- Opowiadanie: piotr_jbk - Prowincja zachodnia

Prowincja zachodnia

 Światem tym władali niegdyś 'pierwsi' jak ich nazywamy, ale tak naprawdę nic o nich nie wiemy. Nie wiemy nawet jak dawno temu odeszli. Zostawili po sobie jedynie obeliski boga o czterech twarzach i broń którą władają nieliczni. W tym świecie każdy krok istot rozumnych śledzą tysiące obelisków boga o czterech twarzach. Wszystko co jest wykonane z czarnego metalu, jest dziedzictwem pierwszych.

 

Publikowany fragment dotyczy marszałka potężnego zgromadzenia, który dzięki swoim talentom i sprzymierzeńcom zbudował wielką potęgę. Jednak w jego życiu jest cień a zmiana która zaszła w jego relacjach z żoną ma wpływ na całe państwo.

Czy będzie w stanie poradzić sobie z niebezpieczeństwem które pojawia się w sprzymierzonym królestwie? Gdy jednocześnie stawić czoła musi własnym problemom.

Oceny

Prowincja zachodnia

Powietrze było jeszcze ostre po nocnym przymrozku, jednak ciepłe promienie słońca dawały obietnicę pięknego, wiosennego dnia. Marszałek był wciąż ukryty przed wzrokiem nieprzyjaciół za łagodnym wzgórzem. Tuż przy jego boku podążało dwoje jeźdźców. Konie parskały cicho, z krzewów porastających wzgórze słychać było śpiew ptaków. Gałęzie wierzb opadały w dół, ku wiosennym kwiatom zdobiącym łąkę wokół drzewa. W powietrzu unosiły się aromaty wczesnej wiosny.

Zatrzymali się. Marszałek Arenil poprawił zapinkę hełmu żeby nie przeszkadzała mu celować. Prosta salada z jastrzębiem wygrawerowanym na froncie była w kilku miejscach wgnieciona i nosiła ślady napraw. Niedługo nie będzie miał wiele okazji by dobyć broni, tym bardziej cieszył się nadchodzącą walką. Gestem ręki wstrzymał towarzyszących mu jeźdźców. Odwrócił się do wielkiego białego ogara stepowego podążającego z tyłu:

– Jesteś gotowa? – nie musiał pytać, Cabil wiedziała co ma zaraz nastąpić. Była już przygotowana do szarży.

Luźniej ujął wodze, będzie potrzebował obu rąk. Chwycił mocniej łuk, odruchowo sprawdził czy strzały gładko wychodzą z kołczanu. Na jego ustach pojawił się uśmiech i poczuł mrowienie pod skórą. Zawsze przed walką pojawiało się to specyficzne napięcie jak przed skokiem do głębokiej wody, nawet jeśli to nie miała być wielka bitwa.

Położył dłoń na chropowatej rękojeści broni z czarnego metalu. W tym momencie wydawała się pulsować swoją własną siłą, do tej pory jeszcze nigdy go nie zawiodła. Wytężył zmysły, w tym momencie wszystkie problemy i zmartwienia tego dnia zeszły na dalszy plan. Zrobił kilka młynków mieczem. Wciąż był silny i sprawny, nawet po tych wszystkich latach.

– Tego nam trzeba – powiedział półgłosem, ogar był teraz tuż obok.

Gdy wkrótce przestanie pełnić funkcję pierwszego marszałka chwil takich jak ta będzie mu brakować. Nałożył strzałę na cięciwę. Spiął lekko konia, zwierzę ruszyło energicznie, jak gdyby ktoś przeciął linę którą było przywiązane do drzewa za nimi.

Pochylił się nieco do przodu i w lewo, koń poszedł po lekkim łuku przy wzniesieniu porośniętym przez krzewy forsycji. Wyżej młode olszyny przebijały się przed dywan zeszłorocznych, poszarzałych traw. Ogar był tuż obok niego, jakby rozumiał jego myśli. Wypadł za bezpiecznej osłony i wypuścił pierwszą strzałę. Trafił idealnie na wysokości krtani wojownika, to musiał być wartownik. Ten zwalił się z konia, który spłoszony zaczął uciekać.

Pochylił się i zaraz odbił w prawo, strzała przemknęła tuż nad jego głową. Wypuścił kolejną ze strzał, tym razem trafił w szyję białego rumaka. Koń stanął dęba zrzucając lekkozbrojnego jeźdźca, jeśli zwierzę go nie poniesie będzie musiał do niego wrócić. Cabil uderzyła jeźdźca wydłużonym rogiem odrzucając bezwładne już ciało jak niesforna dziewczynka szmacianą lalkę. Już nie będzie musiał zawracać.

Mijał właśnie linię zarośli, zatrzymał się przez chwilę nasłuchując. Ustawił rumaka tak, żeby mógł obserwować ścieżkę przy starej wierzbie. Najpierw usłyszał, a potem zobaczył, jeszcze jeden barbarzyński jeździec został trafiony strzałą.

{Strona: 1}

Z zarośli wypadł kolejny jeździec, teraz to Cabil była bliżej. Przeciwnik wypuścił strzałę, trafiła ogara tuż za uzbrojonym w wydłużone rogi łbem. Strzała ugrzęzła w gęstej sierści która twardniała przy gwałtownym uderzeniu nie dochodząc nawet do skóry zwierzęcia. Cabil rzuciła się do przodu, wydawało się że nawet go nie dotknęła. Jednak kwik rumaka i krwawa szrama na jego boku świadczyła że było inaczej. Noga nieszczęsnego jeźdźca uwięziona pomiędzy ogarem i rumakiem i została odcięta tnącym jak szabla rogiem ogara.

To chyba byli już wszyscy. Wjechał na skrzyżowanie dwóch ścieżek. Cabil zaczęła węszyć, odwróciła łeb i warknęła ostrzegawczo. Kątem oka złowił szarżującego na nich zakutego w stal jeźdźca. Miał pełną zbroję płytową, jego ciężki rumak także był opancerzony. Strzelanie do niego mijało się z celem. Musiałby trafić w szczelinę hełmu, a to się pewnie nie uda. Skąd ten tutaj się wziął do cholery, mieli być sami barbarzyńcy!

– Do mnie! – po komendzie ogar był tuż przy boku jego rumaka. Kopia ze stalowym grotem mogła być dla ogara znacznie groźniejsza od strzał. Przemknęli pod konarami rozłożystego kasztanowca zmuszając ciężkozbrojnego rycerza by zjechał ze ścieżki. Zauważył jeszcze jednego łucznika który już sięgał po łuk, Arenil trafił go strzałą kiedy ten miał swój łuk napięty już w połowie. Marszałek po raz kolejny był szybszy, tym razem jedynie o włos. Otarł pot z czoła.

Cabil warknęła donośnie na chwilę płosząc rumaka pancernego jeźdźca, ale ten nie uciekł i po chwili znów ścigał Arenila. Ruszyli w górę wzgórza, tymczasem pancerny jeździec objeżdżał wzniesienie.

Na wzgórzu Arenil znalazł dogodny zjazd i prędko ruszył w dół. Widać jasna siostra trzymała dzisiaj nić jego losu bo zajechał rycerza z boku, a ten na wąskiej ścieżce nie miał pola manewru i odrzucił kopię sięgając po miecz. Dla niego było jednak już za późno. Arenil miał już wzniesiony wysoko broń z czarnego metalu.

Ciął wysoko po hełmie, lekko unosząc się w strzemionach dla wzmocnienia siły cięcia. Pod wpływem ciosu jeździec wraz z koniem rozpłynęli się w kilka warkoczy mgły, tak jak każda iluzja silnie uderzona czarnym metalem. Rozejrzał się za kolejnym przeciwnikiem ale nie dostrzegł już żadnego. Odczekał kilka chwil, a jednak był jeszcze jeden przeciwnik.

***

Zauważył jeźdźca zmierzającego w jego stronę który z całą pewnością nie był barbarzyńcą. Cabil znów odwróciła łeb i warknęła ostrzegawczo. Kiedy człowiek zauważył Arenila z ostrzem w dłoni miał twarz bladą jak pszenna mąka. Nie zawrócił jednak. Arenil schował więc ostrze i ruszył w stronę nadjeżdżającego człowieka. Kiedy podjechał nieco bliżej rozpoznał że był to Norman, jeden z ludzi Terrany. Jeśli Terrana wysłała go do labiryntu jak nazywali ten teren, to musi być sprawa nie cierpiąca zwłoki. Wzgórza częściowo porośnięte zaroślami były doskonałym miejscem dla ćwiczeń.

– No to wracamy do szarej rzeczywistości – powiedział Arenil cicho, czy to do siebie czy też do ogara. Tymczasem ogar przysiadł na zadzie, wciąż rozglądając się po okolicy.

– Pani Terrana prosi o twoją obecność Panie Marszałku, przybyli posłańcy – mężczyzna kurczowo ściskał wodze i nerwowo zerkał w kierunku ogara.

– Wspominała może co to za posłańcy? – zapytał marszałek.

{Strona: 2}

– Nie, przykro mi, czekają przy moście Panie – po czym zawrócił i szybko ruszył z powrotem.

Tulmarowie z jego eskorty czekali przy ostatnim wzniesieniu labiryntu. Było ich dwoje czyli nie działo się nic niezwykłego i pierwszy marszałek nie wymagał dodatkowej ochrony. Towarzyszył im Kasper, giermek marszałka. Niewysoki, jasnowłosy chłopak o zawsze uśmiechniętej twarzy był nieocenioną pomocą dla marszałka w codziennych obowiązkach.

– Udany trening panie? – zapytał Kasper.

– Było nie najgorzej. Oczywiście nie wiesz kto wymyślił tego pancernego rycerza?

– Nie wiem panie – Kasper uśmiechnął się tajemniczo.

– No dobrze, ac o to za posłańcy? – zapytał Arenil.

– Na pewno z północy. Myślę że od księcia Uthara, widziałem ich tylko z daleka.

Razem z Kasprem podjechali do czekających na niego posłańców. Marszałek zdjął hełm i zeskoczył z końskiego grzbietu. Z przyzwyczajenia zrobił to dość energicznie i przez jego twarz przebiegł grymas wywołany bólem kolana. Przynajmniej czas obszedł się z nim łagodnie i w porównaniu z Terraną miał wciąż mało siwych włosów.

Oddał wodze młodemu giermkowi i ruszył w kierunku Terrany która rozmawiała z człowiekiem którego nie rozpoznawał. Miała w ręku pergamin a jej twarz była nadmiernie blada. Pewnie nadeszły złe wieści. Jak zwykle ostatnimi czasy. Terrana lekko pocierała pergamin, zauważył też że jej dłonie lekko się trzęsą.

Na krótki moment jego uwagę zwróciły liczne głosy żurawi lecących z południa dużym kluczem. Była wiosna, więc żurawie powracały na bogate żerowiska na podmokłych terenach na północ od stolicy. Lekkie porywy południowego wiatru przeszkadzały ponownie formującym klucz ptakom. Zmienił się przewodnik lecący na czele klucza i po chwili już w idealnej formacji ptaki kontynuowały swój lot na północ.

Dotknął dłonią rękojeści broni i odetchnął lekko. Pomyślał o ptakach. Może i był przesądnym głupcem, ale to musiał być dobry omen. Odprężył się i pewnym krokiem ruszył stawić czoła wieściom.

Prosty, niewyszukany rynsztunek i ciepłe odzienie wskazywało na posłańców z księstw północnych. Wydało mu się że widział już kiedyś jednego z nich, ale nie potrafił sobie przypomnieć gdzie lub kiedy go poznał. Tamten twarz miał brudną i aż biło z niej znużenie, wyglądało na to że jechali przez całą noc. To faktycznie musiała być pilna wiadomość. Terrana nie wypowiedziała komentarza ale Arenil prawie słyszał 'wystarczy tych rozrywek na dzisiaj pierwszy marszałku'. Jeśli Arenil mógł być uważany za ojca prowincji zachodniej to ona z całą pewnością była jej matką.

***

Wziął do ręki i rozwinął pergamin. Na pieczęci było godło księcia Uthara, sowa niosąca w szponach miecz.

– To nie pasuje do księcia – pomyślał. Pobieżnie przebiegł tekst oczami, ku swojemu zaskoczeniu nie stwierdził żeby było tam coś ważnego. Więc w jakim celu posłańcy jechali całą noc?

– Którą drogą jechaliście? – zapytał wreszcie marszałek.

{Strona: 3}

– Ze stolicy prosto na zachód i dalej na szeroki bród,

To nie była oczywista trasa.

– Dlaczego nie jechaliście przez owczą przełęcz i dalej traktem? – zapytał marszałek. Jeśli posłańcy wybrali sporo wolniejszą trasę to musiała być ku temu konkretna przyczyna.

– Polecenie księcia, Panie. Według jego słów 'im mniej ludzi was spotka tym lepiej'. A u nas na północy mniej ludzi na traktach.

– Czy jest coś co chciałeś dodać do treści listu?

– Nie Panie, książę nie dał nam żadnych instrukcji.

– Dobrze, w takim razie poprowadź ich do Glinianego zamku, przekaż komendant Waglezji żeby znalazła im jakieś przyzwoite kwatery – polecił Kasprowi, słowo przyzwoite wypowiedział z naciskiem. Zwrócił się teraz do posłańców.

– Nie wyprawiajcie się do miasta, chciałbym żeby o dotarciu tej wiadomości nikt się nie dowiedział. Wróćcie tą samą drogą przez szeroki bród.

***

Posłańcy ruszyli na północny zachód w kierunku rozległego wzgórza na którym stał Gliniany zamek. Kiedy odjechali, Arenil zwrócił się do Terrany.

– Ten młodzian to był chyba siostrzeniec księcia. Po co książę wysłał siostrzeńca z takim listem i w dodatku kazał mu się tłuc po północnych traktach które sporo przedłużały podróż? Musimy się bliżej przejrzeć temu listowi.

– Dlaczego posłałeś ich do Glinianego zamku?

– Zależy mi żeby nic co dotyczy tej wiadomości nie było przedmiotem plotek w gospodach. Coś mi w tej całej sprawie śmierdzi. Spotkamy się w moim gabinecie.

– W porządku – odpowiedziała i wsiadła na koń. Ruszała z kopyta a za nią Norman, sekretarz i prawa ręka. Widać było że kobieta jeździ konno o klasę lepiej, bo mężczyzna pomimo wysiłków nie był w stanie dotrzymać jej tempa.

Arenil ostrożnie, starając się nie nadwyrężyć kolana wsiadł na koński grzbiet. Tulmarowie podążyli przy jego boku. Ruszyli na zachód w kierunku stolicy. Kiedy wyjechali zza ostatniego wzniesienia labiryntu, rozpostarł się przed nim widok na stolicę prowincji zachodniej.

Najdalej na południe wznosiły się wieże starego miasta. Dalej na północ ciągnęły się długo mury nowego miasta wybudowanego już za czasów Arenila. W miejscu gdzie zaczynało się zachodnie pasmo wzgórz, w krajobrazie dominował imponujący Gliniany zamek. Na prawo dostrzec można było także Dolny zamek, nie będący prawdziwą fortyfikacją. Większości jego zabudowań nie była wysoka i wydawał się wtapiać w otaczającą roślinność. Ich tempo znacznie wzrosło kiedy dojechali do szerokiego traktu. Prowadził on ze stolicy wprost na wschód ku rivańskiej granicy.

Żeby dostać się do starego zamku, musieli przejechać wzdłuż północnych murów stolicy. Na drodze w kierunku bramy stało już wiele wozów. Stały tutaj ponieważ wjechać do miasta mogły dopiero po zachodzie słońca. Jechali teraz wzdłuż trupiego muru gdzie na solidnej szubienicy wolno kołysali się skazańcy. Arenilowi jako wielkiemu marszałkowi prowincji przysługiwało prawo łaski i

{Strona: 4}

wczoraj odrzucił jedenaście wniosków. Nie odwracał wzroku, trupi mur był niemym przypomnieniem o odpowiedzialności jaka na nim spoczywała.

Dalej minęli byczą bramę. Nad zewnętrzną kratą wmurowana została płaskorzeźba przedstawiająca zwierzę z dumnie uniesionym rogatym łbem. Na drodze pojawił się wóz który zatarasował przejazd. Kilku ludzi usiłowało zawrócić wóz zaprzężony w dwa woły na wąskiej drodze, co zajmowało sporo czasu z powodu miękkiego gruntu poza utwardzonym obszarem traktu. Jeden ze strażników miejskich w niebieskich barwach głośno krzyczał na mężczyzn i kobietę, usiłujących wypchać wóz z powrotem na drogę.

***

Strażnik uderzył nahajką przez plecy starszego mężczyznę.

– pośpieszyć się! – krzyczał

Kiedy zamierzył się ponownie Arenil uniósł prawą rękę, lekko zgiął palce i pociągnął do tyłu. Mimo że nie włożył w to wiele siły ręka strażnika odskoczyła zupełnie jak kukiełka zbyt mocno pociągnięta za sznurek.

– Co do cholery – zaklął strażnik po czym syknął z bólu a nahajka wyskoczyła z jego dłoni. Odwrócił się i zobaczył najpierw jednego z Tulmarów, a zaraz potem marszałka.

– Przepraszam Panie, droga zaraz będzie wolna.

-Pomóż tym ludziom kretynie zamiast ich okładać – po czym Arenil zsiadł z konia. To samo uczynił wysoki Tulmar jadący na przedzie. Kiedy do Arenila dołączył Tulmar wóz od razu ruszył do przodu i błyskawicznie znalazł się na drodze a koła zaklekotały na kamieniach traktu.

– Dziękuję Birdanie – Arenil zwrócił się do zakutego w stal Tulmara.

– Panie – ten odpowiedział zdawkowo i skłonił się.

Arenil zwrócił się teraz do miejskiego strażnika

– Jak się nazywasz? – strażnik patrzył teraz tylko na czubki swoich butów.

– Dragor Panie. Sierżant mówił żeby się z wieśniakami nie cackać.

– Posłuchaj Dragorze, nie jesteś beduńskim poganiaczem niewolników. Nie używaj nahaja bez potrzeby. To że masz się nie cackać, nie oznacza od razu że masz kogoś chłostać.

– To żebyś zapamiętał – uderzył nahajem strażnika w twarz, po czym oddał mu nahajkę.

– To się nie powtórzy Panie – powiedział strażnik kłaniając się nisko.

– Dla twojego dobra lepiej żeby się nie powtórzyło.

Miał dodać że nienawidzi takich tępych okrutników. Ale co by to dało? Arenil wsiadł więc na koń i ruszył dalej drogą wzdłuż północnego muru stolicy.

Przy bramach inni strażnicy miejscy w niebieskich barwach, nieśpiesznie wykonywali swoje codzienne obowiązki. Jedna z owiec pasących się na rozległym pastwisku nieopodal drogi podniosła łeb i przyglądała się jadącym wolno jeźdźcom. Przeżuwała resztki zeszłorocznej trawy przerastanej już przez młode pędy. W tej części prowincji zachodniej każdy płacheć ziemi był wykorzystany pod uprawę lub hodowlę zwierząt.

Stary zamek zwany czasem błękitnym był już widoczny w oddali. Jego bryła połyskiwała niebieskawymi refleksami w przedpołudniowym słońcu. Przy wysokich murach miejskich nie wyglądał imponująco. Kiedy znaleźli się pomiędzy murami miejskimi a murami zamku krajobraz zdominowało wzgórze leżące na południowym wschodzie z wysokim słupem zwieńczonym podobizną boga o czterech twarzach. Obelisk z czarnego metalu był nienaturalnie ciemny i kontrastował z zielono-szarym otoczeniem. Twarz spoglądająca na wschód miała łagodne rysy, wyglądała jakby spoglądała z nadzieją na coś, co ma wyłonić się zza horyzontu.

{Strona: 5}

***

Przy bramie od strony mostu wartę pełnili bracia mniejsi w ciemnoszarych tunikach. Zasalutowali, a marszałek odpowiedział salutem.

Odwrócił się do jednego z braci:

– Żona już urodziła?

– Tak panie, wielki rumiany chłopak – strażnik wyprężył się dumny jak paw.

– Moje Gratulacje – marszałek ruszył już przez bramę.

– Dziękuję panie.

Oddali konie stajennym i ruszyli w kierunku nowej wieży. Zmienił jednak zdanie widząc młodego człowieka oporządzającego rynsztunek przy budynku znajdującym się zaraz obok.

– Witaj, cieszę się że cię spotkałem. Jak miewa się ojciec? – Arenil zauważył kadeta który był synem jednego z jego najstarszych przyjaciół jeszcze z okresu prowincji wschodniej.

– Witaj Panie, niestety, zdrowie mu już nie dopisuje i dużą część zimy nie wstawał z łóżka. Ale żeby ślęczeć na pergaminami zawsze ma siły – Arenil pokiwał głową ze zrozumieniem.

– Nie zrezygnował z zasiadania w radzie?

– Nie. Matka mu to usiłuje wyperswadować, ale zawsze mówi że stanie się to dopiero kiedy go pochowają.

– Kiedy go zobaczysz, życz ode mnie zdrowia temu staremu zrzędzie – powiedział marszałek i poklepał chłopaka po ramieniu.

– Dziękuję, Panie.

– Ciszę się że wybrałeś Mirashen,

– Nie miałem wyboru, znasz upór mojego ojca Panie.

– Pewnie że znam, uparty jak osioł. Trzymaj się zdrowo chłopcze.

Aha – tu marszałek nieco spoważniał – Alanie, nie zaniedbuj miecza, oficer też musi umieć się bić. Wiem że miałeś złamaną rękę ale gdy przyjdzie do walki nie będzie taryfy ulgowej.

– Dziękuję Panie – młody Mar Talgat zapowiadał się na dobrego oficera. Na razie był chudym, lekko pierdołowatym młodzieńcem ale to samo można było kiedyś powiedzieć o jego ojcu a został jednym z najlepszych kapitanów.

Twarz marszałka stała się posępna. Liczba sojuszników w kapitule zgromadzenia kurczyła się. Większość jego przyjaciół oczywiście już nie żyła, odkąd został marszałkiem prowincji upłynęło bardzo wiele lat. Czas był nieubłagany. Kiedy złoży urząd nie będzie musiał się już tym wszystkim martwić.

Wszedł po kamiennych schodach na drugi poziom budynku. Zgiął się lekko kiedy jego kolana przeszył ból, było to bolesne przypomnienie że pomimo całej posiadanej mocy, wciąż dotyczyły go zwykłe ludzkie dolegliwości. Będzie musiał znowu prosić druidkę o maść.

***

Terrana stała przy oknie na najwyższym poziomie siedziby parów, czyli członków wysokiej rady prowincji. Całkowicie siwe włosy upinała nisko, związując je aksamitną kokardą. Nosiła ciemnoszarą tunikę narzuconą na kolczugę. Jej spódnica miała wycięcia dzięki którym nie krępowała ruchów. Na szyi nosiła klejnot: szlifowany czarny metal oprawiony w srebro.

Okno jej komnaty wychodziło na południe, w pogodny dzień można było zobaczyć większość dolnego biegu ślepej Virii. Oczywiście tam gdzie rozległe mury stolicy nie zasłaniały widoku na południową część równiny.

Na jej biurku leżało mnóstwo listów z wielu państw, z którymi prowincja zachodnia otrzymywała

{Strona: 6}

relacje. Do komnaty wszedł Norman jej sekretarz i prawa ręka:

– Dlaczego nie nosisz zbroi? Wydawało mi się że instrukcje w tym względzie są jasne. W zeszłym tygodniu zamordowano jednego z sekretarzy. Już zapomniałeś?

– Oczywiście Pani, to się nie powtórzy.

– Dobrze, co mamy na odprawę z marszałkiem.

– Moim zdaniem powinniśmy się skupić na sojuszach. Kwestie umów handlowych mają obecnie mniejsze znaczenie. Propozycja władcy Revelu czeka na odpowiedź marszałka. No i oczywiście kwestia Vallandu, tutaj musimy podnieść rangę naszego przedstawiciela bo utknęliśmy w martwym punkcie. No i oczywiście jest list od księcia Uthara który naszedł dzisiaj.

– Dziękuje za przypomnienie. Zgadzam się żeby skupić się na sojuszach, chociaż uważam że Valland ma wyższy priorytet. Powinieneś zobaczyć kiedyś jednego z Łabędzi jak nazywają swoje wielkie galeasy, robią niesamowite wrażenie – popatrzyła przez okno, uwagę jej przykuły wielkie płaskodenne barki mozolnie ciągnięte przez galery w górę rzeki.

– Pani, wybacz śmiałość ale czy w przypadku marszałka nie należałoby… – Terrana

nie pozwoliła mu dokończyć.

– Normanie, nie przekraczaj swoich kompetencji! Jesteś młody, nie potrafisz docenić stabilność dzięki której nasza prowincja rozkwitła – ona sama szlify w polityce zdobywała w świecie intryg, spisków i przewrotów. Norman nie znał takiego świata.

'Jak uzmysłowić wagę obrony granic komuś kto nigdy nie widział wsi z wymordowanymi mieszkańcami' – pomyślała, patrząc na młodego Normana.

Do komnaty wszedł goniec:

– Pani, marszałek właśnie przybył.

– Wychodzę Normanie, przejrzyj jeszcze raz wszystko co dotyczy Rivan z ostatnich kilku miesięcy – po czym kobieta wyszła z pomieszczenia zdecydowanym krokiem.

***

Arenil spojrzał za okno, delegacja kupiecka po przewodnictwem Lentira Tar Ponta zbliżała się do siedziby parów w Błękitnym zamku.

– Witajcie szanowni Panowie – zza okna słychać było powitanie delegacji domu kupieckiego przez sekretarza handlu. Głos mówiącego brzmiał uniżenie.

Słysząc to Arenil uśmiechnął się.

– Zaczekajcie jak zobaczycie umowę.

Nadmierna uprzejmość sekretarza handlu nie przekładała się na jego uległość w negocjacjach. Odwrócił się od okna, do pomieszczenia wszedł Kasper, giermek marszałka.

– herbata Panie, kucharz dorzucił też ciastka – mówił patrząc na okrągłe rumiane kształty na tacy.

– Dziękuję, śmiało poczęstuj się. Na razie jesteś wolny – nikt tak nie gotował jak ich kucharz. Gdyby odszedł, tęskniłyby za jego kuchnią.

– Panie, Kolacja u lorda Abartha aktualna? Czy może odwołać? – zapytał Kasper.

– Absolutnie aktualna, pewne rzeczy są niezależne od wszystkiego.

Pojawiła się wreszcie Terrana. Nawet tunika noszona na kolczugę wyglądała na niej elegancko. A jej siwe włosy dodawały jej postaci jeszcze więcej powagi niż zwykle.

– Nareszcie jesteś, pokaż mi proszę jeszcze raz ten list.

Nagle drzwi zostały uderzone z taką siła, że otwierając się do środka uderzyły w ścianę. Uderzenie zamortyzował przemyślny odbojnik zapobiegając rozbiciu drzwi.

{Strona: 7}

Do środka wszedł wielki ogar stepowy prowadzony przez młodą dziewczynę. Arenil wstał i szybko wyszedł do ogara, gdyby bowiem tego nie zrobił Cabil przyszłaby do niego być może przewracając przy okazji biurko przy którym siedział. Cabil miała nadzwyczaj łagodne usposobienie, ale i tak pozostawał ogromnym dzikim zwierzęciem, którego wielu ludzi panicznie się bało. Arenil cały czas głaszcząc łeb ogara zwrócił się do dziewczyny, która widząc Terranę była wyraźnie zakłopotana.

– Dziękuję za zajęcie się Cabil, masz na nią bardzo dobry wpływ – dziewczyna tylko się uśmiechnęła.

– Aha, podrzuć mi później twojej cudownej maści. Obawiam się że moje kolana znowu jej potrzebują.

– Nie ma problemu, odmeldowuje się – i zniknęła w drzwiach tak nagle jak się pojawiła.

– Idź leżeć – Arenil stanowczo wskazał Cabil na legowisko w rogu pomieszczenia, ta niechętnie w końcu się tam udała. Lata temu próbował trzymać ją na zewnątrz ale potrafiła wyć tak upiornie i głośno że nikt w całym zamku nie zmrużył by oka.

***

Arenil usiadł w fotelu i odetchnął.

– Druidzi czasami działają mi na nerwy – powiedziała Terrana kiedy drzwi zamknęły się za młodą dziewczyną.

– W przeciwieństwie do Ciebie nie skąpi swojego daru uzdrawiania. A moim wieku tego typu dolegliwości to rzecz normalna.

– Nie miał byś dolegliwości gdybyś prowadził inny tryb życia. Lepiej zajmijmy się listem. Książę ostrzega że w trakcie naszego wyjazdu który jest zaplanowany za miesiąc ktoś może dokonać na nas zamachu – Terrana podała list.

Arenil gładził teraz ogara który znów jakimś sposobem znalazł się przy biurku. W drugą rękę wziął pergamin.

'Kiedy byś mości Terrano wielce szanowna się ku mnie z wizytaycją się zjawiła. '

Koślawy formalny ton to był właśnie język pisany księcia. W drugiej części listu faktycznie było ostrzeżenie.

– Co ty o tym myślisz? Ty chyba nawet lepiej poznałaś księcia – zwrócił się do Terrany.

– Do księcia mam prawie całkowite zaufanie, większe niż do wielu naszych 'świeżych' ludzi. Za dużo spraw nas łączy, ich statki żyją w dużej mierze z naszych kontraktów. Po Topolinie z ludźmi północy łączy cię zresztą dość silna więź. Według mnie to ostrzeżenie jest wiarygodne. Pytanie co z tym zrobimy?

– Muszę pomyśleć – Arenil wstał i zaczął chodzić po pomieszczeniu, ogar podniósł łeb z nadzieją że może idą na zewnątrz. Przyszedł mu do głowy pewien pomysł.

– Co chciałbyś zrobić? A może odwołamy wizytę i rozpoznamy sytuację z dystansu? – Terrana głośno myślała.

– O nie, kiedy ktoś rzuca rękawicę musisz ją podnieść. Skoro mamy jechać na północ, zrobimy to teraz a nie za miesiąc. Ktoś chce dokonać na nas zamachu kiedy będziemy przejazdem przez terytorium Rivan w drodze do księstwa Uthara. To dla mnie to jest to ważniejsza sprawa niż pierwotny cel naszej wizyty. Z księciem i tak się dogadamy.

– Przecież wcale nie musimy jechać.

– Musimy, tylko podniesiemy stawkę, weźmiemy więcej ludzi, będziemy przygotowani. Tak sobie zresztą myślę kto mógłby nam zagrozić jeśli normalnie mamy ze sobą dwunastu Tulmarów? Zauważyłaś coś szczególnego w raportach naszego rivańskiego ambasadora?

– Nie widziałam tam nic szczególnego. Poprosiłam zresztą Normana żeby sprawdził jeszcze raz. Jeśli

{Strona: 8}

coś tam jest, będę jeszcze dzisiaj wiedzieć.

– Sprawa druga: sojusz z Revelem, rozmawialiśmy już o tym kilka razy – dodała Terrana.

– Nie jestem powinien czy powinniśmy się angażować na południu.

– Nie możesz każdej decyzji odkładać w nieskończoność bo pewnego dnia obudzisz się i rada prowincji wybierze nowego marszałka.

– Jestem gotów odejść, jeśli ty uważasz że tak będzie lepiej dla prowincji – Arenil rzucił rękawicę.

– Daleko mi do tego – Terrana nie podjęła rękawicy, mówiła dalej spokojnie – Małżeństwo z królewską córką to zupełnie nowa jakość. To nie jest córka jakiegoś książątka. Potrzebujemy siebie nawzajem.

Zamilkli. Był to problem, o którym zwykle nie mówili a słowa wisiały niewypowiedziane w powietrzu aż do teraz.

– Spotkam się z Orlą po drodze do Księcia Uthara, więc pozwolisz że będziemy razem decydować o naszych sprawach – odpowiedział suchym zimnym głosem marszałek.

Terrana oparła dłonie na krawędzi biurka i odetchnęła kilka razy uspokajając oddech.

– Nie uciekniesz od tego pierwszy marszałku. Może umknęło twojej uwadze ale jesteś głową państwa! Wiesz że bardzo ci współczuję z powodu tego co się stało, ale do cholery to zawieszenie nie może trwać wiecznie.

Ile czasu już minęło? To godzi w bezpieczeństwo całej prowincji i to już także moja sprawa. Arrackie sztylety dosięgają coraz więcej naszych ludzi. Potrzebujemy sojuszników! – tym razem Terrana nie miała zamiaru ustąpić.

'Już niedługo nie będziesz musiała się ze mną męczyć' pomyślał i tym razem nie wypowiedział tego na głos.

– Oczywiście że nie zapominam o sojuszach. A kiedy coś nam grozi, biorę miecz w rękę i z tym walczę. Czy kiedyś zawiodłem? Twoim zdaniem to za mało? Ja nie kontroluję kiedy pewien niski gwardzista przyjeżdża i wyjeżdża ze stolicy. Uznaję że to nie jest moja sprawa – Terrana drgnęła. Arenil wiedział że przekroczył granicę. Szybko dodał pojednawczym tonem:

– Jedźmy do Rivan, przyjrzymy się temu po powrocie. Masz wiele racji w tym co mówisz – uciął. Kiedy wrócą będzie musiał odbyć tylko jedną rozmowę dotyczącą jego następcy jako pierwszego marszałka. Miał już oczywiście kandydata.

– Jest jeszcze jedna sprawa – Terrana znowu wpadła w swój najbardziej patetyczny ton.

– Może zapytał byś Abartha czy nie mógłby wrócić na wyspy? Trzeba posłać do Vallandu kogoś z lepszym kontaktem z tamtejszą radą, Vallandczycy to trudni rozmówcy.

– Kobieto czy ty wiesz ile on ma lat? On ledwo chodzi. Mało ci że napisał większość naszego prawa i prawie przy tym oślepł?

– Wiem… Tylko że jeśli on tego nie zrobi możemy zapomnieć o sojuszu z Vallandem. Koniec kropka. Nie ma nikogo innego. Na wszystkie cztery twarze tu chodzi o całe państwo! Wiem że to twój przyjaciel, ale właśnie dlatego cię o to proszę.

– Dobrze porozmawiam z nim dzisiaj przy kolacji – chciał coś dodać ale zamilkł. Terrana miała rację a on nie miał już argumentów.

– Dziękuję – odetchnęła z ulgą.

Terrana wstała.

{Strona: 9}

– W takim razie postanowione. Jutro jedziemy do księcia Uthara przez Rivan. Ja zajmę się przygotowaniami a ty zajmij się przekonaniem Abartha by jechał do Vallandu. A do sprawy Revelu wrócimy po powrocie – kobieta wstała i wyszła.

 

 

***

 

A może powinien powiedzieć o planie złożenia urzędu? Nie, najpierw musiał porozmawiać na ten temat z Orlą. Jeśli w Rivan miała ich czekać walka, to Arenil się jej nie bał, doskonale rozumiał jej logikę. Wygrywał silniejszy, zręczniejszy i bardziej pomysłowy. To z politycznymi intrygami sobie nie radził, tutaj oddawał prym Terranie i innym parom. W Rivan miał przeciw sobie stronnictwo patriotów, jeśli mieliby otwarcie wystąpić przeciw królowi wcale go to nie smuciło. To miała być jego ostatnia wyprawa jako marszałka. Cieszyło go więc że jeszcze raz zobaczy kraj w którym spędził tyle lat. Potem wreszcie wyjedzie na wyspę na południowym oceanie.

Arenil odetchnął i wstał. Podszedł do mapy naniesionej na bydlęcej skórze, była tam część prowincji zachodniej, dalej Rivan i księstwa północne. Mapa była stara, miała postrzępione obrzeża i momentami była już nieczytelna. Była równie stara jak on sam.

Tak … Terrana miała rację. Chciał spotkać się z żoną. Ale równie mocno chciał spotkać się z kimś jeszcze. O kim nawet wielka Terrana nie miała pojęcia. Kogoś o kogo istnieniu wiedział tylko on i jego żona. Jego przybraną córkę która została w Rivan.

 

 

***

 

Do komnaty Arenila wszedł Kasper.

– Panie, posiedzenie rady parów.

Czekała go jeszcze odprawa z radą parów prowincji. Parowie wywodzili się z zaprzysiężonych członków zgromadzenia. Słowo 'par' pochodziło z starovallandzkiego słowa 'równy'. Taka nazwa funkcji oznaczała że nawet ten kto zasiadał w wysokiej radzie wciąż pozostawał równy innym zaprzysiężonym. Takie przynajmniej były intencje założycieli zgromadzenia.

Niestety nie mógł odwołać posiedzenia. Ruszył w kierunku sali kolumn, jak nazywali komnatę gdzie strop podtrzymywały kolumny ozdobione wizerunkami czerech twarzy. Usiadł na miejscu pierwszego marszałka. Po jego prawej ręce zasiadła Terrana a z jego lewej usiadł drugi marszałek Liadan. Pozostali przybyli usiedli wzdłuż stołu.

– Wyjeżdżamy jutro by spotkać się z księciem Utharem. Drugi cel to rozpoznanie sytuacji w Rivan – rozpoczął Arenil.

– Czy wyjazd pierwszego marszałka jest naprawdę konieczny? Wciąż toczymy trudne rozmowy z przedstawicielami domu kupieckiego. Przyznam, że liczyłem na osobistą interwencję marszałka w przypadku gdyby nasze rozmowy utknęły w martwym punkcie. W przeszłości autorytet marszałka dokonywał cudów w najtrudniejszych nawet sytuacjach – powiedział sekretarz handlu i rzemiosła.

– Negocjacje zostawiam tobie Edmundzie, negocjuj według naszych założeń, uzyskaj co się da – Arenil odpowiedział spokojnie – A jeśli rozmowy utkną, no cóż, wtedy musicie zaczekać na mój powrót – sekretarz handlu nie wyglądał na całkiem przekonanego ale nie podnosił więcej wątpliwości.

– Meave, a co ty o tym myślisz? Chcielibyśmy aby towarzyszyły nam dwie drużyny z zielonych tarcz

{Strona: 10}

– marszałek zwrócił się do kobiety w masce.

– Dlaczego nie z drużyny marszałka? To przecież nasi najlepsi ludzie – zapytał drugi marszałek.

Kobieta która miała zabrać głos nosiła koronkową maskę skrzętnie ukrywającą część jej twarzy. Nosiła druidzką długą tunikę a pod nią z całą pewnością miała kolczugę. Szyję zdobił ciemnozielony kamień w srebrnej oprawie. Włosy spinała jak zwykle spinką z czarnego metalu. Postać kobiety wydawała się lekko nieostra dzięki druidzkiemu ubiorowi.

– Po pierwsze uważam wyjazd marszałka za celowy. Docierają do nas niepokojące sygnały o aktywności osób związanych ze rivańskim stronnictwem patriotów. Tak zwani 'patrioci' okazują nam od pewnego czasu otwartą wrogość. Sytuację w Rivan należy wyjaśnić jak najszybciej, ponieważ na zachodniej granicy pojawia się nowe zagrożenie – kobieta mówiła dalej.

– Sprawa druga to eskorta. Rycerstwo z drużyny marszałka świetnie walczy ale potrzebujemy ich tutaj do szkolenia nowych rekrutów. Pogranicznicy z zielonych tarcz doskonale poradzą sobie w obcym terenie. Weźmiemy zresztą tylko ochotników. Za bezpośrednią ochronę osoby pierwszego marszałka jak zawsze odpowiada straż tulmarska. Oddeleguję także oficera żeby wam towarzyszył.

– Dobrze, na czas mojego wyjazdu głową rady parów zostaje drugi marszałek Liadan. Ktoś chciał jeszcze coś powiedzieć ? – zapytał marszałek, ale odpowiedziała mu tylko cisza.

Insygnia prowincji zostają w tej sali – Arenil podsumował spotkanie i podniósł się z krzesła.

Wygląda na to że moje przywództwo zaczynało blednąć – pomyślał marszałek. Ale teraz to i tak nie ma już znaczenia. Myślami wybiegał już ku nadchodzącej podróży.

 

 

***

 

Arenil jako marszałek miał władzę porównywaną lub większą niż wielu królów na kontynencie ale niektóre rzeczy wciąż musiał robić osobiście. Tego wieczoru miał się spotkać z człowiekiem, który chociażby z racji wieku wymykał się utartym schematom. Był nim jego przyjaciel Abarth który kiedyś był jednym z parów prowincji. Gdyby marszałek przesłał mu zaproszenie czy nawet wysłał po niego lektykę, ten po prostu by go zignorował. Ale gdy on wysyłał zaproszenie to nawet pierwszemu marszałkowi nie wypadało odmówić.

Był już niemal zmrok kiedy marszałek wyszedł ze swojego gabinetu w błękitnym zamku. Tego wieczoru strzegła go Riona skorpion razem z Oclistanem tygrysem. Pozdrowili go kładąc otwartą dłoń w okolice serca, Arenil odwzajemnił pozdrowienie.

– Jedziemy do miasta w pobliże biblioteki, niestety nie wiem ile czasu nam to zajmie. O świcie wyruszamy do Rivan – Tulmarowie tylko potwierdzili skinieniem głowy.

Jedyna mógłby zmienić jedną cechę ludzi z jego tulmarskiej straży, to sprawiłby żeby mówili więcej.

– Czy mam posłać po Remahu, Panie?

– Nie ma takiej potrzeby, jadę spotkać się z przyjacielem. Reszta musi odpocząć przed jutrzejszą podróżą. Niedaleko jest zresztą posterunek straży.

– Dobrze Panie – Riona ukłoniła się lekko i dotknęła ciężkiego medalionu jaki nosiła na szyi.

Przeszli do stajni, kamienie dziedzińca oddawały ciepło nagromadzone w ciągu całego dnia. Murów starego zamku nie porastały żadne mchy ani porosty, powietrze było więc wciąż suche i ciepłe.

Jeden z braci mniejszych trzymał za uzdę osiodłaną karą klacz. Arenil żałował że nie może

{Strona: 11}

jechać na swoim gniadoszu, który w mieście radził sobie najlepiej ale on na dzisiaj miał już dość po galopadzie w zielonym labiryncie. Ruszyli z kopyta. Do nowego miasta wjechali małą bramą. Była to właściwie większa furta, wozy i riksze nie mogły tędy wjeżdżać. Furtą posługiwali się głównie gońcy z północy no i oczywiście sporo pieszych idącym traktem wzdłuż rzeki.

Słońce dawno zaszło za linię wzgórz na zachodzie, w szczątkowym świetle zmierzchu czarny posąg boga o czterech twarzach wyglądał majestatycznie i posępnie. Nieruchome oczy posągu beznamiętnie spoglądały na trakt i na jadących po nim jeźdźców.

Strażnicy przy bramie widząc mosiężne maski Tulmarów od razu otwarli wrota. Jeźdźcy Ruszyli szeroką brukowaną ulicą wzdłuż murów miejskich. Było tam znacznie mniej wozów niż na ulicach prowadzących prosto w kierunku centrum miasta. Echa kopyt stukających o bruk odbijały się od wysokich miejskich murów. Dwóch strażników miejskich w brudno-niebieskich uniformach patrolowało odcinek muru między basztami leniwie odprowadzając ich plecy wzrokiem. Zarówno Arenil jak i towarzyszący mu Tulmarowie nosili szare peleryny, więc prawdopodobnie strażnicy ich nawet nie rozpoznali. W powietrzu zaczynała pojawiać się wilgoć zwiastująca nadejście wieczoru. Dzięki kanalizacji smród miasta był do zniesienia. Latem będzie gorzej – pomyślał marszałek.

Jechali wzdłuż murów aż do miejsca gdzie wielki akwedukt przecinał ich linię, niosąc wodę ze wzgórz na zachód od miasta.

 

 

***

 

Marszałek lubił tędy przejeżdżać. Filar łuku na którym opierała się konstrukcja akweduktu wznosił się wprost ze wapiennej skały która nosiła wciąż ślad jego miecza sprzed lat. To był krytyczny moment drugiej wojny o prowincję. Był dumny że determinację przekuli w zwycięstwo ale danina krwi jaką zapłacili była wciąż wysoka.

Odpierali wtedy ataki kolejnych fal nadciągających od strony rzeki wojowników oparci o linię skał. Bitwa była w swojej decydującej fazie. Linia zaczęła się chwiać. Arenil zsiadł wtedy z konia i stanął ramię w ramię z walczącymi, gdyby wtedy przegrali nie byłoby prowincji zachodniej. W końcu udało im się wtedy odepchnąć atakujących z powrotem w kierunku rzeki i obronili miasto. Wzięli wtedy mnóstwo jeńców i sprzedali ich potem w niewolę. I to on podjął tę decyzję, czy żałował – nie. Kiedy człowiek lub państwo walczy o życie jest stanie zrobić rzeczy których sam się nie spodziewa. Nawet szlachetna Terrana wtedy nie protestowała. W tamtym czasie każda moneta w skarbcu była ważna.

Kiedy przejechali pod wysoko sklepionym łukiem ceglanego akweduktu skierowali się na południowy zachód w kierunku budynku biblioteki. Nie dotarli jednak do imponującego budynku, skręcili w bramę niezbyt imponującej kamienicy. Arenil powoli zsiadł z konia, brama w tym czasie już stała otworem.

-Witaj Panie – powitał ich służący przy bramie. Mężczyzna ubrany był w wams którego nie powstydził by się niejeden kupiec.

Weszli do środka.

– Cieszę się że cię widzę, wyglądasz kwitnąco jak zwykle – Arenil ukłonił się kobiecie której wszystkie włosy były siwe ale twarz zachowała dużo niegdysiejszej urody.

– Witaj, cieszę się że przyjąłeś nasze zaproszenie marszałku – odpowiedziała w języku migowym. Posługiwała się nim bardzo sprawnie. Dla tej kobiety język migowy został usystematyzowany przez jej męża, a Arenil przed laty nauczył się nim posługiwać.

– Spodziewałam się ciebie trochę wcześniej, Abarth już na ciebie czeka.

{Strona: 12}

– Wybacz sprawy urzędowe – powiedział i poszedł za bladym jak ściana czarnowłosym służącym na górę. Wszedł do dużego pomieszczenia którego okna wychodziły na ulicę którą przybyli. W pomieszczeniu były dwa solidne dębowe stoły. Jeden mniejszy, zastawiony potrawami i talerzami. Na drugim, większym ozdobionym stole leżała duża mapa południowej części kontynentu. Druga, mniejsza mapa której centralną linią była wyraźnie zarysowana rzeka leżała na rogu stołu. Na regale zaraz obok była rozwinięta trzecia mapa. Proste, solidne ale estetyczne regały zastawione były księgami i pergaminami. Za to zastawa stołowa była z pięknej merkelińskiej porcelany, to była domena Keishany. W pomieszczeniu było przyjemnie ciepło, choć w kominku nie płonął ogień.

 

 

***

 

Za stołem siedział siwy mężczyzna który zaczął już jeść.

– Witaj przyjacielu – przywitał się Arenil po czym usiadł przy stole.

– Witaj chłopcze, usiądź proszę. Wybacz że zacząłem kolację bez ciebie, ale w moim wieku regularne pory posiłków są bardzo ważne. A ty nie należysz do najbardziej punktualnych osób jakie znam. Spróbuj karkówki, Keishana potrafi przyrządzić ją z ziołami tak że nie mam potem żadnych dolegliwości ze strony mojego wysłużonego przewodu pokarmowego – Abarth był chyba jedynym człowiekiem który zwracał się do pierwszego marszałka prowincji 'chłopcze'.

– Czy to dlatego się z nią ożeniłeś?

– Nie, oczywiście że nie, ożeniłem się z nią ponieważ jest kobietą idealną. Jej umiejętności kulinarne są tylko miłym dodatkiem – na twarzach mężczyzn zagościł uśmiech.

– Keishana do nas nie dołączy? – zapytał Arenil widząc tylko jedno nakrycie.

– Wybacz chłopcze, ale według mojej żony bez Orli u twojego boku tracisz wiele ze swojego uroku. I nasze dyskusje ją po prostu nudzą – Arenil pomyślał że traci znacznie więcej nie mając jej u swego boku. Na stole stała szklana karawaka z jakimś bardzo ciemnym winem, która przyciągnęła wzrok Arenila. Starzec złowił wzrok Arenila patrzącego na karafkę.

– Nie wiem dokładnie z czego jest to wino ale jest znakomite. Przypomina nieco czarne bardańskie wina które pijałem w młodości – Arenil nie chciał się wdawać w dyskusję na temat bardańskich win które dla niego były prawie niepijalne.

– Dla ciebie mam lekkie revelskie rocznik 559, lato nie było wtedy upalne ale mrozy przyszły późno – 'skąd on tyle wie o winach' pomyślał marszałek ale nie odezwał się słowem. Dla Arenila można było zamknąć w maksymalnie pięciu kategoriach od znakomite do niepijalne. Zbył wywód przyjaciela milczeniem i nałożył dwie porządne porcje karkówki, gotowane słodkawe bulwy i paski żółtej marchewki. Żołnierskie doświadczenie nauczyło że dobrym posiłkiem nigdy nie można pogardzić. Nigdy nie wiadomo kiedy będzie następny.

Na początku jedli i rozmawiali o sprawach bieżących i neutralnych, jednak wraz z wypitym winem wiadomo było że będą musieli poruszyć trudniejsze tematy.

– Nad czym tak usilnie pracujesz, mnóstwo map – zmienił temat. Po co im była kolejna polityczna dysputa? Mieli ciekawsze tematy do rozmowy.

– Wielka biblioteka Mehabe – nigdy nie porzucę myśli że ją odnajdę, próbowałem już raz wiele lat temu ale teraz odnalazłem trochę informacji które mogą okazać się pomocne.

– Ja już nie wierzę że uda się ją kiedykolwiek odnaleźć – odpowiedział marszałek.

– Więcej wiary chłopcze. Dam ci znać jeśli dokonam przełomu na który liczę. Jestem za stary żeby jechać na poszukiwania osobiście, więc siłą rzeczy będę potrzebował twojej pomocy.

– Oby ci się udało. Odnaleźć wielką bibliotekę Mehebe to byłoby coś naprawdę wielkiego, wiele zagadek by się wyjaśniło. A z mniejszych spraw to miałeś rację odnośnie Vallandczyków. Myślę że

{Strona: 13}

konieczne jest odłożenie różnic na bok i próba zawiązania sojuszu.

– Ty tak myślisz chłopcze? czy może Terrana wreszcie cię przekonała?

Marszałek niezrażony kontynuował:

– Cały problem polega na tym że na obecną chwilę ich optyka jest zupełnie inna. Potrzebujemy tam kogoś dla kogo drzwi nie będą zamknięte. Warto byłoby spotkać się z głowami stronnictw i kilkoma członkami ich rady. Krótko mówiąc chciałbym żebyś tam jechał. Ciebie znają i tobie ufają. Pewnie dlatego że jesteś czempionem tej ich cholernej skały, a to otwiera wszystkie drzwi na ich wyspach. Na kontynent spoglądają z góry.

– Też byśmy tak patrzyli, gdybyśmy mieli trzydziestomilową fosę przy granicy – to tak tylko na marginesie – odpowiedział starzec.

– Chciałbym żebyś tam pojechał jako nasz ambasador i przygotował grunt. Chciałbym jechać tam później w tym roku – Abarth wyraźnie się rozpromienił słysząc te słowa. Arenil nie wspomniał co prawda że być może nie on ale jego następca wybierze się w tę podróż. Wahał się przez chwilę czy nie wspomnieć Abarthowi o swoim planie ale zrezygnował. Musi najpierw otwarcie porozmawiać o tym z Orlą.

– Posłuchaj przyjacielu. Jeśli ja ma wywrócić swoje ustabilizowane życie do góry nogami. Od ciebie także czegoś oczekuję. Masz poślubić księżniczkę Revelu, pracowaliśmy na ten sojusz z Terraną bardzo długo. Jej ojciec to jedyny monarcha na kontynencie który ma konwenanse w dalekim poważaniu. Jest gotowy wydać swoją córkę za parweniusza takiego jak ty chłopcze. Bo mimo że masz tytuł księcia paladynatu to wciąż jesteś parweniuszem dla książęcych rodów – dodał Abarth.

Oczywiście król nie jest głupi i robi tylko dlatego żeby nie musiał wydawać córki za nikogo z lokalnych magnatów. Nasz system prawny nie zabrania Ci małżeństwa i funkcji jakie się z nim wiążą – tutaj Abarth wiedział co mówi był bowiem autorem większej części ich systemu prawnego, regulującego życie mieszkańców prowincji zachodniej.

– Księżniczka to niebrzydka dziewczyna, która dodatkowo odziedziczyła lotny umysł po swoich rodzicach. Być może znaczenie ma tu fakt że ma już dwadzieścia dziewięć lat i właściwie nie ma już szans sensowne zamążpójście. Z nieznanego mi powodu jest też zainteresowana małżeństwem z tobą – tutaj znów uśmiechnął się tajemniczo. Prawdopodobnie wiedział więcej niż mówił, ale dla Arenila w tym momencie było to bez znaczenia.

– Mam żonę. Skąd przyszedł ci do głowy tak absurdalny pomysł? – odpowiedział marszałek sucho, na twarzy Abartha pojawiła się kombinacja zdziwienia i złości.

– To może byś do cholery z nią o tym porozmawiał chłopcze? Ty jesteś głową państwa czy błaznem jak rivański kanclerz? – niewielu ludziom uszłoby zwracanie się do marszałka w ten sposób ale od Abartha był w stanie ścierpieć wiele.

– Dobrze – zawiesił głos – porozmawiam o tym z Orlą. Czy to wystarczy żebyś się zebrał, pojechał do Vallandu i zrobił coś w imię racji stanu o której mówisz? – marszałek wyciągnął do przyjaciela prawą dłoń.

– Stoi, pojadę do Vallandu. A ty omówisz sprawę Revelu z Orlą – uścisnął dłoń marszałka.

W ich spojrzeniach wciąż było napięcie. Twarz Abartha sposępniała, w jednej chwili wydała się sporo starsza. A w głosie zabrzmiało starcze zmęczenie.

– Jeśli mam jechać do Vallandu. Dzisiaj chciałbym jeszcze żebyś mnie wysłuchał. Nie wiem ile czasu mi jeszcze zostało a nie podzieliłem się jeszcze z nikim tą historią. Muszę to komuś powiedzieć nim ruszę przez wielki most – wskazał palcem na smugę światła jasnego księżyca wpadającą do

{Strona: 14}

pomieszczenia, kontynuował.

– Muszę z kimś się tym podzielić, kiedy odejdę twarze mnie osądzą – a ty jesteś moim najstarszym przyjacielem i byłoby nieuczciwe gdybyś tego nie usłyszał przed moją śmiercią – Arenil już miał przerwać. Abarth czasem popadał w swój patetyczny ton ale tym razem coś się za tym kryło i to 'coś' sprawiło że Arenil słuchał dalej. Prowincja zachodnia zawdzięczała mu tyle że cokolwiek chciał mu opowiedzieć, musiało by ważne.

Jednak Abarth tego dnia był już tak zmęczony że zasnął w fotelu zmożony długim dniem i wypitym winem.

– Co takiego Abarth chciał mu opowiedzieć? – zapytał sam siebie Arenil, i to pytanie zawisło bez odpowiedzi. Musi wrócić do tego przy ich następnym spotkaniu.

Keishana przyszła po naczynia. Mimo iż mogli pozwolić sobie na służbę wciąż wiele prac wykonywała sama. Zobaczyła że jej mąż już zasnął, poprosiła w języku migowym o pomoc w położeniu go w łożu.

– O cokolwiek go dzisiaj prosiłeś, nie miałeś prawa. Prawie całe życie oddał prowincji zachodniej. A robił to głównie ze względu na ciebie.

– Wybacz mi. Gdyby było inne wyjście nie prosił bym was o to – potrzebował Abartha, jeśli miał zostać zawiązany sojusz z Vallandem nikt inny nie był w stanie tego dokonać. Zresztą według słów Terrany Abarth miał sobie znacznie więcej życia niż chciał pokazać innym. Ale tego także marszałek nie wypowiedział na głos.

– Mam coś dla ciebie, to merkeliński szafran – Arenil wyjął z kieszeni drewnianą szkatułkę – Mam nadzieję że się przyda.

– Oczywiście że się przyda. Abarth go uwielbia a co najważniejsze może go normalnie jeść. Dziękuję – w tej chwili jej oczy nabrały znów normalnego ciepła.

– Do zobaczenia, mam nadzieję że odwiedzisz nas w Vallandzie.

– Na pewno – nawet gdyby złożył by urząd przed wyjazdem i tak by ich odwiedził.

– A w Vallandzie dostaniecie każdą możliwą pomoc i ochronę. Ręce Arratu bywają bardzo długie – jej twarz była teraz dużo poważniejsza niż jeszcze przez momentem.

– Kiedy spotkasz się z Orlą, powiedz jej że moje myśli będą z nią zawsze, ona zrozumie.

Pocałował Keishanę w policzek, a ona objęła go długo i mocno.

– Nie myśl że kupiłeś mnie tym szafranem.

– Do zobaczenia, muszę już jechać. Ja wiem że Abarth tych wszystkich kodeksów nie napisał sam – ukłonił się nisko kobiecie której prowincja zachodnia tyle zawdzięczała – Keishana uśmiechnęła się i był to uśmiech spełnionej kobiety.

Twarz Arenila w tym momencie sposępniała. Po raz kolejny uderzyło go jak wielka pusta powstała w jego życiu odkąd nie miał Orli u swojego boku.

– Trzymaj się marszałku, czas jest najlepszym lekarstwem – Keishana pocałowała go w policzek i ruszyła z powrotem do domu.

 

 

***

 

Wyszedł na zewnątrz i spojrzał na niebo. Tej nocy na niebie była tylko jasna siostra jak nazywali największy księżyc. Uwielbiał odwiedzać Abartha i Keishanę. Kasper już na niego czekał przy koniach. W oddali słuchać było postukiwanie halabard nocnego patrolu straży miejskiej.

{Strona: 15}

Wsiedli na koń i ruszyli pustymi ulicami z powrotem na północny zachód w kierunku furty na Błękitny zamek. O tej porze na ulicach ruch był bardzo mały, tylko wozy których woźnice wjechali późno do miasta starali się dotrzeć do celu zanim na ulicach znów pojawi się mrowie ludzi.

Do świtu zostało nie więcej niż cztery dzwony. Przy bramie powitali ich zaspani strażnicy miejscy. Nie było wiatru, chłód poza murami miasta był znacznie bardziej odczuwalny. Zapach wilgotnej ziemi wiercił w nozdrzach ludzi i zwierząt, w nocy musiał spać deszcz. Wielkie krople na suchych trawach przy trakcie połyskiwały w świetle jasnej siostry.

Niedaleko błękitnego zamku zauważył przy trakcie postać w nieco przykrótkim płaszczu. Wysoka, lekko kołysząca się sylwetka. Głęboki kaptur ukrywał kontury twarzy dodatkowo dzisiaj skryte za mosiężną maską, taką jak u Tulmarów. To musiał być Lothar. Marszałek zatrzymał konia i skinieniem ręki wstrzymał towarzyszących mu jeźdźców. Odezwał się do postaci stojącej przy trakcie.

– Lothar? Co tutaj robisz?

– Witaj Panie, późno wracasz – metalicznie brzmiący głos nawet teraz przyprawiał Arenila o ciarki na plecach.

– Co się dzieje?

– Jeden z tych zakajdanionych sukinsynów kręci się w okolicy, nie wypuszczaj tej nocy kundla za mury Panie – Lothara miał dziwny sentyment do Cabil, nie wyrażał się o niej zbyt ciepło ale za cyniczną maską obojętności wobec świata było czasami zaskakująco wiele troski.

– Czekałeś tutaj pół nocy żeby ostrzec przed niebezpieczeństwem dorosłego ogara?

– Ludzie to niewdzięczne sukinsyny. Cabil to co innego, mimo że to niebezpieczna bestia. Sam wiesz najlepiej – tu metaliczny głos zaskrzeczał, to chyba miał być śmiech. Jeden z koni aż się wzdrygnął.

– Dobrze, teraz możesz już iść się położyć.

– O co to to nie Panie, idę jeszcze zapolować na jednego arrackiego sukinsyna w kajdanach.

– Nie lekceważ ich, niby przed nami uciekają ale z bliska mogą być śmiertelnie niebezpieczni, poza tym są dla ciebie za szybcy.

– Nie z zasadzki Panie, kiedy są jeszcze w szoku po przeniesieniu – problemem było jedynie to że Lothar nawet kiedy się nie przemieszczał i czekał w zasadzce to jego nienaturalne ciało cały czas próbowało złapać pion. Więc cały czas się lekko kołysał. Mniej więcej jak łódź na małej fali przekraczając nurt bystrej rzeki.

– W porządku, tak czy inaczej bądź ostrożny – Arenil już miał odjeżdżać, ale Lothar jeszcze się do niego odwrócił.

– Pierwszy marszałku, jak teraz wybierasz się do Uthara przez Rivan to wrócisz?

– Oczywiście że wrócę, co to w ogóle za pytanie? – Arenil nie mówił przecież nikomu o swoim planie złożenia urzędu. Nie przypominał sobie też żeby umieszczał baner z informacją zamiarze złożenia urzędu przy pomniku Kazmira Sprawiedliwego na rynku stolicy!

– Tak tylko pytam, bo wiesz gdybyś nie wracał to wielu ludzi tutaj byłoby bardzo rozczarowanych. Ja między innymi. Pamiętaj o kundlu – ruszył ale zatrzymał się jeszcze w pół kroku – Arenil westchnął.

– Aha, a jak by kupcy sprawiali jakieś problemy, wystarczy mi nazwisko. Wszystko będzie czyściutko Panie – myśl że ktoś taki jak Lothar wykonywałby rozkazy jakiegoś psychopaty owładniętego rządzą władzy była przygnębiająca.

– Wrócimy do tej rozmowy kiedy wrócę – Arenil ruszył dalej brukowanym traktem.

Cała rozmowa była dziwna. Skąd Lothar wiedział? Wiedział czy może tylko się domyślał?

Marszałek poczuł się nieprzyjemnie po tej rozmowie.

{Strona: 16}

– I co ja mam z nim zrobić – pomyślał, będzie musiał Lotharowi znaleźć jakiś sensowny przydział. Nikt go nie chciał ale jego zdolności trzeba było jakoś wykorzystać, to była jego rola jako pierwszego marszałka. Co stanie się z takimi ludźmi jak Lothar kiedy on odejdzie? To był jego towarzysz broni, był teraz zły na siebie że tego zaniedbał. Była to jedna z wielu spraw które zaniedbał.

 

 

***

 

Był tak pochłonięty rozważaniami że nie zauważył kiedy dotarł to siedziby parów w błękitnym zamku. Był to jego dom od tak dawna. Odpowiedział na salut strażników i ruszył do swoich komnat. Tam czekało już dwóch Tulmarów, nie rozpoznał ich. Pozdrowili go. Dwójka która mu towarzyszyła udała się na spoczynek.

Kiedy tylko wszedł do pomieszczenia, Cabil już czekała. Pogładził wielkiego białego ogara po łbie. Z jej posłania zerwała się jedna z sióstr mniejszych służących w błękitnym zamku i stanęła na baczność.

– Cabil bardzo wyła Panie i ktoś musiał z nią być. Ludzie się bardzo boją się Panie – dla przeciętnego człowieka ogar stepowy był dziką bestią. Zdziwili by się, wiedząc że były plemiona na stepie które udomowiły ogary już tysiące lat temu.

– Dziękuję Tamaro. Idź się teraz położyć – niewielu braci mniejszych miało wstęp do jego prywatnych komnat a Tamara była jedną z tych do których Arenil miał najwięcej zaufania. Według Terrany nie było w tej dziewczynie nic co by ją niepokoiło. Dziewczyna była młoda i ładna i jak wiele kobiet patrzyła na niego maślanymi oczami.

Cabil zaczęła poszturchiwać go łbem wyczuwając że ma przy sobie coś do jedzenia. Łeb ogara był tak ciężki że taka zabawa mogła skończyć się niewesoło.

– No tak, zapomniał bym, masz – wyciągnął smakołyk który Keishana spakowała dla Cabil.

– Choć pójdziemy się przewietrzyć, tyle że dzisiaj nie pójdziemy za mury – Cabil była wspaniałym kompanem do rozmowy. Wyprowadził ogara na zewnątrz. Cabil w końcu zmęczyła się galopowaniem po jednym kawałku trawy na dziedzińcu. Mimo swojej masy poruszała się bardzo cicho. Przemykała jak wielki, biały, włochaty cień. Chociaż tej nocy był przymrozek tutaj na dziedzińcu ziemia nie była pokryta szronem i spod pazurów Cabil leciały tylko grudki ziemi z trawą. Usiadła wreszcie z wywieszonym językiem, dysząc ciężko. Poszła ugasić pragnienie w kamiennym poidle dla koni.

Westchnął patrząc na wysoką sylwetkę południowej wieży z której roztaczał się piękny widok na okolice stolicy jak i samo miasto. Nie pamiętał już ile lat tam nie był, przestał tam chodzić kiedy ból kolan stał się zbyt dokuczliwy.

– Chodź, idziemy na północną basztę.

 

 

***

 

Ogar wolno wdrapywał się po stopniach. Baszta nie była wysoka a schody prowadzące na nią nie były strome, dlatego wciąż lubił tu przychodzić. Miał chociaż widok na północ.

Czasami przychodził tutaj pomyśleć, szczególnie wtedy kiedy coś wyjątkowo go nurtowało. Cabil po obwąchaniu wszystkich kątów zaczęła z ciekawością wyglądać przez otwory strzelnicze. Ogary stepowe nie bały się wysokości. Według Terrany to pozostałość po przodkach którzy pochodzili od wielkich dogów z wysokich górach daleko na wschodzie. Ogar spokojnie się ułożył, było to niezawodnym znakiem że jest bezpiecznie. W tej kwestii na instynkcie i jej wyostrzonych zmysłach można było polegać.

Arenil stanął przy północnym odcinku muru. Światło jasnego księżyca odbijało się srebrnawą poświatą w wodach ślepej Virii przepływającej w pobliżu Mirashen. W oddali srebrzyły

{Strona: 17}

się kontury: Gliniany zamek na wzgórzu i Dolny zamek na równinie. Wyjeżdżał już za kilka godzin.

– Czy o czymś nie zapomniałem? – pomyślał. Czy coś się zaczęło, coś co umykało jego uwadze, nie umiał tego nazwać czy określić ale czuł że mogło to być coś ważnego. Czy byli bezpieczni? Czy może byli w sytuacji człowieka, który desperacko usiłuje wzmocnić spróchniały dach przed burzą, ale wiatr się już wzmaga i spoglądając na ciężkie chmury burzowe wie że nie zdąży dokończyć pracy.

 

 

***

 

Coś wyrwało go z zamyślenia, pojawiła się jakaś obca obecność. Tak silna, że aż fizycznie odczuwalna w postaci ucisku w skroniach. Napór wiatru który nie jest fizyczny ale obezwładnia zmysły. Fale ciemności gdzieniegdzie rozpraszające promienie jasnej siostry. Teraz Arenil sobie przypomniał o wisielcach pod północnym murem, to noc akurat na wizytę wysłannika Arratu.

Próbował zlokalizować kierunek z którego obecność nadchodziła. Jest. Niedaleko nad rzeką postać stała w półcieniu. Lothar miał rację, jego zmysły wciąż muszą być bardzo czułe. Arenil rozpoznał maga, to byli pierwsi spośród sług ciemnego płomienia Arratu. Łańcuchy na przegubach dłoni, w łokciach i ramionach. Nosili przesadnie ciężkie grube płaszcze i każdy kawałek swojego ciała okrywali grubym materiałem. Nie wiedział w jakim celu to czynili. Widział ich już wiele razy, także wokół stolicy. Zauważeni zawsze uciekali i nie próbowali go zwodzić jak kiedyś tym swoim ujadającym, syrenim głosem. A może ten pozbawiony był głosu?

– Wciąż się mnie boisz? – Arenil powiedział cicho, ale postać gwałtownie zareagowała. Jak gdyby wyrwana z letargu.

-Może mogłem zostawić go w spokoju – pomyślał. Często zdarzało się że arraccy magowie po teleportacji pozostawali w stanie jakby letargu i nie niepokojeni dematerializowali się po jakimś czasie. Natomiast nawiązując z nim kontakt można go było z takiego letargu wyrwać i wtedy uciekali lub dematerializowali się ponownie. Nie zdarzyło się żeby kogoś zaatakowali na terenie prowincji zachodniej.

Mag odwrócił zakapturzoną głowę w górę patrząc czarnymi oczodołami wprost na Arenila. Ten musiał być wyjątkowo silny. Wyciągnął rękę z ogromną obręczą kajdan i wykonał jakiś gest, Arenil nie widział dokładnie. Teraz pewnie odejdzie. Ku swemu zaskoczeniu jednak poczuł ucisk na gardle, jakby dotykała go niewidzialna ręka. Zimna, ale niezbyt silna. Machnął ostrzem z czarnego metalu przecinając niematerialną linię przez którą mag do niego sięgnął. Tamten upadł jak uderzony obuchem, wydał upiorny okrzyk bólu i zaczął uciekać. Potykał się i uciekał, wydając z siebie nieludzki skowyt. Cabil stałą obok niego, miała obnażone kły i zjeżoną sierść. Po chwili maga już nie było go widać. Arenil wpatrywał się w przestrzeń z niedowierzaniem. Tulmarowie byli już przy nim z obnażonymi mieczami. Ich oczy połyskiwały błękitną poświatą. Medalion Jocelyn Żmiji połyskiwał punktowymi rozbłyskami.

– Wszystko w porządku Panie? – zapytała tulmarska wojowniczka.

– Tak, nic mi nie jest – odpowiedziała marszałek. Marszałek ochłonął, popatrzył jeszcze raz w miejsce gdzie zmaterializował się wysłannik Arratu i powiedział.

– Zaatakował, a nie atakowali od czasu upadku prowincji wschodniej. Czyli od ponad trzech wieków – wypowiedział te słowa jak pytanie, wciąż nie dowierzając w to co właśnie się zdarzyło.

Meave stała teraz obok niego.

{Strona: 18}

– Wiedzieliśmy że wkrótce to nastąpi. Bardzo gwałtownie na ciebie zareagował. Sięgnął do ciebie całą swoją mocą. Teraz jest osłabiony i będzie długo leczył rany – Tylko nocą ściągała swoją maskę. Stanęła z jego prawej, ukazując niezeszpeconą połowę twarzy. Była ładną, ciemnowłosą niewysoką kobietą. Lekko skośne oczy wskazywały na pochodzenie z kontynentu wschodniego.

– Lothar wyczuł że pojawi się tej nocy. Niestety ruszył na południe więc raczej nie trafi na jego ślad. A szkoda. Teraz rozumiem Lothara i sam chętnie bym na niego zapolował – mówiąc to zacisnął dłoń na rękojeści broni, dotyk czarnego metalu uspokoił go.

Przez dłuższą chwilę milczeli. Arenil poparzył na wschód skąd, jak przypuszczał przybył mag.

– Dużo bym dał żeby wiedzieć co planuje kwatera główna Arratu. Moje zmysły nie są wystarczająco wyczulone żeby to odczytać.

– Pracujemy nad tym Panie. On sam dobrze się maskuje, ale widzimy jego ludzi. Chociaż patrząc na taką gmatwaninę trudno o klarowny obraz – odpowiedziała kobieta, Arenil kątem oka zauważył tymczasem następnego nietoperza.

– Myślisz że państwo które zbudowaliśmy przez te wszystkie lata ma wystarczająco solidne fundamenty? Nie musimy drżeć przed każdym nowym wodzem z zachodniego stepu. Mamy armię, stanice wzdłuż całej granicy, warowne grody, miasta z solidnymi murami, twierdze strzegące przejść przez góry szare. Czy to wystarczy? Co możemy jeszcze zrobić?

– Siła prowincji zachodniej to przede wszystkim ludzie. Wszyscy oni uciekli od kogoś lub czegoś. Kiedy przyjdzie czas, będą bronić swoich domów, a jest ich bardzo wielu. Nie będą znowu uciekać kiedy wreszcie udało im się znaleźć dom.

Wyjęła monetę i położyła ją na dłoni. Podobizna głowy Kazmira Sprawiedliwego na monecie połyskiwała w świetle jasnej siostry.

– Patrząc na monetę widzisz tylko jedną stronę. Dopiero kiedy wprawisz ją w ruch – podrzuciła monetę która wirowała w powietrzu.

– Widzisz obydwie strony i dodatkowo widzisz też grubość metalu z którego jest wytłoczona – zręcznie złapała monetę między palce ukazując jej grubość.

– Cała sztuka polega na tym żeby być w stanie dostrzec rzeczywisty obraz za ścianą pozorów – Meave odwróciła monetę zręcznie w palcach.

– Odpowiadając na twoje pytanie marszałku: to czy okręt jest wystarczająco mocny może sprawdzić tylko sztorm, niestety obawiam się że nadciąga. Za sterem powinien stać ktoś kto chce uratować okręt z całą załogą a nie tylko siebie.

– Czy także Meave przejrzała jego plan? Czy on był takim człowiekiem, czy jeśli wybuchnie wojna poszli by za nim? – pomyślał marszałek i nie była pokrzepiająca myśl.

Meave wyrwała marszałka z rozmyślań:

– Mam do ciebie jeszcze małą prośbę marszałku. Kiedy będziesz rozmawiał z Orlą zapytaj czy zauważyła coś nietypowego na wielkim moście ostatnimi czasy. To może być dla nas bardzo ważna informacja. I jeszcze raz przekaż jej że bardzo przykro mi z powodu tego co się stało – dla Meave każde niepowodzenie było szczerbą jej honorze. Teraz kiedy rozmawiali bez świadków była w stu procentach sobą i wychodziło jak odmienne jest jej podejście. Pochodziła z wielkich wysp daleko na wschodzie, gdzie po niepowodzeniu dowódca popełniał rytualne samobójstwo. Ona też tak chciała postąpić ale Arenil jej tego zabronił. Jak mogło w takiej kulturze wyglądać dzieciństwo córki cudzoziemskiego marynarza i córki drobnego kupca? Mógł się tylko domyślać. Terrana na pewno

{Strona: 19}

widziała, to jej powierzane były takie sekrety.

– Meave, przestań winić siebie za to co spotkało Orlę. Takie niepowodzenia zdarzają się, nawet tak znakomitemu dowódcy jak ty – kobieta lekko drgnęła, ale nie odpowiedziała.

– Kiedy będziecie w Rivan bądźcie ostrożni, szczególnie w stolicy. Muszę iść, obowiązki wzywają – powiedziała i zniknęła na schodach. Cabil która w międzyczasie znów się ułożyła do snu teraz nawet nie uniosła łba.

– Przecież nie jedziemy do stolicy – powiedział już sam do siebie.

 

 

***

 

Czy jego następca lepiej poradzą sobie z nadchodzącymi wyzwaniami? Miał nadzieję że tak.

Bardzo chciał się spotkać z Orlą a im szybciej się to stanie tym lepiej. Przypomniał sobie jak spotkali się po bitwie pod Topolinem. W czasie całej bitwy najbardziej przerażającą myślą było że Orla może zginąć. A kiedy po bitwie zobaczył ją żywą i uśmiechniętą ugięły się pod nim kolana. Mówiła do niego swoim spokojnym głosem a jej uśmiech dawał mu siłę. Była miłością jego życia i fakt że teraz mógł widywać ją tak rzadko był dla niego trudny do zniesienia. Od jej wyprawy na zachód która tak diametralnie zmieniła relacje między nimi upłynęły już dwa lata ale Arenil wciąż nie mógł pogodzić się z obecnym stanem rzeczy. Brakowało mu tych wszystkich rzeczy które ich łączyły. Orla wiele razy potrafiła przedstawić skomplikowane problemy prostymi słowami w ten sposób ułatwiając znalezienie rozwiązania. Nie do końca wiedział co jej powie. Kiedy tak rzadko ze sobą rozmawiali trudno było mu się skupić na wypowiadanych słowach.

Zaczął chodzić wzdłuż blanek wieży, tak łatwiej mu było poskładać myśli. W pewnym momencie Cabil zerwała się z miejsca a Arenil nauczony doświadczeniem odruchowo przywarł do podłogi wieży. Ogary miały doskonały słuch i refleks, zwykle jako pierwsze słyszały nadlatujące strzały. Duża sowa przeleciała nad północnym murem.

Arenil usiadł obok ogara na kawałku drewna. Ciaśniej okrył się płaszczem, nie mógł spać. Myśli galopowały w jego głowie niczym formacje jazdy w czasie wielkiej bitwy, liczne i chaotyczne. Na wschodnim horyzoncie kolor nieba zaczynał się zmieniać. Musiało minąć sporo czasu bo zbliżał się już świt i trzeba było ruszać. Obudził Cabil która w międzyczasie ułożyła się wygodnie na boku przy południowym rogu wierzy gdzie kamienie były najcieplejsze i głośno chrapała. Robiła to tylko wtedy kiedy Arenil był aktywny, gdy on szedł spać, pozostawała w półśnie czujnie układając łeb między łapami.

Kiedy wrócił do swoich komnat czekał na niego tylko jeden nowy dokument. Przeczytał, podpisał i dopisał kilka uwag na marginesie. Torba podróżna była już spakowana, Kasper się spisał. Dorzucił tylko jedną książkę. I tak mieli wrócić za jakieś dziesięć dni.

 

 

***

 

Kiedy zszedł na dół, na dziedzińcu trwały przygotowania do wyjazdu. Terrana także już czekała czytając jakiś pergamin. Zauważywszy Arenila oddała go Normanowi. Ten starannie zwinął pergamin i schował go jednej z licznych tub jakie miał ze sobą.

– Gotowa do drogi? – Wszystkie swoje rzeczy spakowała do wielkiej torby podróżnej którą na plecach targał jeden z braci mniejszych cały czerwony na twarzy z wysiłku.

Inni z braci mniejszych kończyli ładować łódź. Ubrani byli w szare płaszcze i proste, gęsto tkane lniane koszule. To oni stanowili większość członków zgromadzenia i tak naprawdę decydowali o jego sile.

{Strona: 20}

Tulmarska drużyna była w komplecie, dwunastu ludzi z twarzami ukrytymi za mosiężnymi maskami. Marszałek z satysfakcją popatrzył na ich masywne sylwetki. Nigdy go do tej pory nie zawiedli.

– Wszystko gotowe do drogi panie – Kasper już zaniósł jego torbę podróżną na łódź.

– Chodźmy – poszli na piechotę, mała przystań znajdowała się bowiem niedaleko błękitnego zamku w którym rezydował pierwszy marszałek. Słońce dopiero zaczynało zaczynało wychylać się zza zmarzniętych wysokich traw na wschód od ślepej virii.

Wszyscy pomieścili się na jednej dużej łodzi. Wioślarze odepchnęli łódź od dębowych desek pomostu. Z głuchym skrzypieniem drewna ruszyli w dół rzeki wspierani słabym prądem rzecznego nurtu. Ślepa Viria jak nazywali tę część rzeki leniwie toczyła swoje wody przez równinę od gór błotnych na północy aż do głównego nurtu Viri na południowy wschód od stolicy. Krajobraz urozmaicały niezbyt liczne wzgórza i niskie masywy niegdysiejszych gór spłaszczone teraz bezlitosnym zębem czasu.

Prawie od razu rozwinęli żagiel. Było chłodniej niż poprzedniego dnia, dzisiaj wiał chłodny wilgotny wiatr od gór błotnych. Najpierw płynęli na prosto na południe a po czterdziestu milach rzeka skręcała na wschód w kierunku głównego nurtu Virii.

Tutaj brzegi były niższe i rzeka miała więcej meandrów. W mijanych osadach toczyło się codzienne życie. Mijali wiele małych przystani przy których stało mnóstwo łodzi. Poruszali się się z prądem i mieli wsparcie wiatru więc ich tempo było imponujące. Rzeki prowincji zachodniej były jej krwiobiegiem. Większość towarów transportowano właśnie w ten sposób.

Kiedy wpłynęli na główny nurt viri musieli pokonać fragment pod prąd rzeki. Teraz wszyscy pracowali przy wiosłach, bardzo zależało im na czasie. Po długim dniu żeglugi zatrzymali się na nocleg w koszarach zielonych tarcz w Starym Targu, już bardzo blisko rivańskiej granicy. Kiedy prowincja zachodnia była tylko kawałkiem ziemi od rzeki do Mirashen to właśnie tutaj było największe targowisko. Handlowano tutaj towarami przywożonymi z Rivan jak również z portu morskiego u ujścia Virii. Targowisko wciąż istniało ale dawno straciło swoje kluczowe znaczenie.

Koszary w Starym Targu były częstym miejscem na postój dla posłańców i bazą dla drużyn zielonych tarcz odpowiedzialnych za utrzymanie porządku na pograniczu.

 

 

***

 

Dotarli do miasteczka samym wieczorem. Koszary znajdowały się na sporym terenie obwiedzionym wałem ziemnym. Wał był pozostałością po dużym obozie wojskowym który tutaj kiedyś funkcjonował. Budynki były solidne w większości murowane z czerwonej cegły która była bardzo popularna na terenie całej prowincji zachodniej ze względu na liczne złoża gliny odpowiedniej do jej wypalania. Zjedli posiłek i szybko udali się na spoczynek. Kapitan dowodzący kompanią zielonych tarcz oddał im na tę noc swoją kwaterę.

Arenil obudził się wcześnie, wyszedł z kwatery żeby umyć twarz. Budynki w świetle dziennym całkiem dobrze się prezentowały, zaprawa nie wykruszała się spomiędzy cegieł. Na dachach grube dachówki musiały być na bieżąco poprawiane bo nie widział żadnej pękniętej która wpuszczała by wodę do środka. Na placu prawie nikogo nie było. Tylko nieliczni żołnierze ruszający na poranne patrole przemykali w pośpiechu.

Doszedł go aromat pieczonego chleba, który przebijał się przez lekki swąd błota i końskich szczyn charakterystyczny dla obozów wojskowych. Nie był to jednak bardzo dokuczliwy smród.

Nie zdążył obmyć porządnie twarzy a już zdążał w jego kierunku sierżant.

– Weź się ogarnij chłopie mamy dzisiaj … Panie marszałku – Arenil miał na sobie zwykła lnianą szarą

{Strona: 21}

tunikę która była najbardziej popularnym okryciem wierzchnim w armii prowincji zachodniej. Zwykle ubierana na kolczugę lub zbroję segmentową. Tulmarowie którzy mu towarzyszyli nie podążali za nim krok w krok, więc trudno dziwić się pomyłce sierżanta.

– Za ile będzie śniadanie? bardzo nam się spieszy – zapytał sierżanta.

– Śniadanie? Z tego wiem nie było rozkazu żeby dostarczyć do kwatery panie marszałku, zaraz się tym zajmę.

– Spokojnie, pytam tylko o której podają śniadanie w jadalni, nie zwykłem jadać na kwaterze – sierżant nie potrafił ukryć zaskoczenia.

– Już powinno być, zawsze można przyjść trochę wcześniej. Kuchnia zawsze ma coś dla tych którzy muszą ruszać wcześnie.

– Jak u was wygląda sytuacja z kuchnią, da się wyżyć?

– Kuchnia jest w porządku Panie marszałku. Za to z końmi jest problem – Marszałek tylko skinął głową.

– A broń, wyposażenie? – sierżant wydawał się zakłopotany, unikał spojrzenia marszałka.

– Więc z bronią … generalnie nie ma problemów, no może przydało by się trochę tych nowych thebańskich kusz, które są lżejsze, można je naciągać ręcznie a i tak są całkiem mocne. Łuczników też zawsze mało – Arenil słuchał sierżanta z uwagą.

– W porządku sierżancie. Jeszcze tylko jedno, dużo było ochotników na wyprawę z nami?

– Tak około czterdziestu – oznaczało to że morale było wysokie jeśli do tego typu zadania zgłosiła się ponad jedna czwarta ludzi,

– Chodźmy na śniadanie.

 

 

***

 

Po skończonym posiłku marszałek wyszedł z dużej sali. Zauważył sierżanta z którym wcześniej rozmawiał a niedaleko odpoczywała grupka żołnierzy w najróżniejszych pozach walczących z niewygodą surowych desek werandy.

Sierżant od razu spostrzegł Arenila, rzucił komendę. Więc kiedy marszałek zbliżył się do nich szereg żołnierzy był już ustawiony w idealnym porządku.

– Panie marszałku, dwie drużyny ochotników. Jesteśmy gotowi do drogi.

Arenil podszedł do żołnierzy ustawionych w szeregu.

– Cieszę się że aż tylu was się zgłosiło. Jedziemy do Rivan i dalej na Creydon do księcia Uthara. Trzeba będzie mieć oczy i uszy szeroko otwarte, Rivan to przyjazne terytorium ale musimy się pilnować – zwrócił się do wszystkich zgromadzonych.

Z zaskoczeniem zauważył że wśród ochotników była Cailin. Wczoraj była w błękitnym zamku a nie było jej z nimi na łodzi. Miała zaopiekować się Cabil podczas jego nieobecności. Musiałaby chyba zajeździć dwa konie żeby się tutaj znaleźć.

– A ty jak się tutaj znalazłaś – druidka w ogóle nie wyglądała na zbitą z tropu.

– Melduję że Armina mnie podrzuciła Panie, w zamian za usługę medyczną.

– Taka trochę prywata, co żołnierzu ?

– Nie prywata, panie Marszałku ale barterowe wsparcie równoległych rodzajów sił zbrojnych dla uzyskania efektu synergii – wypowiedziała na jednym oddechu, nieco onieśmielona.

– Oczywiście możesz jechać, ale myślałem że lubisz Cabil.

– Ja ją kocham panie Marszałku, ona mnie zresztą też. Ale mówiąc słowami poety 'jak w będziesz miód wpierdalać cały czas to i miodem rzygać będziesz' – Arenil zaczął się śmiać podobnie jak

{Strona: 22}

wszyscy pozostali.

– Dostaniesz dodatek do żołdu za dowcip – kiedy jednak przeszedł do następnego żołnierza w szeregu jego twarz nabrała poważniejszego wyrazu.

– Witaj przyjacielu – powiedział kiedy doszedł do dojrzale wyglądającego elfa, podali sobie prawice – Ty też nie możesz usiedzieć na miejscu stary wilku?

– Wilka zawsze cięgnie do lasu, zawsze chętnie gdzieś pojadę. Dawno w Rivan nie byłem – odpowiedział elf.

– Widzę że odpowiada ci służba w zielonych tarczach.

– Oczywiście że wolałem zachodni step, ale jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma.

Dalej stało trzech krasnoludów, znacznie niższych niż elf ale mocno zbudowanych.

– Pierwszy szereg? Dlaczego się zgłosiliście? – zapytał marszałek.

– Z sierżantem Wilandem są zawsze najlepsze awantury .. to znaczy oczywiście, misje panie marszałku – odpowiedział najmłodszy.

Dalej stał półelf wnioskując po kształcie małżowiny usznej, a za nim dwóch ludzi o bystrym wzroku.

Także łuczniczki drużyny wyglądały na weteranów.

***

Na drugim końcu placu Terrana stała oparta o drewniany filar zadaszenia i przyglądała się odprawie.

– Oni skoczyli by za nim w ogień. Nie do końca rozumiem ten fenomen – powiedziała na głos.

– Tak myślę że ja też bym za tobą Pani, także poszedł w ogień – Terranę była lekko zaskoczyła ta deklaracja. Norman był przybocznym od wielu lat a teraz wyglądał nieco komicznie ubrany dla bezpieczeństwa w kolczugę.

Była pewna że mówił szczerze, jego aura nie kłamała.

– Ludzie czasem kryją w sobie więcej niż widać na pierwszy rzut oka – powiedziała do siebie Terrana.

***

Słońce kryło się za grubymi chmurami kiedy wyruszali. Arenil miał już na sobie hełm ze złotym pasem marszałka, na widok którego część mieszkańców pozdrawiała oddział przejeżdżający przez miasteczko. Niedługo byli już na moście granicznym. Przekroczyli rzekę po szerokim drewnianym moście. Byli teraz na terytorium Rivan. Po cztery dniach drogi przez Rivan będą w księstwie Uthara.

Po drugiej stronie mostu czekał na nich oficer na czele rivańskiej eskorty.

– Panie marszałku, nazywam się Tom Odon. Mam rozkaz eskortować was na rivańskim terytorium – Marszałek rozpoznał od razu Toma Odona, nie tak dawno kończył szkołę kadetów w Mirashen. Będzie z nim łatwo złapać wspólny język. Za oficerem stało w równych szeregach ponad trzydziestu dobrych rivańskich pancernych. Na głowie mieli hełmy, byli lamelkowych pancerzach lub kolczugach, z tarczami na plecach i łukami przy siodłach.

Arenil pozdrowił oficera uniesieniem prawej ręki po czym przejechał przez szeregiem jeźdźców.

– Poruczniku, to dla mnie honor. Ruszajmy – na twarzy Arenila widać było szczery uśmiech, patrzenie na doborowe riavańskie oddziały było wielką przyjemnością.

Pojechali traktem na wschód na wschód. Mieli podróżować północnym szlakiem prowadzącym znad rzeki do południowych stoków pogórza oddzielającego Rivan od księstw północnych. Ojciec obecnego rivańskiego króla Tal Elima dobudował drugą część traktu od owczej przełęczy aż do

{Strona: 23}

ramijskiej granicy na wschodzie. Góry mieli przekroczyć przez owczą przełęcz.

Przez pierwsze dwa dni podróż była monotonna. Jechali tak długo, jak ludzie i zwierzęta dali radę. Trakt był szeroki i równy. Aura im dopisywała, tylko raz spadł krótki deszcz ale płaszcze zdążyły obeschnąć jeszcze zanim dotarli na postój. Nie pojawił się nawet cień zagrożenia. O tej porze roku nie dokuczały im nawet komary.

Drugiego dni po wyruszeniu Arenil podjechał do rivańskiego dowódcy.

– Myślisz że jutro dojedziemy do Rogów? – zapytał marszałek.

– Musielibyśmy trochę wcześniej wyruszyć Panie, ale to da się zrobić. Chciałbyś zatrzymać się w Rogach na nocleg Panie?

– Właśnie tak, znamy się z lordem Sharpe. Jeśli dotrzemy jutro do zamku, następnego dnia zrobimy jeden dzień postoju. Potem ruszymy wprost na owczą przełęcz prosto do księstw północnych i księcia Uthara.

– W takim razie musimy dotrzeć do Rogów jutro – uśmiechnął się zadowolony z perspektywy dnia odpoczynku w słynnym zamku Rogi. Ruszył do swoich ludzi.

Jak powiedzieli, tak zrobili i trzeciego dnia wyruszyli wcześnie. Czekał na nich w końcu wygodniejszy nocleg. Nie natknęli się tego dnia na żadne przeszkody opóźniające podróż. Nawet po surowej zimie trakt był idealnie równy. Na postoju zjedli tylko suchy prowiant, nie napotkali gospody gdzie wszyscy mogliby zjeść posiłek odpowiednio szybko. Już po południu ich oczom ukazały się pierwsze wzniesienia północnego pogórza, oddzielającego Rivan od księstw północnych.

***

Od jakiegoś czasu wiedzieli już zamek Rogi. Budowla w niczym nie przypominała jakichkolwiek rogów, szeroki kształt wypełniał cały szczyt skalistego przewyższenia terenu górującego nad okolicą. Wieże były przysadziste, niewiele górujące nad linią murów. Orszak zbrojnych nadjeżdżał od zachodu, kopyta rytmicznie stukały o płaskie kamienie stanowiące nawierzchnię traktu. Wieczór już się zbliżał i promienie słońca przebijające się przez gęstniejące chmury rzucały coraz dłuższe cienie. Na przodzie jechały dwie postacie okryte gęsto tkanymi lnianymi płaszczami chroniącymi przed chłodnym wiatrem spływającym od strony północnych pasm wzgórz. Ich twarze były głęboko skryte za mosiężnymi maskami stanowiącymi część zbroi. Uważny obserwator mógłby dostrzec że czujnie lustrują teren przed nimi, jakby w każdej chwili spodziewali się ataku.

Któryś z jeźdźców zadął w róg. Na murach nie nastąpiło jednak poruszenie, wartownicy nadal leniwie obserwowali trakt. Z wysokich murów grupa jeźdźców zbliżającą się od zachodu była od dawna widoczna jak na dłoni. Dopiero kiedy zaczęli zjeżdżać z traktu w kierunku dużej bramy , usłyszeć można było terkotanie kołowrotu. To drewniany most opuszczany był nad rumowisko skalne które pełniło rolę fosy. Terkotanie zmieniło rytm i stalowa krata na końcu mostu wolno dźwigana była do góry. Kiedy druga krata prowadząca na dziedziniec zamkowy była już w górze, jeźdźcy ruszyli.

Na dziedzińcu powitał ich wysoki mężczyzna w bogatym odzieniu z nieliczną świtą.

– Witaj lordzie Sharpe. Nie chcę nic mówić ale nigdy nie pomyślałbym że w takim miejscu może mieszkać .. kupiec – Arenil rozejrzał się po dziedzińcu. Zamek był przygotowany na przyjęcie

{Strona: 24}

podróżnych. Oprócz tego na dziedzińcu było mnóstwo sprzętu i materiałów związanych prowadzoną rozbudową. Były tam rozstawione ławy pod prowizorycznym zadaszeniem, na co dzień zapewne służące robotnikom. Całkiem nowy obszerny budynek, zapewne koszar miał już gotowy dach.

– Witaj, Pani – Sharpe pokłonił się najpierw Terranie.

– Marszałku, jak widzisz życie kupca jest pełne niespodzianek! Zaprowadzę was do komnat, wieczerza niedługo będzie gotowa.

Sharpe poprowadził ich do starszej części zamku. Tutaj mury były w większości wykonane z kamienia.

Weszli po krętych wąskich schodach na najwyższy poziom zamkowego kasztelu.

– Będziesz miał stąd piękny widok przyjacielu,

– Uruchomiłeś już łaźnię? – marzę o kąpieli.

– Uruchomienie łaźni było pierwszą rzeczą którą zrobiłem kiedy się tutaj przeprowadziłem – westchnął Sharpe– Jest do waszej dyspozycji. Będę na was czekał w wielkiej sali.

– Dziękuję przyjacielu.

 

 

***

 

Arenil pochłonął garść orzechów stepowych z tacy zostawionej przez służącego, poszedł do okna i popatrzył na dziedziniec. Stało tam mnóstwo rusztowań, rożnych narzędzi, lin i cegieł ułożonych w sterty. Wyglądało na to że robotnicy tego dnia zakończyli już pracę. W pozornym chaosie który zapanował na dziedzińcu była metoda. Każdy wydawał się wiedzieć co ma robić.

Kiedy zszedł do łaźni Terrana już tam była. Łaźnia była mała ale na potrzebny gospodarzy i gości zamku wystarczała aż nadto.

– Tego mi było trzeba. Jakie masz plany na jutro? – Arenil zapytał zanurzając się w gorącej wodzie.

– Napiszę kilka listów. Nigdzie się nie ruszę z mojej komnaty, odzwyczaiłam się od tak długich konnych podróży. Jedziesz jutro do Orli?

– Tak, tylko cztery twarze wiedzą jak bardzo chcę się z nią teraz zobaczyć. Wreszcie wiem co mam jej powiedzieć – nie dodał że ma zamiar spotkać się z córką ale o jej istnieniu nikt oprócz jego żony nie wiedział i lepiej żeby tak zostało.

Terrana zanurzyła głowę po powierzchnię wody unikając odpowiedzi. Arenil wyszedł z łaźni, teraz był już bardzo głodny.

 

 

***

 

Zszedł do wielkiej sali zamku. Sala była urządzona gustownie ale bez przesady charakterystycznej dla 'nowej' arystokracji czyli parweniuszy którzy za złoto kupili sobie lordowskie tytuły. Sharpe był takim właśnie parweniuszem. Na białych ścianach wisiało sporo tarcz, halabard i innego rynsztunku. Belki sklepienia sali pociągnięte zostały ciemną bejcą.

Nad bogato zdobionym krzesłem pana zamku wisiało wielkie poroże od którego zamek rogi wziął swoją nazwę. Z ogromnej czaszki zwierzęcia sterczały grube kły, były większe od tych posiadanych przez słonie ale znacznie krótsze. Do tego czaszka miała także rogi. Nie tak długie i ostre jak u ogarów stepowych, ale bez porównania większe. Arenil próbował wyobrazić sobie jak wielkie musiało być zwierze posiadające taką czaszkę.

– Wiesz że to jedyne takie poroże na całym kontynencie? – Sharpe dołączył do marszałka. Miał na sobie szykowny wams z granatowego aksamitu ozdobionego złotą nicią. Arenil w swojej zwyczajowej szarej tunice wyglądał przy nim co najwyżej jak ubogi krewny.

{Strona: 25}

– Imponujące, ale wydawało mi się większe kiedy widziałem je młodości – marszałek wciąż przyglądał się rogom.

– To nie poroże zmalało ale ty urosłeś przyjacielu, chodźmy się napić.

Zastawiony był tylko jeden stół, usiedli pod porożem. Sharpe zostawił wolne miejsce po swojej prawej stronie dla Terrany.

– Wybacz skromność wieczerzy, ale jak wiesz przyjacielu muszę oszczędzać, chcę skończyć nowe skrzydło jeszcze w tym roku – mówił kupiec popijając wino ze srebrnego kielicha.

– Jak to się w ogóle stało że stałeś się panem na Rogach? Różne wersje krążą a ciekawy jestem jak to wyglądało naprawdę. Po co ci zamek jeśli nigdy cię w nim ciągle nie ma?

– No cóż, praca. Ale nie ma mnie głównie jesienią. A tutaj lata są najlepsze, upał nie dokucza tak ja na nizinach. Jesienią muszę niestety pilnować interesów kiedy całe złoto zamieniam w kamień jeśli można tak poetycko to określić. Historia nabycia Rogów jest prosta. Zamek był w kiepskim stanie, a ziemie wokół były już rozdysponowane. A właściwym sprawcą upadku Rogów jesteś ty sam przyjacielu. Chociaż założę się nie zdawałeś sobie z tego sprawy.

– Oczywiście że nie, ale to bardzo ciekawe, mów dalej.

– Rogi były bardzo ważną twierdzą dla odpierania wszelkiej maści napaści z północy. Położone w dobrej odległości od owczej przełęczy, zaraz przy szlaku przez dolinę małej łąki. Wszystko zmieniło się po bitwie pod Topolinem. Kiedy chwyciłeś książątka razem z całą ich armią za jaja, wszystko się skończyło. Swoją drogą to wielu wierzy że użyłeś jakieś czarnej magii czy coś w ten deseń. No generalnie niemożliwa rzecz do zrobienia. Ale do rzeczy. Po Topolinie jak ręką odjął, z północy nikt się nie zapuszczał na rivańską północ, więc najpierw opuścili strażnicę na małej łące. Zamek dogorywał znacznie dłużej, ale i ten został porzucony.

I tutaj na scenę wkraczam ja, za sprawą rivańskiego hetmana zachodu. Otóż Etain Fallon, wydumał, skądinąd słusznie, że twierdzę trzeba przywrócić do użytku. Oczywiście nikt tego nie chciał a hetman funduszy na to nie miał. Ja rivańską mowę znam i z racji interesów sporo ludzi też. Wywiedziałem się, przyjechałem i powiem wprost: to miejsce mnie zachwyciło. Tak oto zostałem jednym z lordów protektorów królestwa i panem na Rogach.

– Nie ma co, zasmakowałeś w rycerskich klimatach. Jak tak dalej pójdzie to nauczysz się walczyć mieczem.

– Jestem kupcem z krwi i kości. Na ten zamek nie oszczędzam grosza bo mieszkałem w tak wielu miejscach i nigdzie tak naprawdę nie byłem u siebie. A tutaj jestem. Dlatego dobudowuję nowe skrzydło – Sharpe zniżył głos tak żeby tylko Arenil go usłyszał i zdradził że faktycznie uczy się szermierki – potem długo obaj się z tego śmiali.

– A teraz najlepsze. Na początku oczywiście uważali mnie tutaj za parweniusza. Ale półtora roku temu przyjechał do mnie z wizytą sam syn księcia Uthara i prawi do mnie że przyjaciela 'samotnego miecza' on traktuje jak swojego. Oddał mi dwie drużyny swoich ludzi! Dwudziestu brodatych skurczybyków. Więc teraz to ja jestem tutaj personą. Miesiąc temu był u mnie z wizytą Michał Potoc, wojewoda białej skały.

Do sali weszła Terrana. To była jedna z niewielu okazji kiedy nosiła suknię. Suknia była skromna ale teraz widać było że pomimo ogorzałej skóry chłopki jej twarz ma wiele wdzięku. Sharpe patrzył jak zaczarowany i od tej pory swoją uwagę poświęcał w większości kobiecie.

Do pomieszczenia niedługo po Terranie wszedł młody chudy mężczyzna ubrany w grafitowy wams. Jego ubranie było przyprószone czymś białym na jednym ramieniu. Miał lekko rozczochrane włosy i

{Strona: 26}

bystre, rozbiegane oczy. Sharpe wstał żeby przedstawić młodzieńca.

– To jest czarodziej który przeistacza Rogi w jedną z najświetniejszych fortec w kraju Darren Markan.

Młodzian ukłonił się skromnie. Arenil od razu go rozpoznał.

– W szkole z tego co pamiętam miałeś więcej serca do miecza i siodła?

-Tak panie, tyle że zawsze kochałem fortyfikacje. Rogi to piękna budowla, można powiedzieć że unikalna. Ma dobre położenie, dobre wysokie mury. Jest tutaj nawet źródło wody.

Arenil omawiał z Darrenem rozbudowę murów. Chłopak wiedział co robi.

W pewnym momencie Arenil usłyszał charakterystyczny odgłos wielkich skrzydeł. Brzmiało jak pegaz starający wylądować na małej przestrzeni dziedzińca.

Terrana podniosła się z miejsca:

– Wybaczcie panowie, to może być ważne.

Arenil był pod wrażeniem talentu Terrany, on nie był nawet w stenie powiedzieć nawet kto przybył z wiadomością.

Terrana już nie wróciła na kolację.

– Wybacz przyjacielu, to był długi dzień. Potrzebuję trochę snu.

– W zupełności cię rozumiem – także Sharpe wybierał się na spoczynek.

Przed snem Arenil patrzył na okolice zamku oświetlone światłem dwóch księżyców.

– Nim jutro pojawicie się na niebie wiele spraw już się wyjaśni – powiedział do jasnej siostry.

 

***

Było tuż przed świtem, niebo na wschodzie dopiero zaczynało przechodzić od czerni w ciemną szarość. Drzwi do komnaty zaczęły otwierać się bezgłośnie. Arenil wyrwał się z czujnego snu. Rozluźnił prawą dłoń, znów zaciskał rękę na rękojeści broni. Spał pod dachem przyjaciela, za wysokimi murami, podróżował z dużym oddziałem a spał tak czujnie jakby musiał nocować ukryty pośród stepu w każdej chwili gotowy do walki.

Śnił o kryształowej bogini. Dla ich zgromadzania była ważną postacią. To z jej inspiracji Kazmir Sprawiedliwy założył zgromadzenie. Jej posąg znajdował się w jaskini daleko na północ przez od stolicy i każdy z braci mniejszych kto pragnął awansować musiał stanąć przed jej obliczem. Jej postać miała łagodne rysy, bił od niej spokój, a głos miała kojący jak balsam. Nazywali ją kryształową boginią, ale czy naprawdę była boginią, nikt tego nie wiedział. Jej twarz, tak jak twarze na czarnych obeliskach, nie była ludzka. We śnie mówiła wiele rzeczy do marszałka, ale tym razem prawie nic nie zapamiętał, po prostu nie był w stanie odtworzyć większości słów. Zapamiętał tylko jedno słowo: 'ocal'. Rezonowało ono w jego głowie jak po ciosie obuchem.

– kogo lub co mam ocalić? I przed kim lub czym? – natrętne pytanie kołatały się w jego głowie.

Wiedział że słowa bogini o ciele z kryształu zawsze były ważne. Ten wczorajszy sen był inny, niewyraźny jak gdyby był pod wodą i próbował usłyszeć słowa które ktoś wypowiadał ponad jej powierzchnią. Czy bogini była inna, może słabsza albo bardziej odległa. A może po prostu był to zwykły sen, jakieś wspomnienie przed lat z jednego z ich licznych sennych spotkań.

Tymczasem Sharpe wszedł do pomieszczenia.

– Dzień dobry przyjacielu, widzę że tobie także trudno rozstać się z łożem? – skwitował Sharpe widząc marszałka wciąż leżącego.

– To już świt? – marszałek przetarł oczy z niedowierzaniem. Wolno usiadł na łożu i rozciągnął zastane ręce. Wypił zimny ziołowy napar czekający na stole, lekka goryczka przyjemnie drażniła podniebienie. To stawiało na nogi lepiej niż kawa. Podszedł do okna, strumienie porannej mgły

{Strona: 27}

płynęły z wyżej położonych terenów na północ od zamku, rozpływając się po pofalowanej równinie na południu.

– Widziałeś może Terranę? – zapytał marszałek.

– Nie, chyba w ogóle nie wstała – odpowiedział kupiec.

– W porządku pomówię z nią kiedy wrócę. Chodźmy już.

Wziął przygotowaną torbę z prowiantem po czym wyszli z pomieszczenia. Odetchnął głęboko chłodnym powietrzem, ostatnie pasma wiosennej mgły na zamkowym dziedzińcu rozpływały już w pierwszych promieniach słońca. Nie poszli jednak przez dziedziniec. Arenil nie chciał tłumaczyć się ludziom ze swojej rivańskiej eskorty gdzie ani w jakim celu się udaje.

Przy schodach czekał niego jeden z Tulmarów. Birdana Byka rozpoznał od razu, jego przysadzista sylwetka kontrastowała z lekkością ruchów. Przez mosiężną maskę nie widać było wiele z jego twarzy. W ręku trzymał medalion z czarnego metalu, wzór na medalionie przedstawiał godło Tulmarów, przecinające się koła i linie. Na pierwszy rzut oka był to tylko zwykły medalion, wykonany z jakiegoś stopu podobnego do czarnego metalu, z którego wykonane były rzeźby boga o czterech twarzach. Jak na płaski kawałek metalu był bardzo ciężki. Koła na medalionie wzajemnie się przenikały, kiedy obracało się medalion można było odnieść wrażenie że poruszają się razem z liniami. Żaden z Tulmarów którzy towarzyszyli mu od tak wielu lat nie był w stanie wyjaśnić pochodzenia wzoru na medalionie.

Birdan wręczył marszałkowi medalion.

– Jeżeli nie będziemy ci towarzyszyć, musisz chociaż mieć ze sobą nasz medalion panie – powiedział rycerz.

– Pamiętaj żeby zawsze miał kontakt ze skórą Panie, wtedy działa najlepiej – przysadzisty mężczyzna był skrupulatny i zawsze to powtarzał przekazując mu medalion – dzięki niemu słudzy ciemnego płomienia nie będą cię widzieć. Działania talizmanu w przypadku zwykłych wrogów jest różne. Jedno jest pewne, w przypadku każdego zagrożenia powinien zadziałać panie.

– Dziękuję Birdanie – odpowiedział Arenil.

– Nie musisz dziękować Panie, służenie tobie to największy honor jaki może spotkać wiernego – tak Tulmarowie określali ludzi ze swojego plemienia podejmujących się kontraktów, tak jak w przypadku chroniących marszałka.

– Szanuję wasze zwyczaje Birdanie, ale ja zawsze dziękuję ludziom którzy uratowali mi życie.

– W takim razie Panie ja także muszę podziękować – Birdan skłonił się i odszedł.

– Wiem ile sił kosztuje was ochrona poprzez medalion – powiedział marszałek sam do siebie.

Była to najprawdopodobniej jedna z najcenniejszych rzeczy jakie posiadł klan który go chronił. Powierzchownie rozumiał jego działanie, lecz źródła mocy jakie wykorzystywał pozostawały tajemnicą tulmarskich szamanów. Powiesił medalion na szyi tak aby nie krępował ruchów, jego spory ciężar to była to niewielka cena za ochronę jaką dawał.

Sharpe poprowadził go schodami do kondygnacji położonej poniżej dziedzińca. Stały tam drewniane regały, duże beczki piwa a także małe baryłki wypełnione winem i miodami pitnymi. Przy suficie wisiały wędzone szynki, boczki i kiełbasy przewiercając nozdrza intensywnym aromatem. Było tam sucho i panował chłód, nie wyczuwał w ogóle stęchlizny tak częstej w piwnicach. Na końcu pomieszczenia w bocznej ścianie były niskie drzwi bardzo mocno okute metalem. W wielkich kamiennych blokach wokół drzwi były otwory na metalowe sztaby które miały zapobiec sforsowaniu drzwi od zewnątrz.

– Uwaga na głowę – latarnia lekko zakołysała się w rękach przyjaciela kiedy wchodził do tunelu

{Strona: 28}

schylając się znacznie.

Arenil poczuł inny zapach, soli i wilgoci. Korytarz prowadził w dół zachodniego stoku wzgórza gdzie skaliste zbocze opływał spływający z północy, bystry potok. Wejście było niskie, dalej tunel miał wystarczającą wysokość aby Arenil mógł iść swobodnie wyprostowany.

Przejście było wydrążone w litej skale, na ścianach i suficie wciąż były ślady użycia narzędzi. Ktoś kto wykonał to przejście musiał się natrudzić aby wykuć tak długie przejście w skale. Stopnie były równo wycięte w kamieniu. W połowie drogi minęli drugie drzwi tym razem w całości wykonane z metalu.

– Piękna robota. Chyba nie ty wydrążyłeś ten tunel?

– Oczywiście że nie, były tutaj zanim zbudowany został sam zamek. Kimkolwiek byli budowniczowie znali się na swojej robocie. Myśmy odkryli ten tunel przypadkiem. Żeby go wybudować musiałbym wszystko zamieniać złoto jak ten legendarny król. Chodźmy, nie masz całego dnia przyjacielu.

– Myślisz że rivańczycy się nie zorientują że mnie nie ma?

– Rivańczykami bym się nie przejmował, musisz tylko wrócić tą samą drogą.

Kiedy szli w dół na twarzy dało się odczuć lekki ruch chłodnego powietrza w górę tunelu. W miarę jak schodzili niżej coraz wyraźniejszy stawał się aromat ziemi i lasu.

Tunel kończył nieopodal budynku małej stajni. Wejście było tak umiejscowione, że nawet pod cienką warstwą liści było nie do odnalezienia dla kogoś kto nie znałby jego dokładnej lokalizacji. Byli daleko poza murami zamku po drugiej stronie strumienia.

Arenil spojrzał w górę, byli znacznie niżej niż podstawa zamkowych murów.

– Bardzo praktyczne przejście. Nie boisz się że ktoś mógłby je odkryć?

– Zamek był już dwa razu oblegany i nie zostały odkryte. Chyba za daleko od murów. Od siebie dodałem zresztą dodatkowy kamuflaż wejścia.

– Dziękuję za pomoc.

– Do zobaczenia wieczorem, bywaj – uścisnęli sobie dłonie i Sharpe zatrzasnął drzwi. Odwrócił się od drzwi i powiedział do siebie:

– Cztery twarze wiedzą jak ci zazdroszczę przyjacielu że potrafisz wciąż cieszyć się życiem jak młodzian. Ja już tego od dawna nie potrafię.

 

 

***

 

Wychodząc na otwartą przestrzeń w nozdrza marszałka uderzał aromat pyłków drzew porastających zachodni stok wzgórza. Koń już na niego czekał. Stajenny odebrał od niego latarnię i oddał mu wodze. Dał koniowi garść suszonych jabłek które ten momentalnie spałaszował ze smakiem, delikatnie poklepał zwierze po szyi. Zefir był niemłodym już ogierem.

– Dzisiaj jedziemy do Orli. Mamy dzień tylko dla siebie staruszku, na następny będziemy musieli pewnie sporo poczekać – koń potrząsnął łbem i zarżał, chyba go zrozumiał. Czekał go dzień bez ciągłej eskorty, spotkań, listów i dziesiątek innych spraw codzienności marszałka.

Zamek z daleka wyglądał bardzo malowniczo kiedy wieże i blanki wynurzały się z oplatającej je w nocy mgły. W zachodniej wieży wciąż płonęła świeca. Marszałek wiedział kto siedzi przy świecy , ale odwrócił wzrok. Pewnych rzeczy lepiej nie zauważać. Mimo że Arenil miał wielką władzę, rozwiązanie niektórych problemów było poza jego zasięgiem, albo tak mu się wydawało.

Odetchnął pełną piersią i ruszył przed siebie. Jeśli Tom Odon dowiedziałby się o jego nieobecności, usłyszy coś o zachowaniu jak młokos ale nic poza tym, ta część kraju była bowiem spokojna i bezpieczna. Kiedy odjechał już spory kawałek od zamku zatrzymał się w gęstym młodniku i uważnie szukał śladu kogokolwiek kto podążałby za nim. Skupił się i położył rękę na

{Strona: 29}

rękojeści z czarnego metalu żeby maksymalnie wyostrzyć zmysły. Nie zarejestrował żadnej aury skupiającej się na nim. Miał medalion Tulmarów więc arraccy magowie w kajdanach także nie mogli go dostrzec. Mimo że jego dar nie był tak silny jak Terrany czy Meave on także był czującym. Czyli jego wzrok odbierał nie tylko świat materialny ale także aury wszystkich żywych stworzeń. Tylko Terrana wiedziała że Orla przebywa w pobliżu Rogów. O jego córce która wciąż mieszkała w tych stronach nie wiedział nikt.

 

 

***

 

Po opuszczeniu płytkiej doliny skierował się prosto na południowy wschód, gdzie w krajobrazie dominowały niskie rozległe wzgórza, były częściowo pokryte lasami. Było też trochę niewidocznych z daleka parowów. Zostały wyżłobione w czasie kiedy lodowiec zalegający całą krainę cofał się na północ, kierując masy wody na południe w kierunku morza ciemnego.

Słońce było na początku swojej codziennej drogi przez nieboskłon, ale promienie były już przyjemnie ciepłe. Po przejechaniu kilku mil zatrzymał się na śniadanie.

Na północy dominowały najwyższe pasma gór deszczowych, ich szczyty nie były bardzo wysokie ale mimo tego śnieg wciąż zalegał w wyższych partiach. Wyglądało to jakby śnieżne czapy wyciągały białe jęzory tam gdzie promienie wiosennego słońca nie mogły ich dosięgnąć. Tutaj u podnóży pasma pośród zielonych łąk śnieg stopniał już dawno i nie pozostał po nim żaden ślad. Nawet woda w licznych potokach zdążyła już opaść po wiosennych przyborach. Po polnych drogach a nawet łąkach można było się bez problemu poruszać konno już od jakiegoś czasu.

Zapachy wiosny były wszechobecne a zieleń intensywna. W oddali słychać było dźwięk obalanego przez drwali drzewa. Można było dostrzec rolników wykonujący prace polowe. Mijani ludzie tak blisko owczej przełęczy już przywykli do uzbrojonych podróżnych więc nie obawiali się marszałka. Na wszelki wypadek miał na sobie zbroję a przy siodle krótki kawaleryjski łuk refleksyjny.

W mijanym przysiółku jeden z dzieciaków na widok Arenila krzyknął:

– Patrzcie, to jeden z szarych mieczy! – dzieci zauważyły żółte godło na jego piersi i gromada umorusanych dzieciaków pognała za nim jak stado mustangów spłoszone przez ogara stepowego.

Rozdał im kilka słodkich bułek z makiem których miał za duży zapas jak na jednodniową wyprawę. Matka jednego z nich bacznie go obserwowała ale nie przywołała pociech. Starsza kobieta, być może babka dzieci wpatrywała się w Arenila.

To niemożliwe żeby mnie rozpoznała – pomyślał. Nie mógł sobie przypomnieć tej twarzy chociaż wydawała mu się znajoma.

– Darz Światowidzie – Pozdrowił kobietę. Rivańscy wieśniacy nazywali boga o czterech twarzach mianem Światowida. Przeżył tych okolicach wiele lat więc mówiąc po rivańsku nie miał obcego akcentu. Mimo znaku szarych mieczy mógł być uznany za rivańczyka.

– Darz nam wszystkim – odpowiedziała kobieta uprzejmie ale z rezerwą. Wciąż też patrzyła na niego go tym świdrującym wzrokiem. Ale nic więcej nie powiedziała.

Odszukał wzrokiem ścieżkę wzdłuż potoku. Musiała nie być często uczęszczana i roślinność stopniowo zwężała ścieżkę z każdej strony. Jechał wolniej żeby koń nie potknął się na wilgotnych kamieniach. Ścieżka prowadziła lekko w górę. Wjechali w las, tutaj jechało się łatwiej, nie byli jeszcze wysoko więc wciąż dominowały wyniosłe rivańskie buki o szarej korze. Nozdrza wypełniał zapach wilgotnej leśnej ściółki, która nie obeschła jeszcze po zimie. Łodygi licznych krzewów jagód

{Strona: 30}

pokryte już były małymi listkami.

Koń stąpał śmiało do przodu, nie jechał tą ścieżką pierwszy raz. Teren nadal się wznosił. Pojawiły się pierwsze głazy, porośnięte mchem od strony z której się zbliżali. Zarośla zastąpiły drzewa i dojechali do otwartej przestrzeni pokrytej rożnej wielkości głazami z jasnego wapienia. Wysoka skalna iglica uformowana przez wodę spływającą w dół bystrym potokiem zawaliła się pokrywając całą przestrzeń głazami.

***

Młoda druidka wynurzyła się zieleni kiedy tylko minął linię zarośli za skalnym rumowiskiem. Nic się nie zmieniła. Jedyną różnica był lekko intensywniejszy odcień rudych włosów, latem znów zblaknie na słońcu. Tatuaże na jej dłoni stopniowo rozpływały się na skórze. To że wyszła do niego kiedy tatuaże jeszcze nie zblakły świadczyło że miała do niego dużo zaufania.

– Witaj Jagodo. Jak wam minęła zima? Jak ona się trzyma? – Arenil nie był w stanie zliczyć przez ile już lat Jagoda opiekuje się jego córką.

– Witaj marszałku. Całkiem dobrze biorąc pod uwagę jej wiek. Zima jak zawsze była gorsza niż lato i jesień.

– Kiedy byłyście u Orli przy czterech twarzach na szczycie?

– W zimie tylko raz, jeszcze przed większymi mrozami. Elysa chorowała potem długo. Od święta przesilenia już tylko czeka na ciebie. Mówiła że na górę już nie ma potrzeby jechać.

– Z rodziny nikt się nie pojawił?

– Nie. Zbyt wiele lat już minęło, zbyt wielu już pomarło a inni wyjechali. Dla ludzi czas biegnie inaczej niż dla ciebie marszałku.

– Dziękuję ci za wszystko.

– Nie musisz dziękować. To część umowy marszałku. Zostawię was teraz. Pewnie jak zwykle czas cię goni. Do zobaczenia później – po czym zniknęła wśród młodej wiosennej zieleni.

Kiedy podjechał bliżej i przejechał przez krzewy paproci, wyłoniło się domostwo. Nie była to typowa chłopska siedziba z dachem krytym strzechą. Na solidnej podmurówce z wszechobecnych tutaj głazów wyrastały mury z czerwonej cegły. Dach kryty wypalaną czerwoną dachówką miał spory skos żeby nie zawalił się pod wpływem opadów śniegu, które tu na pogórzu bywały obfite. Dom był zbudowany solidnie, Arenil kiedyś sam uczestniczył w jego budowie. Przetrwał liczne generacje swoich mieszkańców. Z komina wolno sączył się niebieskawy dym niesiony lekkimi podmuchami wiatru w dół stoku.

Idąc dotknął liścia paproci. Przed oczami zobaczył małą dziewczynkę o złotych włosach biegnącą do niego. Rzuciła mu się na szyję. Uśmiecha się do niego. On unosi ją na rękach i obracają się jakby chciał pokazać ją całemu światu. Biegnie do niego dwóch małych chłopców. Bierze na ręce całą trójkę. Słońce razi go w oczy. Unosi dłoń, wizja rozmywa się. Nie ma już złotowłosej dziewczynki. Nie ma też małych chłopców.

 

 

***

 

Na drewnianej ławce wyłożonej owczymi skórami siedziała jego przybrana córka. Była już

{Strona: 31}

staruszką. Jej włosy wciąż miały kolor złota. Odwracała pomarszczoną twarz do słońca hojnie oblewającego całą otwartą przestrzeń złotymi promieniami. U jej boku siedzi duży pies z zamkniętymi oczami ciesząc się dotykiem kobiety. Kiedy zobaczył Arenila od razu do niego podbiegł machając ogonem i obwąchując jego ubranie.

– Witaj ojcze, wreszcie jesteś – córka otworzyła oczy i próbowała wstać. Arenil szybko do niej podszedł.

– Mam nadzieję że mi wybaczysz Elyso – ukląkł przy córce na jedno kolano chcąc być jak najbliżej. Pogładził jej złote włosy i przytulił delikatnie.

– Oczywiście że ci wybaczę. Ciszę się że przyjechałeś – przez chwilę nic nie mówili.

– Pamiętasz że to ja zawsze byłam tym niesfornym dzieckiem?

– Oczywiście, pamięć akurat mi dopisuje – obydwoje zaczęli się śmiać.

– Usiądź obok, wiosenne słońce to jedna z niewielu przyjemności które mi pozostały. Długo cię nie było, matka nie będzie zachwycona – Elysa mimo podeszłego wieku zachowała jasny umysł.

– To nie będzie wielkie zaskoczenie. Swoją drogą wiesz dobrze jakie mam obowiązki.

– Jestem stara i pomarszczona, ale to nie znaczy że stałam się głupia. Obowiązki były zawsze. Mimo tego zimą mogłeś się pojawić.

– Masz rację – przyznał – nie wiedziałem co mam jaj powiedzieć.

To że nie starzejesz się tak jak ja nie znaczy że nie nabierasz doświadczenia. Myślałam że wiesz takie rzeczy, przecież wystarczyło by żebyś się pojawił.

– Wiesz że w tych sprawach nigdy nie byłem biegły – dowodzenie w bitwie jest dużo łatwiejsze niż wychowanie dziecka – kolejna niewypowiedziana myśl przemknęła przez jego głowę.

– Gdybyśmy z matką stąd wyjechali, czy pojechała byś z nami? – Elysa od razu pokręciła głową.

– Mówiłam ci już że nigdzie się stąd nie ruszę. Kiedy byłam młoda a ty stąd wyjeżdżałeś z powrotem na wschód ja już miałam tutaj życie którego nie chciałam zostawiać. A teraz po tylu latach miała bym to zrobić? Tutaj leży mój maż, moje dzieci, moje wnuki i prawnuki. Ja też bym zresztą tutaj leżała gdybym miała trochę więcej oleju w głowie i trzymała się bym z dala od tego czarnego wynaturzenia które ze sobą wozisz. Ja wybrałam swoją drogę a ty ojcze swoją – Arenil smutno pokiwał głową. Był prawie pewien że usłyszy taką odpowiedź ale mimo wszystko musiał zapytać.

– Dzięki temu czarnemu 'wynaturzeniu' wielu ludzi żyje – pomyślał ale znowu nie wypowiedział myśli na głos.

– Jedź do matki, ja jestem już pogodzona z losem. Nie mam więcej do zaoferowania światu a świat mnie. Jedyną pociecha że siostry losu wciąż ci sprzyjają.

– Dla mnie masz wiele do zaoferowania.

– To ciepłe słowa ojcze. Chroniłeś mnie kiedy byłam młoda, wtedy to było naturalne. A teraz sama nie potrafię nawet wstać i znowu zapewniasz mi opiekę. Moje dzieci umarły tak dawno że już nawet nie potrafię przywołać obrazu ich twarzy. Przepraszam że użalam się nad sobą ale za stara jestem na to wszystko, sam widzisz.

{Strona: 32}

Rozmawiali jeszcze o tym co łączyło ich w przeszłości, to było wszystko co mieli.

Uścisnęli się długo i pożegnali ciepło. Arenil z ciężkim sercem odjechał spotkać się ze swoją żoną.

– Do zobaczenia – ponownie pogładził złote włosy Elysy i pocałował ją w czoło.

– Żegnaj ojcze – powiedziała Elysa kiedy jej ojciec zniknął już za szpalerem paproci.

 

 

***

 

Wrócił drogą przez las do potoku i teraz skierował się na wschód w kierunku tak zwanego grzebienia. Nazywali tak wzgórze z którego roztaczała się panorama okolic Przygóry i szlaku na północ w kierunku Owczej przełęczy. Ta ścieżka była częściej uczęszczana i mocniej pięła się w górę. Blisko szczytu znalazł miejsce osłonięte od wiatru przez wyniesienie terenu. Na kamieniach mchu i trawie wciąż perliła się poranna rosa chociaż tutaj wysoko wilgoci było znacznie mniej niż przy potoku u podnóża wzgórza.

Teraz ze szczytu wzgórza spoglądała na niego jedynie twarz wielkiej rzeźby boga o czterech twarzach. Jak często się to zdarzało podstawa postumentu była porośnięta niebieskim mchem. Niebieska wyspa kontrastowała z otaczającym ją oceanem zieleni. Tutaj na wzgórzach, słupy na których stały wielkie rzeźby były sporo niższe niż na równinie za wielką rzeką na zachodzie.

Wyrzeźbiona twarz spoglądała łagodnym wzrokiem na wschód. Miała wysokość dorosłego mężczyzny i to słusznego wzrostu. Twarz patrząca w kierunku południowym była roześmiana, biła od niej radość, beztroska jak u dzieci bawiących się ulubionymi zabawkami. Twarz zwrócona na zachód była zatroskana, zamyślona jak marynarz w porcie oczekujący na okręt która ma go zabrać w długi rejs. Północna twarz była inna, jakby zdeformowana, odległa, wyrażająca cierpienie. Niewielu było ludzi którzy potrafili wytrzymać spojrzenie północnej twarzy.

Pomimo tysięcy lat nie mógł zauważyć żadnych widocznych uszkodzeń czy ubytków. Kiedy patrzył na wielkie postumenty myślał o ludziach którzy je zbudowali, jak biegłymi byli inżynierami. Jaką potęgą musieli dysponować żeby zbudować tysiące pomników swojego boga na całym kontynencie. Nawet ptaki nie siadały na czarnym metalu, nigdy nie udało się rozwikłać sekretu jego składu ani uzyskać metalu o podobnej wytrzymałości. Rozejrzał się po okolicy. To na te ziemie został oddelegowany jako młody sędzia zgromadzenia. Było to jeszcze zanim został porucznikiem prowincji wschodniej. Tutaj z Orlą byli tacy szczęśliwi, a potem wszystko się rozsypało. A może tylko tak mu się wydawało kiedy patrzył na swoją młodość z odległej perspektywy?

 

 

***

 

– Hej! – krzyknął do kobiety którą zauważył na krawędzi zarośli. Z drogiej strony wzniesienia także prowadziła ścieżka. Była jednak trudniejsza dla ciężkich koni i Arenil nigdy jej nie wybierał. Kobieta nosiła płaszcz a jej twarz skryła się w cieniu kaptura. Jej aura była silna i jasna, tak jak osób władających bronią z czarnego metalu. Rzuciła się do ucieczki. Próbował ją dogonić, ale zniknęła w gęstwinie oplatającej ścieżkę. Poruszała się bardzo szybko i sprawnie. W końcu marszałek zaniechał pościgu. Kimkolwiek była, nie chciała się z nim spotkać. Miał irracjonalne przeczucie że to nie był ktoś całkiem mu obcy. Czego tutaj szukała, może tak jak on przyjechała spotkać się z Orlą?

Z zagajnika poniżej dochodził go zapach wilgotnej ściółki, ciężki i chłodny. Arenil obszedł obelisk ponownie, Orli nie było nigdzie w pobliżu. Zbliżył się postumentu, postawił stopę na dywanie niebieskiego mchu i podszedł do wizerunku odlanego w czarnym metalu. Wyciągnął dłoń

{Strona: 33}

aby dotknąć ogromnej twarzy, wahał się przez chwilę ale ostatecznie cofnął dłoń. Nie potrafił przezwyciężyć obawy.

Raz w życiu odważył się dotknąć twarzy boga. Kiedy jako młody chłopak na progu dojrzałości uciekał przez garbate wzgórza. Wtedy bóg o czterech twarzach przyciągnął go. Był wyczerpany, ledwie żywy, nie miał nic do stracenia a prześladowcy deptali mu po piętach. I wtedy nie cofnął ręki.

Nie wiedział co działo się dalej. Pamiętał jedynie postać kryształowej bogini. Następnym co był w stanie odtworzyć, było kiedy ocknął się u stóp postumentu, tyle że na wzgórzu o ponad dwadzieścia mil dalej. Nigdy nie zdołał odpowiedzieć na pytanie czy wtedy odnalazł drogę przez skalny labirynt dzięki własnej intuicji czy uratowała go ręka boga.

Wydawało mu się że ktoś obserwuje go z linii drzew. Czyżby kobieta wróciła? Rozejrzał się, ale nikogo tam nie było. Nie wyczuł tam też charakterystycznej aury kobiety. Tylko jego rumak ciekawie wyciągał szyję w tamtym kierunku strzygąc uszami. Nie wyczuwał też żadnego zagrożenia więc to zignorował.

 

 

***

 

Orla nareszcie się pojawiła. Czekał na tą rozmowę tak długo i oto była. Jej piękna twarz o łagodnych rysach nic nie zmieniła się od ostatniego spotkania. Ciemno szare włosy miała związane czarną aksamitną wstążką. Jak zawsze nosiła krótką kurtkę zwiadowcy i spodnie do konnej jazdy. Jej ciemne oczy błyszczały jakby przeglądała się w nich jasna siostra.

– Tęskniłam – obdarzyła go swoim najbardziej promiennym uśmiechem. Najpierw szli ku sobie, po chwili już biegli. Rzucili się sobie w ramiona. To była krótka chwila zapomnienia ale kiedy widmowe ciało Orli przeniknęło przez Arenila wrócili do rzeczywistości. A rzeczywistość była tak że jej ciało leżało rozwłóczone po zachodnim stepie przez dzikie zwierzęta po tym jak zginęła w zasadzce. Mogli się widzieć i rozmawiać tylko dzięki talizmanowi z czarnego metalu. Arenil ściskał swoją połowę talizmanu w dłoni. Przedstawiał nieznaną istotę ze skrzydłami. Tylko tutaj mogli ze sobą rozmawiać, tutaj talizman miał największą moc. Postać Orli wyglądała jak żywa, tyle że nie mógł jej dotknąć. To przy tym postumencie się pobrali, tutaj złożyli przysięgę przed czterema twarzami i przełamali talizman. To tutaj on dał jej swoją połowę talizmanu a ona wręczyła jemu.

Usiedli obok siebie, i zaczęli rozmawiać. Po pewnym czasie na ich twarze powrócił uśmiech, przeżyli razem szmat czasu. Arenil cieszył się każdym jej słowem. Mieli niezliczone wspólne tematy, przeżyli razem tak wiele lat. Śmiali się i wypominali razem. Słońce wolno poruszało się po widnokręgu i zrobiło się przyjemnie ciepło.

– Pamiętasz jak jeszcze prowincji wschodniej zerwałeś mi całe naręcze kwiatów i wpadłeś do strumienia?

– Pewnie, bo wszystkie kwiaty ocaliłem – śmiali się długo ale śmiech ucichł bo rzeczywistość ponownie do nich wróciła. Arenil spoważniał. Z twarzy jego żony także zniknął uśmiech.

– Meave prosiła żebym zapytał czy zauważyłaś coś nietypowego na wielkim moście ostatnimi czasy? – przypomniał sobie prośbę Meave.

– Na dalekiej wyspie na południu wybuchł wulkan i bardzo wielu ludzi przeszło przez most. To było późną jesienią. Ale przez zimę widziałam wielu ludzi wysokiego stanu, którzy podążali przez most. I

{Strona: 34}

nie byli to ludzie w podeszłym wieku. Większość nie odeszła śmiercią naturalną, więc ich podróż przez most łączący światy nie była spokojna.

Teraz kiedy zobaczył łagodne rysy Orli, posłuchał jej głosu, doznał olśnienia. Wcześniej wydawało mu się że zamiast pytać jej o zdanie może po prostu zabrać obie połowy talizmanu i popłynąć na południe. Zakopie je przy pomniku boga na wyspie, co sprawi że Orla będzie tam przywiązana. Jednak teraz kiedy jego plan został skonfrontowany z rzeczywistością wyszło jak był bezsensowny. Ona by tego nie zaakceptowała.

– Powiedz czego ty byś chciała? Czy chciałabyś popłynąć na południe, na naszą wyspę? – to było pytanie które chciał jej zadać od tak dawna. Orla jedynie uśmiechnęła się smutno.

Po szarej, półprzezroczystej twarzy żony marszałka zaczęły płynąć łzy.

– Pozwól mi odejść – w jej głosie słychać było wielkie emocje – oddaj mi proszę twoją połowę talizmanu. Nie chcę być już w zawieszeniu. Chciałabym w końcu przejść przez most do drugiego świata a nie trwać na nim w nieskończoność.

– Przypomnij sobie, chcieliśmy odejść na naszą wyspę by tam się razem zestarzeć, uprawiać winogrona i wygrzewać stare kości w słońcu. Miłość silniejsza niż śmierć. Pamiętasz? – w głosie marszałka słychać był desperację. Orla tymczasem jedynie uśmiechnęła się ponuro.

– To byłoby takie proste, prawda? Ja dalej bym istniała tam gdzie zakopiesz talizman, ty byś przychodził czasami, wiedząc że mnie spotkasz. Wielka, spaniała miłość, której nie rozdzieliła nawet śmierć… To byłoby tak dogodne dla ciebie. Ale nie jest już tak jak dawniej. I nigdy nie będzie.

Spojrzeli sobie w oczy. W spojrzeniu Orli krył się smutek, którego już nawet nie próbowała ukryć.

– Ty jeszcze żyjesz. Ja nie. Dzięki talizmanowi możemy rozmawiać, ale czas przestać udawać, że to jest naturalne. Chciał coś powiedzieć, ale to co powiedziała Orla było boleśnie prawdziwe.

– Kiedy talizman mnie przywołuje to tak jakby ktoś ciągnął mnie na haku i wrzucał do wody a ja nie mogę złapać tchu. Nie chcę tego więcej – zamilkła na chwilę, Arenil nie widział co odpowiedzieć.

– Chciałam też przekazać ci coś ważnego – wyraz jej twarzy był poważny.

– W czasie mojej ostatniej walki, gdy nas zaatakowali, kiedy wykrwawiałam się po tym nieszczęsnym bełcie, widziałam twarze wielu napastników. Spotkałam jednego z tych krogulców na moście … przeprowadziłam z nim ożywioną dyskusję. To że odkryli naszą kryjówkę to nie był przypadek, dokładnie znali lokalizację. I polowali na mnie … ktoś nas zdradził – spuściła głowę. Krogulce byli najgroźniejszymi najemnikami jacy chodzili po ziemi, i to co mówiła Orla miało sens. Tylko sztylety były równie groźne ale ich przynajmniej było mniej.

– Początkowo nie zamierzam ci mówić bo masz na głowie sprawy całego państwa. Ale nigdy nie mieliśmy przed sobą sekretów i nie chcę tego teraz zmieniać. Gotuję się z wściekłości na samą myśl o krogulcach, tych fioletowych ścierwojadach. Ale uważaj na siebie kiedy masz z nimi do czynienia, to istoty bez jakichkolwiek skrupułów. A magia tych ich obręczy jest bardzo silna – w jej oczach Arenil zobaczył teraz błysk, tak wyglądały jej oczy kiedy na czymś jej zależało.

– A co najważniejsze masz poślubić księżniczkę Revelu, nie ma innego wyjścia.

– Miałam dużo czasu na przemyślenia, wiesz kiedy jesteś martwy nie masz wiele rzeczy do

{Strona: 35}

zrobienia. Nie uciekaj od rządzenia prowincją, wiem że nie daje ci już tej satysfakcji co niegdyś bo prowincja zachodnia nie jest już małym państwem gdzie wszyscy znali wszystkich. Zaakceptuj tę zmianę, nie zawracaj rzeki kijem.

A to że pozwolisz mi odejść nie przekreśla tego co przeżyliśmy razem. Pamiętasz co mówiliśmy kiedyś? Szczęście teraz oznacza cierpienie później. Nie zostawiaj miasta które budowaliśmy razem. Nie wierz pozorom że prowincji zachodniej nic nie zagraża, bo to nie jest prawda. Pamiętaj o losie prowincji wschodniej. Ciemny płomień znów staje się silniejszy i kryje się za tą postacią jakiś fałsz, jakaś tajemnica. Nie potrafię tego ubrać w słowa ale kluczowe jest zgłębienie i zrozumienie kim lub czym jest 'ciemny płomień Arratu'. Jego prawdziwej istoty – na chwilę jej twarz stała się surowa, a oczy zimne tak jak przed walką.

– I pomścij mnie. Krogulcom nie może to ujść na sucho. Tu nie chodzi o zemstę, a o zwykłą sprawiedliwość. Walczyliśmy o nią przez całe życie. I nie było by w porządku gdyby zabrakło jej dla mnie. Przysięgnij że póki starczy ci sił będziesz bronił prowincji zachodniej – mówiła z pasją i mocą. Arenil słuchał w skupieniu słów żony i zrozumiał że nie był zwykłym głupcem. Był królem głupców. Dlaczego to wszystko jest tak trudne.

Orla podeszłą do niego, dotknęła i pocałowała go w usta. W tym momencie mógłby przysiąc że poczuł ciepło.

Wyciągnął dłoń trzymając w palcach połowę skrzydlatej postaci z czarnego metalu. Orla sięgnęła widmową ręką i wyciągnęła drugą połowę która była płytko zakopana tuż pod jej stopami. Obie połowy zetknęły się ze sobą emitując silne jasne światło. Kiedy światło zgasło, nie widział już postaci swojej żony. Talizman nie miał nad nią już władzy i mogła ruszyć przez most. Ona była wolna. On nie, i był z tym bardzo szczęśliwy. Miał w umyśle jasność, wiedział co ma robić. Jakby nagle objawił mu się długi łańcuch i wiedział już jakie będą jego następne kroki.

Usłyszał jeszcze jak mówi:

– Pamiętaj też o żonie twojego przyjaciela kupca. Nie zasłużyła żeby gnić w tej wieży. To moja przyjaciółka. Powiedz mu że jeśli jej nie wypuści ja przyjdę po niego…

Uśmiechnął się tylko. To było w jej stylu, nie przepadała za Sharpe. Głos ucichł, na wzgórzu zaległa gęsta martwa cisza. Nie zobaczy jej już w takiej postaci aż do momentu kiedy i on ruszy przez most łączący świat ludzi ze światem duchów. Ale mimo iż miał świadomość że postąpił właściwie, nie było mu wcale dzięki temu łatwiej. Po jego policzkach płynęły łzy.

***

Podszedł do twarzy wyrzeźbionej w czarnym metalu która zwrócona była ku wschodowi. Coś się zmieniło, coś dzisiaj w nim pękło, nie obawiał się już.

– Przysięgam, bądź mi światkiem – wypowiedział słowa i dotknął twarzy boga która wciąż patrzyła przed siebie z beznamiętnym wyrazem.

W jednej chwili jego oczy straciły jasność, jakby połączył się z umysłem boga. Przed jego oczami pojawiło się wielkie miasto nad rzeką na równinie, miasto ciemnego płomienia. Pałace bogaczy ociekające złotem i biedaków walczących o resztki jedzenia. Obłożnie chorą kobietę w komnacie skąpanej w słońcu. Wielkie elfickie żaglowce na oceanie południowym. Wielką chmarę

{Strona: 36}

barbarzyńskich jeźdźców gnających po stepie. Ciężkozbrojną piechotę stojącą w szyku przed bitwą, przed ich linią elf okryty wilczą skórą wznosił miecz. Starą kobietę o pomarszczonej twarzy, która odeszła w promieniach słońca. Zobaczył maga pustki z kajdanami na przegubach który obserwuje zamek Rogi z bezpiecznej odległości.

Na końcu zobaczył zakrwawionego człowieka o młodej twarzy, który próbuje się podnieść ale nie udaje mu się, jest za słaby, umrze.

Ocknął się. Jego pamięć przywołała słowa Keishany, wyryły się w jego umyśle jak znak czarnego metalu na granicie.

'A ty pierwszy marszałku czy poszedłbyś dla swojej kobiety na śmierć, tak jak mój mąż?' Teraz już wiedział że tak się stanie. Z jego umysłu zniknęło zagmatwanie i niepewność. Miał posłużyć się prostą logiką walki, los prowincji wschodniej nie powtórzy się tutaj. Logikę potu i krwi. Zyskał dzisiaj cel i złożył przysięgę.

Będzie musiał odbyć trudną rozmowę z przyjacielem, ale po tym co usłyszał od Orli nie mógł tego tak zostawić. Nie mógł dłużej odwracać wzroku.

– No to jedziemy z powrotem staruszku. Świat stał się dzisiaj prostszy – koń popatrzył na niego jak zwykle spokojnymi, pełnymi zrozumienia oczami. Na twarzy marszałka nie było uśmiechu tylko zawzięta determinacja.

Kiedy odjeżdżał ze wzgórza widmowa postać kobiety odprowadzała go wzrokiem. Widmowe łzy odrywały się od jej policzków i upadały na niebieski mech porastający podnóże obelisku z czarnego metalu. Gdyby ktoś mógł ją teraz widzieć powiedziałby że choć postać nie jest rzeczywista to jej ból i smutek są jak najbardziej prawdziwe.

***

Zjechał ze wzgórza. Idąc w kierunku domu z czerwonym dachem dotknął ponownie liści paproci tak jak wcześniej dzisiaj. Wizja złotowłosej dziewczynki nie nadeszła. Przy domu za skalnym rumowiskiem jego córka siedziała tam gdzie ją zostawił. Odeszła spokojnie, tak jak pokazały mu to cztery twarze. Miała zamknięte oczy i beztroski wyraz twarzy. Podszedł i pogładził jej złote włosy, pocałował córkę w czoło i poszedł odszukać Jagodę. Znalazł ją kopiącą grób w pobliżu trzech innych grobów. Znajdowały się daleko za domem niedaleko kwitnących już krzewów forsycji.

Dwa z grobów obłożone były dużymi jasnymi wapiennymi kamieniami. Trzeci wyraźnie starszy, pokryty ciemnymi głazami częściowo porośniętymi mchem. Dwa pierwsze posiadały dębowe czterokątne cokoły na wzór wizerunków boga o czterech twarzach. Tylko dwa pierwsze nagrobki zdobiły także piękne gliniane donice, trzeci nie miał żadnych kwiatów.

– Nareszcie jesteś marszałku, idź weź z domu płótno żaglowe. Jest w niskiej izbie.

– Nie pomóc ci z kopaniem?

– Praktycznie skończyłam. Weź płótno, zaraz do ciebie dołączę.

Poszedł do budynku, na lewo była niska izba. Na ławie faktycznie leżał spory kawał jasnego płótna. On poszedł jednak prosto do pomieszczenia które pełniło rolę kuchni i dalej do spiżarni. Tam przy wejściu po prawej stronie dość wysoko była belka kiedyś służąca jako półka. Wziął taboret z kuchni

{Strona: 37}

i sięgnął na belkę. Broń wciąż tam była. Wziął walec z czarnego metalu przez gruby kawałek sukna. Poszedł przed dom żeby oczyścić przedmiot z grubej warstwy kurzu. Wciąż owinięty włożył za pas. Gdy po raz drugi wychodził z domu miał już w rękach płótno.

Starannie rozłożył i wygładzał płótno kiedy nadeszła Jagoda.

– Pomóż mi ją ułożyć – zwrócił się do kobiety.

Ułożyli Elysę na płótnie. Arenil ostrożnie wyjął zza pasa broń z czarnego metalu która należała do Elysy i zaplótł ją w rękach córki.

– Wiesz co powiedziała mi dzisiaj twoja córka? Że nawet po śmierci się nie uwolni od tego czarnego żelastwa bo pewnie ją z nim pochowasz.

– Pozwól mi zadecydować jak mam pochować córkę. Nawet jeśli była przybrana to i tak kochałem ją jak własną. Miała prawo odrzucić dar od pierwszych, ale tak czy inaczej wpłynął na nią i stał się częścią jej życia.

– A pomyślałeś żeby uszanować jej wolę? To ty byłeś jej ojcem ale mylisz się jeśli sądzisz że była mi obojętna, wielu rzeczy nie wiesz o ludziach pierwszy marszałku. Spędziłyśmy tutaj razem bardzo wiele czasu – mówiła z pasją wskazującą że chciała mu to powiedzieć już wcześniej.

– Nie chciałem cię urazić.

Zawinęli kobietę w płótno i delikatnie ułożyli w grobie. Arenil wykonał gest czterech twarzy i zaczęli zasypywać dół. Na koniec ułożyli przygotowane jasne kamienie. Jagoda starannie je wybrała, wyglądały jak dopasowane do siebie. Na koniec ustawiła dębowy klocek z płaskorzeźbami czterech twarzy. Arenil odmówił krótką modlitwę. Podszedł do każdego z trzech pozostałych grobów. Ostatni grób obłożony był tylko cegłami, nie miał symbolu czterech twarzy i był wyraźnie zaniedbany ale to tam marszałek spędził najwięcej czasu. Stojąc przy ostatnim grobie zacisnął dłoń na rękojeści broni. Nawet po tych wszystkich latach wspomnienie targało jego emocjami.

– Muszę zapomnieć – wymamrotał do siebie. Odszedł, uspokoił się i wrócił do domu przy skale.

Jagoda była werandzie.

– Nasza umowa wygasła. Wrócisz ze mną teraz do prowincji zachodniej?

– Nie chcę stąd wyjeżdżać. Bardzo polubiłam to miejsce. Teraz i ja czuję się tutaj jak w domu. Duchy są tutaj przyjazne. Jest cicho. Jeśli nie masz nic przeciwko temu chciałabym dalej mieszkać w domu który zbudowałeś.

– Pewnie że nie mam. Mam wobec ciebie wielki dług wdzięczności. Pamiętaj że drzwi prowincji zachodniej będą zawsze stały dla ciebie otworem. Mam nadzieję że kiedyś zmienisz zdanie.

– Być może kiedyś tak się stanie że wyprawię się za rzekę. Ale na pewno nie stanie się to szybko.

Ruszył przez skalne rumowisko w dół, odwrócił wzrok żeby spojrzeć na dom który zbudował i gdzie dorastały jego dzieci. Kiedy następnym razem tu przyjedzie będą czekały na niego już tylko groby. Teraz musiał zatroszczyć się o żywych mieszkańców prowincji zachodniej.

***

Pojechał na miejsce której najbardziej lubił w młodości. Jeszcze kiedy pełnił funkcję

{Strona: 38}

sędziego na tych terenach. Niektóre drzewa z czasów jego młodości wciąż tutaj były. Czas odcisnął na nich swoje piętno, miały na sobie blizny po burzach i uszkodzonych konarach ale wciąż były żywe i mocne. Tak jak on sam. Źródło nadal wypływało z pomiędzy skał w płytkiej jaskini. Woda wciąż była smaczna, jedynie mchu było więcej. Na kamieniu były dobrze widoczne starannie wypalone czerniejące znaki wykonane jego ręką:

'Tu leży góral ze swoją bandą' – gdyby musiał grzebać ludzi pokroju górala dzisiaj nie zawracał by sobie głowy napisami na grobie.

Kawałek skały stopiony przez ogień wciąż wystawał nienaturalnie ze skalnej ściany. Krew zakrzepła w kamieniu była niemym przypomnieniem wydarzeń z przeszłości. To tutaj objawił się jego talent. Czy gdyby wtedy wszystko poszło jak trzeba jego talent nigdy by się nie objawił?

Zjadł trochę prowiantu. Rozłożył płaszcz i ułożył się na mchu porastającym podnóże skały. Przez chwilę leżał obserwując promienie słońca rozpraszające się na liściach wysoko w koronach drzew. Usłyszał szum, głośny jak gwałtowny powiew wiatru który byłby w stanie powalić drzewo, ocknął się w jednej chwili. Jakaś obca moc uderzyła go jak wielka fala przypływu. Wzrok miał zmącony. Przez chwilę nie mógł nawet zaczerpnąć powietrza. Kiedy wreszcie mu się to udało wstał chcąc zrozumieć co się stało. Spłoszył kilka ptaków na gałęzi najbliższego drzewa które momentalnie zerwały się do lotu. Ziemia poruszyła się lekko. Rozejrzał się wokoło, ale nic nie zauważył.

– Trzęsienie ziemi? – pomyślał zdezorientowany – a może to tylko zwidy?

Przeszedł z drugiej strony krzewu o małych liściach, spojrzał w kierunku Przygóry i szeroko otworzył oczy. Znad grodu unosił się szeroki słup czarnego dymu. Wyglądało na to że większość zabudowań właśnie płonęła. Czy dym był już wcześniej a on go nie zauważył?

Przed jego oczami stanęły obrazy z upadku prowincji wschodniej. Krzyki ludzi i zwierząt, zapach krwi i słodkawa woń palonego mięsa. Zwierzęcy strach ściskający za gardło kiedy zostali zagnani w pułapkę. Człowiek który ich prowadził był śmiertelnie ranny i nie mógł się już podnieść o własnych siłach. Rozsądek nakazywał żeby marszałek wrócił po resztę oddziału. Położył dłoń na swojej broni z czarnego metalu, sprawdzając czy wciąż jest w kaburze przy pasie. Dotyk broni go uspokajał i pozwalał skupić myśli. Zacisnął dłoń na rękojeści aż pobielały mu knykcie, chwilę rozważył możliwości. Następnie wsiadł na koń i pognał w kierunku płonącego grodu. Ruszył tak jak wiele lat wcześniej kiedy tropił i podchodził pośród tych wzgórz bandy z północy. Jechał stopniowo przyśpieszając i wytężając wszystkie zmysły w kierunku płonącego grodu.

***

Do grodu podjechał od południa, zaskoczyło go że nie wyczuwał zagrożenia. Najpierw obserwował gród z bezpiecznej odległości ale nie widział nikogo z napastników. Medalion tulmarów także milczał. Wolno ruszył w kierunku bramy. Była uchylona, kilkadziesiąt osób próbowało tędy uciec. Wszyscy zginęli od miecza. Pośród zabitych mieszkańców grodu były całkowicie sczerniałe spalone sylwetki. Wyglądały jak spalone ale to nie ognień to sprawił. Od czarnych ciał napastników nie biła spalenizna.

Ręce mu drżały i instynktownie chciał się wycofać, uciec od śmierci którą wszędzie wyczuwał. Uspokoił się, wyciągnął broń i wszedł do grodu. Więcej ofiar i więcej sczerniałych trupów. Płonęło tylko kilka zabudowań. Wszedł do pierwszego z brzegu niespalonego domostwa.

{Strona: 39}

Zwłoki mężczyzny. Krew na siekierze, musiał dostać jednego z napastników ale i tak go zakłuli krótkimi mieczami. Mnóstwo tej broni poniewierało się wszędzie. Szybkie pchnięcia, to byli ludzi biegli w walce. Dalej zwłoki kobiety i trójki dzieci. Arenil wybiegł z domostwa i zwymiotował. Znów musiał uspokoić drżące ręce, był na to już za stary. Przechodził wśród kolejnych zakłutych mieszkańców i poskręcanych czarnych trupów. Jego spojrzenie zatrzymało się na północnej bramie. To tędy dostali się do grodu. Przy bramie widać było że to tutaj odbyła się walka. Wybili staż przy bramie i otwarli ją wpuszczając do miasta resztę napastników.

Pomyślał że musi zaryzykować, był cień nadziei że ktoś jednak przeżył.

– Jest tu kto? napastników już nie ma – krzyknął najmocniej jak potrafił ale jego głos przestraszył tylko przywiązanego konia. Nie usłyszał żadnego głosu, umarła nadzieja że znajdzie kogoś żywego.

Odwiązał wierzchowca przywiązanego przed większym budynkiem, wskoczył na jego grzbiet i pognał przez bramę na północ. Ponad milę dalej znalazł ślady skręcające na wschód, w rzadki las.

– Stąd przyjechali – powiedział by usłyszeć swój głos.

Pognał z powrotem do grodu. Miał przeczucie że coś przeoczył. Objechał gród po obwodzie lichych murów. Znalazł to czego szukał, wielka wyrwa w murze od strony zachodniej. To tędy dostał się do grodu podmuch ognia który spalił napastników.

Wrócił do swojego rumaka. Puścił wolno konia którego znalazł w grodzie.

– Szkoda że nie możesz opowiedzieć mi co się tutaj stało.

Fala uderzeniowa pogniotła roślinność na swej drodze, pojechał tym śladem na zachód. Mniej jak milę za grodem ślad się urywał.

***

Jechał teraz wolno polną drogą wzdłuż potoczku wijącego się w niewielkim zagłębieniu terenu i dzielącego dwa spore pola obsiane oziminą. Tutejsze lekkie gleby szybko ogrzewały się wiosną więc rośliny były już całkiem okazałe. Nie więcej niż ćwierć mili na północ z krawędzi lasu przyglądał mu się wielki niedźwiedź. Szybko zniknął wśród drzew zaraz po tym jak się pojawił. On też musiał się bać.

– Czy możliwe żeby w tej okolicy pojawiła się banda wystarczająco duża żeby spalić gród? – Nie, to niemożliwe. Żadna banda nie była na tyle silna żeby spalić gród tej wielkości. Nie trwała wojna ale to co właśnie widział wyglądało gorzej niż niejedna regularna wojna. Wiedział w swoim długim życiu wiele obrazów wojny, ale i tak to co zobaczył dzisiaj go przeraziło. Zacisnął pięści, mieszkał w tym grodzie przez wiele lat. Było kilka miejsc szczególnie bliskich jego sercu i Przygóra była jednym z nich.

Napotkał kolejny zwęglony korpus jednego z napastników. Ci tutaj pewnie mieli wyłapywać uciekinierów z grodu lub ludzi z sąsiednich wiosek. Pojechał za małą odnogą fali ognia która wygniotła młode zboża. Na krawędzi lasu odnalazł charakterystyczne okowy, kajdany i łańcuchy. Takie jak u sług ciemnego płomienia. Nie było ciała tylko czarny ślad na ziemi jakby ktoś wylał ropę naftową.

– A więc wy także tutaj byliście – czy magowie w kajdanach byli wykonawcami? A może tylko obserwowali?

Stanął w miejscu gdzie kończył się główny ślad. Rozejrzał się wokół poszukując punktu z którego miałby lepszy widok na okolicę. Musiał spokojnie pomyśleć. Niedaleko na zachód rozpoczynały się wzniesienia masywu zamykającego obszar równego terenu na którym wzniesiono gród. Mniej więcej w dwóch trzecich zbocza znajdowała się niska skalna ostroga której szczyt był

{Strona: 40}

płaski. Z tego miejsca zobaczy całą okolicę.

– Może coś przeoczyłem?

Znowu zauważył kilka zwęglonych trupów. To były najbardziej oddalone od grodu zwłoki napastników jakie znalazł.

– Dotarli aż tutaj – pomyślał.

Postanowił zbadać ślady, tu na twardym podłożu nie było ich wiele ale wyraźnie widział że przyszli z grupy zabudowań małej kuźni, która wyglądała na nieużywaną od jakiegoś czasu i kilku zwykłych gospodarskich chat. Nie widział żadnego ciała ale znowu były tu liczne ślady krwi. Nie było jednak ciał tak jak w grodzie. Na ziemi leżał za to połamany łuk. Zwierzęta gospodarskie smętnie snuły się w okolicy zabudowań. Jedna z kur przysiadła na strzale z żółtymi lotkami wbitej w pień drzewa.

– Nic się tutaj więcej nie dowiem, trzeba się rozejrzeć po okolicy.

Ruszył niespiesznie w kierunku wzgórz, o ile na początku gdy teren zaczynał się wznosić koń radził sobie bardzo dobrze, to już po chwili musiał z niego zsiąść.

Przed samym podejściem do szczytu skalnej ostrogi koń wzdrygnął się i zarzucił strachliwie łbem. Arenil łagodnie pogładził zwierzę ręką, to wystarczyło żeby je uspokoić. Powoli ruszyli dalej.

***

Na równym kawałku ziemi powyżej leżał człowiek.

– Spokojnie staruszku to tylko człowiek i to pewnie martwy. Nie ma się czego bać.

Jednak aura wskazywała że człowiek nie jest jeszcze martwy. Sięgnął po broń, aura leżącego człowiek była bardzo dziwna, nigdy takiej nie widział. Pulsowała jak oddech umierającego olbrzyma, momentami świeciła jasno jak morska latarnia by po chwili przygasnąć jak świeca w deszczu.

– 'Ocal' słowa zabrzmiały w jego głowie. Czy to tego człowieka miał ocalić? Czy miał ocalić gród a nie zdołał dotrzeć na czas? Znów pojawiło się drżenie rąk.

Ostrożnie przewrócił znalezionego człowieka na plecy. Widział już tę twarz dzisiaj. To był młody mężczyzna którego pokazały mu cztery twarze kiedy dotknął obelisku z czarnego metalu na szczycie wzgórza na którym spotkał się wcześniej z Orlą. Dlaczego twarze mu go pokazały? Jeśli tak się stało musiał być ku temu jakiś powód, twarze nigdy nie robią czegoś bez przyczyny.

Mężczyzna miał na sobie prosty rynsztunek jakich używali najemnicy nie dostający zbyt wiele srebra, nic charakterystycznego. Nawet teraz będąc blisko nie wyczuwał żadnego niebezpieczeństwa, niemniej trzymał cały czas broń w pogotowiu. Mężczyzna miał na sobie zakrzepłą krew chociaż nie miał żadnej widocznej rany. Czyja była to krew jeśli nie była jego? Do jakiejś walki musiało więc jednak dojść. Zauważył też że ma poparzone ręce, a więc być może był w osadzie. Może udało mu się uciec z grodu? A może był wśród atakujących? Jeśli był w grodzie to jak się stamtąd wydostał?

Dotknął jego szyi, wyczuł słaby puls. Serce mężczyzny wciąż biło, jest więc nadzieja że przeżyje. Nieprzytomne ciało mocno się już jednak wychłodziło. Odkorkował małą fiolkę

{Strona: 41}

zawierającą ciemnawy płyn i wsypał tam kilka szczypt niebieskawego proszku i wymieszał. Uniósł lekko głowę człowieka. On przecież nic nie przełknie. Najpierw musiał by go ocucić na tyle żeby mu podać lek. Skupił się.

– Powoli! Najważniejsze to nie zaszkodzić!

Na początek odpiął płaszcz i okrył nieprzytomnego mężczyznę. Potrzebny jest ogień, powinien był od tego zacząć. Pociął suchą gałąź na krótkie kawałki i z wprawą człowieka który spędził życie w głuszy ułożył niewielki stos. Ostrze zniknęło z jego broni ale przyłożył do polan kulę która pojawiła się jej końcu. Po chwili zapłonął jasny płomień, ułożył człowieka blisko ognia i zdjął okrycie żeby ogień ogrzał ciało.

– No dalej ocknij się – powiedział i czekał. Ogień trzaskał cicho a on skupił całą siłę na nieprzytomnym. Ten jednak nie zareagował.

Wyjął małą fiolkę w której był niebieski proszek. Poślinił palec, nasypał trochę niebieskiego proszku i zaczął wcierać nieprzytomnemu człowiekowi w dziąsła.

– Jeśli to nie pomoże, to już nie ma dla ciebie ratunku chłopcze, kimkolwiek jesteś.

Kiedy wrócił przybliżył go nieco do ognia, i sam także usiadł przy ogniu. W powietrzu unosił się zapach rosnących blisko ziół a ciszę przerywało jedynie trzaskanie polan w ogniu. Panowała głęboka cisza, nie słyszał w żadnych ptaków jakby wszystkie gdzieś odleciały. To bardzo dziwne. Mężczyzna nie przebudził się.

– Nie mogę go tak tutaj zostawić – pomyślał z frustracją.

Rozejrzał się za ziołami na okład. Zerwał sporo liści babki, obłożył nimi dłonie nieznajomego. Chociaż tyle mógł mu pomóc. W tej sytuacji chyba najlepiej zabrać go do Terrany. Żeby było to realne musiał dać trochę odpocząć niemłodemu już ogierowi. Dołożył drew do ognia, powoli przewrócił rannego na drugi bok tak by ciało ogrzewało się równomiernie. Uwiązał konia bliżej i sam ułożył się by odpocząć.

Po chwili zauważył że mężczyzna ma otwarte oczy. Patrzył przed siebie nie skupiając wzroku na Arenilu.

– Teraz mogę mieć tylko imię – człowiek mówił od rzeczy.

– Jakie to imię?

– Elian – kiedy skończył mówić stracił ponownie przytomność.

– I tyle? – pomyślał. Chociaż z drugiej strony przynajmniej znał teraz jego imię. Jeśli umrze zostawi na jego grobie kamień z imieniem.

Na postawie samego imienia trudno było coś powiedzieć ale nie brzmiało obco, a więc być może to tutejszy?

***

Słońce było coraz niżej na niebie i robiło się już późno, musiał wracać. Arenil owinął go swoim płaszczem, posadził ostrożnie w siodle i ruszyli w dół w kierunku popołudniowego słońca. Powrotna droga minęła szybko. Koń zaskakująco dobrze poradził sobie z ciężarem dwóch ludzi. Teraz wybrał trasę tak żeby nie mijał po drodze żadnych wiosek. Znowu wielki brunatny niedźwiedź

{Strona: 42}

przyglądał mu się ciekawie z leśnego zagajnika.

Było już po zachodzie słońca kiedy wreszcie dotarł do Rogów. Tym razem skierował się wprost do głównej bramy. Chciał żeby młodzian którego odnalazł jak najszybciej trafił w ręce Terrany. Przed bramą czekał Tom Odon, dowódca jego rivańskiej eskorty.

– Panie – powiedział podniesionym głosem – jakby powstrzymywał się przed powiedzeniem czegoś obraźliwego. Był tak zdenerwowany że całkowicie zignorował nieprzytomnego Eliana.

– Proszę, nie oddalaj się bez eskorty. Odpowiadamy głową za twoje bezpieczeństwo – po czym odwrócił się i odszedł. Arenil nie odpowiedział. Nie był przekonany że król zdecydował by się tak surowo karać żołnierzy których jedyną winą było nieupilnowania człowieka znanego z wymykania się eskorcie.

Ruszył przez bramę. Na dziedzińcu czekała już Terrana i jedna z jej przybocznych która jak wyglądała jakby miała dwadzieścia lat.

– Znalazłem go po drodze. Jest nieprzytomny ale żyje – niewiele mówiąc delikatnie zdjęły z konia nieprzytomnego wciąż mężczyznę.

– Wiesz coś więcej? Jak długo jest nieprzytomny? – Terrana bez problemu uniosła mężczyznę, wciąż była bardzo silna.

– Kilka godzin. Nie widzę żeby miał jakieś rany. Muszę tylko rozprostować nogi i do was dołączę – Terrana skinęła potwierdzająco odnosząc nieprzytomnego.

Jego tulmarska straż przypomniała o sobie, Remahu i Lynn powitali go i odebrali od niego medalion. Pomogli mu zsiąść z konia, miał częściowo zdrętwiałe nogi po tak długiej jeździe. Młody chłopak odprowadził zwierzę do stajni. Musiał rozruszać zastałe mięśnie a potem coś zjeść. Arenil chodził po dziedzińcu starając się przywrócić krążenie w zdrętwiałych nogach.

***

Kiedy dołączył do Terrany nieprzytomny był już ciepło okryty i ułożony na łóżku w zamkowym lazarecie. Kiedy Arenil wszedł do obszernego pomieszczenia, rozejrzał się z podziwem. Oprócz dużej sali było tutaj jeszcze kilka mniejszych pomieszczeń. Wyglądało to jak szpital w Mirashen tylko w mniejszej skali. Całe wyposażenie było nowe i solidne. W trakcie oblężenia każdy ranny który ponownie będzie mógł nosić broń był na wagę złota.

Kobiety żywo na czymś dyskutowały.

– Będzie żył? – zapytał Arenil.

– Nie ma żadnych fizycznych ran, wszystkie tkanki są w porządku. Nie wiemy dlaczego wciąż jest nieprzytomny. Niestety to nie takie proste.

– Może poprosimy Cailin, może ona coś poradzi? – zaproponował Arenil.

Arenil przez gońca rozkazał sprowadzić Cailin. Terrana siedziała przy chorym wciąż przykładając ręce do jego skroni. Na jej czoło i ręce wystąpiły żyły a po czole popłynęła kropla potu.

– Nie wyczuwam żadnych uszkodzeń mózgu. Musimy posługiwać się wiedzą medyczną – oderwała ręce od chorego.

{Strona: 43}

– Ja w żadnych szamańskich obrzędach nie chcę brać udziału – Terrana wstała unosząc ręce jakby suszyła dłonie po ich umyciu. W tym momencie w drzwiach stanęła druidka. Była jeszcze w hełmie musieli właśnie wychodzić na patrol.

– To nie są szamańskie rytuały, Pani – powiedziała Cailin, ktoś dociekliwy dopatrzył by się złośliwości w jej głosie – To że odrzuciliśmy wynaturzoną magię pierwszych nie oznacza że jesteśmy głupsi od 'wielkich' czarodziejów. Pani – jej głos nie był ani trochę uniżony.

– Cailin wystarczy – spokojnie powiedział Arenil.

Kobiety chwilę mierzyły się wzrokiem. Cailin wykazała się wielkim hartem ducha prowadząc tego typu rozmowę z jedną z najpotężniejszych kobiet w prowincji zachodniej.

Ta dziewczyna ma więcej jaj niż większość mężczyzn jakich znał – pomyślał Arenil, ale na szczęście nie powiedział tego na głos.

– Wszyscy chcemy żeby przeżył, więc skupmy się na możliwościach leczenia – Arenil w tej chwili nie chciał zajmować się animozjami między druidzką 'starą szkołą magii' i tą nową opierającą się od dary pierwszych.

– Spróbuj mu pomóc, bardzo cię proszę – powiedział marszałek patrząc na Cailin.

Cailin podeszła do leżącego Eliana. Zdjęła rękawiczki które nosiła prawie zawsze i dotknęła jego skóry na jego skroniach. Normalnie niewidoczne, tatuaże na rękach Cailin zaczęły nabierać kolorów. Roślinne wzory zmieniały barwę, wydawało się że nabierką życia i poruszają się wraz z druidką.

– On idzie już drogą do wielkiego mostu, nie ma na tym świecie nic co mogłoby go z niej zawrócić. Nie ma już tutaj żadnej kotwicy.

– Skąd to wiesz? Wyczytałaś to z jednego dotknięcia? To przecież niemożliwe! Ja też widzę jego aurę i nic takiego z niej nie można wyczytać – Terrana nie była przekonana.

– Ja patrzę inaczej, widzimy to samo ale z innej perspektywy. Nawet jeśli nie widać czegoś od razu nie oznacza to że tego nie ma – odpowiedziała ugodowo Cailin

Tymczasem młoda przyboczna Terrany nic nie mówiła tylko z ciekawością przyglądała się druidce.

– Czy jest coś co może go z tej drogi zawrócić? – zapytał Arenil.

-Ja sama … nie mogę tego dokonać.. – Terrana chciała już coś powiedzieć ale Arenil uniósł rękę na znak żeby pozwoliła dziewczynie mówić.

– Tylko siostry mogą to zmienić, musimy go zabrać na zewnątrz.

***

Przenieśli człowieka na balkon w sąsiednim pomieszczeniu. Grube dębowe deski skrzypiały lekko gdy wynosili go na zewnątrz. Wieczór był chłodny, z pogórza spływało w dół zimne powietrze. Cailin zdjęła mu koszulę zanurzyła palec w niewielkim słoiczku i zaczęła nanosić znaki na piersi nieprzytomnego mężczyzny. Terrana patrzyła tylko z dezaprobatą ale nic nie mówiła.

– Cathal mówił że trzeba być ostrożnym z nanoszeniem znaków na ciało. Co to za znaki? – marszałek chciał wiedzieć więcej.

{Strona: 44}

– Nie ma czasu żeby dokładnie wytłumaczyć ale mają mu pomóc otworzyć się na siostry. To jest jedyna szansa że uda się go zawrócić z drogi.

Po niebie przemykały lekkie pierzaste chmury. Tymczasem Cailin okryła mężczyznę płótnem, wyraźnie na coś czekając. Kiedy po jakimś czasie w chmurach pojawiła się większa luka i światło jasnej siostry padło na całe wzgórze zamkowe. Cailin odsłoniła płótno.

Arenil podobnie jak wszyscy obserwował zafascynowany jak światło pada na ciało mężczyzny. Jego tatuaże także nabrały intensywnej barwy, były czerwone jak świeża krew i wydawało się że świecą swoim własnym światłem. Cailin namalowała znak na jego dłoni przywołujący na myśl kroplę wody, potem namalowała taki sam znak na swojej dłoni. Chwyciła go za rękę przykładając do siebie znaki. Na krótką chwilę jej oczy zmieniły kolor ale nikt z obecnych z wyjątkiem Arenila nie zwrócił na to uwagi. On już to kiedyś widział.

– Czekaj – zawahał się – To na pewno bezpieczne? Nie chcę żebyś oddała za tego człowieka życie – w połowie zapytał w połowie stwierdził Arenil.

– Nie martw się, to nie jest groźne dla mnie. Czekamy jeszcze tylko na drugą siostrę – w następnej chwili światło drugiego mniejszego księżyca padło na mężczyznę. Wzory przypominały gałęzie pnączy, z węzłami i kolcami, wydawało się że żyją i poruszają się po ciele mężczyzny, łączyły się ze sobą. Zupełnie jakby rosły w świetle ciemnej siostry. Dalej wzory na ciele mężczyzny stały się czarne jak smoła, wydawało się że zaczynają parować. Cailin zacisnęła zęby i mocniej ścisnęła dłoń mężczyzny. Z malunków zaczynała unosić się lekka mgiełka a na twarzy mężczyzny pojawił się grymas bólu. Jego ręce zaczęły się niespokojnie poruszać.

Arenil ruszył chcąc to przerwać ale Cailin odepchnęła go lekko wolną ręką i wyszeptała:

– zostaw, kto nie odczuwa bólu ten naprawdę nie żyje. To jedyny sposób żeby go sprowadzić z powrotem – Arenil odstąpił.

Kiedy można było już wyczuć swąd przypalanej skóry mężczyzna ocknął się jęcząc z bólu.

– Już dobrze – powiedziała po rivańsku kładąc wolną rękę na czole mężczyzny.

Cailin szybko rozsmarowała mu na piersi coś co przypominało błoto zmieszane z tłuszczem. Wzory na piersi mężczyzny wróciły do początkowego koloru. Dała mu także bukłak do picia. Mężczyzna pił łapczywie a krople ciemnawego płynu spływały po jego brodzie i kapały na pierś.

– Jesteś wśród przyjaciół, ubierz to – powiedziała Terrana podając grubą koszulę i delikatnie pomogła mu ją założyć.

– Jak się nazywasz – zapytała Terrana.

– Elian … to jedyne imię jakie pamiętam. Co się stało? Jak ja – zawahał się – Jak ja tu trafiłem?

– Skąd pochodzisz?

– Nie .. mogę, nie pamiętam – odpowiedział słabym głosem.

– Dajmy mu na razie spokój, niech dojdzie do siebie, zostanę z nimi – zaoferowała młoda przyboczna Terrany.

Cailin była blada jak ściana, usiadła i oparła się plecami o ścianę – młoda przyboczna Terrany chwyciła jej rękę i otarła pot z czoła.

{Strona: 45}

– Chodźmy – Arenil powiedział do Terrany.

Terrana wciąż wpatrywała się w druidkę.

– To co zrobiłaś … Przepraszam że wątpiłam w twoje umiejętności – druidka wykrzywiła twarz w grymas których miał być uśmiechem i zamknęła oczy. Wnieśli Eliana z powrotem do komnaty i ułożyli delikatnie na łóżku. Marszałek pomógł wejść druidce która słaniała się na nogach.

– Ja z nimi zostanę – powiedziała przyboczna Terrany i łagodnie ułożyła Cailin na jednym z wolnych łóżek.

***

Wyszli na słabo oświetlony korytarz. Na górę prowadziły porządne murowane schody. Sharpe faktycznie nie oszczędzał na murarce. Weszli do komnaty zajmowanej przez Arenila. Marszałek wziął z tacy jabłko i z ciężko usiadł w fotelu.

– Co tam się w ogóle stało? Sharpe wysłał zwiadowców ale jeszcze nie wrócili. Odon wychodził z siebie odkąd zobaczyliśmy dym.

Arenil opowiedział to co zobaczył w grodzie. Kiedy opowiadał twarz Terrany w coraz większym stopniu wyrażała grozę.

– Ty wiesz jak to brzmi, według wszelkiej wiedzy tak zwany 'wielki ogień' nie istnieje – nie mogła do końca uwierzyć w wieści.

– Jeszcze dzisiaj rano sam bym nie uwierzył – zrobił pauzę – gdybym nie zobaczył.

– Jak myślisz kim byli napastnicy? Ktoś z północy, z księstwa Uthara? Jakiś watażka skrzyknął ludzi i ruszył na południe?

– Nie wierzę że to ktoś z północy. W drodze powrotnej miałem sporo czasu żeby to wszystko poukładać w głowie. To miało wyglądać jak atak z północy, od północy weszli też do grodu. Ślady wiodą na północ na owczą przełęcz, tyle że skręcają na wschód milę od grodu. Kto i co na takim ataku by zyskał? Zerwanie sojuszu z północnymi księstwami? A może ktoś chce po prostu wywołać wojnę z księstwami?

– Może warto żebyśmy pojechali jutro rozejrzeć się po pogorzelisku? – zapytała Terrana.

– Gdybyśmy mieli więcej czasu pewnie tak byśmy zrobili. Jestem pewien że rivańczycy metodycznie zbadają wszelkie ślady. Piętnaście mil na południe od Przygóry jest ufortyfikowana strażnica, ktoś z stamtąd jest już zapewne w drodze do stolicy prowincji. Z kimkolwiek gramy tę partię, odkrył już karty. A my aktualnie mamy dwa atuty. Po pierwsze nie spodziewali się nas teraz, pierwotnie mieliśmy przybyć cztery-pięć tygodni później. Musimy postarać się w pełni wykorzystać ten atut – Arenil wstał i zaczął chodzić po pomieszczeniu.

– A jaki jest ten drugi atut?

– To coś lub ktoś kto przeszkodził napastnikom. Napastnicy, ponad dwie setki dobrych ludzi którzy mogą wyjść lasu i spalić duży gród mogli zaatakować także nas. I wynik tego starcie wcale nie byłby pewny, mimo tego że mamy u boku dwunastu tulmarskich wiernych. Ktoś kto zrobił z napastników poskręcane czarne kłody mógł mimowolnie uratować i nas. Wierzę że człowiek którego odnalazłem, ten Elian, może być kluczem do całej tej łamigłówki. Dzisiaj w nocy śniłem o

{Strona: 46}

kryształowej bogini, kiedy go znalazłem słyszałem echo jej głosu. Słowo 'ocal' rezonowało mi w potem w pamięci – Terrana pokiwała głową, wydając się nagle bardziej zainteresowana.

– To musi coś znaczyć – powiedziała – Zawsze kiedy coś nam mówiła, to były kluczowe sprawy. Musimy to zbadać.

– A ty dowiedziałaś się czegoś istotnego? Co to za wiadomość przyszła wczoraj wieczorem?

– Tamzin wczoraj przyleciała z wiadomością że stan królowej Rivan bardzo się pogorszył. Ponoć królową leczy jakiś nowy alchemik. No i oczywiście o tym że stary król oszalał, ale to akurat nic nowego. W nocy chciałam skontaktować się z senator Csillą, która była nadwornym uzdrowicielem ale to się nie do końca udało.

– Od początku zimy mówi się że królowa jest coraz bardziej chora – Arenil z powątpiewaniem kręcił głową.

– Różnica jest taka że tym razem to pewna wiadomość. Jeśli królowa umrze, pęknie nić która wiąże jej męża Elima ze światem i wtedy faktycznie oszaleje. Zamiast na północ musimy jechać na południe do stolicy Rivan, i musimy to zrobić szybko. Na północ do księcia Uthara wyślemy kogoś z listem – zawiesiła głos, jakby wciąż coś rozważając. Podjęła decyzję i kontynuowała:

– Myślę.. to znaczy mamy mocne podstawy przypuszczać też że nasz ambasador zdradził i dlatego nic nie ma w raportach z rivańskiej stolicy – Arenil słysząc te słowa wyraźnie się ożywił.

– To zmienia postać rzeczy. Skoro więc piony drugiej strony są już w ruchu więc i my musimy wprawić nasze figury w ruch. Czas na zajmowanie pozycji i obserwację się już skończył. Pojedziemy do Wielkiej Woli, spotkamy się z riavańskim królem i zobaczymy co z królową. Senator Csilla jest utalentowaną uzdrowicielką, więc jeśli stan królowej pogorszył się mimo jej wysiłków to jest naprawdę źle. A sprawę ambasadora trzeba wyjaśnić, jeśli zdradził…

– A co zrobimy z tym Elianem, nie możemy go przecież zabrać – zapytała Terrana.

– Oczywiście że nie. Drużyna zielonych tarcz pójdzie z nim do starej strażnicy w dolinie Małej Łąki. Tam będą bezpieczni. Znam dobrze dolinę to miejsce. Tam z trzema łukami można zatrzymać całą armię, ale nie sądzę by ktokolwiek trafił na ich ślad. Strażnica jest co jakiś czas obsadzana więc nie będzie w tym nic dziwnego jeśli pojawią się tam zbrojni. Zresztą wracając nie widziałem żeby ktoś za mną jechał lub zauważył jak go wiozę, więc być może martwimy się na zapas. Tutaj w Rogach jest zbyt wiele oczu i uszu. Rozmawiałem z Sharpe i zorganizuje tutaj małą maskaradę sugerującą że jakiś ranny jest wciąż tutaj. Niestety po kilku dniach umrze i zostanie 'w tajemnicy' pochowany. Kupiec ma zorganizować denata.

– Co powiedziała ci Orla? Czy dalej masz zamiar kontynuować ten swój 'plan' odejścia z urzędu i wyjazdu się na południe? – początkowo Arenilowi trudno było ukryć zaskoczenie. Ale potem na jego twarzy był już tylko smutek.

– Orla odeszła. Oddałem jej moją połowę talizmanu i przeszła przez wielki most. Odeszła też moja córka, pochowałem ją dzisiaj w południe. Adoptowaliśmy z Orlą trójkę dzieci jeszcze kiedy żyliśmy tutaj w Rivan. Nikt w prowincji zachodniej o tym nie wiedział, trzymaliśmy to w sekrecie żeby je chronić. Teraz to już nie ma znaczenia, wszystkie nie żyją – twarz Terrany wyrażała głęboki smutek. Gdyby ktoś popatrzył na nich z boku powiedział by, że w tej chwili wyglądają starzej niż jeszcze chwilę wcześniej.

{Strona: 47}

– Przykro mi – powiedziała, po czym objęła go serdecznie. Długo trwali w uścisku.

– A odpowiadając na twoje pytanie. Nigdzie nie się nie wybieram. Nadal będę marszałkiem, złożyłem przysięgę Orli. Jeśli wciąż mam twoje poparcie oczywiście.

– Widzę że w niektórych kwestiach niewiele się uczysz. Oczywiście że masz moje poparcie. To bardzo dobra wiadomość, szczególnie w takim dniu jak ten.

– Jest coś jeszcze… Orlę wydał krogulcom ktoś z naszych – oczy Terrany rozszerzyły się, a jej ręką powędrowała do rękojeści swojej broni. Ją także uspokajał dotyk czarnego metalu.

– Dostanę go, choćbym miał go z ziemi wykopać – dodał marszałek.

– Dostaniemy go, nie zapominaj że nie jesteś z tym sam – powiedziała już ze zwykłym pokojem i pewnością w głosie

– I cieszę się że wróciłeś, brakowało mi ciebie.

Arenil pomyślał że Terrana ma rację. Przez ostanie dwa lata jadł, spał i pracował ale to była tylko w połowie wypełniona skorupa. Tak jak iluzja oszukuje oczy patrzących, tak on oszukiwał siebie i wszystkich wokoło. Tylko Terranie zawdzięczał że rada nie usunęła go ze stanowiska, teraz widział to jak jasną siostrę widać w bezchmurną letnią noc. Odgrodził się od rzeczywistość niewidzialną barierą, dopiero Orla mu to uświadomiła. Nieszczęsny bełt który ugodził jego żonę tysiąc mil na zachód na wielkim stepie niemal zabił i jego. Talizman który połączył jego i Orlę nie spełnił nadziei jakie w nim pokładał. Za to pozwolił mu przetrwać.

– 'Przetrwasz wiele chłopcze' – powiedział szaman z jego plemienia kiedy wręczał mu talizman – 'bardzo wiele, więcej niż ty sam się spodziewasz i wszyscy wokół ciebie. Być może więcej niż ktokolwiek przed tobą.'

Nie było w nim radości z tego faktu, jedynie zimna satysfakcja. Nim ruszy przez wielki most łączący świat rzeczywisty ze światem duchów ma jeszcze sporo do zrobienia.

{Strona: 48}

Koniec

Komentarze

Piotrze_jbk, fragmenty nie cieszą się powodzeniem wśród użytkowników tego portalu. Mało kto chce tracić czas na lekturę tekstu, nie mając gwarancji, że kiedykolwiek doczeka się dalszego ciągu. Dlatego lepiej zamieszczać skończone opowiadania.

Ponadto fragmenty nie wchodzą do grafiku dyżurnych, więc ci nie mają obowiązku ich czytać. Nie mogą też być nominowane do piórka.

Mam wrażenie, że może Ci się przydać poradnik Drakainy: Portal dla żółtodziobów.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Autorze, niestety obawiam się, że fragmentu fantasy na 150k znaków nikt nie przeczyta… Zwłaszcza że pierwsze akapity, bo przebrnęłam do {strona 1} (???), bardzo, ale to bardzo nie zachęcają – są, delikatnie mówiąc, fatalne stylistycznie, a i to, co przedstawiasz ze świata, jest takim pomieszaniem różnych elementów, że nie wciąga.

Sugeruję, żebyś napisał krótkie opowiadanie, a wtedy z pewnością znajdzie się tłum czytelników, którzy z chęcią poznęcają się konstruktywnie nad tekstem.

http://altronapoleone.home.blog

Nowa Fantastyka