? Nikt nie stosuje tej formy, a nawet w poradach SJP PWN jest podkreślone, że nie jest to stosowane. https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/chrzescijanizm;8134.html

 

Wielebny Ralph stylizowany na Jima Jonesa, wpływy amerykańskich kryminałów noir. Od razu się dało się wyczuć. Trochę “Człowieka w Wysokim Zamku” itd. Słynna Era Wodnika. Paradoks jest taki, że masz wszystko, aby mnie przyciągnąć jako czytelniczkę, bo lubię tego typu klimaty, a z drugiej, zadaję sobie pytanie czy warto tak bardzo kopiować klimat amerykański. Co chciałeś przez tę historię opowiedzieć? Trochę to dla mnie grubymi nićmi szyte – powielasz pewne stereotypy. Jednak dobrze wiem, że kryminały noir na tym polegają. Jakiegoś pazura mi zabrakło. No i na deser dodam, że nie lubię kryminałów z powodu sztampy, która się powiela. A pisać umiesz. 

Trochę nieskładnie, ale jakoś podsumuję. Kryminały to nie moja bajka. A z drugiej strony wybrałeś taką erę, że można było z tego wycisnąć więcej. 

 

Nowa Fantastyka